Stron

wtorek, 8 czerwca 2021

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. X

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU






NAPOLEON BONAPARTE

KRÓLOWA LUIZA

"POWIEDZ PAPIEŻOWI, ŻE JESTEM KAROLEM WIELKIM!"

Cz. IX






DZIŚ PRZEDE WSZYSTKIM GARŚĆ INFORMACJI ZACZERPNIĘTYCH Z PAMIĘTNIKÓW POLSKICH OFICERÓW I ŻOŁNIERZY, KTÓRZY OPISYWALI WKRACZAJĄCĄ NA ZIEMIE POLSKIE WIELKĄ ARMIĘ NAPOLEOŃSKĄ I KTÓRZY WYRAŻALI TYM SAMYM SWÓJ ENTUZJAZM WOBEC TEJ OTO DZIEJOWEJ CHWILI. DZIŚ RELACJA JEDNEGO Z NICH, W DALSZYCH CZĘŚCIACH POJAWIĄ SIĘ KOLEJNI 






RELACJA JÓZEFA SZYMANOWSKIEGO
(Oficera sztabu 3 Korpusu marszałka Davouta)
1806/1807


"Zamieszkały, w majątku moim dziedzicznym Grądy pod Błoniem, o mil 4 od Warszawy, gdy mię wieść doszła o zbliżaniu się armii francuskiej, pospieszyłem natychmiast do miasta dla zaciągnięcia dokładniejszych wiadomości. Jakoż przekonawszy się, że Francuzi już i Poznań zajęli, czyniłem w domu przygotowania, aby się do niej najspieszniej dostać, a wydając ludziom i do­mownikom moim różne polecenia, jakie uważałem za potrzebne, nie mogę zamilczeć o drobnym wypadku charakteryzującym tak ducha patriotycznego ludu naszego, jako też zdrowe jego pojęcie i rozsądne do ojczyzny oraz do dziedziców przywiązanie. Gdy bowiem mówiłem staremu hajdukowi ojca mego nieboszczyka, Kazimierzowi Krupińskiemu, trudniącemu się zarządem mego domu, oraz sołtysowi miejscowemu, Balcerowi, jak mają sobie postąpić, gdyby jakieś obce wojsko nadciągnęło, wówczas obaj ci ludzie w sekrecie wziąwszy mnie na stronę, powiedzieli mi te słowa:

- A my domyślamy się, dokąd wielmożny pan jedzie...

- A dokąd? - zapytałem.

- Oto do Napartego - odpowiedzieli mi obaj - Niechajże Bóg wszechmogący pana szczęśliwie prowadzi. Bogdaj by te Francuzy jak najprędzej do nas zawitali, a tych szołdrów - Niemców od nas wygnali! Jedź że pan spokojnie, bo my tu o jego dobrach mieć będziem większe staranie, jak o własnym naszym dobytku.
 
Wziąwszy w Sochaczewie pocztę, wyruszyłem na trakt ku Poznaniowi. Dość szczęśliwie odbywałem tę podróż nie spotykając wcale wojska pruskiego, którego niedobitki wprost z Berlina ku starym Prusom podążały. Wprawdzie w pobliżu Kutna spotkałem znanego mi porucznika Neumana, który ze swymi kirasjerami spędzał podwody chłopskie celem przewiezienia zapasów amunicji z Łęczycy do Warszawy. Spotkany jednak, chociaż domyślał się, dokąd dążę, okazał się o tyle delikatnym, iż mi żadnych nie czynił przeszkód w odbyciu dalszej podróży.

Już dobrze pod wieczór stanąłem pod Swarzędzem, gdzie pierwszy raz w życiu usłyszałem: "Quivive!" [Kto idzie?]. Co się w mym sercu i duszy działo, jak byłem cały wzruszony tego opisać nie jestem mocen. Zaprowadzono mnie do pułkownika strzelców konnych, Exelmansa, który zadawszy mi kilka pytań dotyczących pruskiego w Warszawie i w okolicy garnizonu, dozwolił jechać do Poznania. Tam pobywszy, udałem się w nocy do jenerała Dąbrowskiego, którego nie znałem jak z reputacji i poszedłem z nim razem do Wybickiego. Ten uradował się, iż mógł jak najspieszniej przez kogoś, komu od razu zaufał, przesłać do Warszawy proklamację o powstaniu narodowym, już w Poznaniu wydrukowaną [podpisanej przez Cesarza Napoleona w Berlinie - 3 listopada 1806 r., a wydrukowanej w Poznaniu]. Dał mnie, nie pomnę już, ile egzemplarzy, wymieniając niektóre osoby, którym ją szczególniej byłem winien wręczyć. Z tych, o ile sobie przypominam, byli Pociej, Kochanowski i Szaniawski, innych nie pamiętam. Wyraźnie przecież tak on, jak i jenerał Dąbrowski zastrzegli sobie, abym jej nie udzielał księciu Józefowi Poniatowskiemu, wobec którego nie żywili zaufania, choć ja je w nim zupełnie pokładałem. 

Odebrawszy więc odezwę od Wybickiego, pospieszyłem do Warszawy, gdzie dopełniwszy danego mi zlecenia, nie omieszkałem przecież doręczyć jeden egzemplarz proklamacji księciu Józefowi, a to w obecności Stasia Potockiego, którego właśnie w jego gabinecie zastałem. Co wykonawszy natychmiast opuściłem Warszawę i wróciłem do Grądów, gdzie nawet nie przenocowawszy udałem się do Sochaczewa. Tam wziąwszy ekstrapocztę, puściłem się głównym traktem na Kutno ku Poznaniowi. Tym razem spotkałem już armię francuską w Sąpólnie. Zaprowadzono mnie znów do pułkownika Exelmansa, dowódcy awangardy 3 korpusu Wielkiej Armii, pozostającej pod rozkazami marszałka Ludwika Davouta. Marszałek był mężczyzną okazałej postaci. Spojrzenie jego było ostre. Nawet i wtedy, gdy chciał się przypodobać komu, miał coś imponującego w swym wzroku. Poświęcenie jego dla osoby Napoleona nie znało granic, podobnie jak bezinteresowność, jaką wyróżniał się wśród marszałków Wielkiej Armii. Wszelki rabunek karcił surowo, winnych karał rozstrzelaniem. Ale też z drugiej strony marszałek jak największe miał staranie, aby wszelkie dystrybucje, a szczególniej żywności, jak najregularniej żołnierza docho­dziły nawet w miejscu i w czasie, gdzie dostarczanie prowiantu z największymi było połączone trudnościami. Zresztą umiał on nie tylko walczyć z przeciwnościami, ale też je przezwyciężać, a charakter jego i żelazna wola były silne oraz nieugięte.


[Marszałek Ludwik Mikołaj Davout wywodził się ze starej, burgundzkiej szlachty. Początkowo nie był zwolennikiem Napoleona, ale od Abukiru - lipiec 1799 r. - stał się jego najwierniejszym żołnierzem. Nigdy go też nie zdradził i jako jedyny spośród marszałków nigdy nie uznał powrotu Burbonów na tron Francji. Znany był z ogromnej dbałości o swoich żołnierzy - tam gdzie dowodził Davout, tam nigdy nie brakowało ani sanitariuszy, ani kucharzy, często też osobiście odwiedzał rannych i dopytywał się o ich stan oraz potrzeby - a jednocześnie słynął on z dużej surowości - za najmniejszy rabunek skazywał na karę śmierci. Zmarł w 1823 r. w wieku 53 lat].

 



Pod rozkazy takiego dowódcy dostałem się na samym początku mej służby wojskowej. Nie odgadnąłbym wprawdzie, jak się to stało, ale chociaż mój marszałek był nader nieufnym i podejrzliwym, to mimo to zdołałem od pierwszych zaraz dni pobytu w sztabie pozyskać jego zaufanie i wzajemnie podobaliśmy się sobie, czego trzyletnia bytność moja przy jego osobie, w wie­lorakich zdarzeniach, była mi niezaprzeczonym dowodem. Ogółem liczono do dwudziestu adiutantów marszałka. Wszyscy prawie okazali się dla mnie bardzo miłymi towarzyszami, dobrze wychowanymi i zgodnymi w pożyciu. Jakkolwiek sztaby marszałków dowodzących były bardzo liczne, to jednak po wkroczeniu do Polski, musiano je uzupełniać oficerami krajowymi władającymi francuskim językiem. Jakoż wkrótce po mnie przy sztabie Davouta zamianowani zostali: Kobylański, Rostworowski, Franciszek Potocki, Mierosławski tudzież dwaj kuzyni moi, Aleksander oraz Ignacy Szy­manowscy.

W ogóle wszyscy Francuzi byli mniej więcej życzliwi wskrzeszeniu królestwa polskiego, jako też wielce przychylni Polakom, nie szczędząc wszakże zabawnych, a miłość naszą niezbyt obrażających ucinków i żartów. I tak na przykład przypominam sobie, że wyrażenia: "kleba nie ma, woda zara", były na ustach każdego Francuza, a nawet samego cesarza. Gdy znów pod Gołyminem koło Pułtuska (którą to miejscowość zwali Francuzi Piulstuk) w jesiennej porze brnęliśmy maszerując w błocie po kolana, wszyscy prawie wołali: "Ach, co za przeklęte bagno i oni nazywają to ojczyzną!".

Inne i żywsze były życzenia samego marszałka dla naszej sprawy, która zdawała się go szczerze interesować. Z uczuciem tym zdradzał się nie jednokrotnie rojąc sobie, iż może zostanie kiedyś królem w Polsce, jak Murat w Neapolu lub Bernadotte w Szwecji. Ta to tajemna myśl marszałka, której nigdy nie wyjawiał, była zapewne powodem, iż przez długi czas nie tylko, iż nie był przychylnym księciu Józefowi Poniatowskiemu, w którym mógł upatrzyć jedynego prawdopodobnego współzawodnika do korony polskiej, lecz się do niego zbliżyć nie kwapił i rad słuchał plotek przeciw księciu rozsiewanych przez niektórych jenerałów, tudzież urzędników, osobiście księciu nieprzychylnych. W podobnych wypadkach jeden tylko czcigodny pułkownik Romeuf i ja, cośmy sobie pozwalali jawnie i wyraźnie występować w obronie księcia Józefa. Razu jednego poważyłem się powiedzieć marszałkowi, bo wszystko ode mnie przyjmował, te słowa, które mi on sam później we Wrocławiu powtórzył: 

- Pan, panie marszałku, chętnie dajesz posłuch wszelkim plotkom zniechęcającym pana do księcia Poniatowskiego. Drobnostki te jątrzą pana przeciwko niemu. Przyjdzie jednak czas, iż się pan wstydzić będziesz z powodu zapoznania zasług księcia, gdyż jest to prawdziwy polski Bayard, rycerz bez zmazy i bez trwogi!

Odparł mi wówczas Davout:

- Tak się tobie zdaje, gdyż jesteś do księcia szczerze przywiązany. Co do mnie, nie podzielam pańskiego dodatniego sądu, a zresztą zobaczymy, bo może sam później zmienisz przekonanie.

- Wybacz, marszałku - rzekłem - lecz nie przypuszczam czegoś podobnego. 

Marszałek przy całej otwartości charakteru, bardzo boleśnie odczuwał każde ubliżenie, jakim od czasu do czasu starano się mu dokuczyć. I tak korpus 3 w zamian za odznaczenie się pod Auerstedt otrzymał zaszczyt wnijścia w tryumfalnym pochodzie do Berlina i od tego czasu tworzył straż przednią całej armii napoleońskiej. Sądził przeto Davout, iż pierwszy również wnijdzie do Warszawy, gdy wtem niespodziewanie w pobliżu Błonia zajechał mu drogę książę Bergu, Joachim Murat, z upoważnieniem cesarskim do reprezentacji osoby monarchy jako jego zastępca (lieutenant de Vempereur). Fakt ten jeszcze bardziej zniechęcił marszałka do Murata, którego już dawniej nie cierpiał. Murat tedy stanął na Zamku Królewskim, zajmując apartament monar­szy, a my poprzestać musieliśmy na dość obszernym, co prawda, pałacu Bruhlowskim. Wkrótce po owym zainstalowaniu się Murata w Warszawie marszałek Davout z większą częścią swego korpusu przeszedł Wisłę i założył główną kwaterę w Jabłonnej, gdzie z powodu częstych skarg włościańskich, wymierzonych przeciw żołnierzom, a pochodzących zazwyczaj z nieporozumień językowych, zamianowany zostałem komendantem. Wielokrotnie odbierałem skargi i godziłem spory, ale nadużyć nie przebaczałem nigdy. W końcu jednak podzięko­wałem Bogu Wszechmogącemu, iż niedługo stojąc w Jabłonnej, wymaszerowaliśmy ku Pułtuskowi po owym pamiętnym błocie, o którym długi czas wspominali francuscy żołnierze. 

Pod Pułtuskiem mieliśmy dość żywe spotkanie z Moskalami, gdzie im kilka sztuk armat i kilkaset niewolnika zabraliśmy (dnia 26 grudnia 1806 r.). Aczkolwiek, co tu jeszcze wspomnieć zamierzam, dotyczy po części mej osoby, godziło by się może, abym o tym drobnym zdarzeniu z operacjami wo­jennymi pozostającym w niejakimż związku nie przemilczał, gdyż nawet "Ga­zeta Warszawska" wzmiankowała o nim, zanim jeszcze ogłosiła opis bitwy pod Pułtuskiem. Rzecz miała się jak następuje: Wkrótce po przyjeździe do Warszawy Napoleon, dawszy marszałkowi Davoutowi rozkaz posunięcia się ku Pułtuskowi, podążył za nim osobiście pod Pomiechów nad Wkrą. Stanąwszy na miejscu późnym wieczorem, zastał cesarz marszałka zajętego odbudową świeżo spalonego przez Rosjan mostu, którego część jeszcze trzymała się na palach. Po drugiej stronie rzeki obozował nieprzyjaciel. Napoleon naglił, by jak najrychlej przywrócono komunikację z przeciwnym brzegiem, a usłyszaw­szy raport komendanta inżynierów, iż dopiero po upływie kilkunastu godzin może most zrestaurować, zawołał zniecierpliwiony:

- Podajcież co prędzej łódkę. Niech w nią siada tylu ochotników, ilu się zmieści, i niech się przeprawią na drugą stronę! 

Co usłyszawszy kolega mój Ziemecki i ja, gdy czółno już stanęło u brzegu, przeżegnawszy się, wskoczyliśmy w nie wraz z pięcioma innymi Francuzami, gdyż więcej jak siedmiu ludzi nie mogło się w łodzi zmieścić, po czym prze­dostaliśmy się już w nocy na drugi brzeg Wkry, obsadzony przez Rosjan. Owe przeżegnanie się nasze nie uszło baczności Napoleona, stojącego tuż przy odpływającym czółenku, więc zapytał marszałka:

- Kto zacz są ci dwaj młodzi ludzie?

- Są to oficerowie polscy z mojego sztabu - odpowiedział Davout.

- To dobrze - zakonkludował cesarz - dobrzy chrześcijanie są dobrymi żołnierzami. 

Bolesno mi przecież było, że w "Gazecie Warszawskiej", która ten czyn i słowa Napoleona ogłosiła, tylko ja jeden wspomniany, a poczciwy i odważny mój kolega Ziemecki, który w tym zdarzeniu pryncypalnie był odznaczył się, nie był wymieniony. Gdyśmy się w ten sposób w szczupłej liczbie na drugi brzeg Wkry dostali, było nam, przyznam się, dosyć ciepło i kolega Ziemecki, który sługiwał w wojsku pruskim, był mi wielce użyteczny jako doświadczeńszy oficer. Po upływie kilkunastu godzin most naprawiono, a Rosjanie, nie­koniecznie gorliwie broniąc przeprawy, pociągnęli ku Pułtuskowi, ścigani przez naszych".



JÓZEF SZYMANOWSKI
"PAMIĘTNIKI"
Wydanie - Lwów 1898






 CDN.



VIVE L'EMPEREUR!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz