CZYLI CZTERY HISTORIE
WSPÓŁCZESNYCH KOBIET
KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI
NIEWOLNICAMI
HISTORIA PIERWSZA
LAUREN
AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI
Cz. IV
Kiedy przedstawiałam sytuację Seanowi, dotarło do mnie pierwsze ostrzeżenie, że nie wszystko potoczy się tak gładko, jak sobie wyobrażałam. Trzeba będzie ponieść ofiary. Wcześniej pozwoliłam na to, żeby Sean myślał, iż nadal tańczę w klubie, ale z powodu tego oszustwa czułam się podle. Podejmując ofertę pracy w Brunei, wiedziałam, że muszę powiedzieć prawdę.
- Mój sprzeciw - powiedział spokojnie. - Nie możesz tego zrobić.
Staliśmy w jego wąskiej kuchni, gdzie ze ścian schodziła żółta farba, a chromowane nogi stołu kuchennego pokryły się rdzą.
- Czy dasz mi dwadzieścia tysięcy dolarów?
- Pieniądze nie zawsze są najważniejsze. W klubie zarabiasz dosyć.
Miał rację, ale to mnie tylko rozeźliło, skłoniło do walki. Z powodu kręcenia na temat pracy w klubie miałam poczucie winy i to tym bardziej wyzwalało we mnie bojowość. Do tego w jakimś sensie wierzyłam, iż moje „kontakty" z klientami i bycie z Seanem nie mają ze sobą żadnego związku. W krajobrazie moich emocji byli oddaleni od siebie o całe lata świetlne. Uważałam, że powinien to rozumieć i, co więcej, zaakceptować.
- Potrzebuję tych pieniędzy, żeby chociaż przez jakiś czas się o nie nie martwić.
- Z pieniędzmi jest inaczej, niż myślisz. Im ich więcej, tym więcej powodów do zmartwienia, nie mniej.
- To jest praca jak każda inna, okay? - powiedziałam wyzywająco, jakbym uważała go za idiotę. - To nie ma nic wspólnego z nami.
Sean zrobił się ze dwadzieścia centymetrów wyższy i szerszy.
- Czy wiesz, że jesteś cholerną wariatką?
- Nie jestem wariatką. Ty jesteś mieszczańskim, kontrolującym dupkiem.
Wydawało mi się, że chce mnie uderzyć. Rozpoznałam to spojrzenie; widziałam je z tysiąc razy u ojca. Różnica polegała na tym, że Sean nigdy by się do tego nie posunął, a mnie wpojono w domu, że kto kocha, ten bije, więc nie miałam takich oporów i żeby to udowodnić, wycelowałam talerzem w jego głowę. Uchylił się i talerz roztrzaskał się o ścianę. Poczułam się jak idiotka. Sprzątanie skorup zastawy kuchennej, którą się rzucało w poprzek kuchni, jest upokarzające. Sean się rozejrzał, westchnął, widać było, że jest tego samego zdania: powinnam się wstydzić. Poprosił, żebym wyszła. Nie rozumiałam, dlaczego stanął między mną i moimi planami. To miała być przygoda, stos pieniędzy, zagraniczny książę, nic więcej. Czy nie stać nas było na danie sobie nawzajem odrobiny wolności? Zapomniałam, że to ja czytałam jego korespondencję, odsłuchiwałam wiadomości na sekretarce, przekopywałam jego mieszkanie w poszukiwaniu śladów po dawnych przyjaciółkach. Teraz sądzę, iż zdawałam sobie sprawę z własnej hipokryzji, ale nie zmieniłam stanowiska. Zawsze robiłam to, co chciałam. Nikt nie mógł mnie powstrzymać od wejścia na pokład tego samolotu.
Zgodnie z planem miałyśmy lecieć do Los Angeles, spędzić tam noc, a następnego dnia przyłączyć się do Ari i dziewczyny imieniem Serena, której jeszcze nie znałyśmy. Kolejny etap podróży to Singapur, tam nocleg i potem krótki lot do Bandar Seri Begawan, stolicy Brunei. Przerażała mnie myśl o długich godzinach podróży w towarzystwie Destiny. O czym będziemy rozmawiać? O zadziwiająco wygodnych butach na akrylowych platformach marki Lucite? Gdy szłyśmy do naszej bramki wyjściowej, wszystkie oczy oderwały się od gazet i wlepiły w Destiny. Przejście stało się wybiegiem. Natychmiast moje nastawienie do Destiny przeszło metamorfozę od odrazy do lojalności. Moje oczy mają patrzeć twardo wprost przed siebie. Byłam przyzwyczajona do ciekawskich spojrzeń - jako nastolatka z czerwonymi włosami w prywatnej szkole, jako bywalczyni klubów przebrana pewnego lipcowego wtorku za Marię Antoninę, jako kompanka transwestytów upijających się na schodkach przed domami w Lower East Side. Spojrzenia gapiów stawały się wyzwaniem i budziły we mnie większą pewność siebie, niż ją faktycznie miałam.
Następnego ranka zjadłyśmy śniadanie na tarasie lotniskowego hotelu. Na kolejny lot miałyśmy się stawić dopiero za parę godzin, więc postanowiłyśmy spędzić ten czas na Venice Beach. Zachęcone obrazkami ze Słonecznego patrolu, zapragnęłyśmy umoczyć stopy w Pacyfiku, pogapić się na plażowe króliczki w bikini wyławiające z wody piłki do siatkówki, poczuć się przez chwilę w klimacie Surfin' USA. Nie rozczarowałyśmy się. Wiatr spiętrzał fale i przepędzał z nieba każdą chmurkę, tak że lśniło błękitem, jaki malarze nadają mu na religijnych obrazach. Przy dobrej pogodzie słońce w Los Angeles napełnia twoje serce nadzieją; potrafi zamienić niechlujny deptak w promenadę z filmowego kiczu. Promienie raziły w oczy, więc zwabiły nas stojaki z okularami przeciwsłonecznymi, błyszczącymi w słońcu jak lizaki. Pomogłam współtowarzyszce wybrać pocztówki i T-shirty dla córeczki. Zjadłyśmy w połączonej z kawiarnią księgarence przy plaży, a potem zabawiałyśmy się na huśtawkach. Mam zdjęcie w czarnych dżinsach i wielkich czarnych okularach przeciwsłonecznych.
Tego wieczoru przy kasie biletowej na lotnisku spotkałyśmy się z Ari. Miała zaczerwienioną po peelingu twarz i wielką torbę podręczną z monogramem. Kalifornia to nie Nowy Jork, pomyślałam. Poznałam przecież ileś osób znaczących w nowojorskim seksbiznesie i były to znerwicowane, starannie uczesane, wyrachowane baby albo typy jak z gangu Aniołów Piekieł. Obok Ari stała Serena. Platynowa blondynka, porcelanowa cera, wredne spojrzenie niebieskich oczu, zadarty nos z rozdętymi chrapkami - o takim nosie moja babka mówiła, że łapie krople deszczu. W sumie Marilyn dla ubogich. Od razu nie wzbudziła we mnie zaufania.
Gdy stałyśmy w kolejce, Ari opowiedziała co nieco o sobie. Nie zaczynała kariery jako stręczycielka. Była miłą dziewczyną z północnej Kalifornii, bogatą, z kochającej się rodziny, która zajmowała się importem francuskich win, sprzedając je do ekskluzywnych restauracji w rejonie zatoki San Francisco. Dla królewskiej rodziny w Brunei zaczęła pracować jako zarządca nieruchomości i doradca, a do jej obowiązków należało pilnowanie jednej z ich wspaniałych rezydencji w Bel Air. Regularnie latała między dwoma krajami, żeby spotykać się z księciem. Podczas jednego ze spotkań książę napomknął mimochodem, że nie miałby nic przeciwko temu, gdyby następnym razem przywiozła przyjaciółkę, najlepiej podobną do Marilyn Monroe. Domyślam się, iż według niego kopie Marilyn Monroe chodzą tłumnie po Los Angeles, więc każdy jakąś zna. Nikt nigdy nie mówił księciu „nie", dlatego Ari tak długo przeczesywała miasto, póki nie znalazła Sereny. Dziewczynie marzyła się kariera gwiazdy filmowej, a męczyła się jako sprzedawczyni w Beverly Center. Gdy następnym razem Ari leciała do Brunei, towarzyszyła jej Serena.
To były kobiety, z którymi przelatywałam nad połową kuli ziemskiej: kochająca Jezusa dziewczyna z rozkładówki „Hustlera", niewydarzony klon Monroe i skautka, która zeszła na złą drogę. Serena leciała do Brunei po raz trzeci, ale nie zasypała nas pomocnymi wskazówkami. Spędziłam z nią pół godziny w barze na lotnisku, próbując ją przekupić ehardonnay, niestety bezskutecznie, więc nadal nie wiedziałam, co mnie czeka. Serenę cieszyła uprzywilejowana pozycja i gdy wchodziła z Ari do pierwszej klasy, a ja z Destiny zostawałyśmy w biznes class, pożegnała nas lekceważącym machnięciem ręki. W Tokio przesiadłyśmy się do kolejnego samolotu i znowu przerabiałyśmy to samo, w sumie przez całe osiemnaście godzin. Tak zaczęła się dla mnie trudna nauka samokontroli i studzenia temperamentu, naprawdę niełatwa dla niespokojnego ducha, jakim byłam. Gdybym przyłożyła się bardziej do nauki, byłabym dzisiaj o wiele bogatsza.
Przetarłam oczy i oparłam czoło o szybę, patrząc na rozciągający się jak okiem sięgnąć kobaltowy błękit, przesuwający się pod nami. Zanim ukazał się wąski pasek plaży u wybrzeża Singapuru, byłam tak zmęczona, że jak tylko przymknęłam powieki, widziałam gwiezdne błyski, a wokół każdego światła jaskrawe halo. Nie tylko mój język pokrył się obrzydliwym kożuchem, ale i mózg także. Czułam się wdzięczna losowi, że mamy odpowiedzialną „zastępową", Ari, która swoją trzódkę przeprowadzi przez cło i zawiezie taksówką do hotelu. Podczas jazdy Serenie wypsnęło się, że to rodzina królewska jest właścicielem tego hotelu i że trzydzieste szóste piętro, gdzie się zatrzymamy, jest wyłącznie do dyspozycji ich gości. Westin Stamford Singapore to najwyższy hotel na świecie, siedemdziesięciotrzypiętrowy cylinder górujący nad portem. Kiedy tam dotarłyśmy, zabrakło mi energii na zwiedzanie reszty hotelu, tym bardziej ulic miasta. Zamówiłam satay do pokoju i zasnęłam przy niezgaszonych światłach.
Na lotnisku w Bandar Seri Begavan powitali nas dwaj zacni panowie w białych koszulach, krawatach i okularach przeciwsłonecznych. Rozbawiło mnie ich uderzające podobieństwo do agentów służb specjalnych, a nawet przeszedł dreszczyk podniecenia, gdy wyobraziłam sobie, że dostali o mnie notatkę, a więc mam główną rolę w filmie szpiegowskim. Teraz rozumiem, że to rzeczywiście byli agenci. Trochę czasu jednak upłynęło, zanim naprawdę dotarło do mnie, że byłam sekretnym gościem przywódców obcego rządu - bardzo bogatego, a tym samym potężnego. Nad organizowaniem naszych podróży do Brunei pracował zespół ludzi, ale my nigdy nie poznałyśmy człowieka ukrytego za kurtyną. W Brunei wszystko podporządkowano specyficznemu kodowi - stroje, posiłki, gesty - to był zaszyfrowany język, którego nie znałam.
Władowaliśmy się do dwóch mercedesów z zaciemnionymi, niemal nieprzezroczystymi szybami i po krótkiej jeździe zanurzyliśmy się w prawdziwą dżunglę, bowiem Brunei tonie w zieleni - strzelistej, majestatycznej, wiekowej. Przez prześwity między drzewami widziałam miszmasz nowoczesnych biurowców, nijakich domów i kopuł meczetów. Gdy jechaliśmy wzdłuż wody, rozpoznałam kampungi, wioski na mokradłach, które oglądałam na zdjęciach podczas zbierania informacji w bibliotece. Taka wioska to skupisko krzywych domków na palach, pod nimi ciemna woda nadbrzeżnych bagien. Wydawało się, że te wątłe konstrukcje mogą się w każdej chwili ześlizgnąć w wodę. Pomyślałam, że na drewnianych pomostach łączących domki ze sobą nie czułabym się bezpieczniej niż na liściach lilii wodnych pod nimi.
- Sułtan zaproponował ludziom z bagien przeniesienie się do normalnych domów, ale woleli tu pozostać - powiedziała Serena, marszcząc nos. - Tu jest smrodliwie. Nawet nie ma kanalizacji.
Przypomniała mi się opowieść o perskich nomadach, którą kiedyś słyszałam. W latach siedemdziesiątych szach irański, ogarnięty obsesją na punkcie nowoczesności i kultury zachodniej, zmusił nomadów do zrezygnowania z migracji i osiedlenia się w domach. Nomadowie wprowadzili do nich swoje kozy i wielbłądy, a sami sypiali w namiotach na podwórkach. Gdy szacha zdetronizowano, wrócili do poprzedniego koczowniczego trybu życia. Tak bardzo byli pewni tego, kim naprawdę są. Opuszczone przez nich domy nadal stoją na zboczach irańskich gór.
W czasie drogi przed oczami migały spoza drzew różne atrakcje turystyczne, rozbudzając ciekawość, więc zapytałam Ari, kiedy będziemy miały możliwość zwiedzenia miasta.
- Nie będzie do tego okazji.
- Czasem uda się wam wyskoczyć do centrum handlowego Yaohan, jeżeli poprosicie o to z wyprzedzeniem - powiedziała Serena. - Wtedy obowiązkowo czapki bejsbolowe i długie rękawy, a i tak ludzie będą się na was gapić. Kiedyś na parkingu obnażył się przede mną jakiś zboczeniec.
Serena ożywiła się, odkąd znalazłyśmy się w Brunei. Poczuła się dobrze w skórze przewodniczki podróży, która wie więcej od nas. Zauważyłam jednak coś jeszcze. Bezustannie pocierała paznokciem środkowego palca opuszkę kciuka. Nerwowy tik stawał się coraz bardziej natrętny, w miarę jak wyrzucała z siebie wiedzę o kraju. Dawało się wyczuć, że Serenę ogarnia jakiś niepokój.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do wydzielonego terytorium wielkości chyba małego miasta. Otaczały je kremowe gładkie mury, a nad nimi można było dojrzeć jedynie wierzchołki drzew i dalej wielką niebieską kopułę. Podjechaliśmy przed budynek straży, przy którym stał żołnierz w czapce, która pasowałaby ulicznemu sprzedawcy wody z sokiem. Pewien marine, który bywał w barze Baby Doli i opowiadał mi swoje przygody wojenne, zdradził mi, że takie furażerki żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej nazywają niecenzuralnym słowem piss-cutters. Żołnierz zwolnił bramę i gdy się rozsunęła, odsłoniła widok przypominający kurort w Fort Lauderdale przeniesiony w świat Aladyna. Osiem pawilonów gościnnych, każdy z czterema sypialniami, stało półkolem naprzeciwko pałacu. Gdy podjeżdżaliśmy pod jeden z nich, z werandy machało do nas pięć tajskich pokojówek w różowych mundurkach i jak tylko auta się zatrzymały, podbiegły i wyciągając bagaże, świergotały monotonnie: „Halo. Witamy. Halo. Witamy", wcale nie czekając na odpowiedź.
Wyłożone włoskimi marmurami i aksamitnie miękkimi dywanami wnętrze było samo w sobie miniaturką pałacu. Kilometry brzoskwiniowej draperii otulały okna i w każdej niszy ustawiono wielkie aranżacje ze sztucznych kwiatów. Zwrócił moją uwagę dość specyficzny szczegół: w każdym pokoju wyłożono jednorazowe chusteczki w zdobnych, złoconych pudełkach. Stałam na werandzie i przyglądałam się posiadłości sułtana. Od wielkiego jak hotel pałacu, nieco przesłoniętego przez wzgórze, oddzielały mnie akry trawnika. Po lewej stronie przy drodze widziałam turkusową taflę basenu, a jeszcze dalej korty tenisowe. Zaczynało się ściemniać i poczułam się straszliwie głodna. Zdjęłam szpilki i dopiero wtedy ośmieliłam się postawić nogi na brzoskwiniowej wykładzinie ze świeżymi smugami po odkurzaczu i ruszyć na piętro w poszukiwaniu mojego pokoju.
Zastałam tam swoją walizkę i Destiny, która już się rozpakowywała. Ari zajmowała główną sypialnię, Serena została ulokowana naprzeciwko nas, a ja miałam wspólną sypialnię właśnie z Destiny. Rozejrzałam się. Nasz pokój był obudowany lustrami, na środku stało wielkie łoże, w kącie toaletka, wzdłuż jednej ściany ciągnęły się metry szaf wnękowych. Destiny dała wyraz rozczarowaniu.
- Wydaje się, że tu mieszka handlarz dywanami.
Włożyła luźną bluzę i w jednej chwili zaatakowały mnie słowa Queen Büch, jakby nagle ktoś je namazał sprayem na każdej powierzchni. Nie było takiej płaszczyzny w pokoju, na której by nie było naszego lustrzanego odbicia pod takim czy innym kątem.
- Ta Serena to marudna gówniara - powiedziała szeptem Destiny, wykładając na łóżko swoje skąpe sukienki i stringi.
- Nie ma wątpliwości.
Otworzyłam walizkę i straciłam hart ducha. Na tle tego przepychu jawiłam się sobie jako nędzny oszust. Nie miałam balowych kreacji na dwa tygodnie. Tak naprawdę miałam za mało na dwa dni. Nie byłam nigdy na wytwornym przyjęciu koktajlowym. Przywiozłam szmaty z lumpeksów i kostiumy call girl z nadzieją, że nadrobią niedostatki dodatkami i fantazją. Wieszając w szafie swoje ciuchy, czułam się jak nieszczęśnik, który uczepiony burty walczy w wodzie o życie, podczas gdy wszyscy na pokładzie raczą się szampanem. Postanowiłam się nie poddawać. Wiedziałam, że sobie poradzę. Zawsze tak było.
Na kolację zeszłyśmy do jadalni, gdzie zasiadłyśmy przy wielkim, okrągłym, marmurowym stole. Serena miała na sobie długą suknię, podkręcone włosy i twarz odświeżoną tonikiem. Prawie gotowa, i to na każdą okoliczność, wyglądała pięknie. Ja nie zdjęłam jeszcze podróżnego stroju i czułam się nadal oblepiona kurzem, jakby nie udało mi się go zmyć z twarzy i oczu. Pokojówki wniosły na półmiskach i w wazach prawdziwą ucztę. Dwadzieścia razy tyle jedzenia, ile przy najlepszych chęciach byłybyśmy w stanie zjeść. Wspaniały tajski makaron smażony na oliwie i pikantne potrawy z kurczaka, i sałatki, i owoce, i wreszcie torty i ciasta na ogromnej paterze. Taca z owocami śmierdziała jednak jak niemyte nogi. Ari wyjaśniła nam, że sprawcą jest owoc zwany durianem. Zaczęła także zaznajamiać nas z protokołem. Jedzenie na następny dzień trzeba zamówić poprzedniego wieczoru. Cokolwiek sobie zażyczymy, zmaterializuje się w cudowny sposób, a jak będziemy miały dość, równie cudownie zniknie.
- Wyjątkiem jest papaya. Tutaj jej nigdy nie zobaczycie. Robin jej nie znosi - powiedziała Serena, zeskrobując łyżką sos z kawałka kurczaka.
- Kto to jest Robin?
Ari wyjaśniła nam, że z wyjątkiem żarliwie pobożnego Mohammeda, każdy z królewskich braci - sam sułtan, a także książę Sufri i książę Jefri - ma przybrane zachodnie imię i obowiązkowo takich mamy używać. Księcia Jefriego miałyśmy nazywać Robinem. Zabrzmiało to pięknie, zapachniało lasem Sherwood i pobudziło we mnie kobiecość. Dobry Robin Hood i ja, jego piękna Marian. Byłam straszną idiotką.
- Raz chciałam go rozdrażnić i nazwałam go Jefrim - odezwała się Serena.
- Nigdy tego nie próbujcie - przykazała Ari.
CDN.
Czy mogłabym prosić o podanie autora oraz tutyłu książki, z której pochodzą zamieszczane na blogu fragmenty o każdej z niewolnic, a w szczególności Lauren? Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTytuł książki z której czerpałem to: "Moje życie w haremie" autorstwa Lauren Jillian. Resztę historii będę umieszczał pod koniec każdej z czterech części.
Usuń