LUDZKIE LOSY I
WOJENNE WSPOMNIENIA
W
tym temacie pragnę zaprezentować wspomnienia ludzi, którzy przeżyli
wojenne piekło i którzy na własne oczy widzieli tragedie i okropności
czasów wojny, okupacji i niesamowitego wręcz zezwierzęcenia ludzi,
którzy potrafili zmienić się w katów. Takim czasem bez wątpienia była
niemiecko-sowiecka inwazja na Polskę (oraz późniejsze wydarzenia lat II
Wojny Światowej). 1 września 1939 r. było niczym otwarcie piekielnych czeluści, lecz wkroczenie Sowietów 17 września,
to już była całkowita katastrofa nie tylko militarna i polityczna, lecz
także obyczajowa, kulturowa, cywilizacyjna i mentalna, tak że określenie "Piekło weszło do Raju", pasuje w tym momencie w całej rozciągłości. Nie ja jednak jestem autorem tej frazy, zaczerpnąłem ją z książki pana Bogdana
Loeba, opisującej wkroczenie krasnoarmiejców na wschodnie ziemie II
Rzeczypospolitej.
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r.
Z PAMIĘTNIKA
WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL
Cz. II
POCZĄTEK APOKALIPSY
(1 WRZESIEŃ 1939 - AGRESJA NIEMIECKA)
Był
rok 1939, rok, w którym kończyłam lat 17, rok rozpoczęcia przeze mnie
nauki w ostatniej, maturalnej już klasie, mającej się rozpocząć na
będącej już w naszym posiadaniu parceli budowy własnego, wymarzonego
domu. Już
w pierwszej połowie tego roku poczułam się bardzo dorosła, ponieważ,
udzielając korepetycji na polecenie s. Reginaldy, naszej świetnej
nauczycielki, romanistki, młodszej ode mnie mającej kolosalne kłopoty z
językiem francuskim, koleżance, zarobiłam po raz pierwszy w życiu 20
złotych. Było to powodem mojej wielkiej dumy i przyjemności, gdyż
rodzice pozwolili mi całą sumę wydać zgodnie z moimi pragnieniami, a
była to, jak na tamte czasy, suma całkiem spora. Kupiłam więc
samodzielnie kapelusz, którego nigdy dotąd nie miałam, a wydawał mi się
on symbolem pasowania mnie na "dorosłą", oraz parę letnich sandałków na "słupku", nie licząc drobnych upominków dla całej rodziny. Kapelusz był z
granatowego filcu i miał długie sterczące pionowo piórko, sandałki
natomiast, wprawdzie płócienne, również granatowe, miały bardzo modny
fason.
Już chyba od wiosny owego roku znaleźliśmy się wszyscy w kręgu nadciągających czarnych chmur zapowiadających wojenną burzę, czy może nawet nawałnicę, ale na dobrą sprawę my młodzi nie bardzo poważnie to traktowaliśmy, nie wyobrażając sobie, by cokolwiek w naszym życiu mogło ulec zmianie. Wojna była dla nas wówczas pojęciem abstrakcyjnym, przybranym co najwyżej w mundury naszych dzielnych żołnierzy, którzy szybko mieli poradzić sobie z wrogiem dzięki naszemu świetnie wyposażonemu wojsku, niezwyciężonym czołgom, bojowym samolotom i wspaniałej nowoczesnej flocie. Powrót z bardzo udanych wakacji na kilka dni przed końcem sierpnia wprawdzie w gorączkowych warunkach odczuwalnych w czasie podróży koleją, jeszcze ciągle zawierał w sobie te same elementy co wszystkie dotychczasowe powroty. Sierpniowe słońce jeszcze hojniej niż zwykle o tej porze wylewało rozżarzone potoki bursztynowej lawy swego wnętrza. My, wykorzystując ostatnie dni swobody, każdego dnia pędziłyśmy na Żelazną Wodę, gdzie szukałyśmy ochłody i zabawy na tamtejszym kąpielisku wraz z grupą zaprzyjaźnionej młodzieży, nie bardzo nawet zdając sobie sprawę z jakim trudem w tym czasie nasza Matka zdobywała jakieś worki mąki, cukru, ziemniaków czy buraków i różnych kasz.
Mimo
od miesięcy przenikających do społeczeństwa ostrzeżeń, przewidywań oraz
coraz bardziej alarmistycznie brzmiących zapowiedzi, mimo pracowicie
naklejanych na szyby okienne taśm papierowych i przygotowywanych
czarnych zasłon czy rolet zaciemniających okna i balkony – poranek 1.IX.1939 był szokiem, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, po której dotąd
stąpało się pewnie, a teraz ona rozstąpiła się pod naszymi krokami. Może
dlatego wszystko co dziać się zaczęło od tego dnia i przez pierwsze
miesiące wojny nie ułożyło się w mojej pamięci osoby wrażliwej, o
wybujałej wyobraźni, jasno i chronologicznie. Wyławiam z niej teraz
tylko poszczególne, powyrywane obrazy i drobne wydarzenia, nie zawsze
ułożone zgodnie z przebiegiem scenerii wojny.
Ta
pokusa wyrwania się z nagle narzuconej nam groźnej i ponurej
rzeczywistości była tak silna, że któregoś popołudnia, korzystając z
nieobecności Rodziców, wyrwałyśmy się z Hanką do położonego przy ulicy
Zielonej, o sto metrów od naszego domu malutkiego kina "Bajka". Jeszcze
ciągle było czynne i wyświetlało wielkie przeboje Hollywood. Kino było
prawie puste, więc rozsiadłyśmy się wygodnie, rozkoszując się zupełnym
odosobnieniem od świata zewnętrznego i tym co działo się na ekranie. Te
rozkosze przeżywania nierzeczywistości w otaczającej nas rzeczywistości
opłaciłyśmy bardzo boleśnie prawdziwymi wyrzutami sumienia. Gdy
wróciłyśmy bowiem do domu i stanęłyśmy przed groźnym tym razem obliczem
Tatusia, ostro indagowane o swą nieobecność, dowiedziałyśmy się, że w
czasie gdy my beztrosko zabawiałyśmy się, bohaterskie Westerplatte padło po dramatycznych dniach obrony. To było straszne i uderzyło w nas
bardzo mocno. Nasza małość przytłoczyła nas niewypowiedzianym ciężarem.
W tej dziwnej, krótkiej uwerturze czasu oddzielającej nas od tego wszystkiego dobrze znanego, bezpiecznego i kochanego, wiodącej ku nowej, przeraźliwie pustej w swoim nienazwaniu czym będzie - rzeczywistości, jawią mi się oderwane obrazy naszego życia codziennego. A więc nasze wolontariaty - Hanki i mój, w szpitalach przepełnionych rannymi, Hanki w klinice chirurgicznej przy ulicy Pijarów, mój w szpitalu czy też sanatorium przy ulicy Kurkowej. Jak się tam dostałyśmy nie pamiętam. Pamiętam tylko gładkość mego wykrochmalonego białego fartucha, posłuszne wykonywanie poleceń lekarza lub pielęgniarki czynności, które dawniej mogłyby mnie przyprawić o omdlenie. Pamiętam ostrą pochyłość ulicy Kurkowej, po której zbiegałam po odbytym dyżurze, od czasu do czasu wpadając do jakiejś bramy gdy usłyszałam alarm, czy odgłos strzelaniny. Ale dominującym wspomnieniem tych dni pozostało wspomnienie cierpienia tych leżących w szpitalu, z którym zetknęłam się po raz pierwszy w swym życiu tak namacalnie.
Pamiętam szorstkość materaca ułożonego na żelaznym łóżku zniesionym przez nas do położonej w suterynie naszego domu pustej stołówki studenckiej (piwnicy w naszym domu nie było) i coraz częstsze spędzanie na nim, na zmianę, po dwie osoby, godzin nocnych w okresie kiedy Niemcy zbliżali się już do rogatek miasta i toczyła się zacięta obrona Lwowa. Pamiętam tego młodego kanoniera (?) z obsady artylerii przeciwlotniczej ulokowanej koło nas, który wpadał do naszej suteryny przynosząc najnowsze wiadomości frontowe. Miał w sobie tyle zawadiackiej odwagi i optymizmu, obiecywał, że gdy przyjdzie to najgorsze i oni będą musieli się wycofać - przyjdzie nas powiadomić. Nigdy po tej obietnicy już nie przyszedł, a mnie przez szereg dni dręczyło pytanie - co się z nim stało?..
I
wreszcie ten straszny dzień jak z ponurej farsy historycznej. Wychodząc
na chwilę z domu, tuż za zakrętem spostrzegłam zbliżającą się od górnej
Zielonej dziwną kolumnę. Instynktownie cofnęłam się, chroniąc się w
cień drzewa i patrzyłam. Ulica była prawie pusta. Szli dziwnie
niewojskowym krokiem, czasem powłócząc nogami. W pierwszej chwili
wzięłam ich za jakąś gromadę obdartusów, może wypuszczonych więźniów?
Ale oni wszyscy, - a było ich może stu, a może dwustu? Mieli jednakowe
czapki na głowach, z małym daszkiem i komicznym w tym całym groźnym
obrazie ostro sterczącym ze szczytu głowy jakby rogiem czy kolcem. Ich
wojskowe płaszcze były często zabłocone, szare, często bez guzików, a
tylko przepasane zwykłym sznurkiem. Najdziwniejsze były buty, które nic z
butami wojskowymi nie miały wspólnego, niektóre, podobnie jak płaszcze
przewiązane sznurkami, a jeden z idących miał tylko onuce. W rękach
trzymali karabiny z nasadzonymi na nie bagnetami. A najbardziej
przeraziły mnie ich twarze o małych, skośnych oczkach, ostro wystających
kościach policzkowych, twarze kałmuckie, twarze Azjatów, jakich na żywo
jeszcze nie widziałam. Szli w zupełnym milczeniu. I nagle zwróciła moją
uwagę czerwona gwiazda na czapce najbliżej przechodzącego. Tak, to byli
oni...
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz