Mali chłopcy zawsze chcą być żołnierzami,Indianami,
policjantami, strażakami albo prezydentami - rosną, starzeją się, bywają żołnierzami, Indianami, strażakami, policjantami, prezydentami. Miewają już swoje komże, psy i okręty - a jednak tak naprawdę chcą jedynie być kimś innym i zadręczają się tym do śmierci.
Nieszczęśliwy kto nie jest takim małym chłopcem, dorosłym małym chłopcem, który gdzieś w zakamarku duszy hołubi wielkie marzenie, tęsknotę za czymś innym, odległym, lepszym...
OBY TEN NADCHODZĄCY, NOWY 2020 r. PRZYNIÓSŁ NAM WIĘCEJ POGODY DUCHA I WIARY W MOŻLIWOŚĆ ZMIANY KAŻDEJ ZAISTNIAŁEJ SYTUACJI - NAWET TAKIEJ, KTÓRA WYDAJE SIĘ NAM ZUPEŁNIE BEZ WYJŚCIA.
ZBLIŻAJĄCY SIĘ ROK, BĘDZIE WEDŁUG MNIE ROKIEM SZCZEGÓLNYM W KTÓRYM CZEKAJĄ NAS Z PEWNOŚCIĄ NOWE WYZWANIA, ZARÓWNO TE POZYTYWNE, JAK I NEGATYWNE. BĘDZIE TO RÓWNIEŻ SETNA ROCZNICA OCALENIA EUROPY PRZED BOLSZEWICKIM ZAMORDYZMEM I BARBARZYŃSTWEM, ROK WIELKIEGO TRIUMFU W KTÓRYM POLACY - ODWIECZNI OBROŃCY EUROPY - MUSIELI ZMIERZYĆ SIĘ Z POTĘGĄ ZŁA, JAKIEGO DO TEJ PORY LUDZKOŚĆ NIE ZAZNAŁA I KTÓRE W SWEJ KRWIOŻERCZEJ, HEKATOMBICZNEJ MASIE, GOTOWE ZNISZCZYĆ WSZYSTKO NA SWEJ DRODZE. TRIUMF 1920 ROKU, BYŁ WIĘC TRIUMFEM CAŁEJ CYWILIZOWANEJ EUROPY, GDYBY BOWIEM NIE UDAŁO SIĘ WÓWCZAS ZATRZYMAĆ I ROZBIĆ SOWIETÓW, DO DZIŚ NIE PRZETRWAŁOBY NIC, CO ŚWIADCZYŁOBY O KULTURZE POPRZEDNICH POKOLEŃ, A KONTYNENT ZROSZONY KRWIĄ, DZIŚ PEWNIE DOPIERO POWOLI WYCHODZIŁBY Z KOMUNISTYCZNEGO JARZMA, MAJĄC NA SWYM KONCIE MILIONY LUDZKICH OFIAR ORAZ NIEPOJĘTĄ WRĘCZ BIEDĘ. EUROPA STAŁABY SIĘ IGRASZKĄ W RĘKACH CHIŃCZYKÓW, AMERYKANÓW NAWET HINDUSÓW I JEŚLI DZIŚ UNIA EUROPEJSKA, NAWIEDZONA CHORĄ IDEOLOGIĄ MARKSISTOWSKICH POPŁUCZYN - LEDWIE SOBIE RADZI W KONFRONTACJI Z CHINAMI CZY USA, TO MOŻNA BY SOBIE WYOBRAZIĆ JAK WYGLĄDAŁABY SYTUACJA, GDYBY SOWIECI OPANOWALI CAŁY KONTYNENT AŻ DO GIBRALTARU, A BYĆ MOŻE NAWET PO IRLANDIĘ.
JEDNAK TA PAMIĘĆ NIE JEST ŻYWA W EUROPIE, PAMIĘĆ POŚWIĘCENIA ŻOŁNIERZY POLSKICH I SOJUSZNICZYCH (WALCZĄCYCH U BOKU POLAKÓW Z SOWIECKĄ ZARAZĄ) BIAŁORUSINÓW, UKRAIŃCÓW, AMERYKANÓW, FRANCUZÓW A NAWET TATARÓW I ROSJAN. BYŁ TEŻ JEDEN JAPOŃSKI OFICER, KTÓRY OSOBIŚCIE Z SAMURAJSKIM MIECZEM BIŁ SOWIECKICH KACAPÓW. DZIŚ JEDNAK PAMIĘĆ CHOĆBY O TAKIM MERIANIE C. COOPERZE - AMERYKAŃSKIM REŻYSERZE FILMOWYM (TWÓRCY CHOCIAŻBY SŁAWNEGO FILMU "KING KONG" Z 1933 r.), KTÓRY W 1920 r. JAKO PILOT, WALCZYŁ W POLSKIM WOJSKU PRZECIWKO SOWIETOM. TAKICH PRZYKŁADÓW JEST ZNACZNIE WIĘCEJ, CHOĆBY SŁAWNA 7 ESKADRA MYŚLIWSKA im.: TADEUSZA KOŚCIUSZKI, W KTÓREJ SŁUŻYLI LOTNICY AMERYKAŃSCY (W TYM WŁAŚNIE COOPER), A ZBLIŻAJĄCY SIĘ ROK, STANOWI NIESAMOWITĄ OKAZJĘ DO PODKREŚLENIA TEGO ZWYCIĘSTWA, KTÓRE BYŁO ZWYCIĘSTWEM LUDZKIEJ CYWILIZACJI NAD ZBLIŻAJĄCYM SIĘ ANTYLUDZKIM ZAMORDYZMEM I WSZECHOGARNIAJĄCĄ BARBARIĄ.
ŻYCZĘ TEŻ WSZYSTKIM CZYTELNIKOM ABY W NADCHODZĄCYM ROKU NIE MUSIELI ZMAGAĆ SIĘ Z OTACZAJĄCYM BEZMIAREM KŁAMSTWA, ZARÓWNO TEGO MAŁEGO, JAKI WIELKIEGO, KTÓREGO CELEM JEST SPOTWARZENIE NARODU BOHATERÓW I OFIAR, W CELU (PRZY WSPARCIU LUDZKIEJ NAIWNOŚCI I NIEWIEDZY) ZAMIENIENIE ICH MIEJSCAMI Z NARODEM ZBRODNIARZY. NIE BĘDĘ TEGO TEMATU ROZWIJAŁ, GDYŻ NIE JEST ON TEGO GODNY, POWIEM TYLKO ŻE SMUTNO MI SIĘ ROBI, JAK PATRZĘ W JAK ZAKŁAMANYM KRAJU MUSZĄ ŻYĆ CI BIEDNI ROSJANIE.
NOWY ROK TO RÓWNIEŻ MASA NOWYCH WYZWAŃ, PRZED JAKIMI Z PEWNOŚCIĄ UCIEC NIE ZDOŁAMY. TECHNOLOGIA 5G, SZTUCZNA INTELIGENCJA, MASOWA MUZUŁMAŃSKA MIGRACJA, ZAGROŻENIE TERRORYSTYCZNE, EKO-RELIGIA, GENDERYZM - TO WSZYSTKO SĄ PROBLEMY PRZED KTÓRYMI WSPÓŁCZESNY CZŁOWIEK NIE BĘDZIE W STANIE PRZEJŚĆ SPOKOJNIE W ZBLIŻAJĄCYM SIĘ ROKU (CHOĆ OCZYWIŚCIE NIE WSZYSTKIE ONE MUSZĄ STANOWIĆ ZAGROŻENIE), WAŻNE JEDNAK ABYŚMY PAMIĘTALI ŻE JEDYNĄ RZECZĄ POTRZEBNĄ ZŁU DO ZWYCIĘSTWA - JEST BIERNOŚĆ DOBRYCH LUDZI, A JEDNA MYŚL O TYM, ŻEBY ZATRIUMFOWAĆ NAD ZŁEM - JEST DLA DOBREGO CZŁOWIEKA NICZYM.
TAK WIĘC ODWAGI, SIŁY I WYTRWAŁOŚCI, POGODY DUCHA I WIARĘ W MOŻLIWOŚĆ ODMIANY WŁASNEGO LOSU - ŻYCZĘ WSZYSTKIM CZYTELNIKOM TEGO BLOGA I SZERZEJ WSZYSTKIM LUDZIOM DOBREJ WOLI
Po zdobyciu miasta Uruk przez Lugalzagesiego - władcę Ummy, przeniósł on tam swoją stolicę (ok. 2 340 r. p.n.e.). Władał tym miastem zarówno jako król (lugal), jak i najwyższy kapłan tamtejszej świątyni bogini Inanny (en - kapłan małżonek). W jego rękach spoczywała co prawda najwyższa władza, ale w sprawach bieżących otoczył się "radą starszych" (złożoną zapewne z możnych Ummy i Uruk). Świątynia była nie tylko centrum gospodarczym miasta, ale również ośrodkiem wyznaczającym cykl życia lokalnej ludności, a władca był nie tylko "wybrańcem bogów" i bunt przeciw niemu, był jednocześnie buntem przeciw bogom - ale wręcz jakikolwiek występek wymierzony choćby pośrednio we władcę, stawał się natychmiast zbrodnią wobec samych bogów. Nie wszędzie występowała taka forma władzy (choćby w Lagasz był wyraźny podział na "Wielki Dom" - czyli właśnie świątynię i "Mały Dom" - czyli pałac królewski). Ok. 2 420 r. p.n.e. pomiędzy miastami Lagasz i Umma, wybuchł otwarty konflikt o źródło wody w Iturungal (będące częścią systemu irygacyjnego rzeki Tygrys). Pierwsze zwycięstwa króla Eanatuma z Lagasz, pozwoliły zdominować mu nie tylko Ummę, ale i Ur oraz Uruk. Ok. 2 350 r. p.n.e. na tron miasta Umma, wstąpił młody i energiczny władca o imieniu Lugalzagesi, który wyzwolił się spod jarzma Urukaginy z Lagasz, wydał mu wojnę i ok. 2 342 r. p.n.e. zdobył to miasto, zaprowadzając teraz własne rządy i kontrolę nad całą doliną Tygrysu. Następnie złupił świątynie w Girsu i Siraran, najechał i zdobył Kisz oraz Nippur, oraz podporządkował sobie ziemie, które zostały wspomniane w wielkim napisie świątynnym z Uruk: "Od Morza Dolnego (Zatoka Perska) do Morza Górnego (Morze Śródziemne) pozwolił Enlil wszystkim krajom przyjść do niego". Na dworze zwycięskiego Lugalzagesiego, przebywał również młody Semita z Akadu, o imieniu Sargon.
Ponoć matką Sargona była jedna z kapłanek z Azupiranu, która jednak porzuciła go w trzcinowym koszyku na Eufracie. Został wyłowiony przez ogrodnika z miasta Kisz o imieniu Akki i poświęcony był bogini Inannie. Służył przez pewien czas królowi Kisz - Urzababie, jako jego podczaszy, skąd został zabrany do Uruk na dwór Lugalzagesiego. Po kilku latach (jak twierdzą channelingi - dzięki pomocy Inanny) uciekł stamtąd do miasta Nippur, które również znajdowało się pod władzą Lugalzagesiego. Udało mu się jednak przekonać tamtejszych mieszkańców do jawnego wystąpienia przeciw dominacji Uruk. Ludność Nippur początkowo nie chciała dać się namówić Sargonowi do buntu, jednak zdołał ich przekonać na tyle, że ostatecznie obwołali go nawet swym królem i postawili na czele nowo sformowanej armii. Armia ta została stworzona na zasadach armii obywatelskiej, walczącej nieco inaczej niż pospolite ruszenie miast-państw Sumeru. Przede wszystkim zmieniono sposób walki, który polegał na zasypaniu przeciwnika dużą ilością strzał wystrzelonych z łuków, oraz obrzuceniu wroga lekkimi oszczepami. Natomiast Sumerowie walczyli za pomocą ciężkich włóczni, siekier i mieczy dopiero po zbliżeniu się do wroga. Gdy wybuchła wojna i doszło do bitwy z armią Lugalzagesiego, wojska Sargona ukryły się w bezpiecznych miejscach i stamtąd poczęły zasypywać nieprzyjaciela prawdziwym lasem strzał, a gdy wojska z Uruk zaczęły się cofać, wtedy Sargon rzucił na nich swoją piechotę, która dokończyła dzieła zwycięstwa. Wielki król Lugalzagesi dostał się do niewoli i został zamknięty w klatce (dla pośmiewiska), po czym przewieziony do Nippur, gdzie go publicznie stracono. Dzięki temu zwycięstwu (odniesionemu ok. 2 334 r. p.n.e.), Sargon bardzo szybko i sprawnie opanował Ummę, Uruk i Ur, narzucając tym miastom swoją wolę, po czym skierował się na północ. Tutaj pierwszym jego celem było Kisz - miasto w którym niegdyś służył jako podczaszy. Zdobył je i poszedł dalej. Opanował kolejno: Esnunnę, Mari, Subartu, Eblę i doszedł do Lasu Cedrowego pomiędzy górami Amanu w Syrii i górami Taurus w Cylicji (południowa Turcja - choć nazwa Cylicja jeszcze wówczas nie istniała).
Do 2 290 r. p.n.e. podporządkował sobie wszystkie miasta Sumeru z Eridu, Larsą, Isinem i Shurruppak, Asyrię z miastami Assur i Kalach, oraz dużą część Lewantu z Eblą, Qatną, Ugarit i Byblos. Dzięki temu stworzył potężne imperium - pierwsze tak wielkie ludzkie imperium w dziejach. Swoje powodzenie zawdzięczał bogini Inannie, uznając ją za swą patronkę i ofiarowując władzę nad całą, zdobytą przez siebie ziemią (w channelingach nie ma nic więcej na temat jakiejkolwiek współpracy Inanny z Sargonem, jest jedynie informacja że "bogini" ta objęła ponownie władzę nad dawną ziemią Nibiruan, tam gdzie stworzono zarówno pierwszego hominida LuLu, jak i pierwszego człowieka - Adamu). Przystąpił też do budowy własnej stolicy, monumentalnego miasta będącego centrum kultu Inanny - Akadu (do dziś jednak nie wiadomo gdzie to miasto mogło się znajdować, gdyż nie natrafiono na żadne po nim pozostałości). W niektórych miastach Sargon pozostawił u władzy lokalne dynastie (np. w Ur, Kisz czy Eridu), które jednak teraz miały pełnić rolę jego wasalnych przedstawicielstw. W pozostałych zaś miastach (szczególnie w Uruk, Ummie i Lagasz) stacjonowały jego garnizony wojskowe i wyznaczeni zostali urzędnicy królewscy jako namiestnicy. Ok. 2 288 r. p.n.e. Sargon wyprawił się zbrojnie przeciwko Królestwu Marhashi (Elam) na Wschodzie, gdyż stamtąd najeżdżały prowincję Emutbal jak i cały Sumer, wojownicze plemiona góralskie. Ostatecznie podporządkował sobie dużą część (zachodniego) Elamu i przyłączył go do swego imperium, zaś na pozostałą część nałożył swój protektorat, czyniąc Marhashów kolejnym ludem zależnym od siebie. W chwili więc śmierci Sargona (2 279 r. p.n.e.), jego imperium było rozległe jak żadne dotąd, lecz synowie króla nie odznaczali się przymiotami ojca i byli władcami słabymi (zarówno Rimusz - panował dziewięć lat do 2 270 r. p.n.e. jak i Manisztuszu - panował piętnaście lat do 2 255 r. p.n.e.) i w zasadzie jedyną postacią w drugim pokoleniu, godną jakiegokolwiek wspomnienia, była córka Sargona - kapłanka boga Nanny w Ur - Enheduanna, autorka wielu hymnów ku czci bogów, w tym hymnu "do godności bogini nieba Inanny" (choć od czasów akadyjskich zaczęto nazywać ją Isztar i utożsamiano ją z planetą Wenus, która - co ciekawe - nie miała jeszcze ustalonej obecnej orbity, a stanie się to dopiero ok. 1 540 r. p.n.e.).
Ok. 2 255 r. p.n.e. na tron Akadu wstąpił syn Manisztuszu - Naram-Sin, który odziedziczył zarówno talent polityczny jak i geniusz militarny swego wielkiego dziada. Odnowił on imperium, w którym coraz częściej wybuchały bunty podbitych miast i ludów. Aby uporać się z buntami wewnętrznymi i najazdami koczowniczych ludów znad gór Zagros - Lullubejów i Kulów, musiał zawrzeć "partnerski" układ z władcą królestwa Marhashi (Elamu) - Hitą, na mocy którego oba te kraje (Elam i Akad) stawały się sobie równe (to znaczy że zależność lenna, ustanowiona przez Sargona przestała obowiązywać). Dzięki temu traktatowi i wzajemnej pomocy udzielanej sobie, udało się Naram-Sinowi rozbić w bitwie plemię Lullubejów, przez co ocalił od zniszczenia miasta w dorzeczu Eufratu i Tygrysu, oraz poskromił bunty wewnętrzne. Następnie przyjął tytuł "króla czterech stron świata" i panował w spokoju aż do swej śmierci ok. 2 218 r. p.n.e. Za rządów jego syna - Szar-kali-szarrina, uwidoczniła się dodatkowo silna opozycja wewnętrzna, która dażyła do osłabienia władzy królewskiej i przyznania części uprawnień możnym. Ok. 2 200 r. p.n.e. (gdy w tym samym czasie Marduk toczył walki o dominację na Marsie i Nibiru) potężna grupa górskich plemion - Kulów, najechała imperium akadyjskie. Zajęli oni prowincję Emetbal - gdzie stworzyli własne państwo - oraz splądrowali miasta Sumeru i Akadu. Ur i Uruk (oraz być może ów nieznany Akad) - legły wówczas w gruzach, a ludność została uprowadzona w niewolę. Należy pamiętać że dla ówczesnych Akadyjczyków plemiona Kutów czy Lullubejów, były tym samym, czym dla mieszkańców Wysp Brytyjskich, Francji czy Hiszpanii byli Wikingowie, z tą wszakże różnicą że "Władcy Muchomorza" (jak mawiano o Wikingach) byli przede wszystkim kupcami - oferującymi własne towary do sprzedarzy, a dopiero w drugiej kolejności rabusiami i zdobywcami - natomiast tamte plemiona górskie nastawione były tylko i wyłącznie na rabunek oraz mord. Nic więc dziwnego że po ich najeździe imperium stworzone przez Sargona Wielkiego zaczęło chylić się ku rozpadowi.
Zresztą upadek stolicy musiał być o tyle istotny, że po śmierci Szar-kali-szarrina (ok. 2 193 r. p.n.e.) nastapił co najmniej trzyletni okres chaosu wewnętrznego, podczas którego żaden władca nie został wybrany, a dynastia Sargona przestała istnieć. Ostatecznie ostatnimi władcami Akadyjczyków (choć obszar ich władzy ograniczał się zapewne jedynie do samego Akadu) byli: niejaki Dudu (nie ma o nim żadnych informacji, zapewne nie był spokrewniony z dynastią Sargona), który zdołał utrzymać się u władzy przez dwadzieścia lat (ok. 2 190 r. p.n.e. - ok. 2 170 r. p.n.e.), oraz Szu-Turul (panował do 2 154 r. p.n.e.) będacy ostatnim władcą Akadyjczyków. To tyle, jeśli idzie o zakończenie tematu sumero-akadyjskiego. W kolejnej części przejdę już bezpośrednio do czasów Abrahama, gdyż informacji o dynastiach panujących w tym czasie w Egipcie nie ma żadnych w channelingach (poza nieistotnymi przekazami dotyczącymi imion nielicznych monarchów). Przyznać się jednak muszę, że ten okres to ponownie kolejna "czarna dziura", z której muszę "na ślepo" wyciagać poszczególne fakty i starać się je jakoś do siebie przyporządkować. W każdym razie w kolejnej części zajmę się także konfliktem jaki wybuchnie pomiędzy Mardukiem a Inanną o kontrolę nad Mezopotamią, zakończonym ostatecznie (przy współudziale Abrahama) zagładą miast Sodomy i Gomory. Następnie powrócimy ponownie na północ, aby przyjrzeć się dalszemu rozwojowi cywilizacji stworzonej tam przez aryjskich "bogów" z dynastii Azów (Asów) z planety Procjon.
Gajusz Kaligula rzeczywiście bardzo skrupulatnie przygotowywał się do wyprawy wgłąb Germanii, złożył kolejne ofiary zarówno Neptunowi, Jowiszowi, Marsowi, Plutonowi a także bogini Zawiści - aby nieprzychylny los nie dopadł go w podróży. Podobnie jak przed nim Cezar, Druzus i Germanik, kazał wznieść solidny most na Renie, po którym armia miała przeprawić się na drugi brzeg rzeki, od strony miejscowości zwanej Bauli (będącej miejscem wymiany handlowej rzymskiego świata z tutejszymi ludami). Przejechał po moście na czele swego wojska jak triumfator, jak zwycięzca, odziany w zbroję Aleksandra Wielkiego, tunikę ze złotogłowiu, oraz jadąc na rydwanie zaprzężonym w cztery konie - choć bardziej widok ten musiał przypominać komedię, niż ukazywał wodza potężnej armii. Nie było jednak w zasadzie wiadomo przeciwko komu właściwie ma walczyć to wojsko, które z takim zapierającym dech kunsztem, wiódł Gajusz Kaligula na drugi brzeg Renu - gdyż nie było wroga. Wówczas to cesarz wpadł na genialny (według niego) pomysł - kazał mianowicie kilku żołnierzom ze swojej Gwardii Germańskiej ukryć się w lesie, by następnie - powiadomiony o zbliżaniu się "Germanów" - ruszył do boju, karząc jednocześnie czym prędzej zawiadomić cały swój orszak (który wciąż jeszcze pozostawał na drugim brzegu Renu), że oto cesarz z garstką żołnierzy, ryzykując własne życie, walczy z przeważającymi siłami wroga. Następnie Kaligula nakazał wyciąć kilka drzew i upodobnić je do zdobytych na wrogu łupów, po czym powrócił do Bauli, gdzie ostro zbeształ cały swój dwór za ich tchórzostwo (i za to że nie pośpieszono mu z odsieczą). Na drugi dzień ponownie przekroczył most na Renie w drodze powrotnej i jako zwycięzca kazał nazywać się odtąd "Gajus Germanicus". W kolejnych dniach przygotował inną jeszcze atrakcję - a mianowicie zebrał w jednym miejscu okręty floty reńskiej z Castra Vetera, i tak je ustawić nakazał, jakby miały dokonać inwazji na Brytanię, po czym wygłosił mowę do żołnierzy i marynarzy, chwaląc ich bohaterstwo w walce i dziękując za odniesione zwycięstwo. Twierdzi też, że zasługi do jakich się przyczynili równe są zaszczytowi chodzenia po morzu. Następnie przydzielił wojsku nagrody pieniężne, które ci przyjęli wśród okrzyków powszechnej radości.
Była już późna jesień 39 r. i wolnymi krokami zbliżała się zima, dlatego też Gajusz Kaligula zostawił żołnierzy nad Renem u boku nowego wodza armii - Serwiusza Sulpicjusza Galby, który wielokrotnie, pomimo swych czterdziestu lat, dawał przykład sprawności bojowej, kondycji i przede wszystkim determinacji dowódczej. Aby pokazać cesarzowi na co go stać, zapowiedział że będzie biegł u boku rydwanu Kaliguli całą wyznaczoną trasę i rzeczywiście dokonał tego czynu. Ćwiczył się też codziennie w sprawności bojowej, walcząc jak zwykły rekrut wśród żołnierzy, a jednocześnie wymagał od wojska karności, dyscypliny i równej jemu wytrzymałości. Wojsko miało być wojskiem, a za czasów ośmiu lat dowodzenia Getulika (którego Kaligula stracił jako jednego z autorów spisku na swoje życie), armia całkowicie skapcaniała, dyscyplina została poluzowana, żołnierze zaczęli udawać się do miast na wszelakie widowiska, lub nawet parali się handlem. Z chwilą objęcia dowództwa przez Galbę natychmiast to wszystko uległo ukróceniu, a ci, którzy śmieliby pomimo zakazu dalej pałać się handlem, mieli zostać odtąd surowo karani (Sulpicjusz Galba w prawie trzydzieści lat później, zostanie obwołany cesarzem przez wojska w Hiszpanii Tarrakońskiej - gdzie wówczas sprawował namiestnictwo - po śmierci Nerona i otworzy okres nowej wojny domowej, zwany rokiem czterech cesarzy - 68-69). Tak więc, pozostawiwszy wojsko w dobrych rękach, udał się Kaligula na zimowy wypoczynek do Lugdunum (Lyonu), bodajże największego wówczas miasta w całej Galii (choć i tak w porównaniu do Rzymu, Aleksandrii, Antiochii czy Aten to była zaledwie niewielka osada). Tam też cesarz przyjął oficjalną delegację senatu, który poinformowany o próbie zamachu na życie władcy, czym prędzej wysłał oficjalne poselstwo, które miało wyrazić radość senatu i ludu z powodu szczęśliwego ocalenia życia władcy. Problem jednak polegał na tym, że na czele tego poselstwa stał stryj Kaliguli - Klaudiusz, który ze względu na przebytą w dzieciństwie chorobę - jąkał się, ślinił, powłóczył nogami i miał nerwowe tiki. Postawienie kogoś takiego na czele oficjalnej delegacji senatu, Kaligula uznał natychmiast za bark szacunku wobec jego osoby i o mały włos skazałby wszystkich uczestników tego poselstwa na śmierć, gdyby nie fakt iż stryj rozśmieszył go swą nieporadnością i jąkaniem. Darował więc im życie, ale wysłał do senatu list, iż nie przyjmie poselstwa na którego czele stał będzie "idiota". Senat musiał więc wysłać drugą delegację i dopiero tę Kaligula przyjął.
Cały też czas pisywał też listy do Rzymu, w których przedstawiał siebie jako wodza, który w krwawych bojach z barbarzyńcami walczy o rzymską chwałę, a tam, w stolicy senatorowie żyją w luksusie, otaczając się zbytkiem, jedząc figi i morele, oraz uczęszczając do amfiteatru lub łaźni. W rzeczywistości Kaligula listy te pisał już z Lugdunum, gdzie również otaczał się przepychem, a cała ta jego "germańska kampania" była jedną wielką kpiną. Na prośby senatu, aby czym prędzej wracał do stolicy i już nie narażał dłużej swego życia, odpowiadał posłom wskazując na swój miecz: "Przyjadę, oj przyjadę, a on wraz ze mną". Tak mijały zimowe miesiące i przyszła piękna wiosna roku 40. W głowie Gajusza Kaliguli powstał nowy, genialny plan - inwazja na Brytanię szlakiem Juliusza Cezara sprzed ponad dziewięćdziesięciu lat. Już przecież dorównał ojcu w walkach z Germanami, teraz zaś dorówna Boskiemu Cezarowi i podbije tę niegościnną wyspę - taka myśl z pewnością zawitała wówczas w jego głowie. Ponoć przekonał go do wyprawy smutny los zbiegłego z Brytanii syna jednego z tamtejszych wodzów - niejakiego Adminiusza, przeto natychmiast zarządził zmianę planów i miast na Germanię, teraz wojsko miało skierować się ku Północy. Nakazał więc Kaligula budować nowe okręty zdolne przetransportować znaczną ilość żołnierzy za morze, mobilizował poszczególne legiony, kazał szykować aprowizację i zbudować latarnię morską na galijskim wybrzeżu, która miałaby oświetlać drogę okrętom inwazyjnym. Prace trwały pełna parą i gdy już wszystko zdawało się być dopięte na ostatni guzik, nagle okazało się że... cesarz ponownie zmienił plany - odwołał całą wyprawę i wrócił do Rzymu. Oczywiście można tę decyzję tłumaczyć niestabilnością emocjonalno-umysłową Kaliguli, ale wydaje się równie prawdopodobne (a nawet bardziej) że w tym przypadku decydującym powodem rezygnacji z inwazji na Brytanię, nie był jego osobisty kaprys a... strach żołnierzy, którzy dotąd walcząc na lądzie stałym, teraz obawiali się wsiąść na kołyszące się na wodzie okręty, w obawie przed zatonięciem. I to właśnie ten powód jest bodajże najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem odwołania ataku i powrotu Kaliguli do Rzymu. Zresztą potwierdzony został, gdy trzy lata później, już za rządów Klaudiusza, Rzymianie rzeczywiście dokonali inwazji na Brytanię, to początkowo żołnierze również odmówili wejścia na okręty, obawiając się nie tylko zatonięcia na pełnym morzu, ale i tej nowej, nieznanej krainy, w której ponoć żyły dziwne, nieludzkie istoty o głowach zwierząt. Nikt nie chciał wyścibiać nosa poza obszar znanego już, rzymskiego świata. Tak samo z pewnością było i z wyprawą Kaliguli, który jednak szybko dał za wygraną, w przeciwieństwie do Klaudiusza. Gajusz Kaligula zarządził więc wielkie zbieranie muszelek, aby jednocześnie ukarać żołnierzy za ich tchórzostwo, oraz zdobyć swoisty "łup" którym mógłby się pochwalić w Rzymie z odniesionych przez siebie "zwycięstw".
"GAJUSZ ZŁODZIEJ I MORDERCA"
W maju 40 r. Kaligula opuścił bezpowrotnie ziemie północnej Galii i skierował się do Rzymu. Po drodze wysłał wiadomość do senatu i ludu o takiej treści: "Wracam jedynie dla tych, którzy życzą sobie mego powrotu, to znaczy dla ekwitów i dla ludu, albowiem od tej pory nie będę już ani współobywatelem, ani władcą dla senatorów". Jak senat miał zareagować na tego typu informację? Była to bowiem zawoalowana, choć niezwykle czytelna zapowiedź kolejnych mordów politycznych. Atmosfera w Rzymie musiała więc być niezwykle zagęszczona i każdy, kto coś znaczył lub kto posiadał jakiś majątek, obawiał się powrotu "szalonego bucika" do stolicy. Gdy więc cesarz przekroczył Rubikon, idąc Via Aemilia (Drogą Emiliańską) a potem w Pisaurum przechodząc na Via Flaminia (Drogę Flaminiusza lub Flaminijska), nerwowość w mieście rosła z każdym dniem. Już zamierzano wysłać oficjalną delegację, która miała powitać cesarza u bram stolicy, ale z drugiej strony, czy to nie zostanie poczytane za uchybiające jego godności, gdy to senat będzie występował w roli gospodarza miasta? W każdym razie niewysłanie delegacji byłoby jeszcze gorsze niż jej wysłanie i mogłoby sprowokować Kaligulę do znacznie poważniejszych kroków, wymierzonych bezpośrednio w senat i jego przedstawicieli. Gdy więc radzono tak nad składem delegacji, okazało się że... cesarz minął Rzym i pojechał dalej. Jak to, cóż się stało? - zapewne niejeden zadawał sobie w myślach wówczas to pytanie. Dlaczego Kaligula nie wjechał do Rzymu, tylko skierował się na południe, do Kampanii? Nikt nie śmiał nawet pytać, po prostu przyjęto ten fakt do wiadomości jako kolejny, nieprzychylny senatowi krok imperatora, który już wielokrotnie w przeszłości dawał wyraz swej niechęci do tejże instytucji pozostałej po dawnych czasach Republiki. Jeśli cesarz pojechał do Bajów to jego sprawa i zadawanie pytań w tej kwestii byłoby niebezpieczne. Zresztą po Rzymie już zaczęły krążyć najróżniejsze i najbardziej przerażające plotki, w których ponoć Kaligula miał szykować się do rozwiązania senatu i uśmiercenia wszystkich jego członków. Mawiano też, że jeden z sekretarzy cesarza nosi przy sobie listę nazwisk, przy których jest odnotowane w jaki sposób mają zginąć poszczególni senatorowie - od sztyletu, czy od miecza.
W każdym razie w sierpniu 40 r. (w te największe upały) Gajusz Kaligula wyjechał wreszcie z nadmorskich Bajów, gdzie lekka bryza, delikatnie chłodziła ciało w gorące dni, i wrócił do Rzymu. Cesarz został powitany u bram miasta jak przystało na władcę i zwycięskiego wodza. Wyraził swoje zadowolenie i nawet skierował kilka pochlebstw do poszczególnych senatorów, zapowiadając że będąc w Germanii i walcząc o chwałę Rzymu, wciąż myślami był z nimi i zapowiedział nadejście nowych, wspaniałych czasów. Senat mile połechtany tymi pochlebstwami, zarządził zbudowanie specjalnej trybuny w kurii senatu, która chroniłaby Kaligulę przed ewentualnym zamachem na jego życie, cesarz otrzymał również prawo osobistej ochrony - złożonej z jego przybocznej Gwardii Germańskiej - która mogłaby pozostać na sali podczas obrad. Obawiając się choćby najmniejszego oskarżenia o współudział w niedawnym spisku Lepidusa i Getulika, działali senatorowie niczym w transie, starając się oddalić od siebie jakiekolwiek podejrzenia. Gdy więc jeden z faworytów cesarza, wchodząc do kurii rzekł do senatora Skryboniusza Prokulusa: "Ty też mnie pozdrawiasz? ty, który tak nienawidzisz cesarza?" nagle cała reszta nie tylko się od niego odsunęła, ale wręcz zaczęto go popychać i wreszcie bić, dokonując ostatecznie prawdziwego linczu. Gdy skończono, zakrwawionego Prokulusa wyniesiono z senatu. Wszystko to było owocem wszechogarniającego strachu i niepewności, nikt bowiem nie mógł być pewien ani własnej pozycji, ani majątku ani też i życia - wszystko bowiem zależało od woli i podejrzliwości cesarza, dlatego lepiej było nie prowokować kolejnych zdarzeń i jawnie występować przeciwko wszelkim, choćby nieprawdziwym i najbardziej absurdalnym oskarżeniom o zdradę. Zresztą panowało powszechne wręcz donosicielstwo i nie można było ufać nawet przyjaciołom, gdyż dzisiejszy przyjaciel mógł równie dobrze dla własnego ratunku, okazać się jutrzejszym donosicielem. Nikt więc nie mógł w ówczesnym Rzymie czuć się bezpiecznie, a szczególnie ten, który posiadał duży majątek, gdyż było więcej niż pewnym iż to właśnie nim zainteresuje się Kaligula.
A ten wreszcie (po raz czwarty) postanowił się ożenić. Jego wybór padł teraz na kobietę z którą od kilku miesięcy miał już romans (zabrał ją też do Galii), matkę trójki dzieci i według powszechnych opinii - niewiastę niezbyt urodziwą - nosiła ona imię Milonia Cezonia. Była starsza od Gajusza Kaliguli o kilka lat, mimo to cesarz był w niej całkowicie odurzony. Ponoć jeszcze w Galii prowadził ją nagą na smyczy, aby przyjaciele podziwiali jej wszelki powab i urok. W trzydzieści dni po powrocie Kaliguli do Rzymu, wydała ona na świat dziecko - córkę, która otrzymała imię po zmarłej (i ubóstwionej siostrze cesarza) - Julia Druzylla. Kaligula chodził dumny jak paw i jako ojciec starał się przychylić dziecku nieba. Zaczął też się publicznie żalić, iż nie stać go na utrzymanie dziecka, przeto kazał... obsypywać się prezentami, zmuszając senatorów do ogromnych datków finansowych. Niekiedy organizował też licytacje niepotrzebnych sprzętów, ustalając jednocześnie cenę wywoławczą tak wysoką, że nie sposób było licytować wyżej. Nikt jednak nie śmiał zaprotestować, czy zrezygnować z licytacji. Nawet ci, którzy sobie przysnęli nie są bowiem bezpieczni. Stało się tak z senatorem o imieniu Aponiusz Saturninus, który podczas licytacji przysnął sobie na ławce, co skończyło się dla niego tragicznie, bowiem licytacja w jego imieniu trwała dalej i ostatecznie, gdy się obudził okazało się że podczas snu zakupił trzynastu niewolników za ogromną sumę dziewięciu milionów sestercji i realnie... utracił cały swój majątek. Można wręcz zażartować (gdyby sprawa nie była tak dramatyczna) że ów Saturninus po prostu... przespał swój majątek. A Gajusz Kaligula domagał się coraz wyższych sum na utrzymanie córki, mimo to wydawał olbrzymie środki na pomysły zupełnie pozbawione sensu, jak choćby most, który miał łączyć pałac na Palatynie ze Świątynią Jowisza na Kapitolu, aby, jak mawiał Kaligula on i Jowisz "zostali sąsiadami". Plan oczywiście był nierealny, ale "bucik" się tym zupełnie nie przejmował, tylko wymyślał wciąż nowe, coraz bardziej niedorzeczne pomysły.
Wrócił do pomysłu ubóstwienia własnej osoby i ponoć nakazał nawet wzniesienie w Rzymie świątyni (oraz wyznaczył kapłana) gdzie miały być odprawiane modły na jego cześć. Kazał też wznosić podobne przybytki w innych miastach Imperium, aby cały lud wiedział że włada nimi żywy bóg. Kaligula zmienił też strój i zaczął ubierać się na modłę Bogów Olimpijskich oraz wprowadził zwyczaj witania go, poprzez... całowanie w stopę (pomysł ten podsunął mu pewien skazany na śmierć senator - Pompejusz Poenus, który ułaskawiony ostatecznie przez Kaligulę, ucałował go właśnie w stopę i od tej pory cesarz wprowadził takie powitanie, szczególnie wśród senatorów - którymi osobiście gardził). Gajusz Kaligula otoczył się też dwoma autokratycznymi władcami ze Wschodu - Herodem Agryppą (wnukiem Heroda Wielkiego) królem Galilei, Perei i Batanei, oraz - Antiochem, władcą Kommageny. Jeden był tyranem po dziadku i ojcu, drugi zaś uważał się za prawie równego bogom (w swej stolicy Samosacie, kazał wznieść sanktuarium ku swojej czci z napisem: "Ja, Antioch, wzniosłem ten pomnik na swoją chwałę"). Mając takich doradców, trudno się dziwić że wśród nich uważał się Kaligula za "Egipcjanina". Uznał bowiem, że to właśnie w Egipcie wprowadzono prawdziwie boski ceremoniał dworski i zazdrościł swemu pradziadowi Markowi Antoniuszowi, że mógł osobiście wraz z Kleopatrą, doświadczać całego przepychu Egiptu. Bardzo pragnął odwiedzić Aleksandrię (po raz ostatni widział ją jako dziecko wraz z ojcem, jakieś dwadzieścia dwa lata wcześniej). Uznał tedy że świątynie ku jego czci będą początkiem egiptyzacji Rzymu i zamienienia go w monarchię absolutną typu wschodniego. Wizerunek cesarza jako boga pojawił się więc w wielu świątyniach Imperium Rzymskiego i trafił także do Świątyni Jerozolimskiej, gdzie taka profanacja o mały włos nie doprowadziła do wybuchu powstania żydowskiego, choć z całą pewnością spowodowała swoisty "strajk włoski" wśród Żydów, którzy... porzucili wszelką pracę, dopóki wizerunek cesarski nie zostanie wyprowadzony ze Świątyni. Jednak Kaligulę takie postawienie sprawy tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło...
W toczącym się konflikcie pomiędzy arystokracją kartagińską a królem Malchusem, ogromną rolę odegrał syn tego ostatniego, kapłan najwyższego tyryjskiego boga Melkarta (który był również najwyższym bogiem i innych fenickich kolonii zakładanych w całym zachodnim basenie Morza Śródziemnego) - Kartalon. Zdążał on z Tyru do Kartaginy i po drodze został zawiadomiony przez ojca o zaistniałej sytuacji w jakiej ten się znalazł (po przegranej bitwie z Sardami i wygnaniu, na jakie króla i jego żołnierzy skazała arystokracja kartagińska, zmuszając ich do osiedlenia się na tejże niegościnnej wyspie). Kartalon otrzymawszy jednak wiadomość od ojca (z poleceniem aby nie płynął do Kartaginy, tylko podążył ku brzegom Sycylii, gdzie Malchus już gromadził wojsko które miało ukarać arystokratów i przywrócić mu władzę), postanowił dalej zdążać w kierunku Kartaginy, co wzbudziło ogromne podejrzenia wśród króla Malchusa, co do lojalności własnego syna i gdy tylko był gotów, wypłynął ku Kartaginie, aby zmusić miasto do ponownego oddania mu władzy. Oblężenie grodu bogini Tanit (pierwotnie bogini stojącej u boku Baala, zwanej: "Tanit Pene Baal" - "Tanit, twarz Baala" - w tym czasie jej kult był jeszcze słaby, gdyż dominował przede wszystkim kult tyryjskiego Melkarta oraz Baala-Hammona) trwało kilka miesięcy, a przez ten czas Kartagina wyczerpała wszystkie swe zapasy żywności i zmuszona została do poddania się. Jednak aby król nie mścił się zbyt srodze, wysłano do Malchusa jako posła jego syna Kartalona, który przybył do obozu ojca, odziany w bogate szaty kapłana Melkarta. Kartagińczycy sądzili, że sam autorytet kapłański zmusi króla do uległości, a poza tym kapłanem był przecież jego syn. Bardzo się jednak pomylono, gdyż Malchus, widząc przyobleczonego w purpurę syna, uznał do za dowód braku szacunku wobec niego samego, jak i zdrady, którą tamten dopuścił się, odmawiając dołączenia do niego na Sycylii. Kazał wiec pochwycić swego syna i skazał go na śmierć przez ukrzyżowanie (ukrzyżowano go w tym samym stroju kapłańskim, w którym przybył do ojca). Wkrótce potem Kartagina skapitulowała.
Zwycięski Malchus, skazał na śmierć dziesięciu spośród arystokratów, którzy najmocniej optowali za skazaniem go na karę banicji po przegranej na Sardynii bitwie, po czym ponownie objął władzę w mieście. Nie trwało to jednak długo, gdyż wkrótce potem doszło do zamachu stanu (ok. 550 r. p.n.e.), w wyniku którego Malchus został obalony i zabity, a jego miejsce zajął jeden spośród arystokratów (zapewne wybrany w drodze głosowania przez innych "panów braci"). Nosił on imię - Magon i stał się założycielem drugiej wielkiej dynastii w dziejach Kartaginy - dynastii Magonidów. Nowy król (władcy Kartaginy nie mieli w swym ręku władzy absolutnej i byli ograniczeni stanowiskiem rady, złożonej z miejscowych arystokratów, która następnie z końcem IV wieku p.n.e. ewoluuje w tzw.: Radę 300), był prawdopodobnie człowiekiem, który posiadając majątek ziemski (będący wyznacznikiem prawdziwego bogactwa i znaczenia, gdyż handel morski był tylko dodatkiem i raczej sam nie generował prawdziwej majętności ówczesnych elit), miał również kontakty handlowe w wielu fenickich, hiszpańskich a może nawet greckich miastach, stąd można właśnie tłumaczyć jego reformy, podyktowane tym, co ujrzał lub usłyszał u innych ludów. Magon uznał bowiem, że armia obywatelska jest na dłuższą metę armią mało skuteczną, gdyż odrywa mieszkańców od pracy w kraju i zmusza ich do dalekich i niebezpiecznych eskapad. Postawił więc na siły najemne, jednak zdając sobie sprawę z faktu że zatrudnienie najemników z obcych krajów byłoby bardzo niebezpieczne dla miasta, przeto armia najemna (zawodowa) aż do IV wieku p.n.e., wciąż formowana była z mieszkańców Kartaginy (i punickich kolonii). Wygląda jednak na to, że prócz stworzenia osobistej formacji zbrojnej - zwanej Świętym Zastępem i złożonej z przedstawicieli najbogatszych rodów Kartaginy, a liczącej 3 000 żołnierzy - reforma ta niewiele różniła się od dotychczasowego modelu armii obywatelskiej, polegającego na mobilizacji mężczyzn, którzy ukończyli 17 rok życia (tzw.: neonów), dania im do ręki broni (którą zabierali do domów) i przeszkolenia w podstawowym zakresie walki wręcz, miotania włóczni i strzelania z łuku.
Wiele wówczas jeszcze było niepodległych miast na wybrzeżu afrykańskim. Na północ od Mniejszej Syrty (dzisiejsza południowo-wschodnia Tunezja) leżały fenickie miasta: Ruspe (nazwana potem Achollą, Das Dimasse (potem Thapsus) i Leptis Parva. Na zachód zaś od samej Kartaginy, istniały: Ruspina, Chullu, Rusuccuru, Ikosion ("Wyspa Sów" - dzisiejszy Algier), Tipasa, Iol, Habdamos, Chalka, Arylon, Mes, Psamathos i Abila. Wszystkie te miasta do połowy V wieku p.n.e. będą już podlegać władzy Kartaginy (choć nie wiadomo w jaki sposób i kiedy gród bogini Tanit je sobie wszystkie podporządkował). Jednak prawdziwą konkurencję dla handlu punickiego stanowiła wzmożona grecka eksploracja handlowa zachodnich brzegów Morza Śródziemnego. Właśnie w okresie zdobycia władzy w Kartaginie przez Magona, powstała obawa przeniesienia żywiołu greckiego ze Wschodu na Zachód, w celu ucieczki przed wzrastającą potęgą perską (powstał taki plan wśród jońskich, małoazjatyckich mieszkańcach polis, który opierał się na porzuceniu dotychczasowych miast i przeniesieniu się na Sardynię, co stanowiłoby poważne zagrożenie zarówno dla handlu fenickiego jak i punickiego). Już ok. 680 r. p.n.e. Grecy z Samos (a za ich przykładem z innych polis), zaczęli wydzierać Fenicjanom intratne zyski z handlu w Hiszpanii, szczególnie w bogatym Królestwie Tartezjów (południowo-zachodnia Hiszpania, za Cieśniną Gibraltarską - zwaną przez Kartagińczyków Słupami Melkarta, przez Greków Słupami Heraklesa, a przez Rzymian Słupami Herkulesa). Ok. 600 r. p.n.e. Grecy z Focei założyli na południowym brzegu kraju Ligurów, osadę, którą nazwali Massalia (dziś Marsylia). Wkrótce potem (w VI wieku p.n.e.) w dolinie Rodanu wyrosły jak grzyby po deszczu, kolejne greckie miasta: Agate, Atenopolis, Antinopolis, Olbia, Nicea - wszystkie one stanowiły poważne zagrożenie dla punickiego handlu w tym regionie. Gdyby teraz doszło do przesiedlenia się Greków z Azji Mniejszej na Sardynię, to byłaby prawdziwa katastrofa, która doprowadziłaby do całkowitej helleńskiej dominacji w całym basenie Morza Śródziemnego, tym bardziej że od 565 r. p.n.e. mieli Grecy już swój przyczółek na Korsyce - miasto Alalię.
To Grecy zdominowali niezwykle intratny handel dolinami galijskich rzek, aż do "Morza Brytańskiego" (Kanału La Manche). W Hiszpanii Kartagińczycy i Fenicjanie musieli się mocno natrudzić, aby przekonać króla Tartazjów (i inne plemiona celtyberyjskie) iż wyroby punickie są nie tylko równie dobre, ale znacznie lepsze od greckich. Tak więc rynek północny (celtycki) był zamknięty dla handlu punickiego, rynek wschodni (egipski) również zdominowany przez Greków, jedyna konkurencja toczyła się więc o Hiszpanię i wyspy (takie jak Sycylia, Sardynia, Korsyka i Baleary), natomiast ok. 545 r. p.n.e. Grecy małoazjatyccy w większej liczbie przybyli do Alalii i Massalii (również do Naksos, Katany i Leontini) w większej liczbie niż dotąd, uciekając bowiem przed perskim władcą - Cyrusem II, który w 546 r. p.n.e. podbił Królestwo Lidyjskie i uzależnił tamtejsze greckie polis od siebie. Była to zapowiedź nadejścia ciężkich czasów dla Kartaginy i innych miast punickich. I tak też się stało, gdyż szybko okazało się że przybyli Grecy postanowili zabawić się w piratów i na swych szybkich i zwrotnych okrętach (pentakonterach), atakowali i palili kartagińskie korabie. W tym właśnie czasie, niejaki Hazdrubal (Kartagińczycy nie byli oryginalni w nazewnictwie jak Grecy czy Rzymianie i nie nadawali sobie jakichś wyjątkowych, różniących się od siebie imion. Tam można wręcz dostać oczopląsu od postaci o wciąż powtarzających się imionach: Hazdrubal, Hamilkar, Hannon, Hannibal, Magon i co jakiś czas tylko przemknie przez karty historii jakiś Giskon, Bomilkar lub Kartalon), wnuk króla Magona - wraz ze swym bratem Hamilkarem, dokonał inwazji na Sardynię (wylądował u południowego wybrzeża wyspy i założył najpierw jedną, potem drugą, wreszcie trzecią kolonię, czyli Norę, Karales, Sulci, w każdym razie przebywał tam ponad dziesięć lat, tocząc walki z miejscowymi plemionami Sardów - Iliensenów, Balarów, Korsów). Jednak około roku 540 p.n.e. intensywność greckich ataków na punickie okręty i na etruskie wybrzeże była już tak duża, że Kartagińczycy i Etruskowie (z miasta-państwa Caere) postanowili się zjednoczyć we wspólnej walce z grecką dominacją morską.
W 535 r. p.n.e. doszło do wielkiej bitwy morskiej u brzegów Korsyki (pod Alalią), która miała ostatecznie zadecydować o dominacji na morzu jednej bądź drugiej strony. Ponoć Kartagińczycy i Etruskowie (z Caere), wystawili po 60 okrętów wojennych. Tyle samo posiadali Grecy z Alalii, którzy ufni w swoje doświadczenie, przystąpili do tej nierównej bitwy. Zakończyła się ona pogromem floty greckiej - 40 okrętów z Alalii poszło na dno - spalone lub roztrzaskane, reszta zaś musiała szybko ratować się ucieczką. Tak oto, po zaledwie trzydziestu latach istnienia, zakończyła swój żywot ta grecka kolonia, zaś uciekinierzy znaleźli schronienie w niedawno założonej osadzie (ok. 540 r. p.n.e.) w Elei na południowo italskim brzegu. Natomiast zwycięzcy podzielili między siebie zdobyte łupy. Alalia (wraz z korsykańskim wybrzeżem) przeszła pod władzę Etrusków (choć miasto nadal zasiedlone było przez Greków), natomiast wybrzeża Sardynii miały pozostać pod władzą Kartagińczyków. Wspólne zwycięstwo bardzo zbliżyło do siebie oba te miasta i to do tego stopnia że Arystoteles twierdził nawet, iż stały się jakby jednym państwem. Mieszkańcy miasta Caere, zezwolili Kartagińczykom nawet na osiedlenie się w swoim porcie (Pyrgi) i założenie tam punickiej kolonii o nazwie Punicum. Poza tym zawarto intratne (dla obu stron) umowy handlowe, a Kartagińczycy płacili hiszpańskim złotem za etruskie bogactwa naturalne (np. żelazo czy ołów). Z czasem Etruskowie zaczeli przyjmować punickie kulty, jak choćby kult bogini miłości - Astarte (w Caere powstała nawet świątynia tego bóstwa), natomiast Kartagińczycy dzięki temu sojuszowi mogli trzymać w szachu greckie polis w Italii i oczywiście Massalię. O tym jednak że Grecy pomimo klęski pod Alalią, wciąż stanowią zagrożenie, przekonano się już dekadę później, gdy (ok. 524 r. p.n.e.) fenickie kolonie w Trypolitanii (Oea, Sabratha i Leptis Magna), zostały zagrożone atakiem pewnego lacedemońskiego renegata - Dorieusa, który porzucił swą ojczyznę i zebrawszy gromadę zbrojnych, postanowił "wywalczyć dla siebie nową ojczyznę". Zagrożone fenickie osady, zwróciły się wówczas z prośbą o pomoc do Kartaginy, która tę pomoc oczywiście udzieliła i ostatecznie pokonała (po dwóch latach walk) greckiego wodza (który wreszcie wrócił do Sparty), ale od tej pory miasta nad Małą i Wielką Syrtą przeszły pod całkowitą dominację punicką i utraciły dotychczasową niepodległość.
Ok. 530 r. p.n.e. nowym władcą Kartaginy został - po śmierci Magona - jego wnuk Hazdrubal. Za jego rządów doszło do nietypowego wydarzenia, które wydawać by się mogło, było niemożliwe - pogodzenia wrogich sobie miast: Kartaginy (Kart Hadaszt) i greckiej Massalii. Jak to się stało? Zapewne obie strony miały już dość wzajemnego niszczenia swych okrętów (nie dochodziło co prawda do bitew, a jedynie do takich uciążliwych wzajemnych ataków pirackich i wzajemnego niszczenia okrętów oraz rabowania badź palenia towarów). Wreszcie obie strony postanowiły zakończyć te niszczycielskie podchody i zawarto układ handlowy, który obu miastom dawał równe prawa. Grecy otrzymali możliwość handlu w południowej Hiszpanii, Kartagińczycy zaś w Galii. Italia stała się wspólnym terenem handlowym dla obu polis, zaś w Massalii dodatkowo osiedlili się puniccy kupcy (podobnie jak w Pyrgi). Koniec wzajemnych walk, przyniósł nowe otwarcie i spowodował znaczne podwojenie (a nawet potrojenie) ludności Kartaginy w tym okresie. Prawdopodobnie nie brało się to tylko z dużej rozrodczości wśród samych Kartagińczyków w czasach pokoju, a było spowodowane masowym napływem do tego miasta mieszkańców z innych fenickich osad (a być może nawet dopuszczenia do miasta koczowniczych Berberów i Libijczyków). Znacznie wzrosła też zamożność mieszkańców i to nie tylko samej Kartaginy, ale i innych miast regionu (np. założone ok. 550 r. p.n.e. miasto Kerkuan na przylądku Bon w Afryce, stanowi doskonały tego przykład. Miasto to nazywane jest przez historyków "punickimi Pompejami" - jako że zostało zniszczone w 256 r. p.n.e. przez legionistów Marka Atyliusza Regulusa w czasie I wojny punickiej i nigdy potem nie już nie odbudowane. Dzięki temu zachowały się w nienaruszonym stanie przykłady codziennego życia mieszkańców miasta na przestrzeni owych trzystu lat, dowodzące bardzo wysokiego stopnia rozwoju zarówno samego miasta, jak i stopy życia jego obywateli, którzy posiadali choćby rozbudowany system kanalizacji, czego przykładem były częste wanny do kąpieli w tamtejszych domach i osobne toalety. Swoją drogą w Rzymie jeszcze w dwieście lat po zniszczeniu Karkuanu wciąż nie było kanalizacji - można sobie więc porównać stopień cywilizacyjnego rozwoju tych miast i zadumać się jak to możliwe, że ci rzymscy barbarzyńcy ostatecznie zatriumfowali nad całym ówczesnym, tak już ucywilizowanym światem?).
Z jednymi przeciwnikami zawierano pokoje, z innymi zaś wciąż toczono krwawe boje. Do tych drugich należeli choćby Sardowie, przeciwko którym król Hazdrubal wyprawiał się aż jedenaście razy, czterokrotnie rozbijając ich w bitwach, dzięki czemu opanował prawie całą wyspę. Ostatecznie jednak (ok. 510 r. p.n.e.) został śmiertelnie ranny podczas walk, co na pewien krótki czas, wstrzymało dalszy podbój. Jednak nowym królem został (prawdopdobnie jeszcze wybrany przez poprzednika) brat zmarłego - Hamilkar, który dalej kontynuował walki. Wreszcie cała wyspa w przeciągu kilku lat została opanowana. Wyrosły tam nowe punickie miasta handlowe, a twierdze - budowane w głębi Sardynii - stały na straży uległości Sardów względem ich nowych panów. Doszło też do prawdziwej kulturowej dominacji, która nie osłabła nawet wówczas gdy Kartagina dawno już utraciła swe polityczne wpływy na wyspie, a ostatecznie sama przestała istnieć. Ostatnie bowiem ślady punickich napisów notuje się na... II wiek naszej ery, czyli okres całkowitej dominacji łaciny i greki w zjednoczonym Imperium Rzymskim. Za panowania króla Hamilkara, Kartagina weszła w kolejny okres gospodarczego rozwoju. Doszło wówczas też do zawarcia dwóch, niezwykle intratnych umów handlowych. Jedna z nich została zawarta z greckim polis na afrykańskim zachodzie, w Cyrenajce, druga zaś na północy - w osadzie która dopiero co zrzuciła z siebie ustrój monarchiczny, wprowadzając nowy - republikański. Osadą tą oczywiście będzie miasto, które w końcu "pożre" Kart Hadaszt i przy dźwięku słów Marka Katona: "a poza tym uważam że Kartaginę należy zniszczyć", wysyłać będzie swe legiony w najdalsze znane wówczas krańce, a dominacja jego trwać będzie przez stulecia, aż po kres antycznego świata.
Wczoraj wieczorem laliśmy ołów u Schellów (byli oni teściami brata Josepha - Hansa Johana Friedricha, który poślubił Herthę Schell). Moim symbolem na nowy rok był orzeł z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Czy ma mnie nieść w śmiałym locie ku obłokom? Boże, daj mi siłę i moc i charakter zarówno w sprawach wielkich, jak i małych!
5 STYCZNIA 1924 r.
Else była tu w tych dniach, miłość, dobroć, napełniła mnie dobrem i błogosławieństwem. Czymże zasłużyłem sobie na to całe dobro i miłość? Znowu jest wiele radości i bólu, wiele przyjemności i męczarni. Przy niej spadam z nieba do piekła. Jest taka dobra i kochana, ale ja taki rozdarty i strapiony. (...)
Życie w tych dniach przywodzi do rozpaczy. Nie ma pracy, mieszkania, spokoju, wytchnienia, jasności. Walka z Bogiem, złymi mocami, walka o własną, duchową i materialną egzystencję, walka o prawo i o ducha i przy tym wszystkim brak widoków na kres tej walki, nie mówiąc już o zwycięstwie. Dlaczego tak muszę walczyć o mój świat? Dlaczego Bóg nie daje mi spełnienia? Dlaczego pozostaję samotny pośród przyjaciół i krewnych? Dlaczego musiał mi zostać odebrany Richard, jedyny towarzysz mojej walki w drodze do zwycięstwa? (Richard Flisges - o czym pisałem w poprzedniej części - najlepszy przyjaciel Goebbelsa, zginął podczas pracy w kopalni w styczniu 1923 r.). Chcę być spokojny i czekać na Zbawiciela. Czuję, że w przyszłości będę jeszcze musiał coś znaczyć. Chcę czekać na ten dzień w twórczym osamotnieniu. Duch i myśl maszerują. Czekam i czekam, mam nadzieję i wierzę! (...)
9 STYCZNIA 1924 r.
(...) Z Kolonii zwrot Wędrowca. Bardzo dziękujemy, nie skorzystamy. Prawdopodobnie nawet nie przeczytali. A jeśli nawet wyjątkowo to zrobili, to czy można potrzebować Wędrowca w Kolonii, mieście katedry i paskarzy?(...) W Kolonii obowiązuje jedynie hasło: bądź duchownym albo szachrajem. Być może dzięki szachrajstwu można zajść wysoko. Och, jak ciężka jest droga ku górze! Jednakże do szachrajstwa mam jeszcze daleką drogę. Nie rozpaczam, ponieważ wiem, że chcę dobra.
Kiedy Prometeusz przyjdzie z Düsseldorfu? Chciałbym mieć swoje dzieci koło mnie. W obcowaniu z Chrystusem i Prometeuszem (to przecież ci sami, niosący światło, pozbawieni autorytetu, kochający świat, rewolucjoniści) chcę się znowu umocnić i znaleźć odwagę do zadania nowego ciosu. Do tego jeszcze nie doszło, ale myśl maszeruje!
10 STYCZNIA 1924 r.
Dzisiaj rano powrócił z Düsseldorfu do domu w nienaruszonym stanie mój Prometeusz. Bądź mi pozdrowiony, mój synu, po pełnej przygód podróży przez zakurzone kancelarie teatralne! Czy chcesz
teraz pozostać przy mnie? O ty, zagubiony synu w świecie gnuśności i lenistwa! Jak może człowiek stać się zwierzęciem! Musi zostać zarządzony zakaz konsumpcji alkoholu. Jego złamanie powinno być karane dożywotnim wykluczeniem z ludzkiego społeczeństwa. Wieczorem popiłem sobie i następnego ranka miałem wyrzuty sumienia. (...)
Znowu zagęściła się nam atmosfera polityczna. Związki zawodowe chcą protestować za pomocą strajku generalnego przeciwko nowo wprowadzonemu dziesięciogodzinnemu dniowi pracy. Skutkiem tego będzie wieczna nienawiść i spór. Większość ludzi nastawiła się znowu na stabilizację i sanację. Syte mieszczaństwo nie pojęło jednak w najmniejszym stopniu, że godzina wybiła. Niechrześcijański obywatel faktycznie sądzi, że musimy nadal poruszać się w kręgu starych myśli. Kilka zręcznych operacji finansowych i sprawy toczą się znowu szybko do przodu. Pójdziemy na dno, nie tylko Niemcy, lecz cała Europa, jeśli wkrótce nie rozpocznie się wielki duchowy proces ozdrowieńczy wewnątrz każdego człowieka. Każdy pojedynczy człowiek ze starego świata musi zmartwychwstać w nowym! Zmartwychwstanie w Nowym, Naturalnym i tym samym Zdrowym - to jest sens tego czasu, a także rozwiązanie problemów tego czasu. W tym zmartwychwstaniu zakorzenia się jak najgłębiej tęsknota i męczarnia współczesnego człowieka. Jakże słabo ogarnęliśmy problem człowieka i czasu. To nie czasy się zmieniają, lecz ludzie. My, Dzisiejsi, jesteśmy innymi ludźmi niż ci przed wojną. Jednakże przedwojenni mają jeszcze władzę, próbują raz jeszcze z użyciem ich wielkich i na pozór niezniszczalnych sił przywołać czas sprzed wojny. Być może uda im się to na jakiś czas. Jednak sam czas będzie ich formował i kształtował na nowo. Starzy muszą iść kiedyś precz i to będzie już duże osiągnięcie. Czas jest najlepszym krytykiem i najbardziej sprawiedliwym sędzią. Nasza ostatnia pociecha: "Historia świata jest sądem nad światem".
Przecież mógłbym tworzyć coś pozytywnego na rzecz myśli o zmartwychwstaniu i nowym świecie. Mam jednak związane ręce. Każdego dnia całymi godzinami myślę o tym, co mógłbym zrobić, aby zapanować nad dławiącą mnie udręką i palącymi wyrzutami sumienia w związku z życiem w świadomości, ale bezczynnie. Nie dochodzę do żadnego rezultatu. I ciągle głębiej i bardziej przenikliwie wdziera się do mojego serca czyste poznanie - jako ból, a nie jako wybawienie. Codziennie wzbiera we mnie coraz bardziej natarczywie i przenikliwie wezwanie do działania. Co mam robić? Jak zapanuję nad wyrzutami sumienia? Jak mogę działać w zgodzie z poznaniem? Dlaczego Bóg nie słyszy moich trwożliwych pytań? Dlaczego Boże nie dajesz mi spełnienia?
14 STYCZNIA 1924 r.
(...) Uprawianie polityki szkodzi czystemu człowiekowi. Ciągle dostaje się przy tym w wir małych interesów i partii. Stopniowo wiąże sobie ręce, a ja chcę uwolnić się od takich powiązań. Nie chcę mieć już nic wspólnego z polityką. Uprawiać politykę oznacza nakładać pęta (...) duchowi, oznacza akuratnie milczeć i akuratnie mówić, oznacza kłamać w imię lepszej sprawy: na Boga, to obrzydliwy interes. Teraz ciągle jeszcze siedzę bezczynnie i nie wiem, jak zacząć zarabiać niewielkie pieniądze, z których mógłbym żyć. Zbiera się na wymioty. (...)
18 STYCZNIA 1924 r.
(...) Muszę znowu wkrótce zabrać się do pracy. Tak dalej mojego życia już nie zniosę. Wędrowiec poszedł do Frankfurtu, Prometeusz do Duisburga. Nie można przecież porzucić wiary i nadziei.
(...) Else w tych dniach pełnych trosk i męczarni jest mi coraz milszą towarzyszką. Robi wszystko, co może, daje wszystko, co ma, kieruje się dobrą wolą; to jest najlepsze, z czym można iść przez życie.
W Rzeszy trwa walka o dziesięciogodzinny dzień pracy, z rewolwerami, szablami i gumowymi pałkami. Łuk napina się od dołu i od góry, aż wreszcie pęknie. Ulicami przeciągają pochody: "Jesteśmy ludźmi pracy, proletariat" na melodię Andreas Hofer(Hofer był przywódcą powstania Tyrolczyków przeciw Francuzom i Bawarczykom od kwietnia 1809 r. do swej śmierci w lutym 1810 r. W 1831 r. Julius Mosen napisał wiersz opiewający czyny Andreasa Hofera pod tym właśnie tytułem, do którego w 1844 r. Leopold Knebelsberger skomponował muzykę i tak powstała pieśń sławiąca czyny narodowego bohatera Tyrolu). Kto ponosi winę za to całe zamieszanie, za ten brak kultury? Dlaczego nie pojednamy się ze sobą ? Dlaczego nie łączą się siły tam, gdzie kraj, a wręcz cała Europa jest na ostatnim miejscu? Sancta simplicitas! (Święta naiwności) Nie, kłamię: Sacro egoismo! (Święty egoizmie).
24 STYCZNIA 1924 r.
(...) 21 stycznia zmarł Lenin. Największy duch komunistycznej myśli. Nikt go nie zastąpi. Przywódczy umysł Europy. Może później stanie się bohaterem legend. (jakże blisko było nazistom i komunistom do siebie, w zasadzie różnice były niewielkie i jedynie "doktrynalne" natomiast istota jednej i drugiej ideologii - były sobie jednakie, stąd byli komuniści mogli stać się nazistami, a byli naziści komunistami. Czy może zatem dziwić takie oto stwierdzenie, że Stalin był promotorem i protektorem Hitlera, a Hitler obrońcą i zbawcą komunizmu!).
Mówiliśmy o prawdzie w małych sprawach życiowych. Czy powinno się zniekształcać prawdę, jeśli się wierzy, że to okaże się lepsze i skuteczne? Mówię "nie" i po tysiąckroć "nie". Nawet jeśli świat pójdzie do diabła. Akurat kompromis doprowadził nas do zagłady. Fiat veritas, pereat mundus! (Prawdzie musi stać się zadość, choćby świat miał zginąć) (...)
Sądzicie, że kapitalizm uda się zwyciężyć komunizmem? Biedni głupcy! Walczycie ciągle niczym synowie domagający się u ojców jeszcze nieprzyznanego spadku. Jako ojcowie będziecie dla synów takimi samymi tyranami, jakimi byli wasi ojcowie. Dopóki komunizm nie wyjdzie z orientacji ekonomicznej w stronę etyki, dopóty pozostanie niezdolny do tworzenia nowego świata (o proszę - Joseph Goebbels, twórca marksizmu kulturowego, dziś powszechnie obowiązującego, szczególnie na wyższych uczelniach, kształtujących przyszłe elity 😏).
25 STYCZNIA 1924 r.
(...) Ten dziennik jest moim najlepszym przyjacielem; jemu mogę wszystko zawierzyć. Poza nim nie mam nikogo, komu mógłbym to wszystko powiedzieć. A trzeba mówić, inaczej człowiek nigdy się nie uwolni. Woda w stojącym stawie zaczyna szybko cuchnąć. Stare musi iść precz, ustępując miejsca nowemu. Tak mało jest przestrzeni w duszy ludzkiej. Każdego dnia trzeba już wystawiać stare graty za drzwi. Ta księga jest dla mnie rodzajem rupieciarni, do której wstawia się rzeczy już niepotrzebne. Czasem odczytuję napisane strony, czasem przychodzi mi do głowy jakaś myśl, taka cicha komórka. To właśnie tak, jakby szperać w rupieciarni.
1 LUTY 1924 r.
Pieniądz to gówno, ale gówno długo jeszcze nie będzie pieniądzem. (...) Matka wciska mi po kryjomu do ręki pieniądze, które zaoszczędziła ze swojego domowego budżetu. Zabierzcie mi wszystko, ale zostawcie mi moją matkę! O ile bogatszy jestem od was! Matka! Czy jest piękniejsze słowo, głębsze znaczenie! Matka, dobra, dobra matka!!! Ojciec jest oschły i surowy; nie wiadomo, czy kocha on sercem. Ale matka jest otwarta i dobra. Nie może robić nic innego, jak tylko kochać. Matka, która nie jest dla swoich dzieci wszystkim, przyjaciółką, nauczycielką, powierniczką, źródłem radości i umocnionej dumy, zachętą, oskarżycielką, rozjemczynią, sędzią, darującą winy - taka matka minęła się z powołaniem. (...)
7 LUTY 1924 r.
Tołstoja Wojna i pokój, wspaniały rasowy epos, jedna z niewielu rzeczywiście wielkich, nowoczesnych powieści. Czytam ją po raz drugi, nic innego nie odczuwam i nie słyszę. Książka wielkiego "poety" Tołstoja. Kto raz jeszcze sięgnie takiego poziomu. Kto raz jeszcze znajdzie taką boską długość i szerokość, a przy tym w szczegółach zwięzłą skrótowość, obecną w tej powieści. (...) Dostojewski jest największym epikiem, Szekspir największym dramaturgiem, Goethe największym lirykiem literatury zachodniej. Czy to trafne? Dostojewski człowiekiem Zachodu? Możliwe, że tak! W ramach torującej sobie drogę, jeszcze większej ekspansji zachodnioeuropejskiego odczuwania świata. (...)
14 LUTY 1924 r.
(...) Dostojewski doprowadza niejednego do rozpaczy. Kiedy go czytam, wtedy znajduję się w stanie obłędu. A przy tym robi on to tak mocno, z taką pełną nadziei radością, z tak silną wiarą, tak dobrotliwie i tak uszlachetniająco. Słowianie nie tęsknią za tym, aby być czystymi, ale za tym, aby się oczyścić. Porywcza, zapalczywa, nagła, nieskończenie dociekająca, wyczekująca, mająca nadzieję, nieskończenie zła i nieskończenie dobra, pełna najgłębszej namiętności, dobrotliwa i delikatna, fanatyczna w kłamstwie i w prawdzie, młoda i niewinna, a przy tym bogata w głębię, radość, humor, ból i tęsknotę - taka jest dusza, wielka dusza Rosji.
Francuz ma spryt i dowcip, ale jest on bezbrzeżnie głupi i zarozumiały. La grande nation ("Wielki naród" - jak od czasów Napoleona mawiali o sobie Francuzi): cóż za uzurpacja, jakie oszustwo. Francja, ojczyzna rewolucji, jest dzisiaj najbardziej zacofanym krajem Europy. Jednakże zaraz za nią kroczą zapewne oficjalne Niemcy. Niemiec był najlepszy - myśliciel i poeta. Dzisiaj jest wręcz tego przeciwieństwem: materialista, kupiec, przemysłowiec, handlowiec, typ karierowicza. I to wszystko jest takie bezstylowe i nieorganiczne jak on sam. My, Niemcy, nie mamy stylu, wyważenia. Germanie musieliby pozostać razem, musieliby stworzyć naród, szczep, lud, wielką zwartą wspólnotę kulturową. (...)
27 LUTY 1924 r.
Pracuję z miłością i pilnie nad (powieścią)Michael Voormann, ein Menschenschicksal in Tagebuchblättern (pierwotny tytuł Stille Flammen) ("Michael Voormann, ludzki los na kartach dziejów", tytuł pierwotny: "Ciche płomienie") - preludium, 2 części, posłowie. Pójdzie dobrze, jeśli tylko utrafi się we właściwy rytm pracy. Najtrudniejsze są pierwsze strony. Trzeba dobrać odpowiedni ton, zapach, tchnienie: styl. Michael Voormann, osoba złożona z dwóch postaci, z Richarda (Flisgesa) i ze mnie. Pojawiają się stare wspomnienia, sceny, ludzie, krajobrazy. Chcę to wszystko odmalować delikatnym, ale pewnym pędzlem. Dużo liryki. Mało osób, ale te nieliczne wydobyte w ostrych konturach z otoczenia. W moim maleńkim pokoju da się pracować. Sprawia mi to prawdziwą radość.
13 MARCA 1924 r.
(...) Zajmuję się Hitlerem i ruchem narodowosocjalistycznym. Zapewne będę musiał to robić jeszcze długo. Socjalizm i Chrystus. Etyczne ugruntowanie. Odejść od skostniałego materializmu. Z powrotem do poświęcania się i do Boga! Jednak monachijczycy chcą walki, a nie pojednania za wszelką cenę. Być może przeczuwają, że przy tym całym pojednaniu zostaną jednak wystrychnięci na dudka. Jeszcze się przez to wszystko nie przegryzłem. W najbliższych dniach otrzymam literaturę narodowosocjalistyczną i strony przeciwnej. Może wtedy posunę się o krok dalej. (...)
15 MARCA 1924 r.
Wiele czasu z Hitlerem. Nie daję rady przez to przejść. Stopione ze wszystkimi trudnymi problemami świata zachodniego: komunizm, problem żydowski, chrześcijaństwo, Niemcy w przyszłości. Chcę się poważnie tym zająć. (...)
Z Else przeżywam katusze i tarcia, ale potem daje mi wieczór wypełniony cichym, już niewymuszonym szczęściem. Teraz odnaleźliśmy między sobą wspólny ton. Uwaga, miłość, ale bez żadnych osobistych zobowiązań, niszczących osobowość. Jak długo to może trwać? A na dworze piękna wiosna!
Z XVI-wiecznego WIERSZA O KRÓLU ZYGMUNCIE II AUGUŚCIE
Piętnasty a już z całą pewnością szesnasty wiek, to czasy w których kultura polska rozkwita swym największym blaskiem po całej Europie i praktycznie rzecz biorąc, dla człowieka urodzonego w wieku XX lub XXI bardzo trudno jest nawet sobie próbować wyobrazić to, jak wielki wkład wnieśli przodkowie nasi z tych stuleci do kultury europejskiej, a co za tym idzie także do kultury światowej. Czasem tak się zastanawiam - próbując objąć umysłem ówczesną specyfikę zarówno geopolityczną jak i społeczną - jak potężne mieliśmy wówczas państwo. I przyznam się szczerze, że wciąż nie potrafię wszystkiego do końca zgłębić. Szesnasty wiek jest nazywany w naszej historiografii "Złotym Wiekiem" ze względu na doniosłość wydarzeń jakie się wówczas skumulowały i znalazły swe twórcze ujście. Następuje bowiem wysyp wszelakich pism, utworów, poematów, powieści, dzieł literackich, historycznych, prawnych, filozoficznych, matematycznych, astronomicznych, przyrodniczych etc. etc. Przodował w tym oczywiście Uniwersytet Krakowski (Jagielloński), gdzie były niezwykle rozbudowane katedry matematyczno-przyrodnicze, historyczne, medyczne czy astronomiczne (zresztą początek krakowskiej szkoły astronomii, datuje się na pierwszą połowę wieku XV, gdy w 1410 r. mieszczanin - Jan Stobner, ufundował katedry matematyki i astronomii na Uniwersytecie Krakowskim). Od czasu, gdy Polska stała się pierwszym mocarstwem Europy Środkowo-Wschodniej, a wpływy polityczne Rzeczpospolitan sięgnęły Moskwy, Dunaju i Sztokholmu, kultura polska opanowała wówczas prawie całą Europę i nie jest to wcale stwierdzenie przesadne. W dziełach polskich twórców rozczytywano się zarówno nad Tamizą, jak i nad Sekwaną, we Włoszech, oraz w Hiszpanii, w Niderlandach i w niemieckich księstwach, nie muszę chyba dodawać że również dwór rosyjski mówił i pisał (w swej korespondencji dyplomatycznej, np. z Anglią lub z... Chinami) po polsku.
Do jednych z najpopularniejszych wówczas pozycji w Europie, należały: "Traktat o dwóch Sarmacjach" (azjatyckiej i europejskiej) Macieja z Miechowa (1517 r.), będący pierwszym nowożytnym opisem geografii europejskiego Wschodu - który był tak popularny, że w samym XVI wieku doczekał się aż jedenastu wydań w języku łacińskim. Poza tym tłumaczony był też na język angielski, francuski, niemiecki i włoski. W 1551 r. powstało dzieło: "Commentariorium De Republica
emendanda libri quinque" ("Notatki z Rzeczpospolitej korekta starych książek") Andrzeja Frycza Modrzewskiego, będące swoistym pionierskim manifestem europejskiej myśli politycznej w kwestii równości praw wszystkich ludzi. Mógłbym napisać tutaj wręcz elaborat na temat popularności polskiej literatury zarówno w Anglii jak i we Francji w XVI wieku, ale myślę że wystarczy jeszcze stwierdzić jedynie, że w 1573 r. poselstwo polskie, które zawitało do Paryża, w celu ofiarowania korony królewskiej francuskiemu księciu - Henrykowi de Valois - wręczyło marszałkowi Francji Jeanowi de Montluc tzw.: "postulata polonica", w których domagano się aby książę Henryk przekonał swego brata, króla Francji - Karola IX, by ten doprowadził do zakończenia bratobójczych walk religijnych we Francji między katolikami a protestantami (hugenotami) i wprowadził wolność religijną (jaka obowiązywała w Polsce/Rzeczpospolitej), poprzez nadanie hugenotom swobód w wyznawaniu ich wiary. A było to przecież zaledwie w rok po rzezi innowierców, jaką stała się Noc św. Bartłomieja (23/24 sierpnia 1572 r.). Notabene inna też była kultura polityczna Europy Środkowo-Wschodniej i Europy Zachodniej. W Rzeczpospolitej sejm obradował, ciesząc się pełną wolnością wypowiedzi i nietykalnością osobistą posłów, a uwięzienie posła przez króla z powodów jego poglądów lub zbyt ostrej mowy, byłoby nie do pomyślenia i natychmiast spowodowałoby rokosz (bunt szlachty przeciwko królowi). Natomiast w takiej Anglii królowa Elżbieta I, choć powszechnie deklarowała się jako obrończyni parlamentaryzmu i zapowiadała respektowanie immunitetu poselskiego, to jednak praktyka była zupełnie inna i na przykład purytański parlamentarzysta - Peter Wentworth, aż trzykrotnie trafiał do Tower (a za trzecim razem zmarł w tej twierdzy) za swoje przemówienia i publikacje, apelujące do królowej aby sporządziła akt sukcesji tronu na wypadek swej śmierci. We Francji natomiast kardynałowie: Richelieu i Mazarin ostatecznie stłamsili wszelkie nieśmiałe próby parlamentaryzmu, który aż do 1789 r. w praktyce pozostał martwy i wyjałowiony.
W Polsce zaś, po roku 1374 (i układzie koszyckim) zaczęło dominować przekonanie o suwerenności prawa nad władcą i w zasadzie wszelkie nowinki ustrojowe współczesnego świata, z których tak cieszą się Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Niemcy - wywalczone w ciężkich bojach przez filozofów i prawników - były tylko powtórzeniem rozwiązań jakie już od ponad trzech stuleci funkcjonowały w Polsce, na zasadzie realizowanego w praktyce prawa zwyczajowego. Jak patrzę na Europę w wieku XV i XVI, to widzę na Zachodzie zagubionych ludzi, żyjących pod ciężkim butem swych władców, którzy powoli zaczynają przecierać oczy i na zasadzie prób i błędów - dochodzą wreszcie do celu (w wieku XVIII i XIX), a i tak już przy samej mecie ponownie się gubią (wiek XX i XXI). Europa Środkowa była wówczas centrum cywilizacji białego człowieka, wypracowując model zarówno polityki, filozofii jak i obyczaju i społecznego rozwoju - który dziś uważany jest powszechnie za niezwykłe osiągnięcie wybitnych jednostek. Tam gdzie wybitne jednostki opracowywały ten model w Europie Zachodniej, w Europie Środkowo-Wschodniej istniało społeczeństwo, które od dawna już żyło wedle tych zasad. Nawet taka kwestia jak kolonizacja ziemi była oparta na zupełnie innych zasadach. Ostatnio nasza 'noblistka' pani Olga Tokarczuk - dała asumpt swą pozbawioną jakichkolwiek wartości estetyczno-moralnych (co do poziomu literackiego jej książek się nie wypowiadam, ponieważ nie czytałem ich i nie będę komentował czegoś, czego nie znam) pisaniną o Polsce i Polakach - temu przygłupowi ze Szwecji (zdaje się z kolegium noblowskiego) o nazwisku bodajże Wasterberg, który zaczął coś mówić o "polskiej historii kolonializmu i antysemityzmu". Jeżeli poziom współczesnych elit intelektualnych w Europie (i USA) jest właśnie taki, jak zaprezentował go ten Szwed, to ręce opadają do ziemi i w zasadzie można by już tylko usiąść i czekać na koniec świata. Mam tylko jeszcze takie pytanie: czy w stwierdzeniu jakie użył Wasterberg, ma znaczenie że jego tatuś był redaktorem pisma, na którego łamach wychwalano... Adolfa Hitlera? Panie Wasterberg, idź i puknij się pan w ten pusty szwedzki caban, jaki pan nosisz zamiast głowy, może wtedy nabierzesz nieco rozumu (święta są, więc użyłem formy najłagodniejszej z możliwych).
Pokrótce nawiążę do tego tematu, ale nie będę wchodził teraz na kwestie rzekomego "polskiego antysemityzmu", gdyż na ten temat pisałem już wcześniej (choć bez wątpienia należy znów do tego wrócić, a to ze względu na nową, skrajnie antypolską, totalnie zakłamaną książkę, jaka ostatnio ukazała się we Francji nakładem tzw.: "Nowej Polskiej Szkoły Holokaustu", pt.: "Polacy i Shoah"), skupię się jedynie pokrótce na owym zarzucie kolonializmu. Czy kolonizowaliśmy w przeszłości inne ziemie? Oczywiście, pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa, brzmi - NIE! To my byliśmy kolonizowani! To nas bezwzględnie prześladowano, mordowano, niszczono, to my jesteśmy ofiarami! I oczywiście takie stwierdzenie będzie właściwe, ale... niekoniecznie w stu procentach prawdziwe, gdyż należy pamiętać że w epoce Potęgi i Chwały Rzeczypospolitej, Polacy rzeczywiście kolonizowali niektóre tereny (np. Ukrainy czy Białorusi). Tylko że to, co możemy nazwać ową kolonizacją, w żadnym razie nie jest tym, co się rozumie pod tą nazwą. I tutaj dochodzimy do kolejnych różnic istniejących w tradycji i cywilizacji świata tzw.: Zachodu i cywilizacji Rzeczpospolitan, czyli Europy Środkowo-Wschodniej. Jak wygląda bowiem tradycyjny model kolonizacji? Państwo dominujące (np. Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Szwecja, Holandia, Belgia, Włoch, Hiszpania, Portugalia) zajmuje (najczęściej - choć nie zawsze - w wyniku podboju) dany teren, po czym eksploatuje go, wykorzystując na potrzeby własnego kraju i własnych obywateli. Jednocześnie traktuje tubylców jak niewolników, zmuszając ich albo do ciężkiej (i słabo płatnej lub darmowej) pracy, albo eksploatując ich w inny sposób (np. zaciągając do wojska i zmuszając do walk w interesie kraju kolonizującego) - cel jest zawsze taki sam, pozyskanie (czyli kradzież) surowców i ziemi kraju zajętego, oraz stłamszenie i podporządkowanie sobie lokalnej ludności, w celu wykorzystania jej pracy na potrzeby kraju kolonizującego. Takiej kolonizacji miłe panie i mili panowie, u nas nigdy nie było.
Jak zatem wyglądała polska kolonizacja, np. Ukrainy czy Białorusi? Ano tak, że te ziemie w żadnym razie nie były traktowane jak teren podbity. Kto bowiem u nas rządził? Szlachta i magnateria (potem magnateria i szlachta), a kim byli np. Radziwiłłowie? Polakami? Nie kochani, pierwotnie to byli Rusini. A kim byli Wiśniowieccy? Polakami z kraju nad Wisłą? Nie, to również byli Rusini. A kim byli Pacowie? Litwinami! A kim byli Chodkiewicze? Litwinami! Starczy, czy mam wymieniać dalej? Pokażcie mi przeto drugie takie państwo kolonizatorskie, w którym elitą rządzącą są tubylczy mieszkańcy? I to nie elitą w swoim własnym kraju, ale w całym zjednoczonym imperium. Czy amerykańska szlachta mogła się uważać za chociażby współrządząca brytyjskim imperium przed Wojną o Niepodległość? Nie, amerykańska szlachta nie mogła zarządzać nawet własnymi stanami, bowiem Brytyjczycy traktowali te tereny jak swoją kolonię i ją po prostu łupili (dlatego też doszło do wybuchu niezadowolenia, które następnie przerodziło się w Wojnę o Niepodległość Stanów Zjednoczonych). Natomiast w Rzeczpospolitej rządzili... "tutejsi" i to nie tylko na własnej ziemi, ale wspólnie całym państwem w imię kompromisu i zgody narodowej. Oczywiście, wyżej wymienione rody bardzo szybko się spolonizowały i to tak silnie, że dziś wręcz automatycznie określamy ich jako Polaków, ale pierwotnie nie byli to Polacy - tylko właśnie miejscowi, tubylczy mieszkańcy. Potęga Rzeczypospolitej brała się bowiem nie z siły miecza (choć i ta była ogromna - gdy garstka zaledwie kilkuset żołnierzy zmiatała nieprzyjacielskie armie, liczące po kilkadziesiąt a nawet kilkaset tysięcy ludzi - do Moskwy w 1610 r. weszliśmy przecież po trupach rozbitych pod Kłuszynem Rosjan i Szwedów, których przewaga przed bitwą była... pięciokrotna), ale z potęgi prawa, kultury i braterskiego związku, jednoczącego ze sobą często różne pod względem języka, religii i tradycji ludy. Bycie Polakiem nobilitowało, stawało się wyznacznikiem godności i przywilejów, dlatego też ludzie sami chcieli się przyłączać do wspólnego dobra, by je umacniać i rozszerzać. Oto (cywilizacyjna) różnica pomiędzy jednym modelem kolonizacji, praktykowanym tak na Zachodzie, jak i u Moskali, a tym jak działała i co miała do zaoferowania Rzeczpospolita Środkowoeuropejska.
Niestety, barbarzyństwo naszych sąsiadów (Rosjan i Niemców) wzięło górę i gdy tylko zdobyli przewagę, doszło do katastrofy. Dwie wojny światowe, Holokaust, masowego mordowanie Słowian, gospodarcze i cywilizacyjne zniszczenie Europy na dziesięciolecia. Jaki z tego ostateczny wniosek: póki istniała silna Rzeczpospolita, póty w Europie panował spokój, z chwilą zaś Jej upadku, obudziły się demony, dlatego też jak Katon o Kartaginie, powtarzam raz jeszcze z myślą o przyszłości: Rosja i Niemcy powinny zostać rozbite i podzielone na szereg małych państewek (i nie jest to wcale nierealny scenariusz, gdyż po pierwsze nie ma rzeczy niemożliwych również w polityce czy geopolityce, a po drugie - jak już kilkukrotnie wcześniej pisałem - historia ponownie zatacza koło i wracamy do XIII/XIV wieku, wtedy na Dalekim Wschodzie istniało potężne Imperium Mongolskie, dziś są tam Chiny i coraz słabszy ruski niedźwiadek). Europa bowiem zapomniała o nas i tym, co uczyniliśmy dla europejskiej kultury (nie będę już dodawał że i Szekspir czerpał pomysły do swoich sztuk, z dzieł polskich twórców - gdyż znów rozpisałbym się niemiłosiernie). Jak to się mówi: "W Wiedniu Sobieskich i w Pskowie Batorych dziś każdy inaczej pamięta" - trzeba więc tę wiedzę upowszechniać, na przekór morza kłamstwa, kalumnii i zwykłych oszczerstw.
TO TYLE WYRAZEM WSTĘPU - W NASTĘPNEJ CZĘŚCI PRZEJDZIEMY DO PRUS I PRZYJRZYMY SIĘ JAK OWA "NIEMIECKA" KRAINA CHŁONĘŁA POLSKĄ KULTURĘ, JĘZYK I OBYCZAJE