OPINIE O POLSCE
NA PRZESTRZENI WIEKÓW,
PRZEMIERZAJĄCYCH NASZ KRAJ
PODRÓŻNIKÓW I DYPLOMATÓW Z
EUROPY I STANÓW ZJEDNOCZONYCH
UCIECZKA HENRYKA WALEZEGO Z POLSKI
18/19 czerwca 1574 r.
"NIENAWIDZĘ TWOICH RÓWNIN,
W KTÓRYCH ŚNIEG NIGDY NIE TAJE.
WSTRĘTNYM MI JEST I TWÓJ NARÓD,
I POWIETRZE, I ZWYCZAJE"
Oto fragment opinii o Polsce francuskiego podróżnika i poety - Phillippe'a Desportesa, zamieszczone w jego dwutomowym dziele: "Pożegnanie Polski" ("Adieu a la Pologne") z połowy lat 70-tych XVI stulecia. Desportes przybył do Rzeczpospolitej wraz z francuskim księciem, który został wybrany królem Polski - Henrykiem de Valois, znanym również jako Henryk Walezy lub "Pan Gaweński", którym to przydomkiem obdarzyła go polska szlachta. Zarówno Henrykowi jak i owemu Phillippe'owi nasz kraj wybitnie nie przypadł do gustu. Nie podobało mu się ograniczanie królewskiej wszechwładzy przez szlachtę na sejmach i wielokrotnie uskarżał się że go w Polsce z króla na parlamentarnego sędziego przekształcono. Poza tym Henryk miał własne upodobania, które nie były dobrze widziane w Polsce, szczególnie zaś w odniesieniu do panującego monarchy. Jego nocne wypady z kompanami z Wawelu do miasta Krakowa, gdzie nawiązywał znajomość z prostytutkami, którym potem... podpalał łona, oraz w towarzystwie swych francuskich przyjaciół, przebierał się w damskie suknie i udawał kobietę, wybitnie nie podobały się polskiej szlachcie, która chciała mieć za króla potężnego chłopa, a nie młokosa w jedwabnych pończochach i kolczykach w uszach (konkretnie w jednym uchu). Dlatego też Henryk Walezy wprost dusił się w Polsce i gdy tylko zaistniała taka okazja, po zaledwie czteromiesięcznym panowaniu, uciekł z Polski do Francji na wieść o śmierci swego brata, dotychczasowego francuskiego króla - Karola IX w czerwcu 1574 r. Wraz z nim odjechali i inni Francuzi z jego otoczenia na dworze, w tym właśnie Phillippe Desportes.
Była i też dobra strona jego panowania w Polsce, przynajmniej dla Francuzów. Mianowicie to właśnie w Krakowie, na królewskim Wawelu po raz pierwszy ujrzał nie tylko wychodki, z których nieczystości odprowadzano poza mury miejskie, ale również coś na wzór kabin prysznicowych, które umożliwiały zmycie z siebie brudu, kurzu i potu po całodziennym intensywnym dniu (np. spędzonym na polowaniu). Gdy powrócił do Francji, nakazał takie same zamontować w Pałacu Królewskim w Paryżu (należy bowiem pamiętać, że dotąd we francuskich pałacach mocz i kał oddawano wprost na korytarzach, lub do kominków, a ta tradycja była we Francji tak silna, że gdy prawie sto lat później Ludwik XIV rozbudowywał mały pałacyk w Wersalu, który miał stać się wielką królewską rezydencją i prawdziwą stolicą Francji (stolica jest tam, gdzie przebywa król ze swym dworem), to tam również nie przewidziano... ani jednej łazienki, ani jednego, choćby najskromniejszego wychodka. Tam również swoje potrzeby fizjologiczne zarówno sam Król Słońce jak i jego liczni dworzanie, oddawali wprost na korytarzach, co powodowało tak wielki smród, że służba nie była w stanie ani wywietrzyć ani też zamaskować tych nieprzyjemnych zapachów, mimo stosowania całej palety najróżniejszych pachnideł.
Notabene, dziś historia znów się powtarza, znów zatacza koło. Francja bowiem już dawno przestała być stolicą mody i elegancji, dziś znów wracamy do czasów gdy będzie się tam (za przeproszeniem) srało po korytarzach, a kraj ponownie zamieni się jeden wielki burdel. Zresztą dla Francuzów to nie jest nic nowego. Tyle już razy w swej historii nadstawiali innym tyłka, że doprawdy trudno nie nazwać ich inaczej niż narodem dziwek i alfonsów. Oddawali się bowiem wszystkim, kto tylko wszedł do ich kraju, a i ci którzy nie weszli, to też byli mile widziani (jak choćby Rosjanie). W czasie II Wojny Światowej Francja stała się jednym wielkim domem publicznym, a Francuzi więcej czasu spędzali na umilaniu pobytu okupacyjnych wojsk niemieckich w ich kraju, niż na walce z nimi (o czym zresztą świadczą liczby, przez cały okres okupacji Niemcy utrzymywały zaledwie 40 tys. żołnierzy formacji tyłowych w tym kraju, i to wystarczyło aby całkowicie podporządkować sobie "Wielką Francję". Notabene należy dodać że były to z reguły starsze roczniki, pozbawione broni pancernej. Ale czy można się temu dziwić, wiedząc jak totalną parodią był tzw.: "francuski ruch oporu", który jedyne co potrafił, to drukować ulotki, że nie lubią Hitlera - totalna parodia. Ja w ogóle nie pojmuję, jak można uważać Francję za jedno ze zwycięskich mocarstw II Wojny Światowej, przecież to jest obłuda tak kłująca w oczy, że może wręcz człowieka oślepić. A mimo to przedstawia się francuskich kolaborantów i dupowłazów, jako przedstawicieli zwycięskiego mocarstwa. Obłęd!).
Czy można się więc dziwić słowom Stefana Kisielewskiego, który kilka lat temu powiedział wprost: "Pocieszam się tylko, że ta stara kurwa Francja odcierpi jeszcze za naszą krzywdę, zawsze nas zdradzała i sprzedawała!" I dziś mamy już tego skutki, Francja zamienia się już nie tylko w burdel (którym była w czasie II Wojny Światowej), ale wręcz w wychodek. Dziś Francuzi nie mogą już nawet swobodnie wypłacić pieniędzy z bankomatu, bo czyhają na nich imigranci (najczęściej są to grupki dzieci), którzy wyrywają albo kartę, albo też zabierają pieniądze. A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że ów śmieszny kandydacik na francuskiego prezydenta - Emmanuel Macron (czy raczej Makaron), straszy Polskę jakimiś konsekwencjami po swym wyborze. Ha-ha-ha, ten człowiek najwidoczniej żyje w jakimś innym świecie i zupełnie nie dostrzega faktu że Francja już jest skończona, już teraz. To co jest, to najzwyklejsze dogorywanie. Jestem przekonany że za jakiś czas zarówno Francuzi jak i Niemcy, popadną w takie kłopoty finansowe (Francja już jest tak totalnie zadłużona, że jedyne co ją może uratować to... ogłoszenie bankructwa), że zacznie się tam prawdziwa bieda, która przerodzi się najprawdopodobniej w jakieś krwawe wojny religijne, z tym że to muzułmanie będą mordować tych francuskich lalusiów, a ich kobiety gwałcić i niewolić. W Niemczech zaś odrodzić się może ponownie dyktatura (ten kraj już jest parodią demokracji, więc będzie to tylko upadek iluzji, jaką wciąż się Niemców mami). Kończąc ten przydługi wstęp, chciałbym jedynie dodać, że obiema rękami podpisuję się pod słowami Mariana Kowalskiego na temat Macrona/Makarona i Francji jako takiej:
"KOLEJNY PIEPRZONY ŻABOJAD KTÓRY CHCE BYĆ PREZYDENTEM FRANCJI I MA ZŁE ZDANIE O POLSCE (...) MACIE NAJWIĘKSZY DŁUG W UNII EUROPEJSKIEJ PATAFIANY PIEPRZONE, CHOCIAŻ ZALALIŚCIE CAŁY ŚWIAT SWOIMI SAMOCHODAMI, WINAMI I ŚMIERDZĄCYMI SERAMI (...) CZYM ZASŁYNĘŁA FRANCJA, POWIEDZCIE MI, CZYM? CZY TO JEST KRAJ, KTÓRY MOŻNA NAŚLADOWAĆ W JAKIMKOLWIEK OBSZARZE? STOLICĄ MODY I KULTURY DAWNO PRZESTAŁA BYĆ, STRACH WYJŚĆ Z DOMU, JESZCZE TAKI FIUT RYBI, ŻABOJAD JEDEN BĘDZIE POLSKĘ STRASZYŁ - NIE STRASZ, NIE STRASZ BO SIĘ ZESRASZ!"
A TERAZ PRZECHODZĘ DO TEMATU
PODRÓŻ AMBROŻEGO KONTARINIEGO
PRZEZ POLSKĘ DO PERSJI
1474 - 1477
W drugiej połowie XV wieku, Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie, stały się prawdziwym europejskim mocarstwem. Razem były najobszerniejszym ze wszystkich krajów Europy, a poza tym zwycięskie wojny z Krzyżakami (szczególnie zaś pod Grunwaldem w 1410 r. jak i w czasie wojny trzynastoletniej 1454-1466), wyprawy przeciwko Moskwie (1404-1408, 1442-1445 i po 1451 r.), oraz z Tatarami, spowodowały że Polska stała się prawdziwą militarną potęgą. Nic dziwnego że wielu posłów zabiegało o odtworzenie pod polskim przewodem, wielkiej wyprawy krzyżowej przeciwko Turkom Osmańskim, którzy w 1453 r. zdobyli Konstantynopol, definitywnie likwidując tym samym Cesarstwo Bizantyjskie. W owym 1474 r. do Królestwa Polskiego przybył nie tylko wenecki poseł - Ambroży Kontarini, ale i poseł z Persji (również zainteresowanej wyprawą zbrojną na Turcję), Włoch w perskiej służbie - Katerino-Zeno. Obaj oni starali się namówić polskiego monarchę - Kazimierza IV Jagiellończyka (syna Władysława II Jagiełły), do wyprawy na Konstantynopol, deklarując, że w przypadku jego zdobycia, polski władca będzie mógł przyjąć tytuł władcy Carogrodu (Konstantynopola) i rozszerzyć swoją władzę na prawie całe Bałkany. Oto osobista relacja z podróży weneckiego posła - Ambrożego Kontariniego do Królestwa Polskiego Anno Domini 1474 r.:
"Wyjechałem więc z Wenecji 23 lutego 1474 r. Miałem z sobą wielebnego Stefana Testa kapelana mego i sekretarza razem; Demetriusza Seze ekonoma i tłumacza, i dwóch pachołków. Przebrani byliśmy w prostą odzież z niemiecka; pieniądze podróżne Ksiądz Stefan miał zaszyte w szacie swojej, dla większej pewności. Wyznaj iż mi ze wstrętem przyszło opuszczać Ojczyznę; lecz wreszcie, wsiedliśmy do gondoli, która nas zaniosła do kościoła S. Michała in Murano, gdzie po wysychaniu mszy Świętej pobłogosławieni przez Przeora tamecznego, w dalszą puściliśmy się drogę, etc. Dnia 10 Marca 1474 za pomocą przewodnika naszego przybyliśmy do Norymbergi pięknego miasta z zamkiem nad rzeką; tam szukając nowego przewodnika dla dalszej podróży, dowiedziałem si od gospodarza mego, że się znajdowali w tym mieście dwaj Posłowie Króla Jegomości Polskiego. Wielce tą wiadomością ucieszony posłem zaraz przez kapelana mego, Księdza Stefana, do tych JWW. Panów oświadczenie, kto jestem, dokąd dążę i że życzyłbym odwiedzić ich i pomówić z nimi. Odpowiedzieli, że radzi mię ujrzą. Poszedłem więc i znalazłem że to byli dwaj znakomici Panowie Polscy, jeden Arcybiskup, drugi kawaler Paolo (chodzi zapewne o Pawła Jasieńskiego podczaszego sandomierskiego i kanonika krakowskiego Stanisława z Kurozwęk, wysłanych do Norymbergi przez króla Kazimierza jeszcze w 1473 r. w celu uzyskania cesarskiego potwierdzenia dla jednego z synów Kazimierza - Władysława Jagiellończyka, który w 1471 r. objął tron Czech. Cesarz zbywał posłów, tak więc spędzili tam ponad pół roku).
Mimo podróżnego ubioru mego gdym im oświadczył że mam listy do Króla a Pana ich, przyjęli mię jak najgrzeczniej, oświadczając gotową chęć towarzyszenia w podróży; jakoż dnia 14 tegoż miesiąca, puściliśmy się w drogę. Był z nami jeszcze Poseł Króla Czeskiego, starszego syna Króla Polskiego, jadący jak my, do Polski; tak dalece że kompania nasza, z dworem Posłów, wynosiła do 60 osób. Zatrzymywaliśmy się na popasy i noclegi, często po pięknych miastach i miasteczkach Niemieckich, lecz częściej po zamkach, których jest wiele porządnych i godnych widzenia; lecz że każdemu prawie znajome, często z widzenia częściej z opisania, nie będę o nich wspominał. Od dnia 14 do 26 Marca, jadąc ciągle przebywaliśmy krainy Margrabiego Brandenburskiego i Księcia Saskiego. Przybyliśmy na koniec do Frankfurtu nad Odrą, gdzieśmy zabawili do 29 Marca. Miasto owe leży w pobliżu królestwa Polskiego; dlatego więc Margrabia Brandenburski przysłał tu piękny zastęp jazdy swojej dla towarzyszenia Posłom do granic Polskich. Dnia 31 Marca, wjechaliśmy do Międzyrzecza, pierwszego miasta Polskiego; jest ono niewielkie, lecz porządne z pięknym zamkiem. Dnia 2 Kwietnia, przybyliśmy do Poznania; miasto to jest godne wspomnienia, tak dla pięknych ulic i gmachów swoich, jako też dla znacznej liczby bogatych kupców. A do dnia 9 Kwietnia, jadąc krajem Polskim, nie znaleźliśmy go tak porządnym i zaludnionym jak Niemcy. W Wielką sobotę przybyliśmy do Łęczycy gdzie się znajdował Król Jegomość Polski, Kazimierz. Monarcha ten przysłał dla przyjęcia mię dwóch dworskich swoich, którzy mi wyznaczyli dość wygodne pomieszkanie.
Nazajutrz że to był pierwszy dzień Wielkiejnocy, nie sądziłem rzeczą przyzwoitą iść do Króla. Dnia 11 z rana, przysłał mi Król suknię czarną adamaszkową, wzywając mię do siebie; podług więc zwyczaju kraju tego, ubrałem się w tę suknię i poszedłem w towarzystwie licznych i znakomitych dworzan. Po oddanej czołobitności wedle Polskiego obyczaju, złożyłem Królowi dar Rzeczypospolitej naszej, mówiąc co należało. Król kazał mi zostać na obiad. Jedzą zwyczajem naszym; potrawy wybornie przyprawione i obfite. Po obiedzie pożegnałem Króla i wróciłem do mieszkania mego. Dnia 13 powtórnie Król przysłał po mnie i dał mi odpowiedź na to, co mu z strony Rzeczypospolitej naszej powiedziałem, lecz tak łaskawie i grzecznie, iżem się utwierdził w powszechnem o Monarsze tym mniemaniu, że niema mędrszego i sprawiedliwszego Króla jak Król Kazimierz. Rozkazał mi Król dać dwóch przewodników, jednego przez Polskę, drugiego przez Ruś dolną aż do Kijowa, czyli do Magramanu miasta już na Rusi, a należącego do Króla Polskiego. Podziękowawszy za tę łaskę Najjaśniejszemu Królowi, Imieniem Rzeczypospolitej, dnia 14 opuściłem Łęczycę wraz z przewodnikami, jadąc krajem Polskim, który cały jest w równinach i lasach, bez wygodnych mieszkań i dość ubogi. Dnia 19 Kwietnia, przybyłem do miasta zwanego Lublin; gród wygodny z zamkiem, gdzie się znajdowało czterech Królewiczów Polskich, z których najstarszy mógł mieć lat 15, a następni jeden od drugiego rokiem młodsi. Mieszkali w zamku, z arcyuczonym mistrzem swoim. Życzyli (a domyślam się że z woli ojca), abym ich odwiedził. Poszedłem więc do nich. Jeden z Królewiczów rozmawiał ze mną tak rozsądnie jak tylko być może. Uważałem, że Królewicze wielce szanują nauczyciela swego (nauczycielem i wychowawcą książąt: Kazimierza, Jana Alberta, Aleksandra i Zygmunta Jagiellończyków był oczywiście Jan Długosz). Przy pożegnaniu odprowadzili mię do drzwi.
Dnia 20 Kwietnia wyjechaliśmy z Polski i przybyliśmy do Rusi dolnej, która także do Króla Polskiego należy. Jadąc lasami, nocując czasem w zamkach, czasem w małych lepiankach, stanęliśmy dnia 25 w mieście zwanem Łuck, gdzieśmy w niemałem znaleźli się niebezpieczeństwie, z przyczyn weselnych na dniu tym godów; wielu tam było podpitych ludzi. Nie mając wina upijają się miodem, mocniejszym nierównie nad wino (Kontarini pisze "Nie mając wina" - wino oczywiście było, ale miód pitny, zmieszany z alkoholem był bardziej popularny, zresztą była cała masa najróżniejszych trunków, jakimi się nasi przodkowie raczyli, i to niekoniecznie alkoholi. Kiedyś jeszcze je opiszę, bo są tego warte). Dnia 25 Kwietnia, wieczorem przybyliśmy do Żytomierza miasta drewnianego z zamkiem; skąd ruszywszy, przez cały dzień 29 jadąc przez niebezpieczne lasy, pełne rozbójników, nie znalazłszy nigdzie mieszkania, musieliśmy nocować w borze, nie mając nic do jedzenia; musiałem całą noc straż odbywać. Dnia 30 przybyliśmy do Białogrodu gdzie jest stacja Królewska; przenocowaliśmy w niej bardzo niewygodnie. Dnia 1 Maja, przybyliśmy do Kijowa; miasto to należące do Króla Polskiego zostawało pod rządem Polaka katolika, nazwiskiem Pammartin (chodzi o Marcina Gastołda). Ten dowiedziawszy się od stanowniczego Królewskiego o moim przyjeździe, kazał mi dać dość liche mieszkanie, lecz żywności przysłał mi obficie. Miasto
Kijów leży niedaleko Tartarii; zjeżdża się tam wielu kupców z futrami, z głębi Rossii; zebrani w karawanę jadą do Kaffy. Tatarzy rozbijają ich często. Kraj tutejszy obfituje w zboże i mięso. Zwyczajem mieszkańców jest, do godziny 3 zatrudniać się sprawami swemi, po czem idą do karczmy piją i hulają.
Kijów leży niedaleko Tartarii; zjeżdża się tam wielu kupców z futrami, z głębi Rossii; zebrani w karawanę jadą do Kaffy. Tatarzy rozbijają ich często. Kraj tutejszy obfituje w zboże i mięso. Zwyczajem mieszkańców jest, do godziny 3 zatrudniać się sprawami swemi, po czem idą do karczmy piją i hulają.
Dnia 2 Maja, pomieniony Pan Marcin przysłał kilku dworzan swoich zapraszając mię na obiad. Po grzecznem przywitaniu oświadczył mi, iż Król jego zlecił mu przyjąć mię z największą uczciwością, strzec mię od wszelkiego złego, i starać się bym przejechał bezpiecznie aż do Kafiy. Podziękowałem mu za to. On przydał dalej, że spodziewał się Posła Królewskiego z Litwy, który miał jechać z upominkami do Cesarza Tatarskiego, który to Cesarz wysyła na przeciw niemu 200 Tatarów dla bezpieczeństwa; radził mi więc, żebym na Posła tego czekał i z nim bezpiecznie podróż tę odprawił. Jakoż tak uczynić postanowiłem. Poszliśmy do obiadu, ten suto i obficie by sporządzony. Był tam i brat jego, Biskup, i wielu innych Panów. Byli także śpiewacy którzy w ciągu obiadu śpiewali. Siedzieliśmy długo u stołu z wielkiem mojem uprzykrzeniem; gdyż więcej potrzebowałem spoczynku niż czego innego. Kijów leży nad rzeką wpadającą w Morze Czarne, zwaną od krajowców Danambre (Dnieper) a po naszemu Lerissa. Zatrzymaliśmy się w tem mieście aż do 10 Maja, w którym Poseł przybył z Litwy. Przed wyjazdem, wysłuchaliśmy mszy Swiętej po której Pan Marcin kazawszy Posłowi wziąć mię za rękę, rzek mu z żywem wzruszeniem. "Cudzoziemiec ten jest jakby osoba Królewska; odprowadźże go w całości do Kaffy". "Rozkaz Królewski" odparł poseł Litwin, "jest na mojej głowie; co się ze mną stanie to i z tym gościem naszym". Tu rozstaliśmy się, w jak najżywszych wyrazach dziękując Panu Marcinowi za wszystkie jego przez cały tu mój pobyt grzeczności; a chcąc się za nie wywiązać ofiarowałem mu konia Niemieckiego, któregom w Mestre nabył. Radzono mi bym inne konie tu zostawił, a wziął z sobą krajowe. Z stanowniczych Królewskich wyborną miałem kompanię; umiałem się znać do rzeczy.
Z pomienionym więc Posłem z Litwy, wyjechaliśmy 11 Maja, ja w karecie tejże samej w której byłem, gdym się rozstał z Królem Jegomością, a to z przyczyny chorej nogi dla której nie mogłem jechać konno. Jadąc cały dzień, przybyliśmy do miasteczka zwanego Czerkasy, należącego do Króla Polskiego, gdzieśmy bawili do dnia 12, to jest póki nie przybyła eskorta z Tatarów, z którymi w dalszą puściliśmy się drogę. Jechaliśmy przez rozległe stepy Tartarii aż do rzeki Dniepru, który oddziela Tartarię od Rusi i który w tem miejscu ma kilka mil szerokości. Tu Tatarzy wzięli się do ścinania drzew, które powiązali jedne przy drugich, a przykrywszy je gałęziami, złożyli na tym niby statku rzeczy nasze. Po czem, poprzywiązywawszy konie ogonami do owego statku, sami rzucili się do wody, trzymając się grzyw końskich. Puściliśmy się więc i my na wodę, a wrzeszcząc i napędzając z całej siły konie, przepłynęliśmy rzekę. Ci co będą czytać moją relację, domyślą się w jakim byliśmy strachu próbując tego nowego rodzaju żeglugi. Stanąwszy na drugim brzegu, strawiliśmy cały dzień z Tatarami na układaniu naszych bagażów. Przy czem, starsi Tatarscy, podejrzliwie na nas poglądali. Jechaliśmy znowu przez stepy, gdzie nam na wszystkiem brakowało. Wkrótce potem Poseł Litewski przestrzegł mię przez swego tłumacza, że Tatarzy uznają za rzecz konieczną stawi mię u Księcia swego, bez czego niewolno by mi było jechać do Kaffy. Strapiony tą wiadomością, prosiłem tłumacza aby mię uwolnił od grożącego mi niebezpieczeństwa. Przypominałem mu polecenia Pana Marcina i wreszcie obiecałem mu, jeśli mię wybawi z kłopotu, pałasz w podarunku; okazał się być czułym na moje zmartwienie, a poradziwszy się z Posłem, jął się namawiać i pić z Tatarami; przekonał ich żem Genueńczyk, i dokazał, za ofiarą 15 dukatów, że mię z drogi zbaczać nie będą.
Podróż ta trwała do 9 Czerwca, i dała się nam we znaki na ciele i umyśle. Wspomnę tylko, iż razu jednego przez dzień i noc całą bez wody musieliśmy się obchodzić. Stanęliśmy na koniec w miejscu gdzie Poseł Litewski i Tatarzy mieli nas opuścić, a udać się do Księcia Tatarskiego, który przebywał na ów czas w Chercher (Chersoń). Poseł Litewski dał mi Tatara za przewodnika; pożegnaliśmy się i rozjechali. Ciągle jednak obawiałem się aby Tatarzy, z którymi się rozstałem, w pogoń za mną przyjść nie zechcieli. Cieszyłem się wielce, żem się pozbył tych psów okropnie śmierdzących mięsem końskiem które żrą obficie. Noc następną przepędziliśmy pod osłoną wozów, pokrytych skórami; lecz tu wnet otoczyła nas gromada ciekawych badając co by za zacz byliśmy. Dowiedziawszy się od przewodnika, żem Genueńczyk, traktowali nas mlekiem. Nazajutrz o świcie wyjechawszy tego dnia wieczorem stanęliśmy w Kaffie. Dla podziękowania Bogu za przebyte szczęśliwie niebezpieczeństwa wszedłem milczkiem do kościoła, a tłumacza mego wysłałem do
Konsula Rzeczypospolitej, aby go uwiadomił o mojem przybyciu. Ten zrazu przysłał do mnie brata
swego z ostrzeżeniem, abym się zatrzymał gdzie byłem, do nocy, dla bezpieczniejszego sprowadzenia mię do domu swego na przedmieściu. Udaliśmy się tam o godzinie umówionej, i dobrze byliśmy przyjęci; zastałem u Konsula, Pawła Ognibene, który z polecenia prześwietnej naszej Rzeczypospolitej, trzema miesiącami pierwej przede mną był wyjechał".
Konsula Rzeczypospolitej, aby go uwiadomił o mojem przybyciu. Ten zrazu przysłał do mnie brata
swego z ostrzeżeniem, abym się zatrzymał gdzie byłem, do nocy, dla bezpieczniejszego sprowadzenia mię do domu swego na przedmieściu. Udaliśmy się tam o godzinie umówionej, i dobrze byliśmy przyjęci; zastałem u Konsula, Pawła Ognibene, który z polecenia prześwietnej naszej Rzeczypospolitej, trzema miesiącami pierwej przede mną był wyjechał".
To tyle jeśli chodzi o podróż Ambrożego Kontariniego, w dalszej bowiem części swojej relacji opisuje on jak to z Kaffy dotarł do Fazu, Mingrelii, Gruzji i Armenii, a potem do Isfahanu - stolicy Persji, gdzie został przyjęty przez szacha Uzun-Hassana. Potem udał się w drogę powrotną przez Gruzję (gdzie dowiedział się o zdobyciu Kaffy przez Turków Osmańskich w 1475 r. Następnie Morzem Kaspijskim do Astrachania, a stamtąd do Moskwy, rządzonej przez wielkiego księcia Iwana III. Potem znów wracał przez litewskie i polskie ziemie, o czym będzie w następnej części.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz