Stron

poniedziałek, 14 czerwca 2021

NIEWOLNICE - Cz. LV

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 



 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. II





 
KOGO TO OBCHODZI? 
 
 
 Mama w końcu zostawiła tatę, kiedy miałam jedenaście lat. Zaczynałam właśnie gimnazjum St. Leonard’s w Gateshead, kiedy zabrała naszą trójkę, wpakowała do samochodu i odjechaliśmy. Była to ucieczka dla nas wszystkich od brutalnego, złego człowieka. Ale tylko ja wiedziałam, od czego tak naprawdę uciekamy. Mama miała wujka, który mieszkał w Szkocji. Troon leży prawie trzysta pięćdziesiąt kilometrów od Gateshead, zagubione na południowym wybrzeżu Szkocji, tuż nad Glasgow. Wujek mamy był dobrym, miłym człowiekiem. Jego dom stał na plaży bardzo blisko słynnego pola golfowego Royal Troon. Był właścicielem fabryki i nie cierpiał na brak pieniędzy. Miał kilka koni wyścigowych. Może je nawet hodował - nie pamiętam dokładnie - i w każdy weekend zabierał nas na wyścigi, żebyśmy przyglądali się jego koniom. Czasami dawał nam pieniądze, żebyśmy na nie postawili. Uwielbiałam te konie. Był tam jeden źrebak, którego pomagałam ujeżdżać - obcowanie z takim pięknym, łagodnym stworzeniem wydawało mi się cudowne. Uwielbiałam spacery, na które chodziliśmy na plażę - ja, mama, brat i siostra, wujek mamy i kilkoro jego dzieci. Większość z nich była mniej więcej w moim wieku i po raz pierwszy poczułam, że mogę rozmawiać z innymi dziećmi i po prostu... cóż, chyba po prostu cieszyłam się, że jestem dzieckiem, wreszcie bez tego okropnego ciężaru, jakim obarczył mnie ojciec. To moje pierwsze wspomnienie, kiedy czułam się szczęśliwa. 

Mieszkaliśmy w Troon kilka miesięcy, a potem mama postanowiła spróbować na nowo z tatą, więc pojechaliśmy z powrotem do Gateshead. Bałam się powrotu, chociaż nie wiedziałam, jak zła dla nas wszystkich okaże się ta decyzja. Podczas naszej nieobecności tata otworzył nowy interes - kolejne uniki, kolejne długi i kolejne niedotrzymane obietnice. Związał się też z inną kobietą, którą poznał w chińskim barze z jedzeniem na wynos. Nie zostaliśmy chyba u niego nawet na jedną noc. Zamieszkaliśmy u mamy mojej mamy, sześć kilometrów za miastem. Babcia była bystra, rozsądna i twardo stąpająca po ziemi, przejrzała tatę w chwili, kiedy go poznała. A potem, oczywiście, musiała się przyglądać temu, jak jej córka jest przez niego bita i siniaczona. Nie przesadzę, mówiąc, że babcia nienawidziła taty. Podejrzewam, że w tamtym okresie nie byłam łatwym dzieckiem. Na pewno nigdy nie czułam się prawdziwie szczęśliwa i bezpieczna. Mama mówi, że byłam nieustępliwa, uparta i trudna. I jestem w stanie w to uwierzyć. Nie sądzę, że czułam się tak samo jak brat i siostra, ale przecież nie byłam taka jak oni - tata sprawił, że bardzo się od nich różniłam. 

Znaleźliśmy inny kąt do zamieszkania, kiedy tata zadawał się z nową dziewczyną, ale atmosfera była napięta i pełna goryczy. A ja chyba nie ułatwiałam sprawy. W końcu mama doszła do wniosku, że nie potrafi sobie ze mną poradzić i zostałam odesłana do ostatniego miejsca na ziemi, w którym powinnam mieszkać. Do taty. Już i tak było mi ciężko z powodu rozstania z mamą i rodzeństwem - kolejny raz czułam się jak outsider, naznaczona przez brudny sekret tego, co robił mi tata. Ale mieszkanie pod jednym dachem z nim i jego nową rodziną stało się koszmarem od samego początku. Jego dziewczyna - moja macocha - była oschłą, twardą kobietą z dwojgiem dzieci, które nie miały pięciu lat. Uwielbiałam te brzdące, ale, Boże, było mi ich żal. Tata był dla nowej mamy jeszcze bardziej brutalny niż dla mamy. I nie przejmował się tym, na co patrzą. Co tydzień, regularnie, bił moją macochę. Nie miało znaczenia, co zrobiła albo czego nie zrobiła, wyczyniał z nią straszne rzeczy. Raz widziałam na własne oczy, jak wypchnął jej głowę przez szybę w oknie. Innym razem dźgał ją na oczach nas wszystkich małym widelcem. Dzieci były przerażone. Tuliły się do mnie i płakały.

- Nie pozwól, żeby tata nas dzisiaj zabił... Prosimy, Sarah, prosimy... 

A ja je obejmowałam i próbowałam uspokoić. I byłam przy nich, dopóki nie usnęły. Ale ja nie zasypiałam. W każdym razie, nie tak łatwo. Tata okładał macochę pięściami i odsyłał ją do łóżka. A potem przychodził do mnie. Wtedy byłam już na tyle duża, że wiedziałam, że to nie jest "nasz mały sekret". A tata przestał nawet udawać, że molestowanie to coś normalnego. Że jest przejawem miłości. Może odejście mamy w jakimś sensie go uwolniło od strachu, że zostanie nakryty. Może to dlatego nie przejmował się tym, czy moja macocha się czegoś domyśla, czy coś wie. Może również fakt, że zostałam przysłana, żeby z nim mieszkać - oddana mu całkowicie pod kontrolę - sprawił, że poczuł się odważniejszy i bardziej pewny w zaspokajaniu swoich wykrzywionych żądz, jak tylko chciał. Tak, byłam na tyle duża, żeby doskonale o tym wiedzieć. I wierzcie mi, walczyłam najlepiej jak umiałam. Ale to niczego nie zmieniło, ani trochę. Trudno o tym mówić, bo trudno jedenastoletniej dziewczynce opisać, co zrobił tata. Gwałcił mnie. Na kanapie, na moim łóżku... Czasami za pomocą ostrego noża, wyciągniętego z kuchennej szuflady, wbijał się we mnie, bez względu na to, czy walczyłam, czy nie. Ten mężczyzna mnie gwałcił. A ja miałam jedenaście lat. Niektórzy pytają, dlaczego nigdy nikomu nie mówiłam o tym, co robił mi tata. Nie wiedzą, jak to jest być dzieckiem wykorzystywanym przez dorosłego, silnego mężczyznę. Nie chodzi tylko o przewagę fizyczną. Tata, jak większość oprawców, używał emocjonalnych i psychologicznych zagrywek, żeby zamknąć mi usta. Mówił, że nikt mi nie uwierzy albo że wszyscy mnie znienawidzą, albo - co było najgorsze - że nigdy nie zobaczę mamy, brata ani siostry, ani dzieci mojej macochy. Na dodatek groził, że zrobi mi coś gorszego niż rany kuchennym nożem. Wymachiwał nim przede mną i ostrzegał, że jeżeli pisnę komukolwiek słowo, przyjdzie, zabierze mnie i nigdy więcej nikt mnie nie zobaczy. Czy mu wierzyłam? Oj, wierzyłam. 

Więc tak wyglądało moje życie, kiedy wkraczałam w okres dojrzewania. Byłam uwięziona w małym mieszkaniu nad restauracją znajdującą się w zaułku Gateshead, z molestującym mnie ojcem, maltretowaną macochą i dwójką jej przerażonych dzieci. Za łóżko służył mi gruby materac, a kąpiele odbywały się w wielkiej czarnej balii przed kuchenką gazową. Podobno lata szkolne powinny być najszczęśliwszym okresem w życiu. Nie wiem, bo rzadko chodziłam do szkoły. Większość dni spędzałam w domu, opiekując się przyrodnim rodzeństwem. Tata albo pracował poza domem, albo pił w którymś pubie. Bałam się jego powrotów, nie tylko z powodu tego, co mi robił. Co jakiś czas dzwoniono ze szkoły, żeby spytać, gdzie jestem. Albo zostawiali wiadomość, żeby tata do nich oddzwonił, albo, czasami, udało im się zadzwonić, kiedy był w domu. Wiedziałam, że będą z tego kłopoty. Tata wychodził wściekły, najczęściej się napić, potem do szkoły. Robił z siebie wariata, opowiadał kłamstwa, robił wszystko, aż przestawali się dopytywać, gdzie jestem. A potem wracał do domu i wyładowywał się na mnie. Nie mogę powiedzieć, żebym lubiła macochę. Była oschła i obcesowa. Ale patrząc wstecz, być może to życie z moim ojcem sprawiło, że się taka stała. Ten mój tata był w stanie świętego zamienić w diabła. W sumie myślę, że wyświadczyła mi przysługę. Pewnej nocy, kiedy zrobił z niej worek treningowy, posłał ją na górę i znowu zaczął się do mnie dobierać. Ale tym razem - do tej pory nie wiem dlaczego - nie położyła się. Zakradła się na dół, usiadła na schodach i słuchała, co się dzieje. Następnego ranka spotkała się ze mną i powiedziała, że wie, co tata mi robi. Jak mówię, nienawidziłam jej, ale tego ranka poczułam ogromną ulgę, słysząc, że ktoś mówi, że zna mój potworny sekret. Niestety, był to ostatni okruch szczęścia. Na długo.




Dzisiaj, kiedy ktoś informuje opiekę społeczną o wykorzystywanym seksualnie dziecku, osoba oskarżona o molestowanie musi się wyprowadzić na czas trwania dochodzenia. W 1998 roku było inaczej. Zostałam zabrana przez opiekę i przewieziona do wielkiego starego domu dziecka za Gateshead, niedaleko miejsca, gdzie obecnie stoi rzeźba Anioła Północy. W domu było około dwadzieściorga dzieci, w większości z patologicznych rodzin. Łączyło nas milczące porozumienie wynikające z naszej trudnej sytuacji - coś na kształt zorganizowanego bractwa. Wszyscy byliśmy ostrożni i nie wyjawialiśmy za dużo ze swojego życia. Wszyscy się nauczyliśmy albo zostaliśmy nauczeni tego, żeby nie mówić o tym, co przeżyliśmy i byliśmy raczej pewni, że nawet gdybyśmy powiedzieli, nikt nie mógłby na to za wiele poradzić. Przebywałam w tym domu cztery miesiące, kiedy mnie oceniano. Nikt nigdy nie powiedział mi, co właściwie działo się wtedy z tatą. Tkwiłam tam po prostu, kiedy przeprowadzano jakieś badania, a ja miałam się z tym pogodzić. Podejrzewam, że chodziło o to, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo, wyrwać mnie ze szponów taty. 

Ale jeśli tak, to był niewypał. Tata kręcił się pod domem dziecka. Chyba próbował mnie zawstydzić, i na pewno mu się to udało. Miałam dopiero dwanaście lat, ale zanim zostałam zabrana przez opiekę, zdążyłam już nauczyć się palić. Tam, skąd pochodziłam, papierosy nazywaliśmy "tabletkami" ibwiększość dzieci, które znałam, zdążyła ich spróbować, zanim poszły do szkoły średniej. Palenie było sprzeczne z zasadami obowiązującymi w domu dziecka, ale wszyscy wymykaliśmy się na szybkiego dymka z nadzieją, że nie zostaniemy przyłapani. I na ogół nam się udawało, tyle że miałam wrażenie, że tata jest pod domem za każdym razem, kiedy zapalałam papierosa. Stał i patrzył na mnie, aż musiałam wrócić do środka. Oczywiście, nie powinno go tam być. Nie wolno mu było również do mnie dzwonić, ale to mu nie przeszkadzało. Wykorzystywał swoich kolegów, żeby dzwonić, a kiedy odbierałam, pojawiał się na linii. Po prostu nie chciał mi dać spokoju. A może nie mógł.
 
Pod koniec tych czterech miesięcy zostałam odesłana do mniejszego rodzinnego domu dziecka. Było tam troje dzieci, w moim wieku, którymi opiekowali się naprawdę troskliwi ludzie. Ale po pobycie w domu dziecka nabawiłam się klaustrofobii, wydawało mi się, że wciąż jestem w opresji. Nie mogłam się odnaleźć i zaczęłam uciekać. W końcu pracownicy opieki się poddali i zostałam odesłana z powrotem do domu dziecka. Mimo zachowania taty czułam się tam bezpieczna. Był to pierwszy dłuższy okres odkąd skończyłam trzy lata, kiedy mnie nie molestowano. Nawiązałam nieśmiałe przyjaźnie z innymi dzieciakami, chociaż i te więzy były kalekie, bo wszyscy bardzo dbaliśmy, by udawać twardych i nigdy nie traciliśmy czujności. Może to dlatego nie pamiętam imienia ani jednego chłopca czy dziewczynki, którzy tam mieszkali. Personel był miły dla nas, dzieciaków. Mówili do nas spokojnie, nawet wtedy, kiedy dostawaliśmy napadów wściekłości, trzaskaliśmy drzwiami i ogólnie zachowywaliśmy się tragicznie. Pojechaliśmy nawet na wycieczkę do Scarborough i raz do Francji. Moja buntownicza natura nie pozwalała mi jednak się uspokoić. Paliłam już jawnie, rzucając personelowi wyzwanie, żeby spróbowali skonfiskować mi cenne fajki. I co jakiś czas uciekałam, chowałam się i czekałam z nadzieją, że ktoś będzie mnie szukał, że komuś zależy na mnie na tyle, żeby mnie znaleźć i sprowadzić z powrotem. W końcu chyba doszli do wniosku, że mają tego dość. 

Kiedy skończyłam trzynaście lat, zostałam wysłana do domu dziecka o zaostrzonym rygorze, daleko na wsi. To, co się tam działo, sprawiło, że zaczęłam wątpić w sam pomysł "opieki", której miałam być powierzona. Z ogromną chęcią wskazałabym to miejsce z nazwy, ale nie wolno mi z powodów prawnych. Mogę je jednak opisać. Chociaż to przywoła koszmary. Był to duży, zimny stary budynek pośrodku czegoś, co wyglądało na ogromne połacie pól, jakieś półtora kilometra od najbliższej wioski. Umeblowanie było jasne, czyste i surowe, gdy tylko przekroczyłam próg, wiedziałam, że nie będzie to miłe miejsce do mieszkania. Mieszkało nas tam dwadzieścioro pięcioro chłopców i dziewczynek w wieku nastoletnim. W domu panowała surowa, posępna atmosfera. Nikt się nie uśmiechnął ani mnie nie przywitał, kiedy zaprowadzono mnie do pokoju rozmiarów pudełka, w którym miałam spać. Czułam się tak, jakbym została wysłana do więzienia. W każdym razie tak sobie wyobrażałam więzienie. Bezpieczeństwo traktowano tam bardzo poważnie. Na tyle że personel domu i nauczyciele byli nocnymi strażnikami, którzy patrolowali teren z dobermanami. To właśnie jeden ze strażników zaznajomił mnie z nowym miejscem już pierwszej nocy po moim przybyciu. Spałam w łóżku, zmęczona stresem związanym z kolejnymi przenosinami. Obudziłam się i w ciemności zobaczyłam zbliżającą się do mnie pochodnię. Mężczyzna, który ją trzymał, odwrócił się lekko i zaświecił mi nią prosto w oczy. Poczułam, że chwyta mnie i wyciąga z łóżka. Już wiedziałam, co mnie czeka. Nie wiedziałam tylko, że spędzę w tym domu dziewięć długich miesięcy. Uwięziona w zimnej, czarnej dziurze, ponurym, strasznym Colditz, do którego były zabierane dzieci takie jak ja, które tam wrzucano i zapominano o nich.

Oczywiście nie tylko ja byłam seksualnie wykorzystywana. Nie byłam żadnym wyjątkiem. Ale fakt, że inna dziewczyna czy chłopak byli dotykani, obmacywani i krzywdzeni, nie poprawiał sytuacji. Być może umysł płata mi figle, ale nie mogę sobie przypomnieć ani jednej nocy, kiedy nie byłam molestowana. Dorastałam przyzwyczajona do tego, że czułam wzwiedziony członek napierający na mnie albo wciskający się we mnie. I wiedziałam, co muszę zrobić, żeby mieć to jak najszybciej za sobą, z głowy. To jeden z potwornych skutków długo trwałego molestowania - dziecko czuje się niemal uwikłane w seks. Nie dlatego, że tego chce. Broń Boże! Nie dlatego, że sprawia mu to przyjemność. Ale dlatego, że zaangażowanie, umiejętność zaspokojenia oprawcy gwarantuje, że całe to potworne, bolesne doświadczenie szybko się skończy. Dom dziecka był również szkołą. Dzieci, które w nim przebywały, uważano za niebezpieczne do tego stopnia, że nie było mowy, żeby mogły chodzić do normalnej szkoły poza pilnie strzeżonym terenem. Nauczyciele przychodzili do nas i uczyli nas podstawowych rzeczy: czytania, pisania, liczenia i wszystkiego, co mieli nadzieję, że uda im się wbić nam do głowy. Oczywiście czekało ich niewdzięczne zadanie - byliśmy wszyscy za bardzo naburmuszeni i gburowaci, żeby się czegokolwiek nauczyć. Jedynym, co trzymało nas w ryzach, była perspektywa kary. Zachowuj się źle, a będziesz siedział zamknięty, albo gorzej.

Więc siedzieliśmy na tych smętnych, bezdusznych lekcjach. Nie rozrabialiśmy za bardzo, ale nie odebraliśmy dobrego wykształcenia. Do dzisiaj nie potrafię poprawnie pisać, a jeżeli chodzi o arytmetykę - nie wspominając o kwestiach bardziej skomplikowanych - cóż, powiedzmy, że nie byłby ze mnie materiał na studentkę. Jednak czegoś się tam nauczyłam. Psychologii, a na pewno jednego z jej ciemnych aspektów. Seks to oczywiście podstawowy motyw molestowania, ale zaczęłam dostrzegać, że stoi też za tym specyficzny odrębny motyw psychologiczny. Jako osoba dorosła z takimi doświadczeniami wiem, że w molestowaniu seksualnym dzieci nie chodzi wyłącznie o seks, ale o kontrolę czy dominację i inne chore gry. Wtedy nie potrafiłabym tak tego określić, ale zaczęłam rozumieć, że moim oprawcom nie wystarcza seksualna przyjemność. Musieli ranić mnie również psychicznie i fizycznie. Przejawem psychicznego znęcania się była gra, w którą kazali nam grać wieczorami. Nazywali ją żółtą kamienną drogą. Jeden z mężczyzn przygotowywał kartkę z narysowaną na niej drogą. Od głównej drogi odchodziły mniejsze ścieżki. Tłumaczył, że gra zaczęła się na głównej drodze, która była bezpieczna, ale wyruszając, musimy wybrać ścieżkę, którą pójdziemy. Niektóre prowadziły do dobrego, inne do złego. Nie wiedzieliśmy, która jest która. Musieliśmy wybierać na ślepo i mieć nadzieję.

Po dziś dzień nie mogę dojść, jakie zasady miała ta gra ani jakie nagrody można było zdobyć. Wiem tylko, że na ogół wybierałam złą ścieżkę. Zaciągano mnie do pokoju na górze i zamykano na klucz. Niedługo potem jeden z mężczyzn otwierał drzwi, wchodził i przyciskał mnie - często trzymając za gardło - do ściany. Mam przed oczami ich twarze, mężczyzn, którzy według kolejności przychodzili do tego zamkniętego, samotnego pokoju. Czuję ich szorstkie ubranie na moim ciele, ciężar ich dłoni na mojej głowie, pchających mnie w dół do pozycji koniecznej, żeby dać im zadowolenie. I słyszę ich, jak na mnie krzyczą, nazywają "małą dziwką" i próbują doprowadzić do płaczu. Czy im się udawało? Lubię sobie wmawiać, że nie, że nigdy się nie złamałam i nie rozpłakałam. Ale wiem, że parę razy na pewno było inaczej. Chociaż ten tak zwany przytułek znajdował się na odludziu, nie przeszkadzało mi to próbować ucieczki. Niejeden raz wymykałam się przez okno mojego pokoju na piętrze i zeskakiwałam - ale wysoko mi się to wydawało! - na ziemię. Później biegłam przez pola tak szybko, jak chciały mnie nieść nogi, w stronę wioski, w nadziei że mi się uda i że znajdę kogoś, kto pomoże mi wrócić do Gateshead. Raz fatalnie skręciłam kostkę i nie pobiegłam za daleko, ale mimo wszystko próbowałam. Oczywiście, zawsze mnie łapali. Miałam zaledwie trzynaście lat i nie wiedziałam, gdzie jestem. Oni byli duzi i silni i znali okolicę jak własną kieszeń. I mieli psy. Nie umiem opisać, jakie uczucia we mnie wywoływały. Na pewno przerażenie. Świadomość, że mnie wytropią i wyczekiwanie na to, kiedy wpadną na mój ślad, była paraliżująca.




Kiedy już zostałam złapana, czekała mnie dodatkowa kara. Innych takich jak ja również uciekinierów i tych, co do których nie można było mieć pewności, że będą siedzieć cicho i potulnie znosić cierpienia. Zabierali nam buty i kazali przez cały czas chodzić boso. Było mi wszystko jedno. Boso czy w butach, chciałam uciec za wszelką cenę, chociaż wiedziałam, że zawsze mnie złapią. Próby ucieczki były chyba podstawowym mechanizmem obronnym, dzięki któremu udało mi się tam przetrwać. W końcu, pewnej nocy, stał się cud. Przewiesiłam się przez okno, zeskoczyłam na ziemię, nic mi się nie stało i puściłam się pędem przez pola. Spodziewałam się, że za chwilę usłyszę odgłosy pościgu i wyczuję psy, ale nic się nie wydarzyło. Byłam tylko ja, noc i cisza. Biegłam, biegłam i biegłam. Wiem, że się przewracałam i wpadałam w rowy, chociaż tego nie pamiętam, bo kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, cała byłam oblepiona czarnym błotem z pól. Tamtego wieczoru miałam wrażenie, że czekam na autobus całą wieczność, ale w końcu się zjawił, a ja wsiadłam i zapłaciłam pięć pensów za bilet do Gateshead. Było to najlepiej wydane pięć pensów w życiu. Jeden z kolegów mojego brata miał mieszkanie w miasteczku. Trafiłam tam w samym środku nocy i waliłam w drzwi, dopóki się nie otworzyły. Byłam brudna, obdarta i musiałam wyglądać na skończoną wariatkę. Ale skoro dotarłam tak daleko - w końcu udało mi się uciec z więzienia - byłam gotowa zrobić wszystko, żeby wpuścił mnie do środka i dał mi schronienie. I zrobił to. Tamtej nocy opowiedziałam mu wszystko. Otworzyłam przed nim serce i widocznie przekonałam go, jak rozpaczliwie potrzebuję bezpiecznego miejsca, w którym mogłabym się zatrzymać, bo zgodził się, żebym mieszkała u niego tak długo, jak będę potrzebować. Mieszkanie było maleńkie, miało tylko jedną sypialnię. W nocy spałam na kanapie w salonie, w dzień przesiadywałam w kuchni, paląc bez końca papierosy i wypijając morze herbaty.

Jeśli spojrzy się na to z perspektywy, był to bardzo dziwny układ, który może wydawać się podejrzany - młody mężczyzna ukrywający nieletnią uciekinierkę. Ale to wcale nie było tak. Kolega mojego brata okazał się dobrym i miłym człowiekiem. Widział, że potrzebuję miejsca, w którym mogłabym odzyskać siły. Mieszkałam u niego trzy miesiące, ukrywając się i drżąc ze strachu, że ktoś stanie w drzwiach, żeby zabrać mnie z powrotem do tego strasznego domu dziecka. Jakimś cudem nikt się nie pojawił. Ale nie mogłam mieszkać tam bez końca. Ktoś w końcu mógł się zorientować, że nastolatka mieszka z kilka lat starszym od siebie mężczyzną - nastolatka w wieku szkolnym, która nigdy do szkoły nie chodzi. Więc zanim ktoś zdążył na mnie donieść, sama skontaktowałam się z opieką społeczną, w nadziei że mnie wysłuchają i nie będą mi kazali wracać do domu na odludziu. Do mężczyzn, którzy co noc mnie gwałcili albo bili. Widocznie powiedziałam coś właściwego, bo pracownik opieki mnie wysłuchał i obiecał, że nie będę musiała tam wracać. I nie wróciłam. Umieszczono mnie za to w szkole z internatem w Krainie Jezior.

Na początku nie umiałam się tam odnaleźć. Chyba przyzwyczaiłam się do małego mieszkania i do tego, że znów jestem w Gateshead. Szkoła z internatem, do której mnie posłano, Riverside, znajdowała się na jeszcze większym odludziu niż tamten straszny dom dziecka. Ale stopniowo zaczynałam ją kochać i po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, czułam się szczęśliwa. W pewnym sensie kojarzyła mi się z domem wujka mamy w Szkocji. Panował tu taki sam spokój, powietrze było czyste i świeże. Jednak najważniejsze, że czułam się bezpiecznie. Miałam przynajmniej pewność, że nic z tych potwornych rzeczy, jakich doświadczyłam, nigdy się nie powtórzy i nie ściągnie mnie w dół. Znów się uczyłam: matematyki, angielskiego, trochę nauk ścisłych - jak zwykła nastolatka. Słuchałam muzyki, czytałam gazety, plotkowałam z koleżankami... I myślałam sobie, że w końcu coś jest tak, jak powinno. Odkryłam w sobie talent plastyczny. Jako dziecko lubiłam rysować i potrafiłam spędzać długie godziny zatopiona w świecie, który tworzyłam za pomocą zwykłej kartki i paru ołówków czy kredek. Ale gdy tata zaczął robić ze mną coraz gorsze rzeczy, moje rysunki stawały się coraz bardziej mroczne i złowrogie. Mama mówi, że rysowałam obrazki przedstawiające małą dziewczynkę uwięzioną w jaskini albo w zamku i postać stojącą na zewnątrz, która wyglądała jak czarownica. Teraz jej się wydaje, że to ona była tą czarownicą, a ja próbowałam jej pokazać, że powinna pomóc tej małej dziewczynce. Ale wtedy kończyło się tym, że nauczyciele w szkole wyrzucali rysunki do śmieci.

W Riverside na nowo odkryłam radość tworzenia, do którego zachęcali mnie nauczyciele. Któregoś roku przed Bożym Narodzeniem zorganizowali konkurs na najlepiej zaprojektowaną kartkę pocztową. Pracowałam w pocie czoła nad rysunkiem - był to śnieżny krajobraz z radośnie wyglądającym domkiem, któremu z komina leciał dym, a nad nim, oczywiście, unosił się Mikołaj z reniferem i saniami obładowanymi zabawkami. Wiem, że to brzmi banalnie i absurdalnie dziecinnie jak na kogoś, kto przeżył tyle, co ja. Ale było to narysowane z uczuciem i ambicją. I pękałam z dumy, kiedy wygrałam ten nasz mały konkurs. Ja, nic niewarta Sarah Forsyth, wykorzystywane dziecko i nastoletnia buntowniczka - chociaż raz zrobiłam coś dobrze i ktoś to zauważył! Nie mogłam się doczekać, żeby powiedzieć mamie. Ale nauczyciele w Riverside mieli inny, o wiele lepszy pomysł. Załatwili druk pewnej liczby kartek - profesjonalny wydruk, tak żebym mogła rozesłać je pocztą. Nie mogłam uwierzyć, kiedy mi o tym powiedzieli, myślałam, że szczęście mnie rozsadzi. Boże, jaka dumna była ze mnie mama. Przepełniała ją prawdziwa radość - pierwsza, jak myślę, jakiej dostarczyłam jej od wielu, wielu lat. Jeszcze długo potem przechowywała tę kartkę jak cenny skarb i pokazywała, komu się dało. Zabawne, ile mogą znaczyć drobiazgi. Co kilka tygodni w Riverside odwiedzał mnie brat. Dowiedział się o tym, co robił mi tata. Boże, jaki był wściekły. Powiedział, że pojechał do niego porozmawiać o tym. A nasz kochany tata go pobił.

Chociaż z bratem nigdy nie trzymaliśmy się razem, jakoś staliśmy się sobie bliżsi niż wcześniej. Zawsze będę pamiętać ubrania, jakie mi przywoził - koszulki i dżinsy i papierosy, które przemycał dla mnie w adidasach. Wychodziliśmy na wzgórza na długie, cudowne spacery. Kochałam mojego brata. Był moją opoką i kołem ratunkowym. W Riverside spędziłam trzy lata. Był to szczęśliwy okres, który przyniósł mi tak bardzo potrzebne wytchnienie od tragicznego dzieciństwa. Miałam trzynaście lat, kiedy mnie tu przysłano. Wydawało mi się, że te trzy lata minęły bardzo szybko. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle skończyłam szesnaście lat. Od prawie pięciu lat byłam pod opieką państwa. Poza wizytami brata i mamy nie miałam kontaktu z rodziną. Umieszczenie mnie w Krainie Jezior prawdopodobnie ocaliło mi życie, ale nagle dotarło do mnie, że nie będę tu mieszkać wiecznie. W tamtych czasach system opieki na ogół przestawał zajmować się dziećmi, kiedy kończyły szesnaście lat. Ratował je od przemocy, zaniedbania czy molestowania seksualnego, a potem, właściwie bez uprzedzenia, odwracał się do nich plecami. Widziałam raporty, pokazujące, że większość młodych dziewcząt i wielu chłopców, pracujących na ulicach Wielkiej Brytanii, wychowało się w domach dziecka. Na ogół zaczynali trudnić się prostytucją, szukając środków na przeżycie, kiedy przestał zajmować się nimi system opieki. W wieku szesnastu lat stawali się łatwym łupem stręczycieli i dilerów narkotyków, którzy wciągali ich w nałóg i żyli z pieniędzy, jakie zarabiali swoim ciałem.

Szczęśliwie miałam dokąd pójść, kiedy opuściłam Riverside. Mama znowu chciała mnie wziąć do siebie. Zaczęłam też zastanawiać się, co zrobić ze swoim życiem, kiedy już przestałam podlegać systemowi opieki. Moje myśli biegły z powrotem do czasów, kiedy opiekowałam się dwójką dzieci mojej macochy i dotarło do mnie, że bardzo lubię pracę z maluchami. Do tego sprawdzałam się w niej. Może, pomyślałam, udałoby mi się pójść do szkoły, żeby zdobyć kwalifikacje, które pozwoliłyby mi zarabiać na życie wartościową pracą, którą w dodatku lubię. Ale wtedy mój świat legł w gruzach. Kolejny raz.
 




 
CDN.
 

1 komentarz:

  1. Najbardziej uderzający dla mnie fakt? Ta dziewczyna i inne dzieci z podobnymi przeżyciami jest "złamana" na początku swojego życia. Jest przekonana, że nikt jej nie pomoże, że nikogo nie obchodzi. Przypomina mi się pytanie, jakie filmowa Matylda zadaje Leonowi Zawodowcowi, czy całe życie jest takie beznadziejne, po tym, jak skorumpowani policjanci zabijają całą jej rodzinę.
    Poniżej zamieszczę filmik Bartka Góralskiego, który udziela się na YouTube i na swoim blogu pod nazwą Prometej Wyzwolony. Generalnie w swoich publikacjach dzieli się swoimi przemyśleniami na temat języka polskiego, ale też od czasu do czasu sygnalizuje, jak słowa potrafią nas "programować". Wiem, że w tej dziedzinie jest już wiele publikacji, ale on robi to w bardzo ciekawy sposób:
    https://www.youtube.com/watch?v=jjuRC9j4Nnw

    Pozdrawiam, Justyna

    OdpowiedzUsuń