Mali chłopcy zawsze chcą być żołnierzami,Indianami,
policjantami, strażakami albo prezydentami - rosną, starzeją się, bywają żołnierzami, Indianami, strażakami, policjantami, prezydentami. Miewają już swoje komże, psy i okręty - a jednak tak naprawdę chcą jedynie być kimś innym i zadręczają się tym do śmierci.
Nieszczęśliwy kto nie jest takim małym chłopcem, dorosłym małym chłopcem, który gdzieś w zakamarku duszy hołubi wielkie marzenie, tęsknotę za czymś innym, odległym, lepszym...
Stolicą wyspy Poseidii, było potężne miasto, zwane - ATLANTYDĄ. To właśnie nazwa tego miasta, stała się potem (błędną ) nazwą całej wyspy. Miasto zostało założone tuż nad brzegiem morza na wschodnim wybrzeżu Poseidii. Rozłożone było na wzgórzu, około sześciu kilometrów od Oceanu Atlantyckiego, łagodnie schodząc w jego stronę. Atlantyda nie stanowiła jednego "zbitego" w całość miasta - była raczej ciągiem trzech połączonych ze sobą okręgów, o specjalnie wyprofilowanym podłożu. Od zachodniej strony, nad miastem królował trójząb majestatycznych gór, które osłaniały je przed każdym zagrożeniem, jakie mogłoby nadejść z tamtej strony. Okręgi, które tworzyły miejskie dzielnice, były ogromne i dokładnie wyprofilowane - centrum miasta (pierwszy okrąg), miał szerokość 14 kilometrów, drugi 46, trzeci 78. Każdy okrąg stanowił oddzielną dzielnicę miejską, zwaną - "Sferą". W Pierwszej Sferze, znajdowało się główne centrum polityczno-kulturalne Imperium. Mieścił się tam oczywiście również i Pałac Królewski, który był otoczony przez olbrzymie ogrody publiczne, jeziora, strumienie i majestatyczne fontanny (pamiątka z czasów MU - Pałac Cesarski w Savanasie był bowiem również otoczony cesarskimi jeziorami, sztucznymi basenami oraz ogrodami i parkami pełnymi wspaniałych drzew i kwiatów). W centralnej części pałacowego ogrodu, znajdowała się olbrzymia fontanna (zwana Drzewem Życia), której wody strzelały w niebo na niesamowitą odległość i łagodnie opadały do jej wnętrza.
FONTANNA "DRZEWO ŻYCIA"
W każdym z ogrodów mieściło się pole wyścigowe, na którym mieszkańcy urządzali najróżniejsze zawody sportowe i uroczystości publiczne. Wokół pola, znajdowały się miejsca siedzące, które były osłonięte przed promieniami słonecznymi, dzięki urodzajowi palm i wszelakich drzew owocowych. Na owych polach, swe obrzędy przeprowadzali również kapłani, a ich misteriom zawsze towarzyszyła przepiękna muzyka męskich i żeńskich chórów. Życie w ogrodach, toczyło się tak w dzień jak i w nocy, a oświetlenie stanowiły papierowe latarnie w kształcie kul, umieszczone w pewnej odległości nad ziemią. Każda taka latarnia, stanowiła (dzięki technologii Atlantów), samoładujące się (w trakcie dnia), źródło światła i ciepła (jedna taka latarnia - umieszczona odpowiednio wysoko, mogła oświetlić nawet i dużą salę biesiadną. Pierwsza Strefa, była miejscem zamieszkania nie tylko króla i jego dworu, lecz i całej arystokracji Atlantów (wznosiły się tam majestatyczne pałace arystokracji i królewskich nobilów), a także najwyższych kapłanów i kapłanek. Pierwsza Strefa była też pełna najróżniejszej wielkości (choć gównie monumentalnych), posągów, obelisków i sfinksów. Znajdowała się tam także Wielka Piramida (również pamiątka z MU), która pełniła funkcje religijne (gromadzili się tam tylko najwyżsi kapłani), grobowe (królewskie mauzoleum), oraz służyła jako miejsce kontaktu z innymi planetami i galaktykami (była bowiem czymś w rodzaju "centrum telefonicznego" z innymi światami - w tym z Aremo, rodzinną planetą tak mieszkańców MU, jak i obywateli I Imperium Atlantydy).
PIERWSZA "SFERA"
PAŁAC KRÓLEWSKI - w oddali widoczna
WIELKA ŚWIĄTYNIA
Pierwsza Sfera była więc centrum królewsko-arystokratycznym, choć...każdy obywatel Imperium mógł tam przebywać i uczestniczyć w organizowanych zabawach, grach i wyścigach. Większość mieszkańców miasta, przybywała tam, by odpocząć wśród przepięknych budowli, pomników, ogrodów, parków, skwerów, jezior, basenów i najróżniejszej palety kwiatów oraz drzew owocowych. Nikt im nie zabraniał przebywania w Pierwszej Sferze (bez względu na to, czy tam mieszkali czy też nie). Zresztą do "centrum", przybywali nie tylko ludzie wolni (czyli Obywatele Imperium), lecz również niewolnicy, którzy (za pozwoleniem swych właścicieli), także mogli uczestniczyć w uroczystościach Pierwszej Strefy. Mieścił się tam również Pałac Cudzoziemców, gdzie goszczono i podejmowano (na koszt państwa), ambasadorów i zwykłych turystów z innych krajów, odwiedzających Atlantydę. Pałac był równie imponujący co sąsiadujący z nim Pałac Królewski i mógł pomieścić setki tysięcy ludzi. Pobyt w nim był dla gości nieograniczony czasowo i zupełnie darmowy. Pałac cały był przetykany złotem, srebrem, kością słoniową oraz białym, lśniącym arichalkiem (minerał którego używali dawni Atlanci, pochodzący jeszcze z Aremo). W Pierwszej Sferze były również zlokalizowane największe i najpiękniejsze miejskie świątynie. Największa Świątynia, była połączona specjalnym (podziemnym) kanałem z Pałacem Królewskim, a teren pomiędzy tymi dwoma majestatycznymi budynkami, oddzielały, cztery strumienie (każdy z wodą o innej temperaturze - od gorącej do bardzo zimnej - utrzymywane dzięki specjalnej sieci kanałów podgrzewających), poprzedzielane alejami pełnymi drzew i tonącymi w kwiatach. W Pierwszej Sferze, znajdował się również olbrzymi akwedukt miejski, sztuczne jezioro, oraz...setki mniejszych fontann. Mieściła się tam też królewska Cytadela.
SALA TRONOWA
PAŁACU KRÓLEWSKIEGO
KORYTARZ - wiodący z
PAŁACU KRÓLEWSKIEGO
do WIELKIEJ ŚWIĄTYNI
II - "SFERA"
Druga Strefa (zwana Sonchią), mieściła głownie prywatne domy mieszkalne, budynki użyteczności publicznej oraz świątynie. Znajdowała się tam (druga po Wielkiej Świątyni, przylegającej do Pałacu Królewskiego z Pierwszej Strefy), Błękitna Świątynia, z której to kapłanki organizowały święto zwane "Błękitną Procesją". Odbywała się ona w następujący sposób: kapłanki (i kapłani), ubrane w białe szaty, objeżdżały dzielnicę (Drugą Sferę), na słoniach lub konno. Sama procesja służyła oczyszczeniu ludzkiego ducha i zjednoczeniu z naturą, oraz jej zwierzęcymi mieszkańcami (stąd też bardzo często prowadzono najróżniejsze gatunki zwierząt - od lwów i tygrysów, po gęsi, kaczki i kurczęta). Chodziło o uzyskanie wewnętrznej harmonii duszy i ciała (tylko nie wiadomo dokładnie po co prowadzono tak różne gatunki zwierząt?). Świątynia ta została kompletnie zniszczona (i co ciekawe nie odbudowana ponownie, w przeciwieństwie do innych budynków w tym do Wielkiej Świątyni z Pierwszej Sfery), po najeździe białych przybyszów z planety Malona, którzy pod wodzą Beliala Zdobywcy, zniszczyli dawną cywilizację I Imperium i zbudowali nowe społeczeństwo - znane jako II Imperium Atlantydy. Sama zaś procesja została zakazana i już więcej jej nie obchodzono. Prócz Błękitnej Świątyni, znajdowały się w Drugiej Sferze inne mniejsze świątynie i przybytki religijne.
BŁĘKITNA ŚWIĄTYNIA
W ogóle Druga Strefa była najbardziej "świątynną" ze wszystkich dzielnic Atlantydy (a co ciekawe, każda dzielnica miała swoje, odrębne władze, które wydawały prawa i rozporządzenia, dotyczące tylko mieszkańców tej danej strefy zamieszkania). Świątyń tutaj, było tak wiele, że kapłani w jednej i drugiej wieży świątynnej, pozdrawiali się wzajemnie wyciągniętą dłonią (tak wiele ich było i tak blisko siebie znajdowały się te przybytki). Co ciekawe, kapłani i kapłanki pozdrawiali siebie nawzajem i wiernych, czyniąc w powietrzu...znak krzyża, który to znak dla Atlantów był symbolem nieśmiertelności ludzkiej duszy i jej ciągłego odradzania się (na Atlantydę przywędrował ten symbol z MU, a tam z planety Aremo). W Drugiej Strefie, znajdowały się mniej okazałe budynki, gdyż mieszkali tam zwykli obywatele, a nie imperialna arystokracja, mimo to, każda rodzina miała swój własny dom (nie było ludzi bezdomnych, gdyż władze dzielnicy dbały o zapewnienie obywatelom stałego miejsca zamieszkania - jeśli było to konieczne - fundowały mu go w innej sferze (głównie w trzeciej), lub w innym mieście Imperium. Domy były niezwykle przestronne, pełne drzew i kwiatów. Przeszklone (nie używano tradycyjnego szkła, lecz substancję szklanopodobną, której produkcję wyniesiono z planety Aremo). Każdy budynek posiadał swój własny ukwiecony ogród, oraz prywatną wieżę (kaplicę), na którą wchodzono po spiralnych schodach, by na tarasie wieży - wziąć udział w nabożeństwach świątynnych (kapłani często odprawiali modły i śpiewy ze świątynnych wież, które - wzmocnione akustycznie - były doskonale słyszalne). W Drugiej Sferze mieściła się także Poczta Państwowa i Zarząd Dróg Imperium.
"BŁĘKITNA PROCESJA"
Z II SFERY
III - "SFERA"
Trzecia Sfera niewiele różniła się pod względem budynków prywatnych, od Drugiej Sfery. Obie dzielnice zamieszkiwali bowiem obywatele Imperium, nie należący do elity i dworu królewskiego. Jedyną różnicą był znaczny ubytek świątyń w Trzeciej Sferze (choć też było ich kilka, lecz już nie tak wiele jak we wspomnianej wyżej). Trzecia też była najludniejszą i...najbardziej plebejską. Prócz domów mieszkalnych i nielicznych świątyń, oraz budynków użyteczności publicznej (władz dzielnicy), mieściły się tutaj również koszary wojskowe, oraz liczne gospody i "puby". Tu również miała swą siedzibę Mennica Państwowa, oraz liczne fora, na których kupcy z innych państw, zachwalali swe towary. Mieściła się tutaj również (jedyna w całym Imperium), szkoła niewolników i ogromny targ, gdzie ich sprzedawano. Szkoła Trzeciej Sfery, słynęła z doskonale "wyrobionych" i biegłych w najróżniejszych zawodach niewolników, dlatego też zjeżdżano tutaj z miast całego Imperium, by nabyć odpowiednio wyszkolonego, obytego i posłusznego niewolnika. Szkoła ta wejdzie w swój najlepszy okres, za czasów II Imperium Atlantydy i wojen, prowadzonych przez Białych zdobywców z Malony. Wówczas to niewolników będzie tak wielu, że ich liczba znacznie przewyższy liczbę nowych obywateli Imperium. Prawo przestanie też ich chronić a właściciele będą mogli do woli szafować zdrowiem i życiem swej własności. Sama stolica - Atlantyda w czasach I Imperium liczyła sobie ok. 10 milionów mieszkańców. Nie było to dużo, biorąc pod uwagę rozpiętość i wielkość samego miasta (wciąż wiele było terenów dziewiczych, zupełnie niezasiedlonych, porosłych gęstym lasem, a niektóre wręcz...pełne dzikich zwierząt). Każda ze stref miejskich była prawdziwym "miastem w mieście" i sama dzieliła się na kilka mniejszych dzielnic (też zarządzanych przez lokalne władze dzielnicowe lub "osiedlowe"). Poza tym, mieszkańcy Atlantydy, osiedlali się poza sferami (w rejonach przybrzeżnych za trzecim okręgiem). Tam jednak osiedlali się głownie najubożsi, którzy żyli z połowów ryb i handlu nimi w Trzeciej Sferze. Stolica była tak olbrzymią aglomeracją, że niewielu mieszkańców miasta, wciągu swego życia (a dożywano ok. 1000 lat), poznawało wszystkie jej zakamarki.
TRZY "SFERY" ATLANTYDY
PS:
Jeszcze mała informacja, odnosząca się do prowincji Imperium. W czasach panowania Tolteków, były trzy główne prowincje wyspy, które posiadały swoje lokalne stolice. Pierwsza prowincja była ze stolicą w PEOS, Druga ze stolicą w SUS, a Trzecia w ALCIE. Po inwazji Malonian dojdzie jeszcze czwarta prowincja ze stolicą w EDENIE (a to dlatego, że Biali przybysze, nawiążą ścisłe kontakty dyplomatyczne ze swymi pobratymcami z Malony - Enlilem, Enkim, Ninurtą i Mardukiem z baz w Edenie, Abzu i Iggi).
Kroczyłem teraz ulicami Rzymu w drodze na Palatyn. Ja Marek Sylwiusz Perperna,
legat V legionu "Macedonia", weteran walk w Galii,
Brytanii, Germanii, Syrii i Palestynie, ponownie kroczę ulicami tej
otchłani Gorgony, jaką jest to przebrzydłe miasto. Rzym, nienasycona
bestia rozwalona na siedmiu wzgórzach, której imperialne orły z purpury i
złota dotarły w najodleglejsze zakątki naszego świata, a dumne miasto władało tym światem podług własnej woli. Mój ojciec widział wielkość Rzymu zarówno w sile
prawa które współtworzył w Senacie, jak i w krokach maszerujących
legionów, zdobywających kolejne niezajęte tereny, lecz ja...ja widzę Rzym
jako otchłań, pochłaniającą wszystko na swej drodze - wszystko.
Kroczyłem w otoczeniu grupy żołnierzy, zmierzaliśmy na Palatyn, gdzie
też zostałem wezwany. Nietrudno było się domyślić o cóż może chodzić.
Znów kłopoty, jakby wciąż było ich mało.
- Czy to naprawdę ty Marku? - znajomy głos wyrwał mnie z zamyślenia.
- Skantillo, nie przypuszczałem że cię tu ujrzę, słyszałem że wyjechałaś z Rzymu wraz z mężem.
- Ja wyjechałam, lecz on pozostał, ku swej zgubie. Kilka dni temu
został skazany na śmierć jako jeden z witelian. Wraz z jego śmiercią
straciliśmy wszystko. Cały majątek został skonfiskowany przez nowych
panów Rzymu.
- Rzym nie jest bezpiecznym miastem, choć wojna domowa już się skończyła.
- Mój brat także został uwięziony, a przecież on akurat nie brał
żadnego udziału w walkach. Nie interesuje się nawet polityką.
- Lecz polityka interesuje się nim - dodałem z przekąsem.
- Dlatego też przyszłam prosić o posłuchanie u Mucjanusa, lub jeśliby się udało, nawet samego Domicjana, lecz powiedziano mi że Domicjan nie
rozmawia z kobietami, szczególnie takimi które są żonami wrogów jego
ojca.
- A Mucjanus, u niego byłaś?
- Na razie nic nie może zrobić, przynajmniej tak twierdzi. Powiedział że ma związane ręce, ale obiecał że o mnie nie zapomni.
- Postaram się ci pomóc, choć niczego nie obiecuję, sam dopiero niedawno wróciłem z Egiptu.
- Dziękuję ci. Wiesz może kiedy cezar przybędzie do Rzymu?
- Nie mam na ten temat żadnych wieści, myślę jednak że już wkrótce
wyruszy z Aleksandrii. Wcześniej czy później musi przybyć, już od pół roku jest cesarzem, a nie był
jeszcze w sercu imperium. To mówisz że straciłaś cały majątek męża,
mieszkasz wiec u rodziny?
- Tak, w domu mego ojca, lecz taki stan nie może trwać wiecznie.
- Planujesz ponownie wyjść za mąż?
- Myślałam o tym, ale w moim przypadku wcale nie jest łatwo znaleźć
kandydata na męża. Nie mogę wnieść żadnego posagu, w dodatku mam już
dwójkę dzieci, wielu mężczyzn to odstrasza.
- Wybacz mi Skantillo, chętnie bym dalej bym z tobą rozmawiał, ale
śpieszę się na Palatyn. Może jednak wpadniesz do mnie za dwa dni,
urządzam takie małe przyjęcie, z okazji mego powrotu do Rzymu.
- Dziękuję ci za zaproszenie, przyjdę jeśli sobie tego życzysz.
Ucałowałem ją w policzek i pożegnałem. Skantilla była dziewczyną w
której kiedyś się podkochiwałem. Ona jednak mnie nie zauważała, byłem
dość wątły i niezbyt wysoki, nie budziłem ani poważania wśród kolegów,
ani sympatii dziewcząt. Jak te losy dziwnie się ze sobą plotą.
Wciąż rozmyślając doszedłem wreszcie do pałacu cesarskiego na
Palatynie. Szybko minąłem rząd długich schodów i wszedłem do vestibulum,
następnie przez fauces, dotarłem do atrium pałacu. W atrium było pełno
senatorów i innych wpływowych Rzymian, stojących opodal impluwium (w
rzymskich willach duży zbiornik na wodę deszczową). Skierowałem swe
kroki ku strzeżonym przez pretorian pomieszczeniom Mucjanusa. Gdy
nagle...
- Marku jesteś wreszcie, czas najwyższy - Był to mój stary znajomy, obecnie prefekt gwardii pretoriańskiej, Marek Arrecinus Klemens.
- Jestem, ponoć młody znowu szaleje?
- Ciszej, nie jesteśmy sami. Pójdź za mną - Weszliśmy do jednej z komnat, gdy Arreciusz wyjaśnił.
- Sytuacja jest bardzo delikatna, ale niecierpiąca zwłoki, dlatego też Mucjanus zawezwał cię aż z Egiptu.
- Domyślam się o cóż może chodzić, ale myślisz że sam fakt przyjaźni z
jego bratem, może w jakiś sposób wpłynąć na postępowanie Domicjana?
- Jeśli miałbym być szczery, to...jest to nasza jedyna szansa. Przynajmniej na razie, póki do Rzymu nie przybędzie cezar.
- A kiedy ma przybyć?
- Otrzymaliśmy wiadomość że Wespazjan już wyruszył z Damaszku,
powinien więc przybyć do stolicy za jakieś kilka, no góra kilkanaście
dni. Do tego czasu musimy ograniczyć osiemnastolatkowi wpływ na rządy
imperium.
- Słyszałem że zachowuje się jakby to on nosił purpurę, a nie jego ojciec?
- Oby tylko. Ostatnio pozbawił majątku trzech senatorów, dawnych
przyjaciół jego ojca, tylko za to, że gdzieś usłyszał, iż to oni stali za
wyborem jego ojca na dowódcę armii w Palestynie, a jego samego
pozostawienia w Rzymie w charakterze zakładnika.
- Chłopak mści się za upokorzenia lat minionych.
- Dochodząc w tym wszystkim do absurdu. Mucjanusowi udało się go
przekonać że jedynie cezar ma prawo skazywać obywateli Rzymu na karę
śmierci, choć przyszło mu to z wielkim trudem. Młody postępuje jakby był
prawdziwym królem Rzymu.
- Na Junonę, królem? Rzym nie jest monarchią, a on nie jest nikim
więcej niż tylko synem pierwszego obywatela. Jest tylko synem cezara.
- Owszem, cezar to nie król, ale...jest ponad to, jest prawdziwym
bogiem. Jednym z wielu na Olimpie, choć żyjącym wśród śmiertelników,
którzy za takiego też go uważają.
- Miłość ludu jest złudzeniem, nie raz oglądałem jak toczyli ulicami
miasta zakrwawione zwłoki swych niedawnych ulubieńców, których wcześniej
wychwalali pod niebiosa. Wiesz dobrze że bogowie Rzymu, za jakich lud
ma cezarów, równie szybko mogą skończyć w Tybrze. Tym też się różnimy
od wszelkich monarchii, w których władza jest dziedziczna i uświęcona
wolą bogów oraz tradycją. U nas to wola senatu i ludu decyduje o
purpurze dla wybrańców. Dlatego też każdy z nas może zostać ewentualnym
kandydatem do purpury mój przyjacielu.
- Jako twój przyjaciel odradzam ci powtarzanie tego publicznie, jeśli
chcesz pozostać przy życiu, dziś czasy są tak perfidne że nikomu już
nie można wierzyć.
- Masz słuszność, choć śmierć wcale nie musi być zła. Dla wielu z nas
może okazać się wybawieniem od sterty gówna w którym przyszło nam żyć.
- Mucjanus pewnie już nas oczekuje, chodźmy - powiedział dość zdziwiony i lekko poddenerwowany Arrecinus.
- Jasna cholera, przez tę mgłę nie widzę własnego nosa,
zupełne mleko. Muszę polegać na własnym instynkcie, gdyby tylko nie ta
rana...
Nagle w oddali dało się słyszeć donośne szczekanie psów!
- Psy? To chyba od naszej strony, przecież ci dranie
wysiedlili okoliczną ludność z całego pasa przygranicznego. Boże,
jeszcze tylko trochę wysiłku i będę w domu, jeszcze tylko trochę...gdyby
tylko nie ta rana.
Mężczyzna ruszył zdecydowanie naprzód, choć ranny, głodny
i wyczerpany pięciodniową leśną tułaczką oraz unikaniem ścigających go
patroli, czynił to już resztką sił. Dodatkowo jego pochód spowalniał
utrzymujący się jeszcze gdzieniegdzie marcowy śnieg. Czuł chłód każdą
partią swego ciała, tym bardziej że jego strój składał się tylko z
cienkiej więziennej koszuli i spodni. Nie miał butów, musiał je
zostawić, ledwo można było się w nich poruszać po celi, a już o ucieczce
w nich nie mogło być mowy. Nie jadł też nic od prawie pięciu dni, nie
licząc przemarzniętych jagód, oraz kilku sucharów, które zdołał
wcześniej zabrać ze sobą na drogę. Mimo tych niedogodności, obecnie jego
umysł zaprzątała tylko jedna myśl:
- Obym tylko nie zaczął kluczyć w koło. Zaraz...tu gdzieś
musi być strumyk! Pamiętam, tak, tam dalej był niewielki strumyk, a
stamtąd już tylko kilka kroków - mówił do siebie, próbując przypomnieć
sobie ową drogę. Znał ją dobrze, kilka lat temu, podczas wielkiej wojny
spędził tu ładnych parę miesięcy siedząc w okopach.
- Jest, dotarłem! Jest strumyk, za nim był zagajnik, a
dalej...dalej już Polska! Muszę tylko przejść ten strumyk, muszę go
przejść. Dam radę, inaczej już po mnie - nim jednak zbliżył się do wody,
ujrzał w oddali dwa snujące się wśród drzew ledwie widoczne przez gęstą
poranną mgłę, ludzkie cienie.
- Sowieci! - pierwsza myśl która pojawiła się w jego głowie, kazała mu natychmiast ukryć się w pobliskich krzakach.
- Job twoju mat, wot priszos nam w takuju pagodu -
słyszał donośnie brzmiące słowa jednego z pograniczników. Poczekał aż
przeszli parę kroków, tak że ich sylwetki przestały być już widoczne i
dopiero wtedy powoli wszedł do lodowatej wody. Musiał być ostrożny by
chlupot wody nie zwabił tamtych. Choć to nie był jego największy
problem. Woda bowiem była tak zimna, że momentalnie zdrętwiały mu
wszystkie partie ciała, od czubków palców po całą twarz.
- Dobrze że nie jest głęboka - pomyślał, gdy woda sięgała mu zaledwie do pasa.
Gdy wyszedł wreszcie ze strumienia, ruszył kilka kroków przed siebie, lecz...nie mógł sobie przypomnieć dalszej drogi.
- Cholera jasna, to nie tak, nie poznaję, tu miał być
tylko niewielki zagajnik, a ten las znów ciągnie się chen w dal. Gdybym
tylko wiedział gdzie dokładnie jestem...może tylko kręcę się w kółko?
Ruszył jednak przed siebie, wierząc że intuicja
podpowiada mu właściwą drogę, jeśli nie...jego los był przesądzony,
obawiał się jednak przedtem nieludzkich tortur, jakich doświadczano
zarówno w więzieniu jak i obozie. Najgorsze były krzyki, nieludzkie krzyki w
środku nocy. Cały czas myśląc o tym szedł przed siebie i po jakichś stu
kilkudziesięciu krokach, wreszcie las zaczął się przerzedzać. Dodatkowo
wyszło poranne słońce a mrok nocy całkowicie ustąpił
- Niedobrze - pomyślał - teraz jestem widoczny jak na dłoni. Nagle stanął by się zastanowić
- Przesieka, jest przesieka - pomyślał, lecz myśl ta
natychmiast ustąpiła, gdy usłyszał donośne - Stoj, strielat budu! Strach
przed ponownym wpadnięciem w ich łapska na moment go
sparaliżował...lecz tylko na moment.
- Nie - pomyślał - Już mnie nie dostaniecie, za daleko
doszedłem, by to wszystko było na marne. Donośny strzał i świst kuli,
która przeleciała obok jego twarzy, natychmiast wyrwał go z odrętwienia.
Ruszył przed siebie ostatkiem sił, biegiem, ku granicy. Skutecznie
udawało mu się unikać kul, tamci najwidoczniej nie strzelali za dobrze
ku jego szczęściu, a może to sprawka owej mgły, na którą wcześniej tak
psioczył? W każdym razie wydobył z siebie ostatek sił i biegł nie
oglądając się za siebie.
- Jest! Widzę słup, jeszcze tylko kilka kroków, tylko
kilka kro... - w tym momencie padł strzał, a on poczuł tępe uderzenie w
bok. Upadł na ziemię, z drugiej rany obficie lała się krew.
- To już koniec? Matko Święta, czy tak skończę? Boże nie
daj mi żywemu wpaść w ich łapska - te myśli przerywały głosy, które
coraz dobitniej dobiegały do niego z oddali - Rebiata, bystrieje, on
zdies!
Pomimo bólu zdobył się na ogromny wysiłek i zaczął się
czołgać ku drodze granicznej. Dzieliło go od niej już tylko kilka
kroków, nie miał jednak siły wstać, a głosy z tyłu dochodziły coraz
wyraźniej do jego uszu. Wiedział że nie zdąży i tamci go dopadną,
postanowił więc zrobić coś nieprawdopodobnego, mianowicie cudem podniósł
się z wilgotnej i błotnistej drogi, wstał i...zaczął biec ku granicy.
Nie miał już jednak sił, nagle przewrócił się i ponownie upadł na
ziemię. Nim jednak stracił świadomość ujrzał przed sobą prężący się
dumnie słup graniczny z białym orłem w koronie
BYŁ MARZEC 1927 r.
TARNOPOL
Placówka Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
- Łączcie mnie z szefem Sekcji VII, kapitanem Terleckim, natychmiast - w słuchawce dał się słyszeć donośny męski głos. - Panie kapitanie - usłyszał w słuchawce - kapitana
Terleckiego nie ma, przebywa na urlopie, jest tylko jego zastępca
porucznik Szymkiewicz. - Łączyć natychmiast. - Porucznik Czesław Szymkiewicz - usłyszał w słuchawce. - Witam panie poruczniku, kapitan Terkowski. Dzwonię tam
do Was, bo mamy tutaj dziwny przypadek. Trzy dni temu patrol KOP-u
natknął się przy granicy na dziwnego osobnika z ranami postrzałowymi.
Chyba zbieg od Sowietów, ale...nie mamy pewności. Wy tam u siebie
zajmujecie się takimi sprawami, należałoby więc tutaj przyjechać i
przesłuchać go. - Nie był jeszcze przesłuchiwany - głos po drugiej stronie zdawał się wyrażać wielkie zdziwienie. - Nie, prawie przez cały czas był nieprzytomny. Lekarzom z
trudem udało się uratować go od śmierci. Gdy go znaleziono miał dwa
poważne rany postrzałowe, liczne odmrożenia całego ciała i mniejsze rany
i otarcia. Poza tym był totalnie osłabiony, głodny i odwodniony. Udało
nam się jedynie ustalić jego stopień i nazwisko - rotmistrz Grzegorz
Pepłoński. Jest jeszcze jedna sprawa. Sprawdziliśmy że Grzegorz Pepłoński,
rotmistrz ułanów z 4 Pułku Ułanów, przepadł bez śladu wraz z całym swoim
kilkuosobowym oddziałem w sierpniu 1920 r. w rejonie Lwowa. Uznany
został, wraz ze swoim oddziałem za zaginionego i sprawa została
zamknięta. - O co więc chodzi? - zapytał porucznik Szymkiewicz - Jedna sprawa mnie zastanawia. Mianowicie on cały czas powtarza, że otrzymał pewne tajne rozkazy od generała Twardowskiego. - Od Twardowskiego - z wyraźnym zdziwieniem i niedowierzaniem powtórzył raz jeszcze porucznik Szymkiewicz. - Tak, właśnie. Też mnie to zdziwiło i dlatego tutaj do Was dzwonię. - Natychmiast powiadomię kapitana Terleckiego - rzucił do słuchawki Szymkiewicz
JAMESTOWN - to pierwsza stała osada angielska w Ameryce, która przetrwała do naszych czasów i rozrosła się w wielką metropolię Wirginii. Jak to się stało że osada Jamestown - przetrwała? Jak to jak? A dlaczego miałaby nie przetrwać? - można by od razu zadać takie pytanie. Z bardzo prostej przyczyny - była to już któraś z kolei próba angielskiego osadnictwa w Nowym Świecie, począwszy od pierwszej angielskiej wyprawy do Ameryki z 1497 r., wysłanej przez króla Henryka VII i prowadzonej przez Genueńczyka - Giovanniego (Johna) Cabota, który dotarł do Nowej Fundlandii (sądząc że osiągnął wybrzeże Azji). Potem kilka wypraw w służbie angielskiej poprowadził jego syn - Sebastiano Caboto (pierwszą w latach 1504-1505, drugą w 1508-1509 i trzecią w 1516-1517), potem przeszedł na służbę hiszpańską. W czasie tych wszystkich wypraw, nie zakładano stałych osad na amerykańskim wybrzeżu i ograniczano się jedynie do nawiązywania kontaktów z Indianami, oraz tworzenia map odwiedzanych brzegów nowego kontynentu. Jednak w czasie panowania Henryka VIII, korona straciła zainteresowanie kolejnymi wyprawami, koncentrując się głównie na sprawach Europy.
Tutaj od razu należy stwierdzić, że nim jeszcze wyruszyła z portu w Bristolu, pierwsza angielska wyprawa do Nowego Świata (1497 r.), pierwszy Polak już opłynął brzegi Labradoru. Był nim niejaki Johannes Scolvus (Jan z Kolna), który w służbie duńskiej korony, na okręcie Dietricha Pininga - dotarł tam w roku 1476 - ponad dwadzieścia lat przed wyprawą Johna Cabota.
JAN z KOLNA
(JOHANNES SCOLVUS)
Za panowania królowej Elżbiety I, Anglicy ponownie zaczęli spoglądać na kontynent amerykański, dostrzegając w nim szansę na rozwój i bogactwo własnego kraju. Kolejnym ku temu impulsem, była konsekwentna, kilkudziesięcioletnia eksploracja Ameryki i rejonu Morza Karaibskiego przez Hiszpanię - z którą Anglia wojowała. Anglicy zauważyli, że sami są daleko w tyle za osiągnięciami Hiszpanów, Portugalczyków czy Holendrów. Postanowili nadrobić stracony czas, choć początki nie był wcale ambitne. Ot, po prostu Anglia dysponowała kilkoma dość aktywnymi korsarzami, którzy zajęci byli raczej napadaniem na obładowane amerykańskim złotem - hiszpańskie galeony, niż na zakładaniu osad czy faktorii. Do tych korsarzy - w służbie korony angielskiej, należeli przede wszystkim - John Hawkins oraz Francis Drake, który m.in. wsławił się opłynięciem kuli ziemskiej w latach 1577-1580 (W 1579 r. spędził sześć tygodni wśród Indian - Miwok, których siedziby znajdowały się na terenach dzisiejszego San Francisco i symbolicznie przyłączył ten obszar do Anglii), oraz zniszczeniem hiszpańskiego fortu w St. Augustine na Florydzie w 1585 r.
Kolejne wyprawy, noszące już znamiona angielskiej kolonizacji, zostały podjęte w 1576 r. przez Martina Forbishera, który dotarł do Ziemi Baffina oraz Johna Davisa w 1587 r., który opłynął wybrzeża Grenlandii i północnej Kanady. Pierwszą próbę założenia stałej osady w Nowym Świecie, podjął Humprey Gilbert, który w 1548 r. tak pisał o możliwościach, jakie stwarza dla Anglii kolonizacja i eksploatacja nowych terenów zamorskich w Ameryce: "Jest to jedyny sposób pozyskania przez naszych królów całego bogactwa Wschodu (...) które jest niewyczerpalne (...) i które przyniosłoby wielki postęp naszemu krajowi, naszemu królowi cudowne wzbogacenie, a wszystkim mieszkańcom Europy niewypowiedzianą ilość dóbr (...) Będziemy także mogli zasiedlić niektóre części tych ziem, umieszczając tam ubogich naszego kraju, którzy są obecnie kłopotem dla państwa i którzy nędzą zmuszeni popełniają ciężkie przestępstwa, za które codziennie giną na szubienicach".
Gilbert w czerwcu 1583 r. dopłynął do Nowej Fundlandii i założył tam pierwszą stałą angielską osadę. Osada ta, założona na miejscu dzisiejszego Saint John's nie przetrwała nawet trzech miesięcy - (powody dlaczego tak się stało, wyjaśnię poniżej). W rok później, angielski podróżnik - Walter Raleigh, otrzymał od królowej Elżbiety I, przywilej, na założenie stałej angielskiej kolonii o nazwie - Wirginia (na cześć królowej). Pierwsza ekspedycja, miała na celu jedynie wybór odpowiedniego miejsca pod przyszłą kolonię i przyjazne nastawienie lokalnych Indian do nowych przybyszów z Europy. Gdy wydawało się że to już osiągnięto, 9 kwietnia 1585 r. z portu w Plymouth, wyruszyło pięć statków, na których pokładzie było 600 osób (prawie sami mężczyźni). 17 sierpnia dotarli do brzegów dzisiejszej Wirginii i rozpoczęli wznoszenie kolonii - Roanoke. Część kolonistów pozostała w forcie, natomiast sir Richard Grenville (który dowodził tą druga wyprawą), postanowił odpłynąć do Anglii, by przywieść zaopatrzenie, potrzebne do umocnienia fortu, oraz dowieźć większą ilość kobiet. Obiecał że powróci w kwietniu roku następnego - nie powrócił. A tymczasem w forcie kończyły się zapasy żywności. Mało tego, koloniści zaczęli kraść i napadać pobliskich Indian, co spowodowało w czerwcu 1586 r. atak Indian na fort Roanoke. Co prawda atak odparto, ale stało się jasne, że dalsze przebywanie w forcie to pewna śmierć. Dlatego też, gdy w lipcu do fortu dopłynął sir Francis Drake, koloniści postanowili zabrać się z nim w drogę powrotną do Anglii.
WYSPA ROANOKE
Tymczasem do opuszczonego fortu dotarł wraz z obiecanymi posiłkami (i kobietami), Richard Grenville. Postanowił odpłynąć do Anglii, pozostawiwszy w forcie niewielką załogę (15 osób), dla podkreślenia angielskiej obecności w Nowym Świecie. 22 lipca 1587 r. okręty powróciły dowożąc 115 kolonistów, pod wodzą Johna White'a, który został mianowany gubernatorem Wirginii. Fort był jednak opustoszały. Wkrótce odnaleziono szkielety 15 pozostałych wcześniej w obozie osób. White zostawił kolonistów w forcie, a sam powrócił do Anglii po dostawy i kolejnych ochotników. Ponieważ trwała wojna hiszpańsko-angielska, White nie mógł powrócić do fortu przez kolejne trzy lata. Powrócił dopiero 18 sierpnia 1590 r. ale...osada była zupełnie opustoszała. Nie znaleziono nikogo z pozostawionych wcześniej kolonistów. Nie było tez żadnych śladów walki, czy ciał pomordowanych - nie było żywego ducha. Odnaleziono jedynie wyskrobany napis na drzewie - "CROATAN". Była to nazwa sąsiedniej wyspy i White sądził że koloniści przenieśli się właśnie tam, ale nie mógł tego sprawdzić, ponieważ szybko skończył się prowiant i woda. Musiano wracać do Anglii. Tak oto po pięciu latach przestała istnieć druga stała angielska kolonia w Ameryce. Pozostaje jednak pytanie - co stało się z kolonistami Roanoke? Gdzie "wyparowało" 90 mężczyzn, 17 kobiet i 11 dzieci (w tym, pierwsza Angielka urodzona w Ameryce - Virginia Dare, która przyszła na świat 18 sierpnia 1587 r.? Nie wiadomo, czy zasymilowali się z lokalnymi Indianami, czy też zostali przez nich pochwyceni, uwięzieni czy też zabici? I co się stało z Virginią Dare? No cóż tego niestety nie wiadomo, wiadomo natomiast że osada Roanoke nie przetrwała (niżej wyjaśnię z jakiego powodu).
WYSPA I OSADA ROANOKE
Przez kolejnych szesnaście lat, Anglia nie podejmowała dalszych prób stworzenia stałej osady i wysyłania kolonistów do Nowego Świata. Dopiero wraz z powstaniem w 1606 r. handlowej spółki - Kompanii Wirginii, w grudniu 1606 r. wysłano trzy okręty w kierunku Ameryki (a konkretnie Wirginii), z misją założenia stałej osady. Co ciekawe, wśród kolonistów, mających założyć osadę, nie było żadnej kobiety, sami mężczyźni (145 - jeden zmarł podczas podróży), co świadczy że nie planowano osiedlać ich tam na stałe i rozwijać osady. Prawdopodobnie Kompania Wirginii traktowała tę misję jako tymczasową, która miała przynieść pewne wymierne (krótkotrwałe), korzyści. Kolonistom zabroniono posiadania własnej ziemi i zobowiązano do pracy na rzecz Kompanii przez siedem lat (prawdopodobnie plan istnienia osady był właśnie siedmioletni). Koloniści dotarli do Ameryki i zeszli na brzeg 26 kwietnia 1607 r. 14 maja przeniesiono się na wyspę Jamestown z zamiarem zbudowania tutaj stałego fortu obronnego. Wzniesiono go w przeciągu miesiąca. No i...się zaczęło.
Większość przybyłych nie zamierzała pracować, byli to bowiem ludzie, wywodzący się albo z angielskiej szlachty (a tym samym nienawykli do pracy fizycznej), albo też z angielskiego marginesu społecznego - przestępcy, złodzieje etc. Oni również nie zamierzali pracować. Przybyli tu bowiem z nadzieją szybkiego wzbogacenia się. Ponieważ jednak zapasy prowiantu i wody, które koloniści przywieźli ze sobą - szybko się kończyły, a nowych nie było, postanowiono poprosić o żywność lokalnych Indian z plemienia Paspegów (których wodzem był sławny Powatan - ojciec Pokahontas). Początkowo Indianie dokarmiali przybyszów, ale gdy zaczęły szerzyć się pierwsze kradzieże, natychmiast tego zaprzestano. Ponieważ Anglicy nie zamierzali uprawiać ziemi i pracować w polu, bardzo szybko pojawił się głód. Jedynym wyjściem pozostawały dostawy prowiantu z Anglii i tak pierwsza dostawa przybyła do Jamestown 2 stycznia 1608 .r Kolejna 1 października tego roku. Wraz z prowiantem, przywieziono następnych kolonistów. Szczególnie ta druga wyprawa była ozdrowieńcza dla osady, choć nie nastąpiło to od razu. W tą drugą ekspedycją pomocową dla kolonistów z Jamestown przybyli (zwerbowani osobiście przez przywódcę Jamestown i gubernatora Wirginii - Johna Smitha), koloniści z Polski.
JOHN SMITH I KOLONIŚCI Z JAMESTOWN
Byli to ludzie wielu zawodów i umiejętności - architekci, murarze, stolarze, a także pewna liczba chłopów, którzy znali się na uprawie roli. W maju 1609 r. przybyli następni koloniści (m.in.: również Polski). Odtąd dały się zauważyć dwa oddzielne światy. Pierwszym światem - był świat angielskich kolonistów, którzy nie potrafili zmobilizować się do działania i jak pisał potem John Smith trzydziestu ludzi nie potrafiło wyhodować tyle kukurydzy, co troje Polaków miało dla siebie. Polacy (choć początkowo obiecano im równe prawa z Anglikami - w tym prawo głosu), byli traktowani jak ludzie drugiej kategorii, choć pobudowali sobie domy i zaczęli uprawiać rolę, hodując kukurydzę i ziemniaki. Polacy nie głodowali, a tymczasem na przełomie 1609 i 1610 r. pojawił się w "angielskiej osadzie" głód, który przeszedł do historii pod nazwą "Wielkiego Głodu" i o mały włos nie doprowadził do upadku osady, podobnie zresztą jak stało się to w przypadku Roanoke i osady Humpreya Gilberta z 1583 r. Bo to właśnie niechęć do podjęcia pracy fizycznej i przekonanie o łatwym zdobyciu ogromnego bogactwa (liczono na odkrycie pokładów złota), spowodowało że tamte osady nie przetrwały.
KOLONIA JAMESTOWN
Jamestown - przetrwało właśnie dzięki Polakom. To właśnie John Smith, widząc jak doskonale sobie radzą z problemem głodu - Polacy, zmienił diametralnie organizację osady na początku 1610 r. Odtąd wprowadzono zasadę: "Kto nie pracuje, ten nie je" i jeśli ktoś brzydził się pracy fizycznej (a nie miał za co kupić jedzenia - bo pieniądze i kosztowności szybko się rozeszły w trakcie "Wielkiego Głodu", gdy Anglicy kupowali jedzenie najpierw od Indian, a gdy Powatan, a potem także od Polaków), ten był z góry skazany na śmierć głodową. A śmierć zebrała ogromne żniwo - w samym tylko roku 1608 zmarło z głodu 91 osób (ze 144 założycieli Jamestown), a w czasie "wielkiego Głodu", mimo kolejnych dostaw z Anglii - zmarło aż 840 Anglików. Sytuacja była zatrważająca i bez radykalnych zmian, wprowadzonych za przykładem Polaków przez Johna Smitha - osada Jamestown podzieliłaby los swych dwóch wcześniejszych angielskich poprzedniczek. W 1630 r. w wydanej przez Smitha książce, opisującej losy osady i kolonistów, Smith tak pisze o ratunku, jakim było dla osady sprowadzenie do Jamestown Polaków: "Przybycie w 1608 r. do Wirginii rzemieślników z katolickiej Polski, uratowało od upadku pierwsze angielskie osiedle w Ameryce".
KOLONIŚCI Z JAMESTOWN
Co by się jednak stało, gdyby Jamestown upadło w 1610 r.? Według prof. Luisa B. Wrighta: "Jeśliby upadło Jamestown Hiszpania i Francja ostatecznie podzieliłyby całą Amerykę Północną między siebie i nigdy nie powstałyby Stany Zjednoczone". Zaś w 1973 r. przywódca republikanów Gerard Ford, (późniejszy prezydent USA), przemawiając w Kongresie, stwierdził przywołując pamięć kolonistów z Jamestown: "Historia jak pierwsi polscy imigranci pomagali w założeniu kolonii w Jamestown jest niezwykle barwna. Pomysłowość i kwalifikacje, jakie zaprezentowali ci polscy imigranci napawają wszystkich Amerykanów polskiego pochodzenia wielką dumą. Te właśnie cechy uczyniły Amerykę wielkim krajem. Przybycie pierwszych Polaków do Ameryki jest ważne z wielu powodów - ponieważ oznacza początek polskiej emigracji do tego kraju i ponieważ praca tych pierwszych imigrantów miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania kolonii Jamestown".
ARTUR SZYK:
PIONIERZY POLSCY W WIRGINII
Oczywiście uratowanie Jamestown przez Polaków, nie polegało tylko na pokazaniu możliwości jakie daje konsekwentna praca na roli i hodowla warzyw dla własnego przetrwania, lecz także na fakcie - iż to Polacy zbudowali i uruchomili w Jamestown pierwszą hutę szkła w angielskiej kolonii, tworząc tym samym pierwszy zakład przemysłowy w historii Stanów Zjednoczonych.
No cóż - nie pomylę się zapewne, jeśli stwierdzę że bez Polaków nie powstałby Stany Zjednoczone - to myśmy zbudowali ten kraj - to myśmy uratowali pierwszą stałą angielską osadę od ruiny ekonomicznej, to myśmy zbudowali pierwszy w angielskiej kolonii zaczątek przemysłu. To właśnie w polskiej hucie wytwarzane meble, smoła i dziegieć, stały się pierwszym towarem eksportowym Stanów Zjednoczonych do Anglii. Ale czy tylko to? Czy rola Polaków ograniczała się jedynie do tego drobnego (ale jakże ważnego dla historii USA) epizodu osady w Jamestown? Oczywiście że nie! Czy Amerykanie mają świadomość że pierwszą wyższą uczelnię w Nowym Jorku założył Polak - Aleksander Kurczewski? Że autorem mostu nad wodospadem Niagara był Polak - Kazimierz Gzowski? Że Aleksander Hołyński był pierwszym twórcą planów Kanału Panamskiego? Że Tadeusz Kościuszko opracował plany takich fortyfikacji pod Saratogą, że Brytyjczycy nie zdołali ich zdobyć.
Ale czy Amerykanie to wiedzą? Nie! Oni wiedzą że Polska to kraj gdzie mordowano Żydów (i dokonywali tego jacyś niezidentyfikowani narodowo naziści - no bo przecież nie Niemcy - prawda?). No cóż historia Stanów Zjednoczonych też jest zakłamana - choćby święto Dziękczynienia - to co uczą w amerykańskich szkołach na temat tego świata, można sobie włożyć między bajki. Pierwsi pielgrzymi z Mayflower padali jak muchy z głodu, podobnie co koloniści z Jamestown. I cała historia ponownie skończyłaby się tragicznie - gdyby nie pewien przypadek. Ale to już zupełnie inny (choć może nie tak bardzo odległy od dzisiejszego) temat.
Nie wiem jakich określeń mam użyć i co napisać, gdyż brak w słowniku ludzi kulturalnych słów, jakimi można by określić dyrektora FBI - Jamesa Comeya. Powiem więc krótko:
CZUJĘ ODRAZĘ!
Nie tyle odrazę do niego, jako konkretnego człowieka, gdyż nie interesuje mnie czy zrobił to z czystej głupoty, czy też w grę wchodziła amerykańska kampania wyborcza - nie interesuje mnie to i szczerze powiedziawszy mam to głęboko w d..., jakimi pobudkami kierował się ten pajac i co go motywowało.
Czuję wstręt do amerykańskich polityków, do dziennikarzy, do debilnego amerykańskiego społeczeństwa, które ledwie potrafi liczyć do 100 (nie mówiąc już o wykonywaniu poważniejszych zadań logicznych czy matematycznych), a które siebie uważa za "pępek świata".
Czuję wstręt do Amerykanów, którzy podobnie jak ten irlandzki pół-debil - Comey, oskarżają Polskę o współsprawstwo w zagładzie Żydów podczas II Wojny Światowej.
Dlaczego wstręt?
Gdyż jest to uczucie, które najdobitniej ukazuje relacje pomiędzy społeczeństwem amerykańskim a polskim.
Wstręt jest tym większy, iż próba wytłumaczenia Amerykaninowi że jest głupkiem - wydaje mi się daremna, gdyż trudno polemizować z troglodytą i tłumaczyć mu że jest jeszcze nierozwinięty intelektualnie.
Nie ma wiec sensu opisywać że Polacy (jako jedyny naród na świecie), zapisał
NAJPIĘKNIEJSZĄ KARTĘ W DZIEJACH LUDZKOŚCI W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ.
Żaden inny naród - ani Francuzi, ani Anglicy, ani Holendrzy, ani Rosjanie, ani wreszcie Amerykanie nie wykazali się taką moralną godnością i osobistą odwagą w walce o uratowanie życia swym żydowskim współobywatelom - co...
NARÓD POLSKI.
I piszę to jako osoba, w której żyłach płynie niemiecka krew. Mój pradziad był synem pruskiego oficera z Królewca, poddanego cesarza Wilhelma II. Mój pradziad - oficer Wojska Polskiego, hallerczyk (należał do Związku Hallerczyków RP), uczestnik Wielkiej Wojny Polsko-Bolszewickiej 1920 r., uczestnik Wojny Obronnej 1939 r., w 1940 r. trafił do niemieckiego obozu pracy, za odmowę "powrotu do macierzy", czyli podpisania volkslisty i wstąpienia do Wehrmachtu. Niemcy do obozu zabrali też mojego 15-letniego wówczas dziadka.
Tam, na własne oczy dziadek widział scenę, gdy niemiecki (nie nazistowski - tylko NIEMIECKI), oficer kazał do siebie podejść jakiemuś wychudzonemu żydowskiemu chłopakowi z obozu. Następnie wziął do ręki łopatę i jej kantem uderzył go w głowę, przepoławiając ją na dwie części. Ot - tak, dla kaprysu - dla wielkich Niemiec.
Moja rodzina nie ratowała Żydów (sama też potrzebowała pomocy), ale w okolicy z której się wywodzę, osobiście znam aż trzy rodziny, w których podczas wojny i okupacji niemieckiej - ukrywano Żydów. TRZY RODZINY ZNAM OSOBIŚCIE - a ile było tych nieznanych? Ilu było takich, którzy zginęli razem z Żydami po odkryciu przez Niemców miejsc ich ukrycia, jak na przykład rodzina Ulmów, jedna z wielu takich rodzin w Polsce?
Któż wie że warszawskie ZOO, było także miejscem gdzie Polacy ukrywali Żydów. Zresztą mówienie o "Żydach", jest też pewnym nieporozumieniem. To Niemcy chcieli nas podzielić, to oni darzyli do tego by Polak wykazał swą niechęć do Żydów, a Żyd do Polaków - to się nie udało."Żydzi" to przecież byli obywatele polscy.
Nawet często przeze mnie krytykowana "endecja" (Narodowa Demokracja), która przed wojną nawoływała do bojkotu żydowskich towarów i promocji polskich produktów - podczas wojny i okupacji, bardzo wielu jej członków poświęciło życie w obronie żydowskich współbraci. A Kościół Katolicki? Le dzieci żydowskich zostało uratowanych przez księży i siostry zakonne? To w Polsce powstała "Żegota" (Rada Pomocy Żydom), założona w 1942 r. przez Zofię Kossak-Szczucką i działająca przez cały okres wojny. Żaden inny kraj świata nie może nawet w połowie równać się Polakom.
No ale komu to tłumaczyć? Głupcom z Ameryki, którzy kręcą łzawe filmiki o bohaterach z Pearl Harbor, lecz już nie o tym, że jako jedyny naród świata zrzucili na drugi kraj atomówkę.
Kto mordował Indian przez dziesięciolecia, upokarzał i zmuszał do osiedlenia się w rezerwatach? Czy to nie Amerykanie nie wpuścili do siebie statku z żydowskimi uciekinierami z III Rzeszy, którzy w 1939 r. z nadzieją na ratunek, błagali prezydenta USA oraz panią prezydentową, by zezwolili im opuścić okręt i pozwolić schronić się w Stanach Zjednoczonych. Odmówiono im - ci ludzie wrócili więc do Europy a większość z nich zginęła w czasie II Wojny Światowej. Nie pomogli im nie tylko Amerykanie, ale także amerykańscy Żydzi, którzy nie chcieli u siebie kolejnych "darmozjadów" - jak ich określały wpływowe kręgi żydowsko-amerykańskiej finansjery
SŁOWA WYPOWIEDZIANE PRZEZ JEDNEGO Z WIĘŹNIÓW SOWIECKIEGO ŁAGRU, NA STWIERDZENIE JERZEGO GLIKSMANA - WYPUSZCZONEGO Z ŁAGRU W RAMACH UKŁADU SIKORSKI-MAJSKI Z 30 LIPCA 1941 r. - IŻ OPOWIE ZACHODOWI O TYM CO WIDZIAŁ W SOWIECKIM PIEKLE. POPROSIŁA GO O TO DODATKOWO JEDNA Z DZIEWCZĄT - "PROSZĘ, OPOWIEDZ O WSZYSTKIM ZACHODOWI". NIESTETY, JAK TRAFNIE PRZEWIDZIAŁ ÓW MĘZCZYZNA, KTÓRY WYPOWIEDZIAŁ WYŻEJ WYMIENIONE SŁOWA - ZACHÓD NIE TYLKO NIE WIERZYŁ Z SOWIECKIE ZBRODNIE - ON PEŁEN BYŁ "POŻYTECZNYCH IDIOTÓW", WYCHWALAJĄCYCH POD NIEBIOSA LENINA, STALINA, KOMUNIZM I ZSRS. TO WŁAŚNIE PRZEZ TAKICH LUDZI TEN SYSTEM ZNIEWOLENIA TRWAŁ AŻ TAK DŁUGO
Sam Gliksman też nie był bez winy. On też był piewcą ustroju komunistycznego. W 1935 r. ten warszawski adwokat, wybrał się w bardzo modną wówczas podróż do Związku Sowieckiego, by sprawdzić (i potwierdzić), doniesienia z podróży ludzi kultury z państw zachodnich - piejących z zachwytu nad wspaniałościami komunizmu i Związku Sowieckiego. Gliksman chciał szczerze wierzyć w ten lukrowany obrazek, dlatego gdy tylko pojawiali się jacyś uciekinierzy z Kraju Rad, głoszący o krwawtch torturach, niewolniczej pracy ponad siły, oraz wszechogarniającym głodzie - nie dopuszczał tych relacji do siebie, nie chciał w nie wierzyć - chciał wierzyć w to co pisali ludzie kultury, nauki, wykształceni luminarze Zachodu, siedzący w swych ciepłych gabinecikach i niekalający się w swym życiu, choćby odrobiną wysiłku fizycznego. Im wierzył - bo to byli ludzie godni zaufania, nie to co ci "politycznie podejrzani" głupcy, którym udało się wyrwać z komunistycznego piekła. Postanowił więc sprawić wszystko osobiście.
Ponieważ był socjalistą i wielokrotnie wcześniej wielbił ustrój komunistyczny, otrzymał zaproszenie do ZSRS, wysłane przez WOKS ("Wsiesojuznoje Obszczestwo Kulturnoj Swiazi s Zagranicej" - "Wszechzwiązkowe Towarzystwo Kulturalnej Łączności z Zagranicą"), który decydował o tym kogo zaprosić i jak (indywidualnie), przygotować do danego gościa program wizyty, tak by była zgodna z jego upodobaniami i by uwzględniała (i zaspokajała), jego słabostki. W tym celu przygotowywano opasłe tomy z informacjami o danych pisarzach Zachodu, w których były najbardziej intymne i najszczegółowsze informacje, dotyczące ich upodobań i życia prywatnego (co lubią, co ich bawi, co smuci, itd.). Był to więc zorganizowany przemysł, skupiony na "zabawianiu" inteligentów Zachodu, którzy poprzez swe dzieła oraz autorytet, mogli wywrzeć presję na swe rządy i społeczeństwa i nastawić je przychylnie do Związku Sowieckiego.
Tak więc Gliksman przybył do kraju Rad i pełen jak najlepszych chęci został wciągnięty w mir "przyjemnostek" oferowanych przez WOKS. Zaproszono go do teatru (wiedząc że Gliksman lubi sztuki teatralne), gdzie wystawiono komedię Nikołaja Komodina pt.: "Arystokraci". Sztuka pokazywała w formie komediowej, więźniów budujących Kanał Białomorski im. Stalina, którzy radośnie poprzez pracę i i uświadamianie klasowe, stają się pełnowartościowymi obywatelami sowieckiego państwa i społeczeństwa. Oczywiście sztuka nie mówiła nic o warunkach w jakich pracowali więźniowie budujący Kanał Białomorski (budowa została zakończona w 1933 r.), o dramatycznych warunkach sanitarnych, o braku nawet najniezbędniejszej opieki medycznej oraz o wszechobecnym głodzie (gdyż dzienne racje żywnościowe, wydawane tylko raz dziennie, na które z reguły składały się jakieś czerstwe suchary i łyk "kawy" - która zarówno w zapachu jak i smaku przypominała wodę ze ścieku - nie pozwalały na pracę od świtu do zachodu słońca). Efektem było to, że podczas budowy tego kanału zmarło aż...25 tysięcy ludzi. O tym ani Komodin nie zrobił komedii, ani też nie dowiedział się tego Gliksman.
Po obejrzeniu sztuki, Gliksman miał jednak pewne wątpliwości co do jej autentyczności i podzielił się nimi ze swoją przewodniczką, towarzyszącą mu podczas podróży po Moskwie (jeśli goście nie byli zadowoleni, lub jeśli coś im się nie spodobało, najczęściej za ten stan rzeczy karano przewodników lub tłumaczy - którzy po wyjeździe gościa na Zachód - trafiali do łagrów na długie lata). Dziewczyna towarzysząca Gliksmanowi był młoda i ponoć bardzo atrakcyjna (doprana oczywiście zgodnie z "upodobaniami" gościa, o których wiedział WOKS). Gdy tylko usłyszała o wątpliwościach Gliksmana, natychmiast zabrała go na wycieczkę do obozu pracy dla młodocianych przestępców, mieszczącym się w Bolszewie pod Moskwą. To co tam zobaczył, musiało rozwiać w nim wszelkie wątpliwości. Ten "modelowy" obóz, był wręcz komfortowy - wygodne duże łóżka, oddzielne pokoje, łazienka w każdym z nich, ciepła i zimna woda, wanna do mycia. Opiekunowie zwracający się do podopiecznych niezwykle łagodnie i grzecznie, plan zajęć uwzględniający odpoczynek, czas na zabawy itd. Odtąd Gliksman całkowicie utracił jakiekolwiek podejrzenia co do "okropności" sowieckiego państwa i z jeszcze większą werwą głosił "błogosławieństwo komunizmu" - jako raju na Ziemi.
Głosił je jeszcze przez cztery lata, do 17 września 1939 r. i sowieckiej agresji na Polskę. Potem trafił do łagru i sam przekonał się na własnej skórze, co oznacza "komunistyczny Raj na Ziemi". Gdy wiec opuszczał bramy sowieckiego piekła w 1941 r. pragnął tylko jednego - powiedzieć prawdę o tym czego doświadczył i co przeżył na tej okrutnej ziemi. Nie dane mu było jednak przekonać opinii publicznej Zachodu, gdyż natknął się na mur ignorancji i głupoty wielbicieli "Wujaszka Jo" i zachodnich piewców komunizmu - których przecież sam był częścią. Do wyjątkowo głupich (bo nawet nie naiwnych), zachodnich myślicieli, wielbiących pod niebiosa ustrój komunistyczny w Związku Sowieckim - należał brytyjski filozof, dramaturg i prozaik - George Bernard Shaw.
BOLSZEWICKA SPRAWIEDLIWOŚĆ
"SOCJALIZM BYŁ PRZED WOJNĄ NAJDALSZĄ METĄ POSTĘPU SPOŁECZNEGO, A PRZYNAJMNIEJ ZA TAKI UCHODZIŁ. PO WOJNIE ZACZĄŁ PRZEGRYWAĆ I NADAL BĘDZIE PRZEGRYWAŁ. W ROSJI STAŁ SIĘ NOWĄ FORMĄ NIEWOLNICTWA"
JÓZEF PIŁSUDSKI podczas rozmowy z dziennikarzem ARTUREM ŚLIWIŃSKIM
9 listopada 1931 r.
GEORGE BERNARD SHAW
W lipcu 1931 r., brytyjski dramaturg George Bernard Shaw, postanowił wymownie uczcić swoje 75 urodziny (obchodził je 26 lipca) i świętować je w swym uwielbianym państwie - w stolicy Kraju Rad - Moskwie. Zaprosił na te wycieczkę swych przyjaciół Lady Astor i jej męża Lorda Astor, oraz kilku przedstawicieli brytyjskiej Partii Konserwatywnej, aby pokazać im "osiągnięcia" komunizmu. Podróż przebiegała w miłej atmosferze, najpierw okrętem przez Kanał La Manche, a potem koleją prosto do Moskwy. Gdy tylko pociąg zajechał na moskiewski peron, na Shaw'a czekał już tłum rozentuzjazmowanych Rosjan (dobranych odpowiednio przez WOKS), którzy poczęli wznosić okrzyki na jego cześć. Shaw w pierwszym pytaniu po wyjściu na peron, jak długo zamierza pobyć w Związku Sowieckim, odpowiedział: "Przyjechałem tylko na dziesięć dni, lecz chciałbym tu pozostać przez dziesięć lat". Następnie wszystkich gości odwieziono specjalnie przygotowanymi samochodami do hotelu "Metropolis", gdzie czekały na nich wygodne pokoju (oczywiście największy i najlepszy pokój w całym hotelu otrzymał Shaw).
W ciągu następnych dziesięciu dni, jakie Shaw spędził w Moskwie, pierwszego dnia odwiedził najpierw Mauzoleum Lenina. Stał ponad godzinę przy grobie Lenina, przyglądając mu się, aż wreszcie stwierdził: "To jest czysta inteligencja, te ręce nigdy nie pracowały fizycznie", wówczas Lady Astor dodała: "On nie był proletariuszem, tylko arystokratą", na co Show: "Chciałaś powiedzieć intelektualistą, a nie arystokratą?", "To jest jedno i to samo" - odparła Astor. Po obejrzeniu Mauzoleum, cała grupa (oczywiście wraz z przewodnikami, tłumaczami, oraz ludźmi pilnującymi, by nikt "niepożądany", nie zbliżał się do Showa czy jego przyjaciół), udała się na Kreml, gdzie Shaw miał możliwość obserwować rozbiórkę kremlowskiej Katedry Chrystusa Zbawiciela. Shaw nie był tym zachwycony, stwierdził: "Powinniście teraz się raczej skupić na realizacji pięcioletniego planu estetycznego", lecz po chwili dodał: "Wy, Rosjanie jesteście całkowicie niespójnymi rewolucjonistami. W Anglii, Henryk VIII i Cromwell uczynili znacznie więcej, niszcząc klasztory. Wygląda więc na to że to My, Brytyjczycy jesteśmy lepszymi rewolucjonistami".
Potem odwiedził Pałac Sowietów, gdzie poproszono go o krótką przemowę urodzinową. Shaw dał "popis" wychwalając pod niebiosa sowieckie osiągnięcia gospodarcze i kulturalne. W pewnym momencie Lady Astor nie wytrzymała i weszła na mównicę, przerywając Shaw'owi, stwierdziła: Jesteście zbyt zarozumiali, wasze osiągnięcia są duże, ale ich koszty są nie do przecenienia", następnie porównywała komunizm sowiecki z ustrojem kapitalistycznym i uwypuklała wszelkie wady jednego i drugiego systemu, przy czym na koniec stwierdziła że: "Kapitalizm jest o tyle lepszy ustrojem, że pozwala ludziom, mającym krańcowo odmienne od siebie poglądy, pozostać mimo wszystko przyjaciółmi" - jako przykład podała siebie i Shaw'a. Po czym dodała: "W Rosji nie ma odmienności poglądów, wszyscy powtarzają te same propagandowe hasła". Gdy schodziła z mównicy Shaw podszedł do niej i powiedział: "Myślę, że jesteś okropna". Pod wieczór cała grupa została zabrana do "Robotniczego Parku Rozrywki", gdzie robotnicy po czterech dniach pracy, pięty dzień przeznaczali na rozrywkę i odpoczynek (oczywiście tak to przedstawiono Shaw'owi i innym zagranicznym gościom, gdyż nie można było powiedzieć prawdy. A prawda wyglądała następująco: robotnicy pracowali codziennie, siedem dni w tygodniu, często w warunkach uwłaczających nie tylko bezpieczeństwu pracy, ale i zdrowemu rozsądkowi - i nie mówię tu o więźniach, lecz o zwykłych robotnikach państwa sowieckiego).
Shaw przywitał się tamz jednym z robotników grających w siatkówkę, natomiast Lady Astor, podeszła do grupki bawiących się nieopodal "robotniczych" dzieci. Znalazła dziewczynkę "akurat" mówiącą po angielsku i zapytała ją jak tu jest naprawdę? Dziewczynka uśmiechając się zaczęła mówić że jest bardzo dobrze, lecz gdy Astor złapała ją za rękę i poprosiła by opowiedziała co jej się najbardziej podoba, dziewczynka przestałą się uśmiechać, wyrwała się z objęć Astor i stwierdziwszy: "Wszystko mi się podoba", pobiegła do innych dzieci. Potem, choć już zapadła noc, cała grupa udała się do teatru, gdzie grupa "proletariackich" aktorów rozwinęła wielki sztandar, na którym było napisane: "Witamy wielkiego mistrza Bernarda Shaw'a na radzieckiej ziemi".
Następnego dnia, Bernard Shaw poprosił o wizytę w jednym z moskiewskich więzień. WOKS i na to był przygotowany, zaprowadzono go do modelowego więzienia dla dzieci "wrogów klasowych" (które oczywiście były już sierotami - jako że stwierdzenie "wróg klasowy" natychmiast określało człowieka winnym najgorszych zbrodni i przeznaczało go do fizycznej eksterminacji). Więzienie (co oczywiste), było prowadzone w sposób modelowy, dzieci miały duże i przestronne pokoje, określony plan zajęć, uczyły się czytać i pisać, miały czas na odpoczynek, zajęcia gimnastyczne i sportowe itd. Shaw wygłosił do tych dzieci bzdurną pogadankę: "Jak byłem dzieckiem, też kiedyś coś ukradłem. Ale tak to zrobiłem sprytnie, że nikt mnie nie złapał. Nie ten jest złodziejem kto kradnie, lecz ten, kto daje się złapać. Za granicą, w Anglii tysiące przestępców chodzi na wolności, ale przyjdzie czas że i oni też zostaną złapani". Następnie udano się do sali "Sądu Ludowego", gdzie wytłumaczono mu, iż radziecki system karny, skupia się nie tyle na karaniu przestępców za popełnione zbrodnie, ile na ich reedukacji i uczynieniu z nich przydatnych jednostek dla nowego sowieckiego społeczeństwa. Wówczas Shaw stwierdził: "Nazywacie to wiec Sądem Ludowym? To powinno być nazwane Szkołą Ludową" i nie mógł wyjść z podziwu nad doskonałością sowieckiego systemu karnego.
Następnego dnia Shaw zechciał zobaczyć robotników przy pracy, wiec zabrano go do fabryki, gdzie przyglądał się pracy tych ludzi. Potem poproszono go by przemówił. Wszedł wiec na ciężarówkę i powiedział: "W Anglii robotnik, który pracuje szybciej i lepiej od innych nie dostanie medalu. Gdy nasi robotnicy wyprodukują więcej niezbędnych towarów, efekt będzie tylko taki, że umożliwią akcjonariuszom dłuższy pobyt na Riwierze. Taka jest różnica pomiędzy systemem angielskim a sowieckim". Następnie zwrócił się do robotników z fabryki: "Pracujcie lepiej i wydajniej, by wykonać plan pięcioletni. Wasza praca przyczynia się do budowy socjalizmu. Po powrocie do Anglii będę przekonywał angielskich robotników, by zaczęli budować ten sam ustrój, w którym Wy żyjecie".
Potem udał się do Państwowego Wydawnictwa Prasowego, gdzie był zachwycony, że wydawcy nie decydują o tym co dziennikarze lub pisarze napiszą i czy zechcą im to wydrukować, tylko mają pod tym względem całkowitą swobodę. Prezes Państwowego Wydawnictwa Prasowego - Łunczarski, stwierdził że pisarze zarabiają wystarczająco dużo i to oni decydują co i na jaki temat chcą pisać. Po tych słowach Bernard Shaw stwierdził: "Zostaję u Was na stałe". Lady Astor dodała że sowieccy pisarze nie są wolni, gdyż muszą się trzymać propagandowej linii partii, ale Shaw przerwał jej mówiąc: "Przynajmniej są wolni od iluzji demokracji". Potem wywiązała się krótka wymiana zdań, gdyż Lady Astor nie wytrzymała nerwowo i stwierdziła że w Anglii, każdy komu się nie podobają warunki pracy lub płaca, może ją zmienić na inną, może wyjechać, opuścić dom, szukać szczęścia gdziekolwiek. W Rosji sowieckiej nie jest to możliwe, gdyż zarówno chłopi jak i robotnicy nie mogą opuszczać swych miejsc pracy i zamieszkania, bez pozwolenia władzy. Potem Shaw zaczął mówić o Leninie: "Jeśli eksperyment Lenina się powiedzie, rozpocznie się nowa era ludzkości. Jeśli się nie uda, odejdę z tego świata w smutku. Jednakże jeśli w przyszłości pojawią się kolejni tacy ludzie jak Lenin, powinniśmy się radować i z nadzieją spoglądać w przyszłość".
LADY ASTOR
W ciągu kolejnych dni Shaw i jego przyjaciele spotkali się z Maksimem Gorkim, Konstantinem Stanisławskim i Nadieżdą Krupską - wdową po Leninie. Shaw miał zastrzeżenia jedynie co do istnienia Muzeum Rewolucji, gdyż stwierdził iż młodzi ludzie, którzy odwiedzają to muzeum, mogą zechcieć wziąć przykład z tych, którzy zbuntowali się przeciw staremu reżimowi i wystąpić przeciwko władzy bolszewików.
Ostatniego dnia swojej wizyty w Kraju Rad, Bernard Shaw, Lady Astor i jej małżonek, zostali zaproszeni na spotkanie u Stalina. Spędzili tam aż dwie godziny dwadzieścia minut, co było ewenementem, jako że zagraniczni goście, na "audiencji" u dyktatora przebywali maksimum dwadzieścia minut. Jednak po spotkaniu, Shaw nie chciał zdradzić o czym rozmawiano i jakie były jego wrażenia z tej wizyty. Zdradził to dopiero po przyjeździe do Anglii, gdy stwierdził: "Spodziewałem się zobaczyć rosyjskiego człowieka pracy, a ujrzałem gruzińskiego dżentelmena". Dalej stwierdził że rozmawiano o Anglii, Cromwellu, Chamberlainie, Churchilu i jego wrogości do Rosji. Shaw miał stwierdzić że poglądy Churchila są w Anglii anachronizmem, a on sam jest już politykiem bez przyszłości. Stalin wprost przeciwnie, stwierdził że bardzo ceni Churchilla i że uważa iż może on jeszcze zając odpowiednie do jego inteligencji, przebojowości i dowcipu - stanowisko. Jednocześnie wyrażał obawy czy Churchill świadomie dąży do rozpętania wojny ze Związkiem Sowieckim. Wówczas Shaw miał odpowiedzieć: "Być może Churchill nie jest wcale inteligentnym człowiekiem" i zaproponował Stalinowi by zaprosił go do Rosji, aby tu mógł wyłożyć całą swoją niechęć do tego kraju.
Po powrocie do Anglii Shaw stwierdził również, porównując Stalina do innych polityków (w tym do Hitlera), że: "Stalin to gigant, inni politycy to Pigmeje". W kolejnych wywiadach zaczął "piać" następne hymny pochwalne na temat Stalina, Rosji, Związku Sowieckiego, ustroju komunistycznego, bolszewickiego systemu karnego, wychowawczego i opiekuńczego. I nie był pod tym względem żadnym wyjątkiem, jeśli chodzi o zachodnich ludzi kultury i nauki. Do ligi tzw.: "pożytecznych idiotów" (jak określał Lenin tych wszystkich ludzi Zachodu, którzy piali hymny pochwalne na cześć Związku Sowieckiego, jednocześnie podkopując wartości a często i obronność własnych krajów - jak na przykład nawoływania do jednostronnego rozbrojenia), należeli także: Romain Roland, André Malraux, Theodore Dreiser, John Dos Passos, Henri Barbusse, Harold Laski,
Bertolt Brecht, Sidney i Beatrice Webb, Irena i Fryderyk Joliot-Curie, Herbert Wells, Rabindranath Tagore, Romain Rolland, Tomasz Mann, Lucien Barnier, Jean-Paul Sartre, Simone de Beauvoir i wielu, wielu innych (wymieniłem tylko tych najsławniejszych, stanowiących jedynie kroplę w morzu tzw.: nieoficjalnego towarzystwa przyjaciół Rosji Radzieckiej).
"KAPITALIŚCI SAMI SPRZEDADZĄ NAM SZNUREK,
NA KTÓRYM ICH POWIESIMY"
WŁODZIMIERZ LENIN
Należałoby zapytać - co takiego się stało, że ci światli ludzie Zachodu dali się tak opętać tej chorej, zbrodniczej ideologii potwornego totalitaryzmu (i to totalitaryzmu najgorszego w dziejach ludzkości, gdyż nikt nie wymyślił nic potworniejszego niż komuniści - nawet niemiecki nazizm - który notabene zrodził się z ideologii komunistycznej i był jego bękartem - nie był aż TAK krwiożerczy systemem - jakim był bolszewizm). Co więc się stało, że światłe umysły Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych - dały się tak łatwo omotać i opętać temu wschodniemu, dzikiemu Mordorowi?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, przytoczę pewien autentyczny przykład, który opisany został po latach przez
radziecką tłumaczkę, biorącą udział w oficjalnych uroczystościach,
związanych z powitaniem "gości z Zachodu". Ta kobieta, dopiero prawie
pod koniec życia, zdecydowała się o tym napisać,wciąż się bowiem bała. Wśród tych zapisków był tam opisany pewien incydent, który wydarzył się, gdy już delegacja robotników z Anglii, odjeżdżała pociągiem z
Moskwy. Wśród żegnających ich tłumów rosyjskich robotników, nagle - ktoś
przez okno przerzucił kawałek zwiniętej w rulon i obciążonej kamykiem
kartki. Owa tłumaczka podeszła by podnieść tę kartkę (ona też znajdowała
się w przedziale pociągu wraz z gośćmi). Nie mogła tego zbagatelizować,
gdyż widać było że "coś" wpadło do przedziału. Rozwinęła więc papier
i...zamarła z przerażenia. Stała jak wryta nie mogąc wydobyć z siebie
nawet słowa, patrzyła się na na ową kartkę i na zachodnich gości i nie
wiedziała co ma zrobić, czy czytać to, co tam napisano, czy też nie
czytać. Jedno i drugie wyjście mogło się dla niej źle skończyć.
Gdy tak stała cała odrętwiała z przerażenia, podszedł do niej jej
przełożony (komisarz). Stanął za nią i zerknął na kartkę, po czym jak gdyby
nigdy nic, zwrócił się do niej: "Towarzyszko Maszo, dlaczego nie czytacie tego, co tu jest zapisane? Nasi goście pewnie chcieliby poznać treść tej wiadomości?"
Dziewczyna miała prawie zły w oczach, zaschło jej w gardle i nie
potrafiła nic powiedzieć. Trudno się zresztą dziwić, że bała się
odczytać treści tej wiadomości, brzmiała on bowiem tak: "Towarzysze
Anglicy, błagamy was tu wszyscy - opowiedzcie tam u siebie jak my tu
żyjemy. My tu zdychamy - zdychamy jak zwierzęta. Nie mamy co jeść -
żyjemy tu jak zwierzęta i zdychamy jak zwierzęta. Pomóżcie nam,
opowiedzcie o tym wszystkim u siebie" (tam były jeszcze inne
dopiski mówiące o ich tragicznym położeniu). Tłumaczka stała nadal, a wśród gości z Anglii
niektórzy zaczynali coś między sobą szeptać. Wówczas ów komisarz
polityczny, który nakłaniał ją do odczytania wiadomości, zabrał jej
kartkę i sam "odczytał" jej zawartość: "Drodzy towarzysze Anglicy,
dziękujemy wam bardzo że odwiedziliście nasz kraj i prosimy byście
opowiedzieli u siebie o wszystkim co was tu spotkało i o naszym pięknym i
szczęśliwym kraju..." Dalej chyba kończyć nie trzeba, zważywszy że
pobyt Anglików w stalinowskim ZSRS był urządzony w iście królewskim
stylu. Kobieta ta jeszcze pisała jak to gdy tylko nikt jej nie widział -
ładowała do torebki jedzenie z bankietu, wydanego na cześć angielskich
gości, bo w domu czekała na nią głodna rodzina. Tak samo czyniły i inne
tłumaczki.
Czy można się więc dziwić że gdy 22 czerwca 1941r. Niemcy najechały
Związek Sowiecki, miliony ludzi wychodziły im naprzeciw, wręczały kwiaty
a nawet częstowały niemieckich żołnierzy ostatnim kawałkiem słoniny,
lub łykiem jakiejś tam namiastki herbaty. Lecz za frontowcami podążały
odziały SS i Gestapo, które rozpoczęły nowe prześladowania ludności,
nowe konfiskaty i gwałty i bandyckie mordy na całych grupach ludności
(głównie na wsiach), odmieniły radość i nadzieję jaką w Niemcach
pokładała ludność umęczonych narodów Związku Sowieckiego, żyjących w
jednym wielkim gułagu. Zresztą nie potrzeba było SS-manów i gestapowców,
by Rosjanie odwrócili się od Niemiec. Wystarczyły same zbrodnie
zwykłych liniowych jednostek Wehrmachtu, które były popełniane na skalę
masową (o wiele większą niż innych niemieckich formacji zbrojnych). Tak
oto Hitler zapatrzony w swą oderwaną od rzeczywistości ideologię (każda
ideologia jest oderwana od rzeczywistości - bez wyjątków), stracił
szansę na pokonanie Stalina, przy pomocy samych Rosjan. A wystarczyło
polegać na wziętych do niewoli rosyjskich żołnierzach, którzy oficjalnie
opowiadali się po niemieckiej stronie i mówili: "Tylko dajcie nam broń, a rozpędzimy komunistów".
Jeden z wziętych do niewoli rosyjskich żołnierzy bardzo chciał się
widzieć z niemieckim komendantem i gdy powiedziano mu że jako jeńcowi
nie przysługują mu te prawa, odpowiedział: "Panie kapitanie, ja tylko chciałem wskazać wam prawidłowe cele, gdyż wasza artyleria strzela zbyt daleko - przestrzeliwujecie". Taka była miłość do Stalina i komunistów z WKPb.
Zresztą mogę przytoczyć też i "polskie doświadczenia" z
krasnoarmiejcami, po 17 września 1939 r. Mianowicie na pewnym przyjęciu w
jednym z mieszkań we Lwowie, na który polska rodzina zaprosiła
rosyjskiego porucznika, gdy już gość sobie ostro popił, powiedział to co
myśli naprawdę, a mianowicie zwrócił się do gospodarzy tymi słowy: "A tak bardzo liczyliśmy, że to jednak wy nas wyzwolicie".
Za te słowa (gdyby ktoś doniósł) - czekałaby go natychmiastowa czapa (oczywiście po brutalnym śledztwie).
Inny przykład, do sklepu z zabawkami w Lwowie wchodzi kobieta (już po
zajęciu miasta przez Armię Czerwoną) i widzi dwóch radzieckich oficerów,
jak bawią się pacynką. Tak ich to bawiło że sami zaczęli skakać jak ta
pacynka, tak jakby nigdy nie widzieli na oczy czegoś podobnego. Gdy
wyszli sprzedawca zwrócił się do kobiety: "Pani widziała to samo co ja? Przecież to byli oficerowie. Boże drogi co z nami będzie".
Inny przykład - Lwów listopad 1939 r. Długa kolejka po chleb (wraz z
wkroczeniem Armii Czerwonej na polskie ziemie wschodnie, już w kilka dni
rozgrabiono cały towar ze sklepów i zaczęły się niedobory oraz
kolejki). W kolejce wśród zwykłych mieszkańców miasta, znalazł się też
jakiś sowiecki oficer i wdał się w rozmowę. No to go pytają: "A czy w
Sowietach to macie banany i pomarańcze?" "Mamy!" - odpowiada
krasnoarmiejec "Są dwie fabryki "pomarańczów" w Doniecku i w Moskwie i
trzy fabryki bananów w Kazaniu, Leningradzie i Woroneżu...". Nie potrzeba do tego komentarza.
Albo inny przykład - dokwaterowany do mieszkania pewnej lwowianki
sowiecki oficer (po wejściu Sowietów zaczęły się też "dokwaterowania"),
pewnego razu gonił ją po mieszkaniu z pistoletem w ręku. Dlaczego? Bo
jak sam twierdził, ona coś popsuła i gdy tylko wkłada głowę do sedesu woda
leci tylko przez krótki moment i on nie zdąża umyć sobie głowy. A
ponoć bardzo się starał wkładał ją prawie całą go klozetu.
Mimo to mieszkańcy Lwowa w tych ponurych dniach, za tzw.: "Pierwszego
Sowieta" (czyli w latach 1939-1941), starali się dodać sobie otuchy i
radości w tym pełnym smutku i trwogi okresie. Mianowicie specjalnie
zwracano się do sowieckich oficerów i żołnierzy per: "Panie Tymczasowy".
Był to podwójny nietakt - po pierwsze określenie "pan", co w uszach
krasnoarmiejców brzmiało jak inwektywa, gdyż żądali by zwracać się do
nich "towarzyszu". A po drugie określenie "tymczasowy", sugerowało
nietrwałość sowieckich rządów we Lwowie i na całych polskich Kresach,
zagrabionych przez Sowiety. W grudniu 1939 r. przed świętami Bożego
Narodzenia, po Lwowie krążył wierszyk: "Czy wiecie dlaczego Lwów w
tym roku stał się nowym Betlejem? Bo na urzędzie miasta zawisła gwiazda,
a po ulicach przetaczają się pastuchy".
Owe "pastuchy" - to oczywiście sowieccy oficerowie, którzy naprawdę
wyglądali jak pastuchy, obładowani worami z jedzeniem lub ubraniem,
tachający je do swych nowych kwaterunków. A ich żony...chodziły w
halkach do teatrów, gdyż myślały że to są kreacje wieczorowe, lub
rozpalały ogień w środku mieszkania, przynosząc drewno na opał (jak
dziewczęta z sowieckiego Czerwonego Krzyża, które zakwaterowane w jakimś
mieszkaniu we Lwowie - rozpaliły na środku pokoju ognisko, bo nie
wiedziały nie tylko jak się pali w piecu, ale do czego w ogóle on służy).
Nie muszę chyba tłumaczyć że żaden przedwojenny polski oficer, nie
wyglądał nawet w połowie (nawet po pijaku i całonocnej potańcówce), tak
beznadziejnie i prostacko jak najwięksi sowieccy oficerowie -
dokwaterowywani do prywatnych polskich domów na zrabowanych nam Kresach.
Tutaj mamy pięknie pokazane, jak idiota z Zachodu
(George Bernard Shaw), przyjeżdża do
komunistycznego kraju i wychwala jego ideały, nie mając ZIELONEGO
POJĘCIA co tak naprawdę się tam dzieje
NAJLEPSZA SCENA:
Shaw: "Marks zrobił ze mnie człowieka, natchnął mnie wiarą. A wiara była podnietą do rebelii i buntu"
Stalin: "Taaa".
Szczególnie dobitnie brzmią ostatnie słowa Stalina:
"Sukinsyn,
on przyjeżdża do obcego państwa, i bez przerwy krytykuje Anglię. Kraj w
którym mieszka i na którym zbił olbrzymi majątek. Gryzie rękę która go
karmi - bydlak".