Stron

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

RĘKOPISY NIE PŁONĄ! - Cz. V

CZYLI SPISANE PAMIĘTNIKI

z KLUCZOWYCH WYDARZEŃ

w DZIEJACH POLSKI I ŚWIATA

 



 

I

PAMIĘTNIK BOHDANA JANUSZA

Cz. V






  
PAMIĘTNIK AUTORSTWA HISTORYKA I ETNOGRAFA BOHDANA JANUSZA, OPISUJE WKROCZENIE WOJSK ROSYJSKICH DO LWOWA (PO EWAKUACJI STAMTĄD WOJSK AUSTRIACKICH) NA POCZĄTKU I WOJNY ŚWIATOWEJ I OKUPACJĘ TEGO MIASTA, TRWAJĄCĄ od 3 WRZEŚNIA 1914 r. do 22 CZERWCA 1915 r.
 
  

"293 DNI RZĄDÓW ROSYJSKICH

WE LWOWIE"


  
 Jak już wspomnieliśmy, gros armii, która przechodziła przez Lwów, stanowili dobroduszni "Małorusy", przywiązani do swej rodziny, roli, gospodarstwa, do swej pięknej stepowej ojczyzny, za którą też tęsknili bardzo. Nie dziw więc, że to zjednało im u poczciwych mieszkańców Lwowa nie mało sympatii i że serdecznie z nimi współczuto, że wbrew swojej woli musieli porzucać żony, dzieci i gospodarstwo. W bliższej, poufalszej rozmowie nie szczędzili oni gorzkich słów pod adresem tych, którzy ich brutalnie z domów wygnali, pędząc na Bogu ducha winnych, takich jak oni rolników - z serca też życzyli sobie szybkiego pokoju. I z nimi też żyli Lwowianie zawsze na dobrej stopie, nie mogąc się uskarżać, by krzywdy jakie od nich cierpieli. Inaczej już miała się rzecz z kozakami, o których sami żołnierze rosyjscy całkiem niepochlebnie się wyrażali, powiadając, że nikt im nie da rady, chyba sami, gdy się między sobą pobiją. Na szczęście jednak kozaków nigdy nie gościł Lwów dłużej, a w ostatnich czasach oglądał ich przeważnie już nie na koniach, lecz pieszych. Najwięcej respektu przed nimi mieli oczywiście mieszkańcy zaułków na Krakowskim i Żółkiewskim, którym też niejednokrotnie dali się we znaki. Wypadki pierwszego dnia wkroczenia Rosjan do Lwowa nie byłyby wyczerpane w powyższych szczegółach, gdybyśmy nie uzupełnili ich jeszcze pewnymi szczegółami. Wspomnieć należy więc o odezwach, rozrzuconych po mieście z pierwszych automobili, które ukazały się na ulicach, tudzież o przemowie jakiegoś pułkownika z galeryi kawiarni Avenue, zwrócił się on do publiczności polskiej z odezwą, względnie słowami manifestu naczelnego dowódcy armii rosyjskiej. Manifest ten rozrzucono właśnie po mieście razem z podobnymi doń manifestami do Rusinów i Czechów.

Z manifestem do Polaków ukazał się podobny i do rosyjskiego narodu w Galicyi, mimo, że narodu takiego nie ma wcale tutaj, a reprezentować go usiłują ludzie, którzy bez dokładnego słownika nie byliby w stanie zrozumieć nawet tej odezwy, właściwie do nich tylko skierowanej. Nie potrzeba też dodawać, że jak poprzednia tak i ta nie zajęła nikogo niczem więcej, jak chyba tylko swą literacką, poetycką stroną. Dla kompletu rozrzucono też odezwy do Czechów, ale w bardzo małej tylko liczbie egzemplarzy - nad tą to już całkowicie przeszli wszyscy do porządku dziennego tak, że i ślad po niej nie pozostał w mieście. Sporo więc momentów ciekawych przeżyli ci, co dnia owego niezapomnianego obecni byli we Lwowie. Z troską jednak o swoich najbliższych przyjmowali oni wszystko to bardzo obojętnie, chwytając się natomiast byle iskierki nadziei, że jeszcze nic nie stracone i że czekać tylko końca należy. To co koło nich bezpośrednio się rozgrywało zainteresować ich mogło tylko wtedy, kiedy osobiście na to reagować musieli, tak dalece wrażliwość wyczerpana została przygnębieniem, rozczarowaniem, żalem i wszelkimi możliwemi uczuciami najsprzeczniejszemi. Mało więc, bardzo mało ludzi było w tym dniu we Lwowie, którzy zdawać sobie mogli sprawę z tego, co się w ich oczach działo, co w dowód łaski losów przeżywać im danem było.

Po licznych wrażeniach dnia 3. września doczekali się Lwowianie mało co spokojniejszego piątku (4 września). Rano internowano w hotelu George'a zakładników wspomnianych, których komendant wojsk rosyjskich przyjął w całości, jak ich miasto zaproponowało, internowano ich na 2-3 dni, poczem wolno im było wrócić do swoich rodzin. Tymczasem zaś na wieży ratuszowej pokazała się, w miejsce białej, flaga o kolorach rosyjskich. Flagi podobne rozkazał komendant zawiesić na wszystkich budynkach ukraińskich, a przede wszystkim na "Proświcie", tudzież na gmachach rządowych. Właścicieli domów prywatnych nie nagabywano na razie o to. Wszystkich, którzy dnia tego rano okazali się na mieście, zwróciły uwagę nowe ogłoszenia wojennego gubernatora, pułkownika Szeremetjewa. Wobec mającego nastąpić dnia tego uroczystego wmarszu armii rosyjskiej, po internowaniu zakładników, gubernator zwrócił się do ludności z następującym rozporządzeniem w języku polskim i rosyjskim:


"Mieszkańcy Miasta Lwowa!
Pragnę, by mieszkańcy miasta Lwowa zachowali spokój podczas wkroczenia armii rosyjskiej.
Moneta rosyjska ma być przyjmowana licząc koronę po 30 kopiejek.
Sprzedaż spirytusu, wódki, wina i piwa jest zabroniona.
Kto wbrew zakazowi sprzedaje spirytualia, będzie surowo karany a napoje będą zniszczone.
Ktokolwiek by miał jakie życzenia, może się udać do mnie każdego czasu, w ratuszu w apartamencie prezydenta miasta.
We Lwowie, dnia 22 sierpnia (4 września) 1914.
Gubernator wojskowy
Pułkownik Sergiusz Cheremeteff".

 
Dopełnieniem niejako powyższego rozporządzenia, ale skierowanem bardziej do żołnierzy, niż do ludności miasta, jest drugie ogłoszenie, opublikowane dnia tego, a opiewające:


"Rozkaz!
Każdy, kto wykroczy przeciw prawu i porządkowi, a zwłaszcza rabuje i kradnie, będzie karany wedle prawa wojennego.
We Lwowie, 23 sierpnia (4 września) 1914.
Gubernator wojskowy
Pułkownik Sergiusz Cheremeteff". 
 

Ponieważ Lwowianie najbardziej się właśnie obawiali owych rozbojów i kradzieży, z zadowoleniem więc przyjęli do wiadomości to ostre zarządzenie, chociaż niekoniecznie czuli się bezpiecznymi przed ludźmi, których aż specjalnie uczyć trzeba przyzwoitego zachowania się. Nadzieję jednak żywili wszyscy, iż Lwów to wielkie miasto, a zatem nigdy nie będzie tak, by zostać miał kiedyś bez władz wyższych, które chyba potrafią trzymać w ryzach szeroką naturę wojsk swoich, a zwłaszcza osławionych kozaków. Po rozkazie tym okazał się zaraz drugi, również dotykający kwestyi cudzego mienia, a interesujący zwłaszcza kupców i właścicieli gospodarstw. Brzmi on w przekładzie polskim następująco:


"Rozkaz Nr. 2.
Nikt nie ma prawa brać w sklepach i składach lub od prywatnych osób w mieście Lwowie dobytku, przedmiotów, koni, bydła lub czegokolwiek, jak tylko za pieniądze.
Przedmioty podlegające rekwizycyi, wskazane już są przeze mnie i będą rozglądane przez komisyję rekwizycyjną, pod przewodnictwem oficera, zasiadającego w Radzie miejskiej.
Lwów, 23 sierpnia (4 września) 1914.
Gubernator wojskowy
Pułkownik Cheremeteff".
  

Najważniejszym jednak wypadkiem dnia był był zapowiedziany wmarsz armii rosyjskiej do Lwowa w całej paradzie wojennej. I istotnie od najwcześniejszego ranka przechodziły przez główne ulice ogromne masy wojsk najrozmaitszej broni, od strony rogatki Łyczakowskiej i Zielonej. Lawiną wprost waliły one przed siebie, trwożąc przechodniów olbrzymią swą masą, kiedy spojrzało się na ten gigantyczny pochód z dołu ulicy Łyczakowskiej ku górze, to był to widok jakby jakiegoś mitycznego potwora, najeżonego niezliczonem mnóstwem bagnetów, rozchwianych w takt szybkiego marszu, a nie mających, zdaje się, całkiem końca. Po konnicy spieszyła piechota ósemkami w takt przeraźliwej muzyki lub świstów donośnych na palcach. Kto mógł oglądać te nieprzeliczone tłumy, spieszące przed siebie cały niemal tydzień bez przestanku, ten już nigdy nie zapomni groźnego tego widowiska, które też nadzwyczaj przygnębiająco oddziałało na wszystkich we Lwowie. Widziałem nawet mężczyzn, powstrzymujących z trudem łzy, co same cisnęły się do oczu na myśl okrutną, że szarańcza ta ciągnie na naszych braci, mężów i synów. Z ulic się więc usuwano, byle tylko nie oglądać smutnego tego nad wyraz widoku, byle nie słyszeć okrutnej muzyki, co bezwzględnie znęcała się nad rozprzężonymi, zbolałymi nerwami, jakby przedrzeźniając się ze smutku i przygnębienia wszystkich. Do niemożliwych zaś granic denerwował przechodniów charakterystyczny świst na palcach, akompaniujący śpiewom tysięcy gardzieli - świstu tego i śpiewów nasłuchali się Lwowianie do niezapomnienia już na całe życie, ale najprzykrzejsze chyba wrażenie pozostało wszystkim po tych pierwszych dniach przemarszu przez miasto. Dla pamięci zapisujemy tu słowa pieśni, z którą wojska rosyjskie weszły po raz pierwszy do Lwowa i którą też śpiewały do ostatnich dni swego powodzenia. Brzmią one następująco:


"Pyszet, pyszet Awstrja, 
Pyszet russkomu carju,
Razobju ja wsiu Rassiju,
Sam ja w Kijew żyt pajdu.
Zażuryłsia car wielikij,
Sam on chodyt pa Maskwie.
Nie żyrysja car wielikij,
My Rassiju nie dadim,
Sabjeriom my wojska mnogo,
Pajdom s Awstrijcem wojowat,
Perejd'om Karpatskie gory,
Budiem zimu zimowat,
Prazimujem etu zimu,
Budiem w łagierach stojat". 


Co jeden oddział przeszedł, to nowe wydawał świsty, pohukiwania i okrzyki, a już nie byle jak dopisywały muzyki, na szczęście bardzo nieliczne. Szczególny widok przedstawiały oddziały, idące od rogatki Łyczakowskiej, bezpośrednio z Winnik, gdzie znajdowała się fabryka tytoniu - na bagnetach zawieszone mieli żołnierze tobołki wypełnione najlepszymi wyrobami tytoniowymi, cygarami drogiemi i papierosami. W marszu idąc, chętnie pozbywali się tych ciężarów za byle grosz, sprzedając nadarzającym się amatorom. Bardzo szybko jednak ustalili pewnego rodzaju taryfę, a mianowicie jedną koronę za słabsze gatunki, a dwie za lepsze i w ten sposób sprzedawali je przemyślnym (oczywiście) żydkom, którzy zorientowawszy się, że nie taki dyabeł straszny, jak go malowano, nie tylko że rzucili się do "uczciwego" handlu, ale i wnet znaleźli sposób na Moskala, pchając żołnierzom, nie rozumiejącym się na monecie austryackiej, zamiast korony - dwudziestohalerzówki, zapewniając, że płacą jak najrzetelniej. Powstały z tego powodu najrozmaitsze nieporozumienia, bo żołnierze zauważywszy to, zwracali się do innych przechodniów z zapytaniem, czy rzetelny to pieniądz, po przekonaniu się, że jeszcze na rogatce okpieni zostali przez oczekujących ich tam żydków, odgrażali się pod adresem ich w nie bardzo sympatycznych zapewnieniach.

Po południu odbyła się na placu Maryackim uroczysta defilada z muzykami przed jakimś wyższym oficerem na koniu i to zakończyło uroczystości tego dnia. Dla urozmaicenia zaś Lwowianom programu jego, kilka oddziałów w czasie przemarszu przed południem ostrzeliwało areoplan austryacki, który pojawił się nad miastem, ale ku zadowoleniu widzów nie uczyniło mu nic złego. W dalszych ulicach strzelanina ta wywołała ogromny popłoch, ponieważ nie umiano sobie z razu wytłumaczyć przyczyny jej. Niepokój pewien wywołała też wiadomość, że władze poleciły prokuratoryi uwolnienie około 180 więźniów politycznych, którzy do tej pory pozostawali w więzieniu sądu karnego, jako podejrzani o szpiegostwo i agitacye antyaustryackie. Obawiano się, że będzie to tajna policya rosyjska, której metody i sposoby znane u nas były dotychczas tylko z opowiadań, a poznane być miały obecnie na własnej skórze. I nie omylono się zbytnio. Rosyanie w ogóle szybko wzięli się do urządzania miasta według swego programu. Od razu zajęli się uruchomieniem kolei na obu dworcach, podjęciem prac na poczcie głównej, zrestaurowaniem telefonów itp. Służbę kolejową zorganizowali w ten sposób, że w ciągu jednego dnia doprowadzili do porządku obsługę elektryczną, następnie warsztaty mechaniczne, stacyę osobową i towarową. We wszystkich tych działach kierownicy chcieli obsadzić miejsca dawnemi siłami, ale tylko kilku zgłosiło się z miejscowych. Zapowiedziano w najbliższym czasie doprowadzenie do porządku i otwarcie linii Lwów-Podwołoczyska i Lwów-Brody przez Krasne. Do telefonów wezwano mechaników, oraz funkcyonaryuszki centrali telefonicznej, celem podjęcia ruchu. Z polecenia prezydium miasta objął zorganizowanie i kierownictwo telefonów miejskich emerytowany radca pocztowy J. Chołodecki. Na razie otrzymać mieli połączenie wszyscy dotychczasowi abonenci w obrębie miasta dla rozmów lokalnych.




Wymienieni już zakładnicy pozostawali przez cały dzień przemarszu armii w ratuszu, skąd wieczorem pod strażą odprowadzono ich na nocleg do przygotowanych dla nich 16 pokoi w hotelu George'a. W klauzurze tej przebywali dwa dni i jedną noc, jadali i przebywali w hotelu, otrzymując do obiadów i kolacyi - stosownie do antyalkoholicznych zarządzeń władz rosyjskich - wodę mineralną. Na noc miał każdy pokój z przedpokojem, zamkniętym z zewnątrz na klucz, który znajdował się u strażnika.






"Lwów był zawsze najbardziej bez trwogi. Tu serca Polski biły najśmielej. Kto pragnął odetchnąć uczuciem wolności i nawiązać nić tradycyjną myśli czy walki o niepodległość Polski, musiał oprzeć pracę o Lwów, gdzie biły serca goręcej rwące się do wolności. Na tarczy waszej herbowej wypisane są słowa: "Zawsze wierny" ("Semper Fidelis")


MARSZAŁEK JÓZEF PIŁSUDSKI




JÓZEF PIŁSUDSKI NA OTWARCIU 
TARGÓW WSCHODNICH WE LWOWIE
(1925)




CDN. 
 

niedziela, 29 sierpnia 2021

HISTORIA ŻYCIA WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. CLI

TWÓRCY EUROPEJSKICH CYWILIZACJI

SŁOWIANIE I CELTOWIE

 



 

PIERWSZE EUROPEJSKIE CYWILIZACJE:

SŁOWIANIE

(SŁOWIANIE W GRECJI I NA BLISKIM WSCHODZIE)

(ok. 1800 r. p.n.e. - ok. 1180 r. p.n.e.)

Cz. IX

 

 
BLISKI WSCHÓD W OGNIU SŁOWIAŃSKICH ŻAGIEW
(ok. 1200 r. p.n.e. - ok. 1170 r. p.n.e.)
Cz. IV
  




 

SYRIA, PALESTYNA, EGIPT

KU PIRAMIDOM

Cz. II





 
 
 UGARIT
(ok. 1190 r. p.n.e.)
Cz. I
 

 
 Dawno minęły czasy potęgi wielkich władców Jamhadu i Syria tradycyjnie już weszła w strefę wpływów poszczególnych bliskowschodnich mocarstw. Co prawda czasy świetności Jamhadu trwały aż trzysta lat (od ok. 1757 r. p.n.e., gdy władca Babilonii - Hammurabi zdobył i zburzył potężne miasto-państwo Mari, które było głównym konkurentem handlowym Aleppo, co też pozwoliło władcom z tego miasta wejść na drogę ku potędze, a najlepszy swój czas przeżywała Syria za rządów Idrimiego I [ok. 1510 - ok. 1480 p.n.e.], lecz już po jego śmierci nastąpił stopniowy upadek, zakończony ostatecznie poddaniem się miast-państw Jamhadu pod dominację Egiptu ok. 1447 r. p.n.e.). Syria tradycyjnie zawsze podlegała silniejszym od siebie krajom, gdyż sama nigdy nie potrafiła się zjednoczyć i zawalczyć o dominację na wschodnim basenie Morza Śródziemnego, dlatego też okres wielkości miast-państw Jamhadu (Aleppo i Alalach) jest pewnego rodzaju ewenementem w dziejach antycznej Syrii. Jednak Jamhad tylko symbolicznie zdołał podporządkować sobie fenickich mieszkańców Ugarit - potężnego miasta portowego, leżącego u wrót do Kizzuwatny (Cylicji) i kontrolującego handel morski z wieloma śródziemnomorskimi ośrodkami. Miasto to było bardzo stare (badania archeologiczne odsłoniły warstwy zasiedlenia, sięgające aż... VII tysiąclecia p.n.e.), ale pierwszy okres jego potęgi, rozpoczął się dopiero ok. 2000 r. p.n.e., gdy miasto zostało realnie zasiedlone i przestało przypominać dużą wieś otoczoną fortyfikacjami obronnymi. W ciągu kolejnych 300 lat, miasto przeżywało okres rozkwitu, a w tym czasie powstały dwie monumentalne świątynie (Baala i Dagona), choć według archeologów budowle te, bez wątpienia powstały na miejscu wcześniejszych tego typu przybytków, tyle że znacznie mniejszych i mniej trwałych. Upadek zaczął się ok. 1700 r. p.n.e. - wraz z migracją Hyksosów na południe i postępował przez kolejne dziesięciolecia, czego efektem był zanik handlu i szlaków morskich, a co za tym idzie - znaczne zubożenie ludności miasta i jej emigracja.

Kolejne odrodzenie nastąpiło ok. 1450 r. p.n.e. wraz z egipską ekspansją militarną w kierunku Eufratu. Gdy dywizje Amona, Re, Ozyrysa, Seta i Ptaha zmierzały na czele z Mencheperre Totmesem III ku Waszszuganni (stolicy państwa Mitanni), dla Ugarit zaczynał się kolejny "złoty wiek", gdyż miasto to znalazło się w obrębie wpływów Egiptu i mogło do woli handlować z wszystkimi ośrodkami Lewantu (będącymi w obrębie wpływów Egiptu) oraz - po raz pierwszy - z Ahhijawą (Grecją Achajską). Pomimo że władcy Ugarit często lawirowali pomiędzy Egiptem a Mitanni czy potem krajem Hatti, to jednak polityka ta, w niczym nie przeszkadzała robieniu wielkich interesów i bogaceniu się zarówno dworu królewskiego (w tym okresie np. powstał w Ugarit imponujący pałac królewski), jak i jego mieszkańców. To też świadczyło o tym, że miasto - pomimo oficjalnie deklarowanej podległości jednemu lub drugiemu mocarstwu, tak naprawdę było w dużym stopniu niezależne i prowadziło swoją własną politykę - oczywiście o tyle, o ile pozwalały na to okoliczności i zasoby (ludzkie, finansowe oraz gospodarcze) jednego (choć dużego) lewantyńskiego miasta. Upadek rządów egipskich w Syrii, w okresie tzw.: "Amarneńskiej Reformy Religijnej" Echnatona (ok. 1350-1320 r. p.n.e.), jeszcze bardziej przysłużył się potędze miasta, które teraz zaczęło rozciągać swe wpływy (handlowe, choć często szła za tym również i dominacja polityczna) na inne miasta dawnego Jamhadu (nie tylko zresztą tam). W tym mniej więcej czasie (połowa XIV stulecia p.n.e.) władcy Ugarit zaangażowali się w tzw.: "Ruch Abdiaszirty" z Amurru (a konkretnie z miasta Sumur), który opowiedział się przeciwko Egiptowi i dążył do niezależności miast-państw Syrii lub przynajmniej "lekkiej" dominacji Hetytów, w zamian za ich pomoc w zrzuceniu egipskich kajdan (w rzeczywistości Egipcjanie nie okupowali ziem syryjskich, ograniczając się jedynie do utrzymywania kilku stałych posterunków wojskowych i polegania na władcach, wychowanych w Tebach lub Memfis i wprowadzonych na lokalne trony z poparciem faraona). Jednak była to zaledwie zagrywka polityczna bez większego znaczenia w dziejach Ugarit, a okres lat 1350-1260 p.n.e. (czyli walki o dominację nad Syrią Egiptu i Hetytów), oraz ok. 1260-1190 r. p.n.e. (Ugarit w strefie wpływów hetyckich, szczególnie od czasu zawarcia owego słynnego traktatu pokojowego, pomiędzy Ramzesem II a Hattusilisem III z 1258 r. p.n.e.) to były najlepsze i najświetniejsze lata dla miasta. Swoista cisza przed (słowiańską) burzą, która nieuchronnie zmierzała już ku Syrii.




Warto też nadmienić, że władcy Ugarit nikną w mrokach dziejów i pierwszym poświadczonym oficjalnie na odnalezionej pieczęci, jest niejaki - Nikmadu, oraz jego syn Jakarum (obaj żyjący w XIX wieku p.n.e.). Nie wiadomo nic o dynastiach Ugarit, a stała lista królów obejmuje ostatnich władców tuż przed zagładą miasta (a należy pamiętać, i do tego jeszcze powrócę, że była to zagłada totalna, która uśmierciła miasto na... ponad sześć stuleci, oraz że ocaleli z pogromu mieszkańcy, którzy uciekli na prowincję, nigdy już nie powrócili do ruin Ugarit, mimo że wielu z nich zakopało tam swoje kosztowności - odnalezione potem przez archeologów). A są to kolejno: Ammisztamru I (panował w czasach rządów w Egipcie faraona Echnatona i pisywał do niego listy, odnalezione następnie w ruinach Achetatonu). Jego syn i następca Nikmadu II, który zerwał stosunki z Egiptem jeszcze za czasów Echnatona i związał się z Hetytami (miało to miejsce ok. 1340 r. p.n.e. lub nieco później). Jednak władcy z Hattusas - w zamian za "ochronę" przed Egiptem, zmusili Nikmadu II do "podzielenia" się zyskami, jakie miasto ciągnęło z rozwiniętego handlu i przeżywającego rozkwit rzemiosła i nałożyli na Ugarit srogi haracz. Król jednak przerzucił ten wątpliwy obowiązek, na barki zależnej od Ugarit ludności okolicznych miast i wsi (zachowała się lista ok. 80 miejscowości, na które Nikmadu II nałożył daninę, aby spłacić haracz "słońcu", bo na taki cel zbierano daninę, co łatwo można było połączyć z władcami kraju Hetytów, którzy taki właśnie tytuł nosili). Dwaj kolejni władcy: Archalba i Nikmepa byli synami Nikmadu II i panowali krótko (szczególnie ten pierwszy, który postanowił zaprzestać płacenia daniny Hetytom i odzyskać pełną niezależność. Skończyło się to jego upadkiem i zastąpieniem nowym władcą, jego przyrodnim bratem Nikempą). Król Nikempa, wstępując na tron po swym bracie, musiał się zgodzić na utratę części terytorium jaka dotąd należała do Ugarit i podporządkować się hetyckiemu wicekrólowi z Karkemisz. Ale w zamian uzyskał zmniejszenie daniny, co było dużym sukcesem dla miasta i jego mieszkańców. W tym mniej więcej czasie, wojska z Ugarit wzięły też udział - u boku Hetytów - w bitwie z Egiptem pod Kadesz (1274 r. p.n.e.). 

Ostatecznie tron objął Ammisztamru II (syn Nikmepy), za którego to panowania (ok. 1250 - ok. 1220 r. p.n.e.) miał miejsce poważny skandal obyczajowy. Oto bowiem król ożenił się z córką władcy Amurru - Bentesziny, czyli było to zwykłe w tamtych czasach małżeństwo polityczno-dynastyczne. Ale małżonka Ammisztamru (jak odnotował to w swym spisanym w języku akadyjskim dokumencie - król Hetytów Tuadchalija IV, który chwalił się że: "Przed moim majestatem (...) Ammisztamru król Ugarit, pojął za żonę córkę Bentesziny, króla Amurru, Ale ona wysilała się tylko aby przyprawić Ammisztamru o ból głowy") nie należała do najwierniejszych niewiast. Ów eufemizm iż przyprawiała króla "o bólu głowy" skrywa w sobie fakt, że nowa żona władcy Ugarit po prostu była mu niewierna. Oczywiście w takich warunkach Ammisztamru zapragnął czym prędzej się rozwieść, tym bardziej że miał podejrzenia, co do syna którego z nią spłodził - imieniem Utriszarruma. Jednak rozwód z winy żony oznaczał przejęcie jej posagu przez męża i wydalenie jej do ojca, a to już powodowało poważne reperkusje polityczne w całym regionie, gdyż król Benteszina odgrażał się, że jeśli Ammisztamru wypędzi jego córkę, będzie to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. Tuadchalija IV nie mógł sobie pozwolić, aby pod jego nosem wybuchł konflikt dwóch wasali, który mógł się przerodzić w poważniejszą wojnę w całej Syrii. Dlatego też co prawda zezwolił Ammisztamru na oddalenie małżonki (jeśli on miał pewność, że ta rzeczywiście przyprawiła go "o ból głowy"), ale w takim razie musiał zwrócić jej cały posag, a Utriszarrumę wyznaczyć swym następcą - chyba że syn zapragnąłby podążyć za matką. Konkretne sprawy majątkowe miał jeszcze osobiście dopracować wicekról z Karkemisz, ale wybuch wojny nie wchodził w grę - świadczyłby bowiem o upadku znaczenia kraju Hetytów i ich nieumiejętności zapanowania nad wasalami. Ostatecznie córka Bentesziny została wydalona z Ugarit, zaś Utriszarruma nie objął tronu po swym ojcu (musiał więc pójść z matką), a następcą Ammisztamru II został jego syn, spłodzony z innej kobiety - Ibiranu. O rządach tego władcy wiadomo tylko tyle, że wysłał wojska na pomoc Hetytom walczącym z Asyryjczykami na wschodzie. Po nim zaś tron objęli jego dwaj synowie, najpierw - Nikmadu III, a następnie Hammurapi (Ammurapi), który to doczekał owego feralnego dnia, gdy Ugarit ostatecznie stanęło w ogniu i już nigdy więcej się nie odrodziło.




Znane są przynajmniej trzy duże domy handlowe z miasta Ugarit (trzy rodu kupieckie), istniejące mniej więcej pomiędzy bitwą pod Kadesz, a upadkiem miasta. Były to.: "Dom Rapanu" (w którym znaleziono szereg tabliczek klinowych z zawartymi umowami handlowymi z wieloma krajami od Grecji, po Egipt i aż do Asyrii). Drugim był "Dom Jabninu" (gdzie też znaleziono tabliczki w języku akadyjskim i ugaryckim), a także "Dom Urtenu". Nazwy tych wszystkich domów, biorą się od imion ich przedstawicieli, ale należy pamiętać że owe trzy wymienione rody, zapewne nie były jedyne i zamożność Ugarit budowało o wiele więcej kupców, których stać było na wystawienie własnych statków do przewozu towarów. A handlowano wszystkim, co było wówczas potrzebne i na co można było znaleźć popyt, a więc: winem, oliwą z oliwek, pszenicą, luksusowymi naczyniami, bronią a także - jakżeby inaczej - również i niewolnikami. W Mykenach oraz Tirynsie zaopatrywano się w ceramikę, a także przedmioty codziennego użytku, w Egipcie kupowano najczęściej pszenicę oraz wonności, a sprzedawano niewolników. Asyryjczycy pożądali zaś pięknie barwionych szat z lnu lub wełny, z których słynęło miasto Ugarit. W kraju Hetytów kupowano zaś doskonałą broń żelazną, która coraz częściej wypierała dotychczasową broń, wykonaną z brązu (żelazne miecze, włócznie i strzały były znacznie trwalsze i znacznie mocniejsze niźli te zrobione z brązu, a czasem zdarzało się też, że żelazny miecz przecinał w pół miecz brązowy w trakcie walki). Miasto prowadziło kontakty handlowe w zasadzie aż do chwili swego upadku, czego dowodem są zapisane tabliczki klinowe z czekającymi na wysłanie do odbiorców towarami (czyli można uznać, że najazd "Ludów Morza" zastał ich zupełnie nieprzygotowanych do obrony). Niestety, nigdy już do nich nie dotarły, gdyż na miasto spadł najazd "Ludów Północy", który zamienił kwitnący ośrodek handlowy w stertę ruin - a miejsce to stało się zapewne przeklęte nawet dla tych, którzy w porę zdążyli je opuścić (ponoć uciekło prawie 8000 ludzi, czyli wcale nie tak mało). Nigdy już tam nie powrócili, nigdy nie odzyskali swej własności, a kolejne miasto, jaki powstanie na tych ziemiach, zostanie założone dopiero w czasach... perskich, czyli ponad sześć stuleci po przejściu przez Syrię pochodu "Ludów Morza". 

Ale o tym, jak wyglądała zagłada Ugarit (i kilku innych najbliższych miast) opowiem w następnej części, a także wyjaśnię dlaczego uważam rok 1190 p.n.e. (a nie 1177 p.n.e.) za najbardziej prawdopodobny do dokonania tego najazdu. A potem przejdziemy do opisu innych miast Syrii i Palestyny, aż ostatecznie dojdziemy do Egiptu, a wtedy przekonamy się, czy Egipcjanie, którzy tak bardzo chełpili się swym zwycięstwem nad najeźdźcami w Północy (np. stela faraona Ramzesa III) rzeczywiście odnieśli tak wielkie i decydujące zwycięstwo, o jakim piszą? Opowiem też o kolonizacji zdobytych ziem przez "Ludy Morza" i o tym, jaki to odcisnęło wpływ na dzieje Europy oraz na współczesną kulturę (nie mylić proszę z neomarksistowską antykulturą, którą obecnie promuje się na wszelkich "postępowych" uniwersytetach).






CDN.
 

sobota, 28 sierpnia 2021

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. XLIII

PONOWNE ODRODZENIE POPRZEZ

POZNANIE SAMEGO SIEBIE

Cz. XII




 

 
RELACJA KATARZYNY W CZASIE
TERAPII HIPNOTERAPEUTYCZNEJ
 

 
 Kiedy tydzień później Katarzyna znowu przyszła, czekała na nią taśma z niezwykłym dialogiem z poprzedniego seansu, gdy po relacji z dawnego wcielenia objawiła mi niebiańską poezję. Poinformowałem ją, że opowiedziała mi wtedy o swych przeżyciach po śmierci, ale nie pamiętała ani stanu pomiędzy wcieleniami, ani tego duchowego, i najwyraźniej nie interesowała się tym, co mówię. Ponieważ czuła zdecydowaną poprawę i była w dobrym nastroju, nie miała ochoty zapoznać się z tym materiałem. Poza tym oświadczyła mi, że to wszystko jest wręcz "niesamowite". Z trudem nakłoniłem ją, żeby jednak posłuchała. Przecież właśnie dzięki niej to wspaniałe, podnoszące na duchu przeżycie stało się moim udziałem i dlatego razem z nią chciałem je dzielić. Zaledwie przez kilka minut słuchała swego szeptu, płynącego z taśmy i poprosiła, żebym wyłączył magnetofon. Powtórzyła znowu, że to jest "niesamowite", i dodała, iż sprawia jej przykrość. W odpowiedzi spokojnie zacytowałem słowa Mistrza-poety: "To jest dla ciebie, nie dla niej". Ciekaw byłem, jak długo jeszcze trwać będą te seanse, ponieważ z każdym tygodniem Katarzyna czuła się coraz lepiej, choć nadal bała się zamkniętych miejsc i nadal jej kontakty ze Stuartem były burzliwe.

Już wiele miesięcy temu zaniechałem seansów tradycyjnej psychoterapii, nie były potrzebne. Teraz zawsze na początku rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w ciągu tygodnia, a potem szybko przechodziliśmy do hipnozy, do wędrówek w przeszłość. Katarzyna wskutek tego, że przypomniała sobie bolesne przeżycia fizyczne i psychiczne z poprzednich wcieleń, a także uświadomiła te mniejsze, codzienne, była właściwie wyleczona. Jej fobie i ataki lęku zniknęły. Nie bała się śmierci i umierania. Nie bała się tego, że straci nad sobą kontrolę. Obecnie psychiatrzy, lecząc pacjentów z objawami takimi jak u Katarzyny, stosują duże dawki środków uspokajających i antydepresyjnych oraz intensywną psychoterapię indywidualną lub grupową. Wielu psychiatrów wierzy, że przyczyny tego rodzaju symptomów są natury biologicznej, że powodem ich jest brak jednego lub kilku składników chemicznych w mózgu. Kiedy tym razem wprowadziłem Katarzynę w głęboki trans hipnotyczny, pomyślałem, jak to dobrze, że w ciągu kilku tygodni bez lekarstw i tradycyjnej terapii indywidualnej lub grupowej została prawie wyleczona. To nie było tylko przytłumienie objawów, ani zaciskania zębów i życie mimo ustawicznych stanów lękowych. Objawy ustąpiły na skutek kuracji, a promienna i radosna Katarzyna była szczęśliwa ponad moje wszelkie oczekiwania. Znowu zaczęła cicho szeptać:

- Jestem w budynku jakby z kopulastym sufitem. Ten sklepiony sufit jest błękitno-niebieski. Wraz ze mną są inni ludzie. Ubrani są w... w coś starego, w jakby suknie bardzo stare i bardzo brudne. Nie wiem, jak się tu znaleźliśmy. W tej sali jest wiele posągów. Są też jakieś przedmioty stojące na kamiennych postumentach. Na końcu sali jest wielki złoty posąg. Wygląda... Ta postać jest bardzo duża, ze skrzydłami. I bardzo zła. W tej sali jest gorąco, bardzo gorąco... Dlatego tak gorąco, że nie ma tu żadnych otworów. Musimy trzymać się z dala od wsi. Coś złego dzieje się z nami.

- Czy jesteś chora?

- Tak. My wszyscy jesteśmy chorzy. Nie wiem na co, ale nasza skóra obumiera, staje się czarna. Bardzo mi zimno. Powietrze jest bardzo suche, duszne. Nie możemy wrócić do wsi. Musimy być z dala od niej. Niektórzy ludzie mają zniekształcone twarze. 

To musiała być jakaś okropna podobna do trądu choroba. Jeśli Katarzyna miała kiedyś wspaniałe życie, to jeszcze na nie nie natrafiliśmy.

- Jak długo musisz tam pozostać?

- Na zawsze - odparła ponuro - aż umrzemy. Na to nie ma lekarstwa.

- Czy wiesz, jak się ta choroba nazywa?

- Nie. Skóra wysycha i kurczy się. Jestem tu od lat. Ale są tacy, którzy dopiero przyszli. Nie ma stąd powrotu. Zostaliśmy wyrzuceni, żeby tu umrzeć. 

Cóż za okropne życie miała w tej jakby jaskini.

- Musimy polować, żeby zdobyć pożywienie. Widzę dzikie zwierzę, na które polujemy... ma rogi. Jest brunatne z rogami, wielkimi rogami.

- Czy ktoś was odwiedza?

- Nikt nie może się do nas zbliżyć, bo także zachorowałby. Zostaliśmy przeklęci... za zło, które wyrządziliśmy. I to jest nasza kara.

Zasady jej teologii stale zmieniały się, zależnie od wcielenia. Dopiero po śmierci, kiedy była duchem, otaczał ją spokój, życzliwość.

- Czy wiesz, który to rok?

- Straciliśmy rachubę czasu. Jesteśmy chorzy, czekamy tylko na śmierć.

- Nie ma żadnej nadziei? - mnie też udzieliła się jej rozpacz.

- Nie ma żadnej nadziei. Wszyscy umrzemy. I tak mnie bolą ręce. Jestem bardzo słaba. I stara. Trudno mi się poruszać...

- A co stanie się, kiedy wcale nie będziesz mogła się poruszać?

- Przeniosą mnie do innej jaskini i zostawią, żebym tam umarła.

- A co robią ze zmarłymi?

- Pieczętują wejście do jaskini.

- Czy zdarza się, że pieczętują wejście, nim ktoś zmarł? - starałem się znaleźć przyczynę jej strachu przed zamknięciem.

- Nie wiem. Nigdy tam nie byłam. Jestem w sali razem z innymi ludźmi, jest bardzo gorąco. Leżę pod ścianą.

- Do czego służy ta sala?

- Żeby oddawać cześć... wielu bogom. Jest bardzo gorąco. 

Poleciłem jej posunąć się naprzód w czasie.

- Widzę coś białego. Coś białego w rodzaju baldachimu. Kogoś przenoszą.

- Ciebie?

- Nie wiem. Z radością powitam śmierć. Tak bardzo cierpię.

Katarzyna miała usta zaciśnięte z bólu i ciężko oddychała z powodu gorąca w jaskini. Poprowadziłem ją do dnia jej śmierci. Nadal z trudem łapała powietrze.

- Trudno ci oddychać.

- Tak gorąco tu... gorąco i bardzo ciemno. Nic nie widzę... i nie mogę się poruszać.

- Umierała sparaliżowana, samotna w gorącej ciemnej jaskini, do której zapieczętowano już wejście. Była przerażona, nieszczęśliwa. Jej oddech stał się szybszy, nieregularny, umarła. I tak się nareszcie skończyło jej pełne udręki życie.

- Czuję się bardzo lekko... jak bym szybowała. Bardzo tu jasno. O, jak cudownie!

- Czy cię coś boli?

- Nie! - urwała i czekała na Mistrzów. Ale zamiast tego została jakby porwana.

- Spadam bardzo szybko. Wracam do jakiegoś ciała!

- Była tak samo zdumiona jak ja.




- Widzę budowle, budowle z okrągłymi kolumnami. Bardzo wiele jest tych budynków. My jesteśmy na zewnątrz. Czemuś się przyglądamy... Ludzie mają bardzo śmieszne maski, zakrywają sobie twarze. To jakaś uroczystość. Ubrani są w długie szaty i noszą maski zakrywające twarze. Udają, że są kimś innym. Stoją na podeście... nad którym my siedzimy.

- Czy oglądasz sztukę?

- Tak.

- Jak wyglądasz? Spójrz na siebie.

- Mam brązowe włosy, splecione w warkocz. - urwała.

Jej opis samej siebie i obecność drzew oliwkowych przypomniały mi wcielenie Katarzyny piętnaście stuleci przed narodzeniem Chrystusa, kiedy ja byłem jej nauczycielem. Diogenesem. Postanowiłem to sprawdzić.

- Czy wiesz, jaki to rok?

- Nie.

- Czy są z tobą ludzie, których znasz?

- Tak, obok mnie siedzi mój mąż. Nie znam go w obecnym życiu.

- Czy masz dzieci?

- Jestem teraz przy nadziei. 

Ciekawy był dobór słów Katarzyny, jakiś staroświecki, całkiem różny od jej współczesnego stylu.

- Czy jest tam twój ojciec?

- Nie widzę go. Ty tu gdzieś jesteś... ale nie koło mnie.

A więc miałem rację. Cofnęliśmy się o trzydzieści pięć stuleci.

- Co ja tam robię? 

- Teraz się rozglądasz, w ogóle uczysz... Nauczyliśmy się od ciebie wielu śmiesznych rzeczy o kwadratach i kołach. Diogenesie, jesteś tu.

- Co więcej wiesz o mnie?

- Jesteś stary. Jakoś jesteśmy spokrewnieni... ty jesteś bratem mojej matki.

- Czy znasz kogoś więcej z mojej rodziny?

- Znam twoją żonę... i twoje dzieci. Masz synów. Dwóch jest starszych ode mnie. Moja matka umarła bardzo młodo.

- Czy to ojciec cię wychowywał?

- Tak, ale teraz jestem mężatką.

- Oczekujesz dziecka?

- Chyba tak. Nie chciałabym umrzeć podczas porodu.

- Czy to właśnie przydarzyło się twojej matce?

- Tak.

- I boisz się, że tak samo będzie z tobą.

- To się często zdarza.

- Czy to jest twoje pierwsze dziecko?

- Tak. I bardzo się boję. To będzie wkrótce. Jestem bardzo gruba. Ciężko mi się ruszać... Jest zimno.

Sama przesunęła się do przodu w czasie. Dziecko miało się właśnie urodzić. Katarzyna nigdy nie miała dziecka, a ja nie odbierałem żadnego porodu od czternastu lat, kiedy odbywałem praktykę położniczą podczas studiów medycznych.

- Gdzie jesteś? - spytałem.

- Leżę na czymś kamiennym. Jest bardzo zimno. Mam bóle... Ktoś musi mi pomóc. Ktoś musi mi pomóc.

- Poleciłem jej, żeby głęboko oddychała, to dziecko urodzi się bez bólu. Oddychała, jęcząc przy tym. Poród trwał jeszcze kilka okropnych minut i wreszcie urodziło się dziecko. Córeczka.

- Czy teraz czujesz się lepiej?

- Jestem bardzo słaba... i tyle krwi!

- Czy wiesz, jak jej dasz na imię?

- Nie, jestem zbyt zmęczona... Ja chcę przytulić moje dziecko.

- Twoje dziecko jest tu... malutka dziewczynka.

- Tak... mój mąż cieszy się bardzo.

Była ogromnie wyczerpana. Poleciłem jej, żeby zapadła w krótką drzemkę. Po kilku minutach obudziłem ją.

- Czy teraz czujesz się lepiej?

- Tak... widzę juczne zwierzęta... Niosą coś na grzbiecie. Kosze. W tych koszach jest wiele rzeczy... żywność... jakieś czerwone owoce...

- Czy to ładny kraj?

- Tak, i dużo tu żywności.

- Czy wiesz, jak się ten kraj nazywa? Co powiesz, jak ktoś obcy spyta cię o nazwę tej miejscowości?

- Cathenia... Cathenia.

- To mi wygląda na grecką nazwę miasta - powiedziałem.

- Tego nie wiem. A ty wiesz? Nie było cię we wsi, ale wróciłeś tam, a ja nie.

To był szkopuł. Ponieważ w tym wcieleniu byłem jej wujem, człowiekiem starszym, mądrzejszym od niej, chciała wiedzieć, czy znam odpowiedź na moje własne pytanie. Niestety, nie miałem dostępu do tej informacji.

- Czy całe życie spędziłaś w tej miejscowości? - spytałem.

- Tak - wyszeptała - ale ty podróżujesz, a więc możesz dużo wiedzieć. Podróżujesz, żeby się uczyć, poznać kraj... różne szlaki handlowe, tak że możesz je naszkicować i wykreślić mapę. Jesteś stary. Chodzisz z młodymi ludźmi, ponieważ znasz się na mapach. Jesteś bardzo mądry.

- O jakich mapach myślisz? Mapach gwiazd także?

- Ty rozumiesz symbole. Ty pomagasz im robić... pomagasz im robić mapy.

- Czy rozpoznajesz innych ludzi ze wsi?

- Nie znam ich... za to znam ciebie. 

- W porządku. Jakie są nasze stosunki?

- Bardzo dobre. Jesteś bardzo miły. Lubię po prostu siedzieć obok ciebie, czuję się przy tobie bezpieczna... Pomogłeś nam. Pomogłeś moim siostrom...

- Ale przyjdzie czas, kiedy będę musiał cię opuścić, ponieważ jestem stary.

- Nie.

Nie była jeszcze gotowa, żeby myśleć o mojej śmierci.




- Widzę chleb, bardzo płaski i cienki.

- Czy ludzie tam jedzą chleb?

- Tak, mój ojciec i mój mąż, i ja. I wszyscy tutejsi ludzie.

- Z jakiej okazji?

- Jest jakieś... jakieś święto.

- Czy jest tam twój ojciec?

- Tak.

- I twoje dziecko?

- Tak. Ale nie ze mną, ona jest z moją siostrą.

- Przyjrzyj się uważnie swojej siostrze - poleciłem mając nadzieję, że Katarzyna rozpozna w niej kogoś ważnego w obecnym jej życiu.

- Przyjrzałam się, nie znam jej.

- Czy rozpoznajesz swego ojca?

- Tak... tak... to Edward. Tu są figi i oliwki... i czerwone owoce. I płaski chleb. Zabili też owcę. Pieką ją.

Nastąpiła długa przerwa.

- Widzę coś białego... to wielkie prostokątne jakby pudło. Kładą w nie ludzi, kiedy umrą.

- A więc teraz ktoś umarł?

- Tak... mój ojciec. Nie chcę na niego patrzeć. Nie chcę go widzieć.

- Czy musisz patrzeć? 

- Tak. Zabiorą go i pochowają. Jest mi bardzo smutno.

- To zrozumiałe. Ile dzieci masz? - moja reporterska żyłka nie pozwoliła mi jej dłużej martwić.

- Troje, dwóch chłopców i dziewczynkę.

Ledwie posłusznie odpowiedziała na moje pytanie, znów pogrążyła się w żalu.

- Czymś przykryli jego ciało...

Była bardzo smutna.

- Czy ja w tym czasie także umarłem?

- Nie. Pijemy sok z winogron.

- Jak teraz wyglądam?

- Jesteś bardzo, bardzo stary.

- Czy lepiej się teraz czujesz?

- Nie! Kiedy ty umrzesz, zostanę całkiem sama.

- Przeżyłaś dzieci? Przecież się tobą zajmą.

- Och, ty wiesz wszystko.

Powiedziała to jak mała dziewczynka.

- Dasz sobie radę. Ty także dużo wiesz. Będziesz bezpieczna - zapewniłem ją, a ona po chwili wyraźnie się uspokoiła. - Gdzie się teraz znajdujesz? - spytałem. 

- Nie wiem.

Najwidoczniej znalazła się w stanie duchowym, mimo że w tym wcieleniu nie przeżyła swej śmierci. Dotąd zrelacjonowała mi swoje dwa wcielenia. Czekałem na Mistrzów, ale Katarzyna nadal wypoczywała. Po kilku dalszych minutach spytałem, czy mogę rozmawiać z Mistrzami Duchowymi.

- Jeszcze nie osiągnęłam tej płaszczyzny - wyjaśniła. - Nie mogę mówić, dopóki to się nie stanie. 
 
Nie osiągnęła jednak tej płaszczyzny. Po długim oczekiwaniu wyprowadziłem ją z transu. 

Umówili się na kolejne spotkanie.



CDN.



 
PS: Chciałbym podzielić się pewną ciekawą refleksją, której to dzisiaj doświadczyłem. Od pewnego czasu biję się bowiem z myślami, jak mam postąpić w pewnej mojej prywatnej sprawie i długo nie mogłem znaleźć właściwego rozwiązania tego swoistego "problemu" z jakim mam do czynienia. Niby nic wielkiego, a jednak ważne ze względów rodzinnych. Dlatego też rozwiązania postanowiłem poszukać w nieco inny sposób, a mianowicie w myślach - które skierowałem do Boga - poprosiłem Go, aby zesłał mi jakiś znak czy postępuję właściwie (jakikolwiek znak - choć raczej uważałem to mimo wszystko za... mało prawdopodobne - taki ze mnie niedowiarek 😉) Jeszcze tego samego dnia (a konkretnie w dniu dzisiejszym), po tym, jak z nudów przeglądałem sobie kanały w telewizji, zebrało mi się na sen. Powiedziałem więc mojej Pani, że zdrzemnę się jakieś pół godziny i rzeczywiście szybko wpadłem w objęcia Orfeusza. I co ciekawe, przyśnił mi się bardzo dziwny sen, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Mianowicie, przyśnił mi się... papież. To jest o tyle dziwne, że nigdy wcześniej nie śnił mi się nie tylko papież, ale nawet żaden ksiądz czy inny kapłan, choć "eksperymentowałem" kiedyś (o czym też już pisałem) ze świadomym śnieniem, ale gdy wpadłem w rutynę, nagle... zupełnie przestało mi się cokolwiek śnić i dopiero po pewnym czasie, gdy już zaprzestałem praktyk świadomego śnienia - sny powróciły. Ale wracając do meritum, otóż w tym moim dzisiejszym śnie, przyśnił mi się papież... Jan Paweł II, a ja (wraz z siostrą) znalazłem się (prawdopodobnie) w Watykanie. W każdym razie było mnóstwo ludzi, wiele języków, wiele narodowości i miałem takie wrażenie, jakbyśmy tylko ja i siostra byli z Polski (😋). W każdym razie papież bardzo często nam się przyglądał i było to dość niezwykłe uczucie. Potem - gdy doszło do powitania - najpierw moja siostra złożyła papieżowi życzenia (wydawało się, jakby to był początek jego pontyfikatu). Potem przyszła kolej na mnie. Było widać, że Jan Paweł II na nas czekał, tak jakby pragnął pomówić z kimś w ojczystym języku. I wtedy ja poprosiłem papieża, czy mógłby nas/mnie pobłogosławić, a on wtedy nieco się zdziwił, uniósł rękę do góry - tak, jakby chciał uczynić znak krzyża - i... obudziłem się 😇. Ale przyznam się szczerze, że sen ów natchnął mnie pozytywnie co do moich zamierzeń, choć oczywiście nie jestem astrologiem i nie mam pojęcia co on mógł realnie oznaczać. To taka moja mała prywata, którą znów tu wciskam.






DOBREJ NOCY

  

piątek, 27 sierpnia 2021

NIEMIECKI ODWET ROKU 1934 - Cz. V

CZYLI JAK TO PO ZAKOŃCZENIU

I WOJNY ŚWIATOWEJ

NIEMCY PLANOWALI ODRODZIĆ

DAWNĄ POTĘGĘ RZESZY?

 



 

V

BŁYSKAWICE 





 
Następnego wieczora dwaj przyjaciele byli w kawiarni Bauera pod Lipami. Siedzieli tam przy stoliku już od kilku godzin, jakby oczekując na coś lub na kogoś, i nie zbierali się do odejścia, chociaż było już późno, a ostatnie dni upłynęły im wśród gorliwych i mozolnych zajęć. Zrazu zaciekawił ich nastrój gości kawiarnianych. Powszechnym tematem rozmów była francusko-angielska odpowiedź, opublikowana w gazetach porannych, która oczywiście oznajmiała, że Nadrenia pozostanie nadal pod okupacją. Jako przyczynę tego podawano niewykonanie pewnych zobowiązań pieniężnych ze strony Niemiec, oraz życzenia ludności. Dowodów na to nastręczyło kilka przekupionych gazet i kilka również przekupionych osobistości. W ogóle wśród gości kawiarni panowało przygnębienie. Ten i ów odzywał się z oburzeniem, inni odpowiadali obojętnością i wzruszeniem ramion. Bo każdy mógł tego się spodziewać i przyzwyczajono się już do takiego postępowania względem Niemiec.

- Zdaje mi się - zauważył rotmistrz - że ludzie mogliby sobie więcej to brać do serca.

- Poczekaj! - odparł Solling - Przeobrażenie będzie tym większe.

Obydwaj zatopili się znów w gazetach, lecz Seelow wkrótce odłożył dziennik.

- Od wczoraj zaledwie słów kilka mogłem z tobą zamienić. A nasunęło mi się jeszcze kilka kwestii z powodu wywodów generała. Mówił on, że należy dążyć do tego, by posiadać w granicach państwa jednolitą, czysto niemiecką ludność. Byłoby to bez wątpienia rzeczą bardzo piękną, ale zważywszy stan rzeczy w naszych prowincjach pogranicznych, nie pojmuję, jak dałoby się to uskutecznić bez stosowania bardzo gwałtownych środków przymusowych?

- To oczywiście nie da się uskutecznić na krótkim toporzysku. Ale celowe ustawodawstwo, dotyczące obcokrajowców, wiele w ciągu lat albo dziesiątków lat w tej sprawie zrobić zdoła. W pierwszym względzie trzeba bezwzględnego zakazu osadniczego dla cudzoziemców krwi nieniemieckiej, następnie ułatwienia emigracji żywiołów nieniemieckich i imigracji Niemców. Nie uważam także za rzecz niemożliwą zawarcia z różnymi naszymi sąsiadami układów, dotyczących wymiany ludności. Na przykład w prowincjach nadbałtyckich, w Rosji i w Polsce mieszka wielu Niemców, którzy równie dobrze mogliby tutaj pracować zawodowo i niczego lepszego sobie nie życzą, i na odwrót. Dlaczego zatem nie mielibyśmy doprowadzić poniekąd do wymiany ludności przez obopólne biura stręczeń i tym podobne środki? Zresztą pozbędziemy się niepożądanych żywiołów bez wielkich wyrzutów sumienia. Jeżeli sobie uprzytomnisz, ile nacierpiała się niemiecka ludność w naszych prowincjach pogranicznych, to okaże się to prostym nakazem sprawiedliwości. Ostatecznie i pod tym względem skorzystaliśmy od naszych drugich sąsiadów i nie pójdziemy śladami naszej dobrotliwości i głupoty z roku 1870. Wówczas nikomu w Alzacji i Lotaryngii nie spadł włos z głowy, każdy mógł zostać Niemcem lub pozostać Francuzem, mógł wyemigrować lub też nie opuszczać kraju, jak sobie życzył, nie ponosił zaś szwanku pod względem majątkowym, Natomiast panowie Francuzi wyrzucili wszystkich sobie niewygodnych po wojnie światowej bez ceregieli, bez względu na to, czy byli to ludzie z dawna osiadli czy imigranci. i obkładali sekwestrem wszystko, niekiedy nawet sprzęty domowe. Posiadam z tych czasów jeszcze kilka francuskich pocztówek, obrazujących sceny wydalenia z napisem: "Chacun, chez soi" ("Każdy u siebie"). No, pięknie - chacun, chez soi - tego będziemy się teraz także trzymali. Dlaczego mielibyśmy być lepszymi od innych? Wyrzekliśmy się tej ambicji, przekazanej nam przez dawniejsze czasy. Nawiasem mówiąc, ambicji, w której tkwi jeden z głównych powodów naszej powszechnej niepopularności. Mimo to zawsze jeszcze jesteśmy trochę lepsi. Naturalnie ruchomą swą własność może każdy ze sobą zabrać. W tej małostkowej zaciętości nie będziemy Francuzów naśladowali.




Solling nie skończył jeszcze mówić, gdy z ulicy doleciały ich zbliżające się wzburzone głosy. Wkrótce zalecano przechodzącym specjalne wydanie "Lokal Anzeiger'a" i można było rozróżnić takie okrzyki jak: "Nieszczęście w Kilonii", zatopienie angielskich pancerników. Przyjaciele spojrzeli na siebie znacząco. Wszyscy w kawiarni zwrócili uwagę na owe głosy i oczekiwali w napięciu. Kilka osób wybiegło, inni weszli do kawiarni, rozprawiając i gestykulując w uniesieniu. Tylko ci, co stali z przodu, rozumieli o co chodzi. Wreszcie wpadł ktoś, wywijając w powietrzu dodatkiem gazety. Z różnych stron krzyknięto: "odczytać!", a on wskoczył na stół i począł:

- Kilonia, dnia 27 marca, 6-ta godzina wieczorem. Dzisiaj po południu o godzinie 3 minut 30 wielkie eksplozje w porcie. W krótkich odstępach wyleciały kolejno wszystkie na kotwicy stojące angielskie i francuskie okręty wojenne, nadto dwa torpedowce: polski i niemiecki. Trzy eskadry angielskie i jedna francuska są zniszczone - na to nie ma dotąd żadnego wytłumaczenia.

Powszechne zdumienie, jakie ogarnęło w tej chwili wszystkich, ustąpiło wnet nadzwyczajnemu podnieceniu. Wszyscy poczęli mówić i śmiać się jednocześnie i wymieniali przypuszczenia, a na obliczach ich malowała się nadzwyczajna radość. Solling i Seelow, zapłaciwszy pospiesznie, przecisnęli się przez ciżbę i doszli do wyjścia. Wychodząc, spostrzegli jeszcze, jak mężczyzna jakiś wskoczył na stół i począł mówić. Ścigały ich jeszcze na ulicę gromkie okrzyki, jakie słowa jego wywoływały. Major ścisnął rękę przyjaciela.

- Bogu dzięki, początek dobry. Wszystko poszło dobrze. Czy jesteś zadowolony z nastroju?

- Z pewnością - odparł Seelow - A popatrz na te wszystkie promieniujące oblicza na ulicy. Zdaje mi się nawet, że tam dalej dwie osoby tańczą z radości.

- Tak jest rzeczywiście, a przy tym ludzie nie wiedzą jeszcze wcale, o co właściwie chodzi. Ale właśnie to podniecenie jest odpowiednim przygotowaniem ludzi na jutro. Całe Niemcy rozbudzono z uśpienia. Teraz potrzeba tylko rzucić w nie hasło.

- Cudownie - rzekł Seelow - Cieszę się jak dziecko na to, że będę mógł widzieć na własne oczy, jak z tego tłumu przygnębionych lub obojętnych osobników powstaną znów ludzie pełni radości i nadziei w oczach i w sercach. A może najwięcej cieszę się z tego, że nasz stary feldmarszałek tego doczekał. Ale słuchaj - dorzucił - przecież także jeden z naszych torpedowców poszedł na dno. Byłaby to wielka szkoda. Czy to nie fałszywa wiadomość?

- Nie, może tak się stało w istocie - odpowiedział Solling - Z takimi stratami musimy ewentualnie liczyć się w pierwszych chwilach, gdyż promienie nie robią różnicy między naszymi a nieprzyjacielskimi materiałami wybuchowymi. Zapewne nasza łódź torpedowa znalazła się w obrębie, gdzie działała wiązka promieni. Mam wszakże przekonanie, że tylko niewielu ludzi było na pokładzie, albo nikt. Bo prawie na każdym statku mamy ludzi zaufanych, którzy niezawodnie czuwali. Skoro tylko będziemy mogli podnieść przyłbicę, znikną u nas wszelkie materiały wybuchowe i wraz z tym niebezpieczeństwo nowej katastrofy. W tej chwili było to niemożliwością. I tak jeszcze jutro spodziewać się trzeba takich nieszczęść.

- Jak w ogóle rozwijać się będą sprawy na morzu? O tym nie mówiliśmy jeszcze - ozwał się Seelow.

- O wojnie na morzu jestem poinformowany tylko powierzchownie - odparł Solling - Wszystkie własne nasze porty możemy z lądu naturalnie oczyścić bez trudu. Skoro potem będziemy mogli rozporządzać kilku naszymi starymi łodziami, zaopatrzymy je w wielkie aparaty z promieniami i wyślemy. Zwłaszcza torpedowce. Będzie to dla nich bagatelą rozbić każdy pancernik nieprzyjacielski, jaki napotkają, i tak oczyścić morze. Niezawodnie będziemy następnie starali się także o wysadzenie nieprzyjacielskich fortów przybrzeżnych, o zaatakowanie marynarki nieprzyjacielskiej w jej własnych portach i o zniszczenie jej. Jednak nie jest wykluczone, że wrogowie nasi nie dopuszczą, aby rzeczy poszły tak daleko. Jeżeli szybko się zorientują, usuną jak najpośpieszniej wszelką amunicję z okrętów i będą starali się, dzięki swej przewadze liczebnej, wielkości i szybkości swych statków, zatopić nasze łodzie z pomocą kafarów. Ale przy tym bodaj przerachują się, gdyż na morzu położenie nasze będzie korzystniejsze aniżeli na lądzie. Jak już mówiłem, w wojnie lądowej muszą i u nas zniknąć wszelkie materiały wybuchowe natychmiast. Zważywszy na to, że teren nie da się ogarnąć okiem i przedmioty, do których celujemy, zmieniają się, nie można by uniknąć tego, by niekiedy oddziały nasze nie dostały się w promienie i nie ponosiły szwanku. Na morzu zaś rzeczy przedstawiają się inaczej. Moglibyśmy wprawdzie pozostawić działa i amunicję na naszych okrętach, ale tylko i ile będą one tak umieszczone, że nie dosięgną ich promienie naszych aparatów. Trzeba także przypuszczać, że tyle wykażemy uwagi i ostrożności, by nie oświetlać promieniami sąsiednich okrętów. Będziemy przeto mogli zawsze jeszcze strzelać na morzu, a tymczasem nieprzyjaciel nie będzie mógł. A gdyby wreszcie wszystko to nie miało wystarczyć, pozostanie nam zawsze jeszcze nasz "trzeci środek", który podobno nadaje się doskonale do użytku z latawców przeciwko wielkim miastom itp. Nie zachodzą zatem żadne obawy co się tyczy wojny morskiej.

- Rozumiem - rzekł rotmistrz - ale mam jeszcze jedno pytanie w kwestii, jakiej nie poruszyliśmy dotąd. Jak mają się sprawy ułożyć w naszej polityce wewnętrznej?

- O tym mogę cię poinformować także tylko ogólnikowo - odparł Solling - bo leży to za daleko od mej sfery pracy. Ale spotkałem się niedawno z pewnym człowiekiem naszego oddziału urzędniczego i dowiedziałem się o kilku ważnych punktach wytycznych. Demokracja i parlamentaryzm pozostaną zapewne w formie umiarkowanej nadal w sile. Bo pomimo niewątpliwych stron ujemnych, nie wynaleziono jeszcze nic lepszego, co zapewniałoby trwałe istnienie państwowości. Zresztą wadliwości takiego ustroju mniej dadzą się odczuwać przy większej jednolitości narodu. O ile można jak najprędzej rozpiszemy nowe wybory, w których podwyższymy znacznie wiek, upoważniający do prawa głosowania. O tym bowiem, jak ma się państwem rządzić, powinni stanowić ludzie rozważni i dojrzali. Nie może też sobie żadne stronnictwo wystawić większego świadectwa ubóstwa, jak przez dążność do obniżenia wieku, nadającego prawo do głosowania. Nie jest to niczym innym jak przyznaniem, że dorośli, rozważni ludzie nie piszą się na jego politykę, więc potrzebuje ono niedorostków i niedoświadczonych. Co potem nastąpi, tego nie można przewidzieć szczegółowo, zależeć to będzie od nowego parlamentu, a głównie od kwestii: monarchia czy republika. W tej sprawie trzeba będzie zapewne przedsięwziąć głosowanie ludowe. Jeżeli naród wypowie się za monarchią, o czym nie wątpię, to monarchia ta będzie tak demokratyczną jak republika. Bądź jak bądź monarchia będzie miała formy demokratyczne, zapewne podobnie jak w Anglii. Wówczas rząd uczyni wszystko co możliwe, by wdrożyć całe nasze ustawodawstwo jeszcze mocniej na szlak, jakim szło ono samo przed ostatnimi czasy. Coraz dalej wcielające się w życie liberalne zasady wielkiej rewolucji francuskiej doprowadziły do tego, że całe państwo przystosowało swą organizację do zapewnienia opieki i dobrobytu poślednim jednostkom w społeczeństwie, poślednim pod względem fizycznym, duchowym, moralnym i wszelkim innym. I tak nasz kodeks karny stał się ostatecznie prawie tylko zespołem praw ochronnych dla panów przestępców i wszelakich nicponi. Uczciwy, pracowity Niemiec, okradany i oszukiwany, musiał sam sobie radzić. Humanitarni wobec słabych i chorych osobników nie zorientowali się wcale, jak niehumanitarnie postępowano przeciwko zdrowym i dzielnym i jak pozostawiano ich bez ochrony. Jacy to ludzie pchnęli nasze ustawodawstwo z całą świadomością na te tory, nie potrzebuję ci tego mówić. Osobnik szczególnie uzdolniony wszędzie zresztą pokona przeciwności, ale szerokie masy narodu składają się ostatecznie tylko z prostych, uczciwych, pracowitych jednostek, które w tych warunkach cierpiały i ponosiły ciężary, utrudniające im istnienie na rzecz tych innych. Z tego oczywiście wyłaniało się ogólne niezadowolenie z państwa, chociaż większość nie znała przyczyn zła. A zatem główną troską i zadaniem w tej tak zwanej humanitarności znaleźć właściwą miarę i postarać się o to, aby przeciętny, normalny członek społeczeństwa miał znośne warunki swego bytowania. Ale oto zbliżamy się do domu. Zapewne pójdziemy wkrótce na spoczynek, bo jutro czeka nas zaprawdę sporo roboty. A więc dobranoc. Jutro - na złamanie karku!

- Tak jest - bąknął rotmistrz - Dobranoc. 

       




 CDN.
 

środa, 25 sierpnia 2021

"JESTEM KRÓLEM WASZYM PRAWDZIWYM, A NIE MALOWANYM..." - Cz. II

CZYLI, JAK TO W POLSCE

NARÓD WYBIERAŁ SWOICH KRÓLÓW?

 
 



PRZED PIERWSZĄ ELEKCJĄ





 
 Od śmierci króla Kazimierza III Wielkiego i objęcia władzy przez Ludwika Węgierskiego (Andegawena), teoretycznie kolejni władcy Polski musieli przed wstąpieniem na tron, uzyskać zgodę od panów szlachty - czyli od narodu (działo się tak od czasu zjazdu w Koszycach i wydanego tam przywileju dla szlachty z września 1374 r.), ale w praktyce tron nadal był dziedziczny, a różnica była tylko taka, że teraz każdy król musiał czymś obłaskawić szlachtę (niekoniecznie całą, wystarczyło bowiem oprzeć się na kilku magnatach oferując im urzędy lub ziemie, aby pełnili funkcję adwokatów wyboru królewskiego syna). Tak też na tron wstąpiła córka Ludwika - Jadwiga Andegaweńska (panowała w latach 1384-1399), która potem (za radą panów szlachty) poślubiła księcia pogańskiej Litwy - Jogaiłłę (pomimo swej początkowej miłości do austriackiego księcia - Wilhelma Habsburga). Jogaiłła został ochrzczony (15 lutego 1386 r.) i przyjął imię Władysław, a następnie (18 lutego) poślubił królową (a raczej króla, bowiem Jadwiga panowała jako król Polski) Jadwigę. 




Teoretycznie przez cały okres małżeństwa z nią, pozostawał Jagiełło jedynie jej mężem i nikim więcej, realnie jednak był królem od czasu swej koronacji (4 marca 1386 r.) i co prawda po jej śmierci (lipiec 1399 r.) powstał problem czy uznać dalsze panowanie Władysława II Jagiełły, czy też wybrać nowego króla, ale ostatecznie nikt nie ośmielił się podważyć jego prawa do korony i został uznany prawowitym monarchą. Panował długo, bo aż do czerwca 1434 r., a zmarł w wieku ok. 80 lat (istnieją pewne rozbieżności co do daty jego urodzin). To właśnie on był założycielem nowej (po Piastach) wielkiej polskiej dynastii - Jagiellonów. Czterokrotnie żonaty, lecz synów i następców doczekał się dopiero ze związku ze swoją czwartą żoną - Zofią (Sonką) Holszańską - również wywodzącą się z Litwy. Został ojcem w podeszłym wieku (pierwszy syn - Władysław urodził się w 1424 r., drugi - Kazimierz w 1427 r.). I wówczas też synowie jego byli pewnymi kandydatami do tronu, ale żeby uzyskać oficjalne tego potwierdzenie, musiał poświęcić nieco czasu i energii na "przekonanie" do tego zarówno panów z rady królewskiej, jak i biskupa krakowskiego - Zbigniewa Oleśnickiego. Musiał również stoczyć walkę dyplomatyczną ze swym kuzynem, wielkim księciem Litwy - Witoldem, który - namówiony przez cesarza rzymskiego Zygmunta Luksemburskiego - zapragnął korony królewskiej dla siebie (1429 r.), co automatycznie oznaczało zerwanie unii z Polską i odbierało potomstwu Jagiełły prawo dziedziczenia Wielkiego Księstwa Litewskiego, które było - w przeciwieństwie do Polski - bezpośrednim, dziedzicznym patrymonium dynastii Giedymina (z której wywodził się również Jagiełło). Sprawę tę rozwiązał dopiero zgon Witolda (październik 1430 r.) a to otworzyło drogę do objęcia tronu przez synów Władysława Jagiełły zarówno w Polsce jak i na Litwie.





 
Problem z następstwem pojawił się też po śmierci najstarszego syna Jagiełły - Władysława III Warneńczyka, który (również jako król Węgier) poległ w bitwie z Turkami Osmańskimi pod Warną (10 listopada 1444 r.), ale i wówczas - choć bezkrólewie trwało w Polsce aż trzy lata, podczas których oczekiwano na powrót króla Władysława, gdyż na polu bitwy nie odnaleziono jego ciała - koronę zaproponowano młodszemu bratu Władysława, panującemu wówczas na Litwie - Kazimierzowi, który ostatecznie koronował się na króla Polski w czerwcu 1447 r. jako Kazimierz IV Jagiellończyk. Jego zaś synowie i następcy, nie mieli już zupełnie żadnych problemów w objęciu tronu Polski i Litwy, a gdy Kazimierz zmarł (czerwiec 1492 r.), tron w Polsce objął jego syn - Jan I Albrecht (Olbracht), na Litwie zaś Aleksander Jagiellończyk. Gdy i Janowi zmarło się bezpotomnie w czerwcu 1501 r., Polacy automatycznie wybrali swym królem wielkiego księcia Litwy - Aleksandra, lecz i on wkrótce zmarł bezpotomnie (sierpień 1506 r.). Wówczas korona przypadła kolejnemu z synów Kazimierza IV - Zygmuntowi Jagiellończykowi. Ten król, który ostatecznie zmusił Zakon Krzyżacki do sekularyzacji i złożenia mu hołdu lennego (to wydarzenie przeszło do historii pod nazwą Hołdu Pruskiego i było przykładem triumfu Korony Polskiej nad agresywną niemczyzną zakonną, której to pierwszy etap upadku nastąpił w bitwie pod Grunwaldem w 1410 r. za króla Władysława Jagiełły - od tej to bitwy narodziła się potęga Królestwa Polskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów, która trwała prawie trzy stulecia, stąd jest ona tak ważna w polskich dziejach, gdyż Polska i Litwa starły się tam nie tylko z Zakonem Niemieckim, ale również z rycerstwem Rzeszy, Francji, północnych Włoch i Anglii. Król Władysław po bitwie jednak puścił wolno wszystkich schwytanych rycerzy zachodnich, przyjmując od nich jednak przysięgę na ich honor, że już nigdy więcej nie dobędą miecza przeciw Koronie Polskiej) - eliminując tym samym stałe zagrożenie na północy królestwa (kwiecień 1525 r.), poślubił też (kwiecień 1518 r.) włoską księżniczkę - Bonę z rodu Sforzów, która swym niecodziennym zachowaniem i podejściem do polityki, oburzała wielu z panów szlachty, ale za to potrafiła konsekwentnie stawiać na swoim. 






Przerażona faktem, że po śmierci Zygmunta I, jej syn - Zygmunt August może nie objąć tronu, postanowiła zaradzić temu zawczasu i (mając poparcie swego małżonka) już w grudniu 1522 r. (gdy Zygmunt August miał zaledwie dwa lata) uzyskała zgodę panów litewskich na wybór Augusta na wielkiego księcia Litwy po śmierci Zygmunta I. Ale to jej nie wystarczyło, dlatego też siedem lat później (październik 1529 r.) doprowadziła do wyboru Zygmunta Augusta na drugiego księcia Litwy, jeszcze za życia Zygmunta I, oraz na króla Polski (grudzień 1529 r.). Koronacja młodego Zygmunta Augusta nastąpiła 20 lutego 1530 r. i od tej chwili, aż do śmierci Zygmunta I Jagiellończyka (kwiecień 1548 r.) Polska i Litwa miała dwóch władców jednocześnie - ojca i syna. Wszystko to za sprawą ambicji i miłości matczynej królowej Bony Sforzy, która potrafiła skutecznie stawiać na swoim (za co też była znienawidzona). Zygmunt II August po śmierci ojca panował samodzielnie do lipca 1572 r. Był trzykrotnie żonaty, ale żadna z żon nie dała mu upragnionego syna i dziedzica korony. Pierwsza małżonka - Elżbieta Habsburg nie była kochana przez Zygmunta gdyż cierpiała na padaczkę i nie należała do kobiet urodziwych, dlatego też Zygmunt August często wyjeżdżał i zostawiał ją samą w Krakowie lub w Wilnie. Była też jego żoną bardzo krótko, zaledwie dwa lata (1543-1545). Druga żona - Barbara Radziwiłłówna zmarła też bardzo szybko, wkrótce po swym wyniesieniu na tron (1550-1551). Była to kobieta, którą August naprawdę kochał i której śmierć (maj 1551 r.) bardzo przeżył (do końca swego życia ubierał się na czarno w dowód żałoby po Barbarze, a nawet miał doprowadzić do wywołania jej ducha, aby raz jeszcze ją ujrzeć). Była to wielka, nieszczęśliwa miłość, gdyż nie godzili się na nią nie tylko rodzice Zygmunta Augusta - a szczególnie Bona Sforza - ale również magnateria, szlachta i Kościół. Król jednak zmusił ich wszystkich do uległości i uznania faktu małżeństwa oraz koronacji Barbary, ale był bezsilny wobec przeznaczenia, jakie było jej pisane i do końca życia cierpiał z tego powodu. Trzecia żona - Katarzyna Habsburg - siostra jego pierwszej małżonki Elżbiety, również nie była akceptowana przez Zygmunta, a poślubił ją tylko z powodów politycznych (aby Habsburgowie nie zawarli sojuszu z Moskwą). Jednak nie kochał jej, a gdy się okazało że jest bezpłodna i oszukuje go w kwestii ciąży, całkowicie się od niej odseparował i odtąd żyli oddzielnie. Była jego małżonką w latach 1553-1566 (wówczas to wyjechała z Polski do Wiednia, choć oficjalnie była żoną Augusta do swej śmierci w lutym 1572 r.). Co prawda na wieść o jej zgonie, Zygmunt August miał nawet zapłakać, aby byli tacy, którzy twierdzili, że płakał bardziej z radości niż z żalu (jeden z naocznych świadków stwierdził wręcz: "Płacz niemały udał się królowi"), nie pozwolił jednak (czego domagał się cesarz rzymsko-niemiecki) aby ciało Katarzyny spoczęło na Wawelu. Cesarz Maksymilian nie ustępował jednak, czego efektem było to, że ciało Katarzyny przez długie lata nie zostało pochowane. Ostatecznie pogrzeb odbył się w Linzu, lecz dopiero w 1614 r., czyli... 42 lata po jej śmierci. 
 


 

 
Nie mając potomków i czując zbliżającą się śmierć, postanowił król na trwale zjednoczyć Polskę i Litwę. Już w 1563 r. Zygmunt August zrzekł się swych praw dziedzicznych do Litwy, a to otworzyło drogę do politycznej i prawnej unifikacji Korony z Litwą. Na sejmie lubelskim, zwołanym 10 stycznia 1569 r., króla powitał marszałek sejmowy Stanisław Sędziwój Czarnkowski mową, w której wyraził takie oto zdanie: "Zdrowie twoje królu, żywot to i zdrowie nasze, śmierć twoja, to śmierć nasza!". Po raz pierwszy radzili tam wspólnie Polacy z Litwinami (do tej pory sejmy zwoływane były oddzielnie w Koronie i oddzielnie na Litwie). Nie było jednak zgody co do kształtu przyszłej unii realnej, gdyż Litwini obawiali się o ziemie ruskie, które Polacy chcieli posiąść, zaś Polacy nie zamierzali zbytnio angażować się we wschodnie konflikty, jakie Litwa toczyła przede wszystkim z Moskwą (ale też i z Tatarami), mawiając iż: "Trudno byłoby od Krakowa kłusać się do Litwy na wojnę". Litwini głośno podnosili sprawę nienaruszalności swych granic, mówiąc iż Wielkie Księstwo nie umniejszone, ale powiększone winnym być. Twierdzili też, że zarówno ich ziemie w całości, jak i w częściach nie mogą być darowane Polakom, gdyż są oni wolnymi ludźmi, na co Polacy odpowiadali: "Myśmy się Waszmościom, Waszmoście też i nam, spólnie darowali". Ostatecznie pewnej nocy Litwini opuścili sejm i wyjechali z Lublina, sądząc że bez ich udziału nie zostaną uzgodnione żadne postanowienia. Ale Polacy stwierdzili, że Litwini dobrowolnie zgodzili się na sejm i muszą teraz przyjąć wszystko, co się tam postanowi - nawet bez ich udziału. Ostatecznie więc król zgodził się na wcielenie z Litwy do Korony Podlasia (5 maja), następnie (26 maja) przy współudziale wojewody wołyńskiego - księcia Aleksandra Czartoryskiego, przyłączono do Korony Wołyń. 6 czerwca włączono całe województwo kijowskie (Ukrainę), za zgodą wojewody kijowskiego, księcia na Ostrogu - Konstantego Wasyla Ostrogskiego. Gdy okazało się, że większą część ziem ruskich Litwa utraciła na rzecz Korony, posłowie litewscy wrócili do Lublina (28 czerwca) i upadłszy królowi do stóp, ze łzami w oczach prosili go, aby: "do reszty nie byli poniżeni i posromieni". August oświadczył Litwinom, że wszystko czynił: "ku mocniejszemu zachowaniu spólnego obu narodów dobra, ku pomnożeniu spólnej, braterskiej miłości". Dodał też: "Gdybyśmy znali, aby to niosło wam, jednym czy drugim, jakie obelżenie, albo zniewolenie, nigdy byśmy do tego nie wiedli, bo dobrze to znamy, żeśmy obojem państwu jednako powinni". Ostatecznie Litwini udobruchani zostali, ale pojawił się też problem z Prusakami (Pomorzanami) gdyż 16 marca Prusy Królewskie zostały ostatecznie zunifikowane z resztą ziem polskich (ziemie te włączono do Korony Królestwa Polskiego po wojnie z Zakonem Krzyżackim w roku 1466, i do tej pory cieszyły się odrębnością), ale ich także dało się szybko przekonać co do podpisania wspólnego aktu unii, który nastąpił dnia 1 lipca 1569 r. Król Zygmunt August zatwierdził akt 4 lipca i od tej chwili pojawiło się zupełnie nowe państwo - zjednoczona (choć złożona z dwóch oddzielnych krajów) Rzeczpospolita Obojga Narodów.




Na mocy tych postanowień: "Król polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podlaski, inflancki, spólnemi głosy obrany w Polsce, a w Krakowie koronowany, miał odtąd wiecznymi czasy, jako jedna głowa, jeden pan i jeden król, rozkazywać wszystkim". Obieranie osobne wielkiego księcia litewskiego ustawało na zawsze. Wiecznym węzłem połączone ze sobą narody polski i litewsko-ruski, miały odtąd wspólny sejm, wspólną politykę i wspólne wojny oraz przymierza, jak również wspólny pieniądz. Zaręczona została wolność wzajemna nabywania gruntów i osiedlania się tak Polaków na Litwie, jak Litwinów w Polsce, a cła i myta graniczne pomiędzy tymi dwoma krajami zostały ostatecznie zniesione. Odrębne jednak zachowano urzędy (zawsze istniał marszałek wielki i marszałek nadworny w Koronie oraz na Litwie, tak samo, jak istniał urząd hetmana wielkiego i polnego w Koronie i na Litwie, a także kanclerza koronnego i kanclerza litewskiego - oraz inne, mniejsze urzędy), skarb (oddzielny dla Litwy w Wilnie i dla Korony w Krakowie), wojsko i sądownictwo. Król jednak nie był do końca zadowolony z owej unii i dążył do rozszerzenia jej postanowień o takie kwestie, jak określenie wyboru monarchy, o wysokość podatków, o urządzenie stałej obrony najbardziej zagrożonych najazdem tatarskim ziem południowo-wschodnich, o szkoły i o reformę sądownictwa. Szczególnie postulował nad wprowadzeniem stałego podatku, ale akurat ten temat był niemiły zarówno magnaterii, jak i szlachcie, która godziła się jedynie na okresowe i jednorazowe podatki, określane na sejmie wielkim przez posłów delegowanych tam przez sejmiki ziemskie, natomiast  co do obrony krajowej, to twierdzono, że wszyscy w razie konieczności "potężną gębą nadstawią gardła swoje". Gdy zaś padły oskarżenia, że owego podatku szlachta i tak: "daje tylko ile chce, bo ich żaden o to nie pozwie i starosta egzekucji nie uczyni", pewien poseł z województwa ruskiego - Drohojowski, na te słowa do kija się porwał i rzekł: "Dość już tych sideł na wolności szlacheckie! (...) dosyć tych anszalgów na swobody ludzkie!". Sejm został rozwiązany ostatecznie 12 sierpnia 1569 r. i każdy rozjechał się do domów, a wcześniej jeszcze (11 sierpnia) król złożył uroczyście akt unii i 88 ustaw na sejmie zawartych w Kościele Dominikanów w Lublinie, a potem - na pamiątkę aktu zjednoczenia - postawiono tam słup kamienny na którym widniały posągi Jadwigi i Jagiełły oraz godła Polski i Litwy). Od tej pory miejscem zebrania sejmów miała być Warszawa - wówczas jedno z większych miast województwa mazowieckiego, gdzie na polu sejmowym na Woli wznoszono namiot senatorski i  szeroką salę drewnianą, która miała pomieścić tysiące posłów. Król zmarł niedługo po dokonaniu owego aktu zjednoczenia - 7 lipca 1572 r. a wówczas pojawił się problem. Po raz pierwszy w dziejach nie było bowiem wcześniej uzgodnionego następcy, a z chwilą śmierci króla ustawały wszelkie sądy (sędziowie wydawali przecież wyroki, powołując się na królewski majestat) a to oznaczało bezkrólewie i anarchię. Należało więc czym prędzej wybrać nowego króla, gdyż czas naglił, wciąż trwała wojna z Moskwą a i Tatarzyn czekał sposobnej chwili do kolejnego najazdu.       
 



PS: Na koniec coś zabawnego - rajd posła-idioty? przy granicy z Białorusią, który biegał tam z niebieską reklamówką i starał się ją przerzucić na drugą stronę, gdzie koczują - ściągnięci przez reżim Aleksandra Łukaszenki imigranci, gotowi ruszyć szturmem na Europę. 





Może to byłoby i śmieszne, gdyby nie było tak diabelnie żałosne. Żołnierze Wojska Polskiego i Służby Granicznej nie dosyć że muszą nieustannie pilnować tych ludzi przy granicy, gdzie ci imigranci (którzy najpierw solennie opłacili się Łukaszence za przedostanie się na Białoruś, a potem ten wypchnął ich pod granicę z Polską, Litwą i Łotwą) próbują przedostać się do Polski (Unii Europejskiej). Jednak żaden z nich nie kieruje się na przejścia graniczne z apelem o wszczęcie procedury azylowej, tylko próbują przejść przez tzw.: "zieloną granicę", czyli w niedozwolonych miejscach (czyżby wiedzieli, że w normalny sposób azylu nie uzyskają?). A jeśli im się to uda, to pewnym jest, że ruszą szturmem do Niemiec i do Austrii  (a potem może do Francji i Wielkiej Brytanii) bo to właśnie te państwa są ich głównym celem. Rozpoczyna się więc nowy napływ imigrantów i tak jak w 2015 r. każdy z nich deklarował, że jest Syryjczykiem (a większość z nich tego kraju nawet na oczy nie widziała), tak dziś wszyscy uważają się za Afgańczyków, byle tylko przedostać się do Unii Europejskiej, by mieć tu wysoki zasiłek socjalny i... darmowe kobiety (wiadomo przecież, że każdy z nich ma swoje potrzeby - a w 2015 wielu z nich żaliło się, że nikt im nie zaproponował kobiet, a przecież to bardzo niezdrowo trzymać nasienie w jądrach 😏). 

Dlatego też każdy, kto dziś przeszkadza i utrudnia wykonywanie obowiązków przez żołnierzy strzegących polskiej granicy - jest dla mnie po prostu śmieciem, i choćby był posłem lub byłym (celebrytą?) "opozycjonistą" - to w twarz mogę mu to powiedzieć. 





 
CDN.