Stron

środa, 14 lipca 2021

NIEMIECKI ODWET ROKU 1934 - Cz. II

CZYLI JAK TO PO ZAKOŃCZENIU

I WOJNY ŚWIATOWEJ

NIEMCY PLANOWALI ODRODZIĆ

DAWNĄ POTĘGĘ RZESZY?





 

II

KLUB NIEWINIĄTEK 


 
 
 Już następnego wieczora Fritz von Seelow był w wagonie. Targany niecierpliwością, nie zwlekał z wyjazdem. A była to od lat wielu pierwsza jego podróż, więc przyglądał się porządkom na kolei z pewną ciekawością. Istniały znów w pociągu przedziały drugiej klasy, szyby były niezbite i poduszki dość czyste, ale z pośledniego materiału. Stołów nie było i można było rozpoznać jasną plamę, którą dawniej pokrywało zwierciadło. Stary wagon skrzypiał ze wszystkich boków. Obrazki stacji kolejowych przedstawiały się podobnie. Panowała tam pewna względna czystość i porządek, ale na każdym kroku bił w oczy ostatni niedostatek. Wagony były nieogrzewane mimo jeszcze zimowej aury. Więc rotmistrz, drżąc z zimna, otulił się w płaszcz i, wcisnąwszy się w kąt, puścił bieg myślom.

Tego ranka udał się z krótką wizytą do Bornhagen do pani Irmgard. Nie zmieniła się w niczym, wysłuchała więc jego sprawozdania z przyjaznymi uczuciami. Wprawdzie przedsięwziął sobie zachować się chłodno i nie wzmiankować nic o celu, jaki podróż jego mieć mogła, ale był tak przejęty, podniecony, a tak mało z natury dyplomatą, że dość nieświadomie wyrwał się ze swymi oczekiwaniami. Na to pani Irmgard uśmiechnęła się i, ściskając jego rękę, rzekła:

- Niech Pan jedzie z Bogiem i przywiezie wkrótce dobre wieści.

Przyrzekła mu czuwać nad gospodarką w Woltersdorfie, i to uspokoiło go bardzo, znała się bowiem na rzeczy. Jadąc konno dnia tego przez pola, uświadomił to sobie, a nie miał zresztą nikogo, kto by go mógł zastąpić. Nie miał też na to funduszów.

Podróż miała trwać całą noc i następny ranek, czekały go kilkakrotne przesiadania i postoje. Na wpół zmarznięty przybył dopiero po południu na berliński dworzec Szczeciński. Ponieważ nie uprzedził przyjaciela, nikt go na dworcu nie oczekiwał. Zjadłszy coś przy bufecie, pojechał na Lützowstrasse, gdzie mieszkał Werner Solling. Stare konisko dorożkarskie potrzebowało godzinę czasu niemal, by zawieść go na miejsce. Deszcz i śnieg padał na przemian, tak iż Seelow w drodze mało co widział z miasta. 

Majora Sollinga nie zastał u siebie, lecz żona była uprzedzona o wizycie rotmistrza i, lubo nie znając go, powitała go bardzo serdecznie. Wskazała mu pokój gościnny. Męża oczekiwała dopiero na kolację, więc Fritz musiał uzbroić się jeszcze w cierpliwość na kilka godzin. Zużytkował ten czas na rozpakowanie się, umycie i uczesanie.

Wreszcie zjawił się Solling. Dwaj dawni przyjaciele uściskali się serdecznie. Nie widzieli się prawie przez lat szesnaście i stwierdzili, że zmienili się w wyglądzie pod niejednym względem. Fritz próbował skrócić przejawy radości i obserwacje, aby wystąpić z pytaniem dotyczącym celu jego podróży, ale Solling zamknął mu usta. Wpierw zamówił wieczerzę, potem dopiero, w cztery oczy z przyjacielem, chciał mu opowiedzieć wszystko. Trzeba się było przeto jeszcze okazać cierpliwym. Przy stole nastrój panował miły, lecz nieco sztywny. Myśli Seelowa odbiegały daleko od toku rozmowy. A że major zauważył to, więc bawił się tym w duszy, widząc że udało mu się zaintrygować kolegę. Nie śpieszył się wcale z wyjaśnieniami i odgrzebywał jeszcze dawne wspomnienia z akademii wojskowej i z czasów wojny. Pani Solling nie miała wiele do dorzucenia, i Fritz poczynał się niecierpliwić i zżymać. Nareszcie podniesiono się od stołu, pani Solling pożegnała ich, a oni przeszli do gabinetu majora. Fritz miał nareszcie pofolgować sobie lecz Solling nie dopuścił go do słowa:

- Już wiem co chcesz powiedzieć! Jestem ostatnim szelmą, każąc ci czekać tak długo. Ale nic to nie szkodzi, doprowadziłem cię do należytego nastroju. A więc teraz siadaj, tu masz cygaro, a dla uczczenia dnia twego przybycia zjawi się tu nawet butelka czerwieńca. Bierz to co mówię dosłownie, bo, pominąwszy dni świąteczne, nie stać nas w Berlinie na wino nawet w zamożnych domach. 

- U diabła! - wybuchnął Seelow - nic mnie nie obchodzą wasze stosunki w Berlinie. Pragnę nareszcie dowiedzieć się, co zaszło i co tu mam robić. Poczytując cię dotąd za dość rozsądnego człowieka, przybyłem natychmiast na twe zawołanie. A teraz godzinami wytrzymujesz mnie bez objaśnienia, jakby dudka.

Major pochwycił go za rękę.

- Uspokój się, mój drogi, nie mam cię za dudka i nie przyzwałem cię nadaremno. Przebacz pewną moją zarozumiałość, wypływa ona bowiem z tak nadzwyczajnej radości, takiego błogiego usposobienia po tylu długich bezsłonecznych latach, że nie umiem ci tego wcale opisać. Słuchaj! Jesteśmy u celu!

- Wernerze, czyż podobno, że wypływamy na powierzchnię?! Przez całą drogę do Berlina nie opuszczała mnie ta myśl. List twój nie mógł mieć innego znaczenia. Jakoż wybrałem się, o ile możności tak, jakby na wojnę. Nawet zabrałem swoje stare browningi.

- Te browningi mogłeś był pozostawić w domu - odparł Solling z uśmiechem - takie rzeczy służą już tylko do zabawy. Mówię serio - dorzucił z naciskiem w odpowiedzi na zdumione spojrzenie przyjaciela - Teraz wypijmy kieliszek wina za przyszłość Niemiec i słuchaj!




Szkła zadźwięczały, major usiadł naprzeciwko rotmistrza, w zamyśleniu wyrzucił kilka chmurek dymu, i zaczął:

- Było to dnia tego, w którym postanowiono podpisać warunki pokojowe. Wówczas byłem jeszcze w służbie, wykomenderowano mnie do ochrony Zebrania Narodowego w Weimarze. Wieczorem siedzieliśmy społem w ubocznym pokoiku oberży, gdzie nas ulokowano. Było nas pięciu, wszystko dawni przyjaciele i towarzysze broni. Znasz bodaj Bruninga i Oltenslebena, innych może także. Bruning odczytał nam główne warunki, a my słuchaliśmy go ze łzami oburzenia i wściekłością w źrenicach. A potem siedzieliśmy długo bez słowa. Nie wiem, czy przypominasz sobie ten dzień tak dobrze i wszystko co zaszło, dość, że mogę cię zapewnić, że nikt z nas pięciu nie miał uśmiechu i kamień legł nam na sercu. Jeden z nas ozwał się: "Trzeba się wyrzec wszelkiej nadziei, po przyjęciu tych warunków idziemy na dno bez ratunku. Wszelka możność nabrania nowych sił jest z wyrafinowaną dokładnością wykluczona". Ktoś inny dodał: "Armia ze stu tysięcy ludzi, bez ciężkiej artylerii, bez wyszkolenia młodzieży... Jak przy tym moglibyśmy znów kiedykolwiek nabrać sił? Będziemy narodem niewolników, bez najmniejszych widoków zerwania kajdan". "A przecież są Niemcy, którzy to podpisują..." - dorzucił jeden z nas i potem siedzieliśmy długo, długo, a żaden nie miał słowa pociechy. Wreszcie podniósł się sążnisty Oltensleben i uderzył pięścią w stół: "A jednak, przyjaciele - wyrzucił - bronić się nie możemy wprawdzie przeciwko Anglikom, Francuzom i owemu staremu lisowi, Wilsonowi, ale musimy się bronić przeciwko jednemu: beznadziejności. Nasz stary Pan Bóg tam na wysokości nie może i nie opuści na zawsze swego niemieckiego narodu. Pokarał nas, zasłużyliśmy na to mniej lub więcej wszyscy. Sami opuściliśmy siebie, więc opuścił nas Ten w górze. Teraz wszakże jest hasłem: pomóż sobie, a Bóg ci pomoże. Pięściami nie damy sobie rady, bo skrępowano je nam na długie czasy, wszelako serca nasze są wolne i nauczą nas, jak z opresji i nędzy wskrzeszać znów czystą, bezinteresowną miłość ojczyzny. I myśli nasze są wolne, te muszą dzień i noc wytężać się i szukać środków i dróg, aby uwolnić nasze pięści z pęt. I bądźcie pewni: znajdziemy takie drogi". Otóż te słowa stały się kamieniem węgielnym gmachu, teraz niemal już wzniesionego. Szczegóły muszę tu pominąć, mogę ci tylko w ogólnych zarysach naszkicować, jak rozwijały się rzeczy dalej. My w pięciu utworzyliśmy ścisły związek i wypracowaliśmy plan roboty. Było nam jasne, iż jedno tylko pozostało nam Niemcom: głowy nasze. Ale w nich tkwił nieograniczony kapitał. To co wytworzyć mogły niemiecka nauka i technika, niemiecka zdolność wynalazcza, należało oddać na usługi ojczyzny. Jednakże nie można było pozostawić tego jednostce, należało rozpocząć planową robotę we wszystkich dziedzinach, którą kierowano by i nad którą czuwano by z jednego punktu. Na czoło musieliśmy wysunąć wybitną osobistość. Kogo - nie ulegało ani chwili wątpliwości, i zbytecznym jest, abym wymieniał ci jego nazwisko. W naszym kole nie nazywamy go nigdy inaczej, jak tylko "generał". Zobaczysz go jutro wieczorem. Zabrał się on natychmiast do dzieła z niesłychanym zapałem i od pierwszej chwili stał się duszą całego związku. Następnie trzeba było zabrać się do wynalezienia współpracowników i to z największą ostrożnością. Tylko całkiem zaufania godnych ludzi mogliśmy przyciągać do siebie. A wszyscy musieli przechodzić długi okres próbny. Urządzaliśmy na nich umyślnie pułapki i zasadzki, aby wierność ich dla sprawy i charakter poddać próbie. Ale stopniowo organizacja nasza przybrała jednak wielkie rozmiary. W każdej gałęzi nauki i techniki pracowały dziesiątki ludzi, poszukując środków wojennych, jakie moglibyśmy zużytkować w naszym położeniu. A każdy wydział miał swego osobnego kierownika, który dawał inicjatywę, rozporządzenia i dzielił się doświadczeniami. Również z uniwersytetów i politechnik werbowaliśmy szczególnie uzdolnionych młodzieńców i zachęcaliśmy ich do studiów w specjalnych dziedzinach, w których brakło nam dostatecznych sił lub z których obiecywaliśmy sobie szczególniejsze korzyści. Wszystkie nici skupiały się w Berlinie, gdzie utworzyliśmy coś w rodzaju sztabu generalnego. To co wytwarzały wydziały naukowe, ich doświadczenia i projekty poddawano tam egzaminowi z punktu widzenia użyteczności wojskowej. Aparat nasz rozrastał się coraz więcej, i okazała się potrzeba funduszów. Należało wziąć do pomocy fabrykantów w różnych gałęziach przemysłu, aby przedsięwziąć u nich eksperymenty. Potrzeba było wielkich obszarników i właścicieli lasów, na których terenach można było próby te i eksperymenty wykonywać. Ostatecznie wszakże znalazło się wszystko, lubo z trudem i mozołem. Ile to wymagało cierpliwości i ostrożności, trudno dać ci o tym wyobrażenie. Bo wszystko musiało być otoczone jak najgłębszą tajemnicą, zwłaszcza że władze nie spuszczały nas z oka. Ajentów rządowych spotykało się wszędzie i roiło się od francuskiej tajnej policji. Wiadomo ci mniej lub więcej, jak ukształtowały się stosunki. Różne rozruchy wzburzonej ludności przed poselstwem francuskim oraz pod błahym pretekstem podjęta aneksja okręgu Saary, który w plebiscycie oświadczył się przeciwko przyłączeniu do Francji, stały się pożądaną przyczyną wysłania do Berlina oddziału wojska dla ochrony ambasady. Oddział ten z czasem powiększono do rozmiarów ruchomej dywizji, panującej tutaj niepodzielnie. Wobec niej reichswehra nie jest niczym innym, jak ulepszoną policją. Jej ostre naboje są pod kluczem Francuzów, o czym wszakże nie wolno ani wzmiankować w prasie. Parlament nasz stał się od dawna na wskroś nacjonalistycznym, aż do najskrajniejszej lewicy. Wprawdzie stronnictwa zachowały swe dawne nazwy, ale zanikły niemal całkiem sprzeczności, zwłaszcza w dziedzinie polityki zagranicznej. Wyleczono się radykalnie z ideałów ogólnoludzkich i snów o braterstwie ludów. Lecz to nie ma dla nas znaczenia. Na zewnątrz istnieje parlamentaryzm, i stosownie do tego musimy mieć także rząd narodowy. Ale w rzeczywistości prezydent państwa jest zniewolony - odkąd Francuzi siedzą mu na karku - skład ministeriów przystosować do życzeń francuskich. Parlament tak czy owak pogodził się z tym stanem rzeczy, tak iż w sferze rządowej mamy do czynienia z kreaturami Francji. W pierwszych latach po upadku wiele trudności sprawiały nam także wewnętrzne zamęty i walki, jednakże nie daliśmy się przez to wywieźć w pole. Kroczyliśmy dalej swoją drogą. Nie pytając się o to, czy rząd jest prawicowym czy lewicowym, czy bolszewickim czy dyktatorskim, mogliśmy pomóc narodowi niemieckiemu jedynie przez dostarczenie mu znów środków wojennych, gdyż bez siły nie można mieć na świecie tym żadnego prawa. Inne narody zdawały sobie z tego sprawę od dawna i my kiedyś również, lecz wyperswadowano nam to umyślnie przez tych w kraju czy za jego granicami, którzy chcieli wyciągnąć korzyść z pracy niewolników niemieckich. Cała działalność nasza musiała być otulona jak najściślejszym płaszczykiem niewinności. Jakoż założyliśmy klub gry w karty, nazywając go według naszych wzorów "Klubem Nieszkodliwych" czy "Niewiniątek". Wciągnęliśmy też do niego istotnie "niewinnych" ludzi, których nikt nie posądzał o nic złego i którzy rzeczywiście do tej chwili nie mają najmniejszego wyobrażenia, co kryje się za tym "klubem". Kilkakrotnie nawet pozwoliliśmy się przyłapać przy grze. Dzięki temu jednak mieliśmy ubikacje, gdzie o pewnych oznaczonych godzinach mogliśmy schodzić się na narady całkiem bezpiecznie. Urządziliśmy także biuro patentowe, gdzie akty nasze techniczne spoczywały spokojnie jako podania projektów do opatentowania pomiędzy innymi, rzeczywistymi projektami oczekującymi patentu. Nadzwyczajnie rozległe i ważne pole do działania miał wydział osobisty, w którym ja grałem wielką rolę. Jednym z jego zadań było wynaleźć jak największej ludzi, którzy, lubo z razu niewtajemniczeni ani do współpracy nie wzięci, dawali nam dzięki swemu charakterowi i narodowym przekonaniom rękojmię, że, powołani w danym momencie, będą mogli spełnić pewne poruczenia. W każdej większej miejscowości i niemal w każdym okręgu posiadaliśmy naszych mężów zaufania, którzy mieli na oku swe otoczenie i stale zdawali nam sprawę. Z tego możesz domyślić się, że w ciągu tylu lat otrzymaliśmy nie ulegające kwestii opinie o wszystkich interesujących nas osobistościach. Oczywiście przede wszystkim poddaliśmy obserwacji wszystkich dawniejszych oficerów. Podczas okresu rewolucyjnego nastąpił szybko rozłam i podział oficerów na kategorie. I tak niemal wszyscy, których na listach zanotowaliśmy jako zaufania godnych, okazali się do dziś takimi, chociaż niekiedy jednak z boleścią przychodziło nam stwierdzać, jak powoli ten i ów odpadał, i to czasami nawet generał, mąż, na którym, zdawało się, można budować jak na skale. Niejednego wszakże mogliśmy z radością zapisać znów z biegiem czasu na naszą listę. Należeli oni do kategorii uczciwych, a więc zawsze uleczalnych iluzjonistów, którym otworzyły się oczy, skoro wreszcie prysły wszelkie nadzieje. Wierzyli oni najpierw w możliwość pokoju ugodowego, potem w Wilsona i jego 14 punktów, potem w błogosławioną działalność Ligii Narodów, następnie w pomoc zagranicy przy pracy nad naszą odbudową, z obawy, by Europa w przeciwnym razie nie ucierpiała, następnie w korzystną dla nas rewizję traktatu pokojowego i możność zadowolenia wrogów przez skrupulatne spełnienie zobowiązań. Na każdym kroku ta sama niemiecka łatwowierność, nie przypuszczająca w żadnym razie, by ludzie mieli być tak złymi, i na każdym kroku ten zasadniczy błąd w mniemaniu, jakoby Anglia miała być tak głupią i najpierw rozbijać garnek, by potem go zlepiać z mozołem. Dopiero gdy wreszcie wyjaśniło się, że znikąd nie ma pomocy, a środki pieniężne z zagranicy starczą tylko na to, by Niemcy nie utonęły zupełnie, lecz trwały w stanie pracującego niewolnictwa, przewidzieli ludzie, iż tak dalej być nie może. Na wszystkie warstwy ludności rozciągały się nasze tajne wywiady i obserwacje, nawet na koła robotnicze. W tę sferę wglądali głównie dawni ordynansi oficerscy. Pomiędzy tymi ludźmi, którzy nieraz w ciągu lat wojny i pokoju zrośli się ze swymi panami, spotykaliśmy niejednokrotnie wręcz zdumiewające przykłady przywiązania i wierności. A czasami wykazywali oni nawet znakomitą znajomość ludzi. Niemniej ważną rzeczą było obserwować reichswehrę i jej sztab oficerski. Wiesz dobrze, że rząd usunął stopniowo wszystkich narodowo myślących, o ile tylko się dało. Jakoż wkrótce mogliśmy tylko niewielki procent oficerów uważać za odpowiednich do naszych celów. Na miejsce wszystkich innych przewidzieliśmy zastępców i wkrótce wypracowaliśmy, jak dawniej w czasie pokoju, prawidłowe listy mobilizacyjne, przy czym oczywiście osobniki w listy te wpisane nic o tym nie wiedziały. I otóż teraz nareszcie doszliśmy tak daleko, że możemy dać hasło do powstania i w kilka tygodni wygnamy za ostatnią granicę wszystką ową obcą hołotę.

- Ależ to myśl, która sprowadzić może zawrót głowy! - zawołał rotmistrz - Powiedz mi jednak, na czym polegają wasze środki ratunkowe?

- Powiem ci to, naturalnie - rzekł Solling - i informuję cię, o ile sam wiem. Bo każdy z nas dowiaduje się tylko tego, co jego szczególnie obchodzi. Otóż, już przed kilku laty przedłożył nam pewien stary profesor fizyki swój wynalazek, dotyczący czegoś w rodzaju promieni, które nawet na wielką odległość przeszywają prawie wszystkie ciała i wywołują rozkład taki, że zapalają się wszystkie materiały eksplozywne. 

- To brzmi zaiste bajkowo! - zauważył Seelow. 

- Dlaczego? - odparł Solling - Zastanów się, czy ktokolwiek byłby dawniej uwierzył, że nadejdzie czas, gdy da się odfotografować kości i serce w ciele ludzkim, gdy bez drutu będzie można dookoła całej ziemi pisać i mówić, lub gdy za pomocą promieni będzie można w ciele ludzkim podejmować zarówno niszczenie jak i leczenie. Bajkowym nie jest dzisiaj nic w gruncie rzeczy. Pomimo wszelkich naszych wynalazków i całego postępu wiedzy, istnieją bez wątpienia zawsze jeszcze tysiące rzeczy między niebem a ziemią, o których nie śniło się filozofom. Nie stanęliśmy jeszcze wcale u kresu i zapewne nigdy tam nie dojdziemy. Przypomnij sobie tylko owe słynne dalekonośne działa, z których w ostatniej wojnie raptem poczęliśmy ostrzeliwać Paryż z odległości 120 kilometrów. Jeszcze dnia poprzedniego każdy wyszkolony artylerzysta, znający prawa grawitacji, lub fabrykant armat byłby ci naukowy przeprowadził dowód, że jest to rzeczą absolutnie niemożliwą. A przecież okazało się raptem, że to możliwe, że to się stało. Promienie te są w naszym ręku niezmiernie cenną bronią. Niema bowiem wątpliwości, że istotnie wysadzają w powietrze każdy materiał eksplozywny. Ale teraz należało skierować ten wynalazek na drogę praktyczną, a więc przemienić w broń! A potrzeba znacznej ilości energii elektrycznej, by promienie te wytworzyć, i to tym więcej, im intensywniej i na dalszą metę mają odnosić skutek. Udało nam się to wszakże krok po kroku. I tak posiadamy obecnie trzy rodzaje aparatów, odpowiadające niejako dotychczasowym rodzajom broni palnej. Największy z tych aparatów, odpowiadający artylerii, zrobiłby na tobie wrażenie wielkiego, ruchomego reflektora z ostatniej wojny. Przeznaczony jest przeciwko artylerii nieprzyjacielskiej i działa aż na 40 kilometrów. Aż tak daleko możemy wysadzić nim w powietrze każdy nieprzyjacielski obóz z amunicją, każde nabite działo. Drugi aparat działa na odległość strzału karabinowego, a więc na odległość 4 do 5 kilometrów. Wystarczają tu zbiorniki. Zamyka się cały ten cudowny wynalazek w skrzynkę, wyglądającą zewnętrznie jak mała walizka podróżna lub torba ręczna. Za naciśnięciem na guzik powyżej zamka maszyna poczyna działać i promienie padają przez mały, przysłonięty otwór w wąskiej ścianie aparatu. Nikt z otoczenia nie przeczuwałby, że mała walizka sprawia to, iż nagle wszystkie nabite karabiny dają ognia, i torby z nabojami eksplodują. Ten aparat spełnia rolę piechoty i zapewne doniosłą odegra rolę w walkach ulicznych, jakich należy oczekiwać w pierwszych chwilach naszej akcji. Wreszcie trzeci aparat przypomina zewnętrznie kieszonkową latarkę elektryczną, zastępuje on rewolwer. Działa na odległość około stu kroków. 

- Nadzwyczajne - wtrącił Seelow i spytał - A czyż aparaty te nie zawodzą?

- Bądź pewnym, że wszystko to wypróbowaliśmy z niemiecką dokładnością. A czy przypominasz sobie, jak to dwa lata temu eksplodował w porcie w Wilhelmshafen krążownik angielski? Było to naszą próbą generalną. Sam byłem przy tym. Byliśmy w lasku, oddaleni o 25 kilometrów. Wyobraź sobie napięcie naszych nerwów, gdy skierowaliśmy aparat do akcji. Niemal w tym samym momencie tam, gdzie stał okręt, ukazała się tylko chmura dymu. Łzy radości popłynęły nam z oczu. W porcie były jeszcze trzy inne łodzie angielskie. Zaprawdę kosztowało nas wiele, aby zwalczyć w sobie pokusę i pozostawić je w spokoju, lecz nie wolno nam przed czasem budzić ludzkiej podejrzliwości. Więc trzeba było aparat usunąć szybko. Jakoż Anglicy nie wiedzą do tej pory, co zaszło takiego, że krążownik raptem poszedł w powietrze. Nie pozostało im nic innego jak uwierzyć, że prochy zapaliły się same. Ale kiedyś - wkrótce otworzą im się oczy! Ubiegłe dwa lata zużytkowaliśmy na to, by skonstruować dostateczną ilość aparatów. Ukrywają się one pod nazwą aparatów kinematograficznych, spoczywają rozłożone w pewnej fabryce, której właściciel jest jednym z naszych najgorliwszych współpracowników. W ostatniej chwili złoży się części tych aparatów w jedną całość. Od momentu, gdy sukces był zapewniony, nie mieliśmy już kłopotu o fundusze. Mogliśmy bowiem zaciągać pożyczki ile nam się podobało. Wiesz teraz, mój drogi, to co najważniejsze. Bądź jak bądź dosyć na dzisiaj. Już późna godzina, a jutro czeka nas dzień nużący. Więc idźmy spać.

- I tak nie zasnę z pewnością długo - rzekł Seelow - Zdaje mi się, że mam w głowie koło młyńskie. Nie mogę tak zaraz wniknąć umysłem we wszystko, mam wrażenie, jak gdyby dało się jeszcze znaleźć w waszym rachunku pewne braki.

- Istotnie są braki - dorzucił Solling - ale w mym dzisiejszym raporcie, a nie w naszym rachunku. Jutro dowiesz się więcej. Tymczasem niech cię uspokoi moja pewność. A zatem dobrej nocy!

Rozeszli się. Seelow, położywszy się, chciał zastanawiać się nad nową taktyką bez broni palnej, ale rzecz dziwna, zawsze krzyżowało pasmo jego myśli pytanie, czy wypada mu nazajutrz wysłać pocztówkę do Bornhagen. I tak zasnął.           
 
 




 
 CDN.
 

 
PS: Nasuwa mi się pytanie, skoro książka ta pisana była w 1920 lub najpóźniej w 1921 r., to ile elementów zostało tutaj przewidzianych. To, co autor wkłada w usta bohaterów, rzeczywiście miało miejsce, z tym że Niemcy nie rozbudowywali sił zbrojnych u siebie (których nie mogliby utrzymać w tajemnicy, ze względu na alianckie kontrole, a których posiadania zabraniał im Traktat Wersalski, podpisany w czerwcu 1919 r.) a w 1922 r. dogadali się z Sowietami i tam właśnie rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę modernizację niemieckich sił zbrojnych. Polski wywiad w dość banalny sposób dowiedział się o owej współpracy... czytając niemieckie gazety. Oczywiście w niemieckiej prasie nic nie pisano na temat jakiejkolwiek wojskowej współpracy z Sowietami, ale nie to było ważne, co znajdowało się na pierwszych stronach, a to, co było w rubryce zatytułowanej "Nekrologi". Właśnie czytając nekrologi niemieckich lotników lub czołgistów, zamieszczone w niemieckiej prasie, polski wywiad dowiedział się o tajnej współpracy niemiecko-sowieckiej, bowiem Niemcy nie zachowali pełnej ostrożności i w nekrologach zapisywali miejsce śmierci niemieckich żołnierzy, a były to np. Sierpuchów, Twer, Perm, Moskwa, Smoleńsk, Witebsk - wszystkie miasta w Związku Sowieckim. Tylko głupi nie połączył by tego w jedną całość. Te niemiecko-sowieckie konszachty zostały odkryte w 1924 r. i potem jeszcze w 1925, zaś w 1927 pisała o tym już francuska i brytyjska prasa i Niemcy musieli się z tego powodu srogo tłumaczyć, choć współpracy z Sowietami nie zerwano do 1933 r. Co ciekawe, niemiecko-sowieckiego sojuszu wcale nie zakończył Hitler, który wówczas doszedł do władzy (jak się powszechnie uważa), ale inspiracja wyszła ze strony sowieckiej. Kiedyś nieco więcej na ten temat jeszcze napiszę, a na dziś warto sobie uświadomić że książka "Niemiecki odwet 1934 r." bardzo wiele przewidziała i choć pewne elementy wydają się nieprawdziwe (jak choćby ów tajemniczy promień, niszczący okręty i broń), to jednak autor tej książki przewidział powstanie... broni laserowej. Ciekawe co jeszcze wymyśli w dalszej części?       
 
 

TO POLSKI WYWIAD ODKRYŁ TAJNE SOJUSZE NIEMIEC I ZWIĄZKU SOWIECKIEGO W LATACH 20-tych I POWIADOMIŁ O TYM EUROPĘ.
PAMIĘTAJMY O TYM

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz