Stron

czwartek, 29 lipca 2021

NIEWOLNICE - Cz. LVI

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 



 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. III






 
 RZECZ O NADZIEI
 
 
W dniu moich szesnastych urodzin tata przysłał mi wiadomość: "Ty mały bękarcie, zabiję cię". I wiecie co? Tych pięć słów znaczyło dla mnie wszystko. Nie z powodu samej groźby, ale przez to, co oznaczały. I przez to, jak i gdzie mój kochany tata je powiedział. Od czterech dni siedziałam w małej salce Sądu Koronnego w Middlesbrough. Mój tata miał proces - ktoś w końcu zdecydował się zrobić coś w kwestii długotrwałego molestowania mnie, odkąd skończyłam trzy lata. W ciągu tych lat spędzonych pod skrzydłami opieki społecznej rozmawiałam kilka razy z policją i z prawnikami, ale tata wszystkiemu zaprzeczał. Usłyszałam jego wersję zdarzeń. Że nie tknął mnie palcem, chociaż byłam naprawdę trudnym dzieckiem. A nawet przyjął mnie pod swój dach, kiedy mama już nie dawała sobie ze mną rady. No i oczywiście, wcale mnie nie molestował, nie był przecież jakimś bydlakiem, pedofilem. Więc nikt nic nie robił. Kiedy ma się zapewnienie szanowanego miejscowego przedsiębiorcy przeciwko słowu dziewczyny, która sprawiała takie kłopoty, że własna matka wykopała ją z domu... Dziewczyny, która w końcu wylądowała w domu dziecka. Jak myślicie, czyje jest wtedy na wierzchu? Jednak w Riverside wydarzyło się coś, co skłoniło policję i prawników do tego, żeby moje słowa potraktować poważniej. Nigdy nie powiedzieli mi, co to było - przepisy prawa w zakresie dowodów przedstawianych w sądzie mówią, że gdyby to zrobili, wszystko, co powiedziałabym później, mogłoby nie zostać uznane przez sąd. Dotarły do mnie plotki i pogłoski o tym, że tatę podejrzewano o molestowanie innej dziewczyny. Może sam fakt, że pojawiła się kolejna potencjalna ofiara, skłonił system prawny, żeby się temu przyjrzeć. 

Jakikolwiek był powód, tata został aresztowany i oskarżony za molestowanie mnie w dzieciństwie. Jak wam się wydaje, co mi przemknęło przez myśl? Sądzę - i jest to elementarna dedukcja - że odpowiedź na to pytanie zależy od tego, czy wy sami byliście wykorzystywani seksualnie. Ci szczęściarze, którzy nie doświadczyli cierpienia spowodowanego seksualnym molestowaniem przez własnego ojca, pomyślą pewnie, że byłam szczęśliwa i zadowolona na wieść, że tata w końcu zapłaci za to, co zrobił, i że nie skrzywdzi już żadnego innego dziecka. O ile go oczywiście skażą. Ale ci z was, którzy znaleźli się w tym samym mrocznym, pełnym rozpaczy miejscu co ja, ci z was, którzy poznali skomplikowaną mieszaninę uczuć - zdrady i wierności, nienawiści i tęsknoty - będą wiedzieć, że nie jest to takie proste. Pewnie, że się cieszyłam, że tata będzie sądzony. Wystarczającą liczbę nocy spędziłam bezsennie, marząc o dniu, kiedy stanę z nim twarzą w twarz w sądzie i powiem mu - nie zważając na przyglądających się ludzi, tych samych, którzy przede wszystkim powinni mnie chronić - jak bardzo mnie zranił. W tych młodzieńczych fantazjach widziałam siebie, jak stoję silna i wyprostowana. Wzburzona kobieta, domagająca się sprawiedliwości, nie tylko dla siebie, ale w imieniu wszystkich wykorzystywanych dzieci, które doświadczyły cierpienia ze strony rodziców. Akurat. Bo chociaż byłam zadowolona, chociaż czułam, że mi wierzono, i owszem, czułam ulgę, to nadal był mój tata. Bydlak - nazywając rzeczy po imieniu - skończony, zwykły drań, ale mój tata. A ja miałam go pogrążyć. Chociaż brzmi to dziwnie, czułam się winna. 

I tak 26 stycznia 1992 roku sprawa trafiła na wokandę sądu w Middlesbrough, tego samego, jak się później dowiedziałam, który prowadził pierwsze sprawy w czasie afery z molestowaniem dzieci w Cleveland w latach osiemdziesiątych. I który odwrócił się do tych dzieci plecami. Bardzo dziwnie się czułam ze świadomością, że po tylu latach dwanaścioro kobiet i mężczyzn, którzy zasiadali jako ławnicy, miało decydować o tym, czy tata jest brutalnym oprawcą, czy ja bezwstydną kłamczuchą. Dziwnie czułam się też z tym, że nagle tak wiele osób zwracało na mnie uwagę. Chociaż w Riverside żyło mi się dobrze, był to mimo wszystko ośrodek opiekuńczy, a ja byłam tylko jedną z wielu młodych ludzi w nim żyjących. Nagle okazało się, że reprezentuje mnie adwokat i radca prawny, zatrudniony został też biegły z zakresu ginekologii, żeby dostarczyć dowodów dotyczących obrażeń wewnętrznych spowodowanych wykorzystywaniem seksualnym i nożem, który tata lubił we mnie wsuwać. Na dodatek przydzielono mi urzędnika do spraw ochrony dzieci, który miał dbać o moje interesy. Była też przy mnie mama, brat i siostra, żeby mnie wspierać. A nawet macocha, gotowa zeznawać na temat tego, co słyszała tamtej nocy na schodach. 

Sprawa trwała cztery dni. Żebym nie musiała patrzeć na tatę na sali sądowej, zeznawałam na taśmie wideo z małej bocznej sali. Oczywiście zniszczyło to moje fantazje o tym, jak stoję w miejscu dla zeznającego, wskazuję oskarżycielsko palcem mężczyznę, który zrujnował mi dzieciństwo, ale cieszę się, że przebiegło to w ten sposób. Tata wszystkiemu zaprzeczył - jakżeby inaczej - i trudno byłoby mi odpowiadać na wszystkie pytania, które chciał mi zadać jego adwokat, gdyby mój dręczyciel siedział kilka metrów ode mnie, wpatrując się we mnie gniewnie. Mimo wszystko była to ciężka przeprawa. Niech nikt wam nie wmawia, że łatwo jest przedstawić dowody tego, że było się wykorzystywanym. Jest to niewiarygodnie bolesne, przyprawiające o mdłości doświadczenie. Ponieważ zeznawałam z pokoju obok, aż do ostatniego dnia nie widziałam sali sądowej. Była mniejsza i mniej oficjalna, niż myślałam. Wyobrażałam sobie, że będzie o wiele bardziej imponująca i wiktoriańska. Usiadłam z tyłu i zdążyłam dobrze przyjrzeć się ławnikom, kiedy sędzia odczytywał wyrok. Byłam zdumiona, widząc, że wielu z nich nie kryje łez. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kogoś obcego mogę obchodzić na tyle, żeby tak nade mną płakał. W końcu uznali, że tata jest winny.




Sędzią był sir Angus Stroyan. Wcześniej pełnił funkcję adwokata królewskiego, następnie awansowano go na stanowisko sędziego, a później został mianowany głównym sędzią dla całego Newcastle. Popatrzył na tatę i powiedział mu, że to najgorsza ze spraw, w jakiej przyszło mu orzekać, po czym skazał go na osiem lat więzienia. Niektórym może się wydawać, że nie jest to bardzo długi czas - jeden rok więzienia za każdy rok molestowania i robienia z mojego życia piekła. Ale w porównaniu do wyroków, jakie dostaje większość mężczyzn za molestowanie swoich dzieci, to był surowy wyrok. Często, zbyt często, sądy wymierzają karę poniżej czterech lat więzienia. Cztery lata to magiczna liczba, bo każdy niższy wyrok sprawia, że mężczyzna nie jest kwalifikowany do programów dla przestępców seksualnych w więzieniu. Programy te są najlepszym sposobem na to, żeby dotrzeć do pedofilów - odzierają z warstw usprawiedliwiania się, którymi ci mężczyźni się osłaniają i zmuszają ich do zmierzenia się z rzeczywistością. Z tym, co ich molestowanie zrobiło z ofiarami. A co z ofiarą taty? Co czułam, kiedy go wyprowadzali pod obstawą dwóch funkcjonariuszy więziennych, wiedząc, że będzie się musiał zmierzyć ze społeczną degradacją i niebezpieczeństwami więzienia? Nawet ja wiedziałam, że pedofile - cwele w więziennym slangu - znajdują się najniżej w hierarchii i często są brutalnie atakowani przez współwięźniów. 

Co czułam? Oczywiście, czułam się winna. Pedofilom udaje się unikać odpowiedzialności dzięki temu, że obarczają odpowiedzialnością za to, co robią, swoje małoletnie ofiary. Dzięki temu, że wywołują w nich poczucie winy, z tego powodu, że je molestowano. Tata niczym się nie różnił - zrobił ze mnie wspólniczkę podłego, brudnego sekretu - i teraz ja byłam odpowiedzialna, w dniu moich szesnastych urodzin, za to, że posyłam go do miejsca, z którego może nie wyjść żywy. Oj, tak. Wzięłam to brzemię na ramiona, powitałam poczucie winy i oskarżenie jak dawnych przyjaciół. Wszystko przeze mnie, jasne, jak zawsze. I czułam się właśnie tak do chwili, kiedy funkcjonariusze zaczęli go wyprowadzać, a on odwrócił się i wycedził w moją stronę urodzinową wiadomość: "Ty mały bękarcie, zabiję cię". Byłam zamroczona, kiedy opuścił salę. Poczucie winy wyparowało, można by myśleć, że ogarnęło mnie poczucie ulgi albo satysfakcja, albo spadł mi z serca kamień. Ale nie. Wierzyłam tacie, który powiedział, że mnie zabije. 

Upłynęły trzy lata, zanim tata w końcu przyznał się do tego, co mi zrobił. W międzyczasie stał się religijny i zaczął twierdzić, że się zmienił. Długo trwało, zanim przestałam się go bać. Chociaż wiedziałam, że tata odnalazł Boga i zrozumiał, co mi zrobił, nadal nie czułam się bezpieczna. Odkąd tylko pamiętam, błagałam go, żeby nie robił mi krzywdy, ale się tym nie przejmował i nadal mnie molestował. Nawet kiedy już go powstrzymali, to ja zostałam ukarana i zamknięta w domu dziecka. Więc jak mogłam wierzyć ojcu czy samemu systemowi? Ale w tamtej chwili musiałam zająć się swoim życiem. Miałam szesnaście lat, opuściłam dom dziecka i byłam wolna - w przewidywalnej przyszłości - od taty. Nadszedł czas nadrabiania straconych lat i luk w wykształceniu. Poszłam do college’u.

Gateshead College istniał, w takiej czy innej formie, od czasów I wojny światowej. W 1955 roku książę Filip przeciął wstęgę nowego wybudowanego kampusu przy Durham Road. Zanim się w nim znalazłam, rozrósł się i stał się tętniącym życiem, ekscytującym miejscem z czterema głównymi wydziałami i ponad dwustuosobową kadrą. Zostałam przyjęta do klasy przygotowującej do państwowych egzaminów pielęgniarskich. Państwowy egzamin i dyplom NNEB (National Nursery Examination Board) są podstawą, bez której nie można pracować z dziećmi, a wiedziałam, że właśnie to chcę robić. Więc codziennie wsiadałam do autobusu niedaleko mieszkania mamy i cały dzień spędzałam na nauce w szkole. Uwielbiałam to. Kochałam tę dziedzinę, teorię i praktyki, wszystko. Ale czy byłam szczęśliwa? To całkiem inna sprawa. Często wracam myślami do tamtego okresu i zadaję sobie pytanie, co poszło nie tak. Na ogół przychodzi mi do głowy odpowiedź, która zawiera się w jednym słowie. Steve. Nie jest to jego prawdziwe imię. Z racji tego, że był w zasadzie niewinną stroną całej historii, chyba nie w porządku byłoby, gdybym je ujawniła. Nie widziałam go od ponad piętnastu lat - kto wie, może teraz jest szczęśliwym mężem, ma dobrą pracę, rodzinę i niezłe życie. Mam taką nadzieję. 

W nauce odnosiłam sukcesy, ale w życiu prywatnym panowało zamieszanie. Miałam szesnaście lat i wydawało mi się, że doskonale wiem, czego spodziewać się od życia. Z tego powodu spędziłam na szaleństwach tyle nocy, że wolałabym o tym zapomnieć. Dorosłam zbyt szybko i zbyt brutalnie. Byłam przyzwyczajona do tego, że względy okazują mi starsi mężczyźni, bez względu na to, czy tego chcę, czy nie. A jeżeli źle się czułam sama ze sobą, bez trudu mogłam temu zaradzić, spędzając kilka nocy na mieście z tym, kto miał ochotę płacić za drinki. Moja biedna mama rozpaczała. Dopiero do niej wróciłam. Rozdzielono nas, jak się wydawało, na całe życie. Najpierw z powodu molestowania, potem przez dom dziecka. I teraz, gdy wreszcie miała swoją kochaną dziewczynkę, córkę, z którą kiedyś była tak blisko, ona balowała do białego rana nie wiadomo z kim. Czy się ze mną kłóciła? Pewnie, że tak. Czy jej słuchałam? Jasne, że nie.




Dlatego wielką ironią było to, że Steve’a poznałam przez mamę. Był ode mnie starszy o dziesięć lat. Pracował jako inżynier w małej miejscowej firmie i poznałam go przez chłopaka mamy. Nie jestem dumna z tego, że zaczęłam się z nim spotykać z czystej interesowności. Miał samochód i dla sfrustrowanej, zbuntowanej nastolatki mieszkającej w małym mieszkaniu z mamą i siostrą - brat wyprowadził się wcześniej - był uosobieniem nadziei na coś, o czym inaczej mogłabym tylko marzyć. Wolności. Nie kochałam Steve’a, tego jestem pewna. A on nie kochał mnie. Dobrze się dogadywaliśmy, dużo się śmialiśmy i, tak jak mówię, miał samochód. Ale nie kochaliśmy się. 

Pewnego dnia zorientowałam się, że jestem w ciąży. Nie powiedziałam Steve’owi, chociaż wiedziałam, że to on jest ojcem. Nie kochałam go, to prawda, ale byłam mu wierna. Miałam wtedy siedemnaście lat, niedługo czekały mnie egzaminy i - mając przed sobą perspektywę normalnego życia po raz pierwszy od czasów dzieciństwa - byłam w ciąży. W głowie mi wirowało, czułam się całkiem skołowana. Z kim powinnam porozmawiać? Dokąd pójść? Co robić? Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mamie. Po tej niełatwej rozmowie obie byłyśmy rozdarte. Perspektywa posiadania dzieci bardzo mi się podobała i wiedziałam, że starałabym się dla nich z całych sił, ale byłam taka młoda i miałam strasznie zagmatwane życie. Czy poradziłabym sobie w roli matki? Teraz, kiedy spoglądam wstecz na młodą dziewczynę, którą wtedy byłam, stojącą przed tak poważną decyzją, czasami mam wrażenie, że patrzę na całkiem inną osobę. Ta nastolatka to nie ja, to ktoś inny, na kogo nie mam wpływu ani nie ponoszę odpowiedzialności za wybory, których dokonuje. Mama starała się doradzać mi, jak mogła. Ale była w tym wszystkim tak samo zagubiona, jak ja. Żadna z nas nie wiedziała, jakie rozwiązanie będzie najlepsze, więc decyzję podjęłyśmy z wahaniem. A zdecydowałyśmy, że zakończymy rozwijające się we mnie życie. 

Mama znalazła prywatną klinikę, która miała przeprowadzić zabieg. Tydzień później jechałyśmy do Leeds. Nie wiem, dlaczego zdecydowała się akurat na Leeds, ale właśnie tam się wybrałyśmy. Jechałyśmy samochodem mamy w milczeniu, przybite, powoli pokonując kilometry, aż w końcu dotarłyśmy do szpitala, który miał wykonać aborcję. Kosztowała pięćset funtów, musiałyśmy zapłacić z góry. Wiem, że ludzie, którzy ją przeprowadzili, nie byli źli. Wiem, że nie zachowywali się umyślnie w tak niemiły sposób. Ale było to okropne, beznadziejne miejsce, do którego przyjeżdżało się w desperacji, miejsce, które na zawsze człowieka odmieniało. Byłam w szesnastym tygodniu ciąży i tak naprawdę wcale nie chciałam pozbywać się dziecka. Chciałam je urodzić, przytulać i kochać. Wiedziałam to w głębi duszy. A jednak włożyłam koszulę, przeszłam z sali na oddział operacyjny i położyłam się na łóżku, a oni podali mi narkozę. Pielęgniarki uprzedziły mnie, że po wybudzeniu mogę mieć wrażenie, że chce mi się siku, ale powiedziały, że to tylko złudzenie. Nie będę mogła się załatwić, bo będzie mi się tylko wydawało, że chcę. Oczywiście, miały rację, wykonywały swoją pracę i wiedziały, jak to wszystko wygląda. Rzeczywiście poczułam, że chce mi się siku, ale poczułam też coś innego. Nie wiem, czy powinnam była pytać i jestem raczej pewna, że nikt nie powinien mi odpowiedzieć, ale gdybym nie dokonała aborcji, miałabym córkę. Dzisiaj miałaby siedemnaście lat - tyle samo, co ja, kiedy pojechałam do kliniki z mamą. 

Wróciłyśmy do Gateshead dzień po aborcji. Nie byłyśmy zbyt rozmowne w drodze powrotnej. Mama nie musiała nic mówić, wiedziałam, że jest tak samo przybita jak ja. Zostałam w szkole i zdałam egzaminy. Nadal wychodziłam wieczorami, ale zachowywałam się spokojniej i nie szalałam tak jak wcześniej. Przestałam się spotykać ze Steve’em. Pytałam mamę, czy mu powiedzieć, że jestem w ciąży. Doszłyśmy do wniosku, że zamiast mówić mu o aborcji, skłamiemy, że poroniłam. Wydawało mi się, że ten sposób będzie łagodniejszy - dlaczego miałby przeżywać te same udręki, które nie dawały mi spokoju od samego rana do zaśnięcia? W każdym razie dla mnie i dla Steve’a nie było wspólnej przyszłości. 

Kiedy zdobyłam dyplom NNEB, zaczęłam się rozglądać za pracą opiekunki. Nietrudno było ją znaleźć - wkrótce zatrudniła mnie szkoła podstawowa w centrum Gateshead. Miałam pomagać przy cztero- i pięciolatkach, które chodziły do zerówki. Pokochałam tę pracę od pierwszego dnia. Uwielbiałam mój zawód, obowiązki, szkołę, a przede wszystkim maluchy. Niedawno pozbyłam się dziecka, a teraz, proszę, byłam nimi otoczona. Okazały się takie małe i niewinne, tyle z nich potrzebowało mnóstwa miłości i uwagi, że niedający mi do tej pory spokoju ból zaczynał powoli łagodnieć. Było mi dobrze i z cudowną łatwością poświęciłam się potrzebom innych. Jednemu wycierałam nos, drugiemu wiązałam sznurowadła, a przede wszystkim przytulałam ich małe ciałka, kiedy zrobiły sobie krzywdę i szlochały wniebogłosy. To mi odpowiadało. Miałam misję, odnalazłam cel istnienia i mogłam dla niego żyć.




Miesiące mijały szybko. Poczułam się wreszcie na tyle pewnie, że znowu zaczęłam spotykać się z chłopakami. Chyba większość osiemnastolatków, którzy to czytają, zastanawia się, jakiej też wielkiej pewności do tego potrzeba. Nie byłam brzydka, miałam ładną, szczupłą figurę, kręcone brązowe włosy i wiedziałam, że mężczyźni uważają mnie za atrakcyjną. Ale nie bardzo pociągał mnie seks. Nie przyniósł mi nic dobrego w życiu, a nie chciałam kolejnego bólu. Poza tym nie uważałam się za atrakcyjną. Czułam się mała i bezsilna, mdła i nieinteresująca. Po co - poza szansą na to, że mnie zaliczy - ktokolwiek chciałby się ze mną umawiać? Dlatego przeszłam powolny proces, ostrożnie wkładając znów stopę do wody. W tamtym czasie nadal mieszkałam z mamą, więc pewnie nieuchronne było, że poznam kogoś przez nią. Chris - znowu nie podaję jego prawdziwego imienia - był innym kolegą chłopaka mamy. Obaj należeli do tego samego klubu golfowego, wydawał się prawdziwym dżentelmenem. Był ode mnie siedem lat starszy, ale o wiele bardziej stateczny. Opowiedziałam mu o swoim życiu. O tym, co robił tata, o wykorzystywaniu w domu dziecka, nawet o aborcji - słuchał i nigdy mnie nie oceniał. Zaczęliśmy się spotykać regularnie i wkrótce staliśmy się parą. Chodziliśmy wszędzie razem i wszystko razem robiliśmy. Nie minęło dużo czasu i zamieszkaliśmy ze sobą. Od taty nauczyłam się jednej dobrej rzeczy. Zawsze twierdził, że wynajem jest dla frajerów. "Pnij się po drabinie, miej swój dom na własność", tę zasadę wbijał nam, dzieciom, do głowy od małego. Więc kiedy z Chrisem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do zamieszkania, wiedziałam, że je kupimy, żeby nie płacić za wynajem. 

Znaleźliśmy ładny domek w Birtley, w miłej okolicy na przedmieściach Gateshead, w pobliżu ukochanego klubu golfowego Chrisa. Był czysty, schludny i nowoczesny. Miał tylko jedną sypialnię, ale wiedziałam, że mogę w nim stworzyć przytulne gniazdko. Oboje pracowaliśmy. Chris miał dobrą pracę, mnie też całkiem nieźle się powodziło z pensją opiekunki - nie mieliśmy więc problemu z otrzymaniem kredytu. W dniu, kiedy wniosłam za próg nasz dobytek, poczułam, że wreszcie jestem naprawdę dorosła. Miałam wtedy osiemnaście lat i wydawało mi się, że w końcu odnajdę prawdziwe szczęście. Uwielbiałam ten mały dom. Za zamkniętymi drzwiami byliśmy tylko Chris i ja - chyba że z wizytą wpadła mama, siostra czy brat. Zajęłam się urządzaniem, mogłam się w pełni wykazać talentem artystycznym, który odkryłam w sobie w Riverside. Ściany zostały pomalowane zgodnie z ówczesnymi trendami - przecierane zwiniętą szmatką, gąbką, cieniowane - a w weekendy starałam się, żeby nasz maleńki ogródek był zadbany i wymuskany. Chris i ja szybko przyzwyczailiśmy się do nowego życia. Właściwie żyliśmy jak małżeństwo, chociaż nim nie byliśmy. Wszystko robiliśmy razem i lubiliśmy wyjeżdżać na wakacje w słoneczne miejsca - naszym ulubionym było Rodos. Wszystko to sprawiało, że czułam się szczęśliwa i odzyskałam poczucie bezpieczeństwa. 

Chyba powinnam była wiedzieć, że ta sielanka nie może trwać wiecznie. W moim życiu obowiązuje schemat - bezduszny i niesprawiedliwy. Zawsze, kiedy coś zaczyna się układać, zawsze, kiedy wydaje mi się, że panuję nad sytuacją i nie muszę się obawiać żadnych zawirowań, mam jak w banku, że coś nagle wyskoczy i dostanę w twarz. Czasami to moja wina, przynajmniej częściowo. Tęskniłam za życiem normalnej nastolatki. Brakowało mi wychodzenia na dyskoteki, do pubów, ogólnie mówiąc zupełnej beztroski, przynajmniej wieczorami. Niekoniecznie chciałam szaleć i upijać się do nieprzytomności - te czasy dawno zakończyła aborcja - ale chciałam czuć, że żyję i zachowuję się jak osoba w moim wieku. I w tym tkwił problem. Chris był prawdziwym dżentelmenem, ale był też ode mnie starszy i o wiele bardziej dojrzały. Chociaż było między nami zaledwie siedem lat różnicy, miałam wrażenie, że on ma około pięćdziesiątki. Jego pomysły na spędzanie wolnego czasu ograniczały się do wyjść do ukochanego klubu golfowego i paru drinków przy barze. Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko alkoholowi. Lubiłam napić się drinka, ale pole golfowe było dla mnie zbyt nudne, a Chris uparcie spędzał tam mnóstwo czasu, pijąc z innymi starszymi nudziarzami i zaczęło mnie to irytować. Sytuację pogarszał fakt, że inni faceci okazywali mi zainteresowanie. Nie kryli się z tym, że im się podobam i robili to niezbyt subtelnie, na oczach Chrisa. Mnie się podobały te przejawy zainteresowania. Miło było być docenianą, ale nigdy tego w żaden sposób nie wykorzystywałam.




Chris za to tego nienawidził, w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej zaborczy. Chyba dlatego, że tak otwarcie flirtowałam, martwił się, że której nocy zwyczajnie mu ucieknę i mimo moich zapewnień, że nigdy bym tego nie zrobiła, niepokój rozrastał się w nim jak rak. Im bardziej narzekał, tym bardziej stawałam się zadziorna i urażona. Czułam się tak, jakby mnie dusił, jakby odbierał mi całą radość życia. Kłóciliśmy się i kłóciliśmy, wpadając w błędne koło sprzeczek i cichych dni. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to zapowiedź katastrofy. Nie pomogło też, że mniej więcej w tym czasie znów zaczęły mnie dręczyć duchy przeszłości. Ni z tego, ni z owego, pewnego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam na progu dwie pracownice wydziału śledczego policji w Northumbrii. Powiedziały, że wiedzą, iż przebywałam w kilku domach dziecka w okolicy i chcą zapytać, czy mogłyby ze mną porozmawiać o moich przeżyciach. Można by pomyśleć, że musiałam być zachwycona, kiedy pojawiła się policja. Tyle przeżyłam w tym okropnym domu dziecka. A teraz ktoś w końcu miał zamiar coś z tym zrobić. I w pewnym sensie, oczywiście, tak się poczułam. Ale jeśli było się molestowanym seksualnie w dzieciństwie, w dodatku przez tak długi czas, reakcja nigdy nie ogranicza się do zwykłego poczucia ulgi. A to dlatego, że rozmowa o tym, co mi wyrządzono, sprawiała ból. 

Przez lata starałam się odsunąć jak najdalej od siebie te straszne wspomnienia. Musiałam się nastawić psychicznie na to, żeby znowu je przywołać. Poza tym wylewanie z siebie rzeki trujących wspomnień wywołuje we mnie jeszcze jedną reakcję. Jak u większości molestowanych dzieci, ból przeżywania na nowo tego, czego zaznałam, okazał się niemal fizyczny. Miałam mdłości, cały czas czułam się przybita i wystraszona. Jedynym celem przeżywania tego bólu było to, żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś został postawiony przed sądem za to, co mi zrobił. A przecież mówiłam pracownikom opieki społecznej o moich oprawcach w tamtym domu dziecka, kiedy miałam trzynaście lat. Poza tym że zgodzili się mnie tam z powrotem nie odsyłać, nikt niczego nie zrobił. Z całą pewnością nikt nie był sądzony. Tak właśnie jest z nadzieją - kiedy się ją wzbudzi, a potem zabije, ból jest wyjątkowy i potworny. A wyrządzanie czegoś podobnego molestowanemu dziecku, narażanie go na koszmar bolesnego przeżywania wspomnień, wzbudzania oczekiwań po to, żeby niczego nie zrobić... Cóż, graniczy to z okrucieństwem. Więc nie mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru, kiedy w moich drzwiach pojawiły się policjantki, byłam szczęśliwa. Ale jedno z dzieci, które przebywało w tym samym domu, dziewczyna, która również była dręczona przez tych samych mężczyzn, podała im moje nazwisko i powiedziała, że mnie też molestowano. Z początku nie byłam skłonna do współpracy, ale policjantki rozmawiały ze mną - cicho i cierpliwie - aż w końcu zgodziłam się złożyć zeznania. 

Poszłam na komisariat i opowiedziałam wszystko policji - o grze w żółtą kamienną drogę i małym pokoju, do którego prowadzili nas ci mężczyźni, żeby nas gwałcić. Wskazałam im człowieka, który mnie krzywdził. I tyle słyszałam o całej sprawie. Mijały dni, tygodnie, miesiące bez wiadomości od śledczych. Cały ten trudny i bolesny proces, wszystko na nic. Kolejny raz poczułam, że wzbudzono we mnie nadzieję tylko po to, żeby ją zgasić. Kiedy bez wieści upływały kolejne miesiące, czułam się coraz gorzej, gorzej i gorzej. Wtedy tego nie wiedziałam, ale nie tylko ja się tak czułam. Jak się okazało, miało być tylko gorzej.
 




  
 CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz