CZYLI TURYSTYKA OD STAROŻYTNOŚCI
PO WSPÓŁCZESNE CZASY
TOTALITARNYCH OBOSTRZEŃ
PANDEMICZNYCH
I
PODRÓŻ MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO
NA MADERĘ
(Grudzień 1930 - Marzec 1931)
Cz. II
Cała podróż przebiegała spokojnie, choć grudniowa pora roku nie była najlepszą do wycieczek wodami Oceanu Atlantyckiego. Według relacji kapitana Mieczysława Lepeckiego - który na pokładzie "Angoli" przebywał incognito i miał za zadanie chronić Marszałka Piłsudskiego, ale nie ujawniać swojej przy Nim obecności (spotkać mieli się "przypadkiem" już na Maderze, a kpt. Lepecki miał powiedzieć że również podróżuje po tej wyspie) stwierdził iż "fale kołysały Angolą nie na żarty" a "szczury lądowe" zapewne doświadczały wówczas choroby morskiej. Ale nie Marszałek. Ponoć bardzo spokojnie przyjął tę podróż i cały pierwszy wieczór na morzu (20/21 grudnia 1930 r.) Marszałek spędził na czytaniu książek i spożywaniu posiłku, dostarczanego do Jego kajuty przez stewarda. Piłsudski żył i jadał bardzo skromnie i miał niewielkie potrzeby (gdyby mu kazano spać na ziemi czy na prostej desce, spałby zapewne równi dobrze, jak na łóżku czy materacu). Lubił też proste posiłki (nie przepadał za bigosami, litewskimi kołdunami czy zupami, szczególnie zaś za grochówkami) ale bardzo pilnował - szczególnie w domu - czasu spożywania obiadu, a była to zawsze godz. trzecia po południu (Piłsudski mawiał że lubi tę część dnia zaraz po posiłku, kiedy można się zrelaksować) i bywał bardzo niezadowolony, gdy panna Adela Heybutowicz, kucharka rodziny Piłsudskich - nieco spóźniała się z obiadem, choć jednocześnie należy przyznać że Marszałek nigdy w domu na nikogo nie podnosił głosu i nigdy nie rzucał złego słowa, a swoje niezadowolenie pokazywał zaledwie grymasami i dąsami. Obiady lubił też Józef Piłsudski spożywać tylko w gronie rodzinnym, celebrując tę chwilę jako coś wybitnie prywatnego (dlatego też tak rzadko w obiadach w Sulejówku czy w Belwederze uczestniczyli jacyś zaproszeni goście, a ci, którzy brali w nich udział, dostrzegali niezwykłą prostotę, skromność i naturalność całej rodziny). Marszałek nie lubił i nie spożywał również alkoholu, co najwyżej wina (szczególnie węgierski tokaj) i to w niewielkich ilościach, najczęściej jeden kieliszek po wstaniu z łóżka, drugi przed śniadaniem i następny po kolacji. Lubił jednak produkty Wedla (najstarsza polska rodzinna firma cukiernicza, założona w Warszawie w 1851 r. przez niemieckiego cukiernika - Karla Ernsta Heinricha Wedla, który to, podobnie jak i jego potomkowie, szybko się spolonizował, a firma "E.Wedel" stała się synonimem najlepszych łakoci na ziemiach polskich i to zarówno pod zaborami, jak i potem w niepodległej Polsce), ale najczęściej spożywał wedlowskie herbatniki (w tym krakersy) natomiast wszelkie inne słodycze tej firmy pomijał. Uwielbiał jednak Marszałek domowe ciasta i słodkie leguminy oraz kruche placki z zapiekaną pianką, pieczone przez Adelcię. Poza tym przy Jego biurku zawsze stała paczka landrynek i talerz z owocami.
Marszałek wstawał z reguły o godz. 8 rano (chyba że akurat - tak jak w Sulejówku w latach 1923-1926 nie miał żadnych obowiązków zawodowych, to spał do dziesiątej). Żona - Aleksandra Piłsudska - przynosiła mu śniadanie do łóżka oraz gazety (najczęściej "Kurier Poranny" i "Expres"). Pani Aleksandra żaliła się później, że mąż nic w domu nie robił i wszystko było na jej głowie, On natomiast - gdy nie miał żadnych obowiązków służbowych - lubił przechadzać się po ogrodzie i doglądać drzewek ofiarowanych mu przez legionistów (którymi jednak sam się nie zajmował - wszystko to robiła pani Aleksandra wraz z Adelą i lokajem). Piłsudski lubił zaś obserwować jak jego żona zajmuje się owymi drzewkami, sam siedząc na bujanym fotelu i paląc papierosy lub pijąc mocną herbatę (papierosy też były Jego ogromnym nałogiem z którego nie potrafił zrezygnować). Pani Aleksandra pomagała mężowi również przy pisaniu książek - On dyktował (chodząc cały czas po pokoju - gdyż taki miał zwyczaj; w Sulejówki był nawet salonik, w którym widać było wydeptane ślady na zakrętach), Ona zaś pisała na maszynie, a po skończonej pracy razem pijali herbatę, gdy przez okno - jak wspominała pani Aleksandra - "wpływał chłodny powiew poranka, a gdzieś w akacjach śpiewał słowik. Byliśmy wówczas sami wśród śpiewającego świata". Marszałek Piłsudski jednak pomimo całego nimbu jakim otaczał rodzinę, nie potrafił poskromić w sobie namiętności do innych kobiet, a podróż na Maderę bez żony i córek, za to z panią doktor Eugenią Lewicką był tego wyraźnym dowodem. Aleksandra wiedziała o tym związku i przyprawiał on ją o coraz gorsze samopoczucie (np. do Druskiennik, gdzie pani Lewicka była lekarzem, Marszałek wyjeżdżał sam, zaś pani Aleksandra pozostawała z córkami w domu w Sulejówku lub w Belwederze, a czasem z nimi wyjeżdżała do Pikieliszek, jak to miało miejsce w 1929 r. gdy wyjechali razem, ale do On skierował się do Druskiennik, a Ona i córki do Pikieliszek) i twierdziła że klimat Druskiennik nie służy jej zdrowiu. Zapewne to nie klimat był powodem niechęci wyjazdu tam z mężem, a właśnie owa panna Lewicka, która wyraźnie stawała się konkurentką do serca męża Aleksandry i ta, nie mogąc tego znieść, popadała w coraz większą melancholię i smutek (Piłsudski zwykł nazywać swoją żonę "Smutną Panią"). Należy jednak dodać, że sama za młodu odbiła Józefa Piłsudskiego jego pierwszej żonie - Marii Piłsudskiej, aż ta zmarła z żalu na atak serca w sierpniu 1921 r.). Niechęć do konkurentki i nowej kochanki męża była tak wielka, że w swoich "Wspomnieniach" pani Aleksandra nigdzie nawet słówkiem nie wspomniała o postaci Eugenii Lewickiej, a spotkała się z nią tylko raz, zaraz po jej powrocie z Madery, ale o tym zdążę jeszcze wspomnieć.
Tymczasem wróćmy na pokład Angoli, który to statek przez wzburzone fale Atlantyku zmierzał pewnie ku Funchalu - głównemu miastu Madery. Marszałek Piłsudski zjawił się na pokładzie o godz. 9 rano drugiego dnia podróży (21 grudnia). Pogoda była wówczas piękna, niebo błękitne dlatego też większość pasażerów wyszła pospacerować sobie po okrętowym deptaku, a pojawienie się tam Piłsudskiego wzbudziło szerokie zainteresowanie podróżnych. Marszałek nie lubił zbytnich objawów zainteresowania swoją osobą i gdy tak się działo z reguły uciekał stamtąd (nie lubił też być fotografowany), ale na pokładzie Angoli uciec raczej nie miał dokąd - chyba że do własnej kajuty, a tego nie chciał, jako że czas spędzony w pociągu i potem jeszcze w kajucie był dla Niego nieprzyjemny i pragnął nieco rozprostować nogi. Dlatego też spędził na pokładzie wśród tłumów ciekawskich osób jakieś trzy godziny, wdając się w pogawędki lub opowiadając zabawne anegdoty (Piłsudski bardzo lubił żartować i często ubolewał że: "Witaliśmy odrodzoną Polskę nie dźwięcznym śmiechem odrodzenia, lecz jakimś kwasem śledzienników i jakąś zgryźliwością ludzi o chorych żołądkach. Więc głosem z trąby błagam" matki i ojcowie (...) Niech się śmieją polskie dzieci śmiechem odrodzenia, gdy wy tego nie umiecie"). Nocą, tego samego dnia, Marszałek również wyszedł na pokład i milcząc wpatrywał się w mroki nocy, po czym udał się do swojej kajuty na spoczynek. Statek dobił do portu w Funchalu 22 grudnia o godz. 9 rano. Bardzo szybko okręt otoczył prawdziwy rój drobnych łódeczek z kupcami oferującymi do sprzedaży miejscowe wyroby, a po jakimś czasie zjawiła się tam również motorówka, wioząca przedstawiciela gubernatora wyspy. Madera była częstym kierunkiem ówczesnych wakacyjnych podróży Europejczyków, jako że łatwo i bezpiecznie można było się tam dostać statkiem. Co prawda leżące nieopodal Wyspy Kanaryjskie i nieco dalej położone Bermudy stanowiły dlań pewną konkurencję, ale i tak rokrocznie na tę wyspę przybywali znani politycy, koronowane głowy, literaci i inni milionerzy. Mimo jednak przyzwyczajenia mieszkańców Madery do częstych gości z Europy, wizyta Marszałka Piłsudskiego była dla nich dość wyjątkowa, a to dlatego że o Polsce mało kto tam wiedział i jeśli już, to postrzegano nasz kraj jako prawie cały czas ścięty mrozem oraz śniegiem i będący sąsiadem bolszewickiej Rosji. Polska - kraj dziwny, tajemniczy, niczym z jakichś opowiadań o dalekich, nieznanych lądach.
I wówczas pojawił się On - najsławniejszy Polak ubrany w swój jasny mundur, w czapce maciejówce na głowie, przepasany orderem prezydenta Portugalii - tajemnicza postać pogromcy bolszewików zjawiła się nagle na ich wyspie, niczym tajemny czarnoksiężnik z legend. Nic więc dziwnego że przybycie Piłsudskiego na Maderę wzbudziło prawdziwą sensację. Dla Marszałka (i jego dwóch towarzyszy - doktora Marcina Woyczyńskiego i doktor Eugenii Lewickiej) podstawiono samochód, którym odjechali oni do willi w Sao-Martinho (willą ów budynek był tylko z nazwy, gdyż realnie był to skromny piętrowy domek, jakich wiele stało wówczas w tej dzielnicy miasta). Leżała ona otoczona pięknym ogrodem, pełnym kwiatów i klombów (Marszałek bardzo lubił kwiaty, drzewa i przyrodę, ale niestety nie potrafił o nie dbać, dlatego też tym zajmowała się jego małżonka - pani Aleksandra). Była to piękna okolica, skąpana w promieniach południowego słońca, gdy o tej porze roku w większej części Europy zalegał śnieg a ludzie przygotowywali się do Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia. Z ogrodu owej willi, w której Marszałek zamieszkał, roztaczał się wspaniały widok na plantacje trzciny cukrowej i winnic, poprzecinanych gajami bananowymi. Można było też dostrzec wybrzeże morskie i niebieską toń morskiej fali, a na niej kołyszące się z daleka statki. Marszałek często spoglądał w tę dal, wiodąc wzrokiem hen, tam za horyzont, jakby szukając w swych myślach odpowiedzi na dręczące go problemy. Przy domu znajdowała się też mała altanka i parę ławeczek, a przed bramą wjazdową do willi stał zawsze portugalski policjant, a u jego stóp leżał mały czarny psiak - obaj wspaniale się uzupełniali. Tak więc w tym spokojnym, "balsamicznym" krajobrazie, na dalekiej wyspie położonej na Atlantyku z dala od kraju, swoje grudniowe wakacje spędzał "Protektor Republiki Polskiej" (jak Józefa Piłsudskiego nazywali mieszkańcy Madery).
Dzień Marszałka Piłsudskiego rozpoczynał się tak samo. Wstawał rano o godzinie ósmej i udawał się na śniadanie. Następnie wychodził do ogrodu (chyba że padał deszcz), po czym odbywał długą przechadzkę wokół domu (pani Aleksandra Piłsudska śmiała się czasem, że gdy męża odwiedzali jego bracia: Adam i Kazimierz, to wszyscy trzej nie potrafili usiąść w jednym miejscu i chodzili wokół stołu, co sprawiało dość komiczne wrażenie). Następnie siadał sobie w altance i czytał książki (głównie dzieła autorów francuskich, najczęściej o tematyce militarnej, np. "Guerre d'Italie" Napoleona Bonaparte). O godz. 11-ej zaczynało się drugie śniadanie, na które zapraszała Marszałka pokojówka Georgina, udając się do ogrodu i informując o tym zaczytanego bądź zamyślonego gościa. Marszałek wypijał wówczas herbatę i spożywał maślane bułeczki lub ciasto, najczęściej w towarzystwie dr. Marcina Woyczyńskiego (po kilku latach okazało się, że żona doktora Woyczyńskiego była sowiecką agentką i została za to prawomocnie skazana przez sąd, a wówczas dr. Woyczyński został odsunięty od Marszałka). Potem jeszcze raz spacerował po ogrodzie (niekiedy też witał się z mieszkańcami wyspy, którzy specjalnie w celu spotkania z "Protektorem Republiki Polskiej" przychodzili pod bramę willi czy przyjaźnie machali doń z okolicznych domostw), lub pisał (kończył "Poprawki historyczne"). Obiad przygotowywano między godz. 14 a 15, a kucharz - Teixeira bardzo się starał aby gościom przypadły do gustu jego przysmaki i był niezadowolony, gdy Marszałek ani nie pochwalił ani też nie skrytykował jego starań (powiedział potem kapitanowi Lepeckiemu, że Marszałek Piłsudski nie miał żadnych życzeń specjalnych co do posiłków i jadł to, co mu przygotowano). Po obiedzie najważniejszy gość udawał się do swego pokoju na krótką drzemkę, a ok. godz. 16-ej był już w ogrodzie, gdzie siedział na wiklinowym fotelu. Potem udawał się na przechadzkę po mieście (najczęściej w towarzystwie dr. Eugenii Lewickiej). Boże Narodzenie też spędzono mało tradycyjnie, a miast świątecznego karpia na talerzu znalazła się inna ryba, których to na Maderze było pod dostatkiem (dieta przeciętnego mieszkańca wyspy składała się przede wszystkim z ryb).
Listy na Wyspę przychodziły dość często, ale częściej najróżniejsze telegramy (czasem nawet piętnaście razy na dobę), które były prawdziwym utrapieniem (Marszałek nie lubił telegramów, gdyż zawsze obawiał się że przynoszą one jakieś złe wieści, np. czyją chorobę lub śmierć). Prawdziwa lawina listów nastąpiła jednak z początkiem marca 1931 r., gdy przed zbliżającymi się imieninami Marszałka (19 marca) Jego współpracownicy (a przede wszystkim Walery Sławek) wpadli na pomysł "akcji pocztówkowej". "Komitet Główny Obchodów Imienin Marszałka Piłsudskiego" wezwał cały Naród do wysyłania na Maderę kartek pocztowych z imieninowymi życzeniami dla Marszałka Polski. Prasa piłsudczykowska (głównie "Gazeta Polska", "Nowy Kurier Polski" oraz "Polska Zbrojna") podniosła ten temat (gazety lewicowe, prawicowe i konserwatywne apel ten pominęły). Na łamach gazet informowano społeczeństwo jak prawidłowo należy zaadresować i wysłać kartki ("Madera, Funchal, Moussier le Marechal Joseph Piłsudski") i jaki znaczek dobrać. Pojawiły się też ulgi dla nadawców zbiorowych, zaś najbiedniejsi mogli wysłać życzenia bezpośrednio do Belwederu, płacąc jedynie 5 groszy. Już do 4 marca 1931 r. nabyto w całym kraju ponad 2 miliony kart pocztowych, co wzbudziło prawdziwe przerażenie na Maderze. Poczta na Wyspie nie spodziewała się bowiem takiego "desantu" listów i aby je obsłużyć gubernator Madery - Jose Maria Freitas - zarządził konfiskatę wszystkich pojazdów na Wyspie, a także osłów i mułów. Już do 10 marca zgromadzono na Poczcie Polskiej 5 milionów kart pocztowych, a spodziewano się że to jeszcze nie jest koniec. I mieli rację, kolejne dni przyniosły taki napływ kart i listów, że poczta na Maderze nie była w stanie tego przerobić (przychodziło ponad 200 000 kart dziennie). Ostatecznie jednak nie wszystkie karty zostały wysłane (na Maderę dotarło jakieś 1 040 000 kartek), a głównym tego powodem były błędy poczynione w adresie (14 marca "Ilustrowany Kurier Codzienny" - czyli popularny "IKaC", na swych łamach donosił: "Mimo pożądanej izolacji, dociera do Marszałka bardzo liczna korespondencja, wskazująca jednak na słabe uświadomienie geograficzne autorów listów. Przychodzą bowiem listy różnie adresowane, jak np. "Madera - Hiszpania", "Madera - Ameryka", "Madera - Francja", "Kolonia polska Madera" (!?), albo jeszcze inaczej: "Półwysep Madera - miasto Angola". (...) Niestety wiele osób nadsyła listy do Marszałka, nie zastanowiwszy się nad ich celowością, jak np. niejaki pan Filewicz, który, wyrażając zadowolenie, iż Marszałek bawi na Maderze, pisze: "Sam jestem ogrodnikiem i lubię ogrody, a więc nie dziwię się, że Pan Marszałek czuje się na Maderze dobrze". Życzenia na kartach pocztowych były też najróżniejsze, np. takie: "Kochany Dziadku! Dla chwały Polski i na złość wrogom musisz żyć nie 100 a 150 lat", lub "Kochanemu Marszałkowi, budowniczemu Kochanej Ojczyzny", lub "Najmilszemu Wskrzesicielowi Najjaśniejszej Naszej Polski". Ludzie pisywali również wiersze jak choćby taki: "W dal, gdzie przebywasz, życzenie płynie, byś żył, Wodzu, choćby sto lat i by dobrobyt w Twojej krainie promieniał zawsze na cały świat". "Akcja pocztówkowa" była prawdziwym Armagedonem dla mieszkańców Madery i wbiła w nich na długo pamięć o pobycie "Protektora Republiki Polskiej" na ich Wyspie.
Wcześniej jeszcze, bo na początku lutego 1931 r. rząd portugalski wydał dekret, na mocy którego znacznie wzrastało cło na wwóz na Maderę zboża i mąki, co wywołało społeczne niepokoje na Maderze, jako że ta Wyspa była całkowicie pozbawiona roślin chlebodajnych i uzależniona od importu zboża z Portugalii lub z Kanady. Bunt wzbierał z każdym kolejnym dniem i wreszcie ogłoszono strajk powszechny, zamykając wszystkie fabryki, sklepy i instytucje na Wyspie. Trzeciego dnia buntu - 7 lutego doszło do poważnych starć z policją pod starą gorzelnią, a napierający tłum zmusił policjantów do ucieczki. Policja użyła więc broni i wśród protestujących padło kilku zabitych oraz rannych. Tego samego dnia (7 lutego) z Lizbony wyruszył Delegat Rządu portugalskiego płk. Silva Leal, który miał przy sobie 120 ludzi i cztery ciężkie karabiny maszynowe z obsługą liczącą 40 ludzi. Płynął do Funchalu na pasażerskim statku "Pedro Gomez", a on sam i znaczna część korpusu oficerskiego po hucznym pożegnaniu, jeszcze nad ranem 8 lutego była zapewne wciąż pijana. 8 lutego zaś w Funchalu (a była to niedziela) wojsko rozpoczęło aresztowanie przywódców buntu, ale i tutaj doszło do rozbieżności, bowiem w obronie aresztowanych wystąpili artylerzyści, którzy starli się z piechotą. Nowy Delegat Rządu przybył do Funchalu 10 lutego, a w dniu następnym objął władzę nad Wyspą w starej cytadeli (pochodzącej jeszcze z XVII wieku), gdzie przyjął dymisję Jose Mari Freitasa - dotychczasowego gubernatora Madery, a na jego miejsce mianował kapitana Artura de Almeidę Cabaco - dowódcę 2 pułku strzelców pieszych. Pułkownik Silvia Leal zapowiedział również surowe kary dla wszystkich buntujących się, a jednocześnie ogłosił wstrzymanie obowiązywania rządowego dekretu o podwyżce ceł na zboże i mąkę dla Wyspy do "czasu rozważenia słusznych życzeń ludu". Marszałek Piłsudski gdy dowiedział się o dymisji gubernatora Freitasa, stwierdził krótko: "Szkoda, ten Freitas wyglądał mi poczciwie, on jest podobny do Radziwiłła" (Marszałek miał na myśli księcia Janusza Radziwiłła z którym się czasem spotykał, a ponieważ spotkania te były niekiedy organizowane późno w nocy lub nawet nad ranem - gdyż Marszałek kładł się spać często o drugiej lub trzeciej w nocy, a nawet i później - przeto ów książę nie wiedział jak ma się ubrać. Czy przywdziać strój odpowiedni na wieczór, czy też właściwy dla godzin porannych, co też w Marszałku wzbudzało dobry humor).
Kapitan Lepecki - który przypłynął z Marszałkiem na Maderę na pokładzie tego samego statku - długo nie ujawniał swojej obecności. Zamieszkał w pensjonacie w mieście, nieopodal parku, a za sąsiadów miał samych Anglików. Kapitan Lepecki szybko też skontaktował się z gubernatorem Wyspy i komendantem policji, informując ich o przybyciu Marszałka i jego samego nieoficjalnym tutaj pobycie, oraz przekazał im instrukcję "roztoczenia opieki" nad miejscem pobytu Marszałka Piłsudskiego. Z początkiem stycznia 1931 r. na Maderę przybył jeszcze jeden oficer - rotmistrz Antoni Grudziński, który przebywał tam ponad miesiąc i - jak pisał kapitan Lepecki: "Teraz we dwóch, a więc dla mnie raźniej, poczęliśmy się troszczyć o osobę Marszałka (...) Parotygodniowa obecność Grudzińskiego była dla mnie miłym intermezzem w nudzie pobytu na wyspie. Towarzyski, wesoły, rozmiłowany w dobrym winie, był świetnym kompanem i towarzyszem". Dopiero po jego wyjeździe z połowie lutego, doktor Woyczyński zawiadomił Marszałka o pobycie kapitana Lepeckiego na Wyspie. Spotkali się, Marszałek siedział w wiklinowym fotelu i czytał książkę, a kapitan Lepecki stanął przed Nim i zameldował się. "To pan tam wszędzie był" - zapytał Marszałek nie odrywając oczu od książki, "Wszędzie?" - odparł Lepecki, "W tych wszystkich krajach", "Tak jest, panie Marszałku", "I nie nudno panu tak wciąż jeździć?... No ja myślę, gdzieżby mogła sprzykrzyć się podróż". Na zakończenie rozmowy Piłsudski rzekł do Lepeckiego: "Możecie sobie tu przychodzić ile chcecie, włóczęgo. Tak, tak, jesteście włóczęgą". Od tej chwili Lepecki był częstym gościem w willi w Sao-Martinho, gdzie wraz z dr. Woyczyńskim uzgadniano powrót Marszałka do kraju i postanowiono że wracał będzie na pokładzie polskiego okrętu wojennego, gdyż nigdzie lepiej nie będzie można zapewnić mu bezpieczeństwa, niż właśnie na polskim okręcie. Postanowiono że tym okrętem będzie niedawno zwodowany kontrtorpedowiec ORP "Wicher". Potrzeba rozbudowy floty (handlowej i wojennej) miała stać się zaczątkiem mocarstwowości Polski i zdobycia kolonii. Kraj, który jeszcze piętnaście lat wcześniej cierpiał niewolę i był igraszką w rękach wielkich mocarstw, teraz sam pragnął stać się mocarstwem i zdobyć dla siebie nowe ziemie pozaeuropejskie, aby z państwa europejskiego stać się państwem światowym (jak mawiał gen. Gustaw Orlicz-Dreszer).
ZDOBYCIE KOLONII ZAMORSKICH BYŁO
MARZENIEM ELIT TAMTEJ POLSKI
A tymczasem związek Marszałka z panią Eugenią Lewicką kwitł przez pierwsze tygodnie, do czasu, gdy stało się coś dziwnego i pani doktor skróciła swój pobyt na Wyspie, wyjeżdżając wcześniej do kraju. Co takiego się stało? Tego niestety nikt nie wie. Prawdopodobnie młodej kobiecie zamarzyło się małżeństwo i pragnęła zająć miejsce pani Aleksandry Piłsudskiej (z domu Szczerbińskiej), tak, jak ta wcześniej zajęła miejsce Marii Piłsudskiej (z domu Koplewskiej, choć po pierwszym mężu - Juszkiewiczowej). O rękę Marii konkurowali ze sobą dwaj najwięksi antagoniści tamtych czasów - Józef Piłsudski i Roman Dmowski - twórca Ligii Narodowej i ideowy przywódca polskich nacjonalistów (przez lata mówiło się że Polską w sferze mentalno-obyczajowej rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego, do tego czasami dochodził jeszcze Paderewski, Korfanty i Witos). Ostatecznie walkę o względy Marii Juszkiewiczowej wygrał Piłsudski i poślubił ją w lipcu 1899 r. (Maria co prawda rozwiodła się ze swym pierwszym mężem, ale ponieważ Kościół Katolicki nie uznawał rozwodów i tamto małżeństwo było wciąż ważne, przeto para młoda musiała zmienić wiarę i przejść na luteranizm. Piłsudski wrócił do katolicyzmu po śmierci Marii w sierpniu 1921 r.). W każdym razie pani doktor Lewicka zapewne pragnęła usankcjonować swój związek z Marszałkiem, a ten nie zamierzał już opuszczać rodziny i zakładać nowej. To musiało doprowadzić do jakiejś kłótni, która zaowocowała wcześniejszym wyjazdem Lewickiej z Wyspy i trwałym rozstaniem z Piłsudskim (już nigdy więcej się nie spotkali). Po jej powrocie do kraju, w marcu 1931 r. odwiedziła ją Aleksandra Piłsudska, ale nie wiadomo o czym obie panie rozmawiały, choć z pewnością dla żadnej z nich nie była to miła rozmowa. Pani Eugenia Lewicka zmarła wkrótce potem - 29 czerwca 1931 r. (nie miała nawet 35 lat). Przyczyną zgonu miało być zatrucie środkami chemicznymi nieznanego pochodzenia i początkowo spekulowano nawet samobójstwo. Ale profesor Stanisław Malinowski - znajomy dr. Lewickiej, stwierdził, że widział ją "w dobrym nastroju, pogodną i spokojną" na kilka godzin przed tym, jak zemdlała w budynku Urzędu Wychowania Fizycznego, gdzie pracowała - dnia 27 czerwca. Przewieziona do szpitala, zmarła tam dwa dni później. Zaczęto więc twierdzić, że otoczenie Marszałka "pozbyło się" tej kobiety i dlatego upozorowano jej samobójstwo. Nie wiadomo jednak jaka była prawda, ale wiadomo że po rozstaniu z Lewicką (nie była ona ostatnią kochanką Marszałka, gdyż ostatnią była Jadwiga Burhard urodzona w 1901 r.) starzał się On bardzo szybko, z roku na rok tracił zdrowie i siły. Ostatecznie zmarł 12 maja 1935 r. w wieku zaledwie 67 lat, a wyglądał na osiemdziesięciolatka. Cóż papierosy, niezdrowy tryb życia, brak snu i... kobiety skutecznie popsuły zdrowie i życie owemu "Protektorowi Republiki Polskiej").
PIERWSZE SPOTKANIE JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO
Z MARIĄ JUSZKIEWICZOWĄ I ROMANEM DMOWSKIM
(lata 90-te XIX wieku)
Okręt ORP "Wicher" przybył do Funchalu 22 marca 1931 r. (trzy dni po imieninach Marszałka) przed godz. siódmą rano, a dowódca okrętu - komandor podporucznik Tadeusz Morgenstern-Podjazd zameldował się z willi Marszałka i zakomunikował że już wszystko gotowe do wypłynięcia. Pożegnanie Marszałka wyznaczono na godz. 16:30 i do portu przybyli wówczas przedstawiciele władz Madery (zarówno ci nowi, jak i ci zdymisjonowani), jak i konsulowie honorowi: polski oraz francuski, a poza tym oczywiście tłumy ludzi. Marszałek z wszystkimi się pożegnał i stwierdził że jest bardzo zadowolony z pobytu na Wyspie, ale co do propozycji ponownych odwiedzin nic nie odpowiedział. Następnie łódź motorowa zawiozła Marszałka i Jego towarzyszy na okręt, który stał kilkanaście metrów od brzegu. Wchodząc na pokład, Józef Piłsudski spoglądał w kierunku wyspy Porto Santo na której niegdyś mieszkał odkrywca Ameryki - Krzysztof Kolumb (który prawdopodobnie mógł mieć również polskie korzenie). Potem, na pokładzie okrętu Marszałek stawiał pasjanse, studiował mapy i oglądał okrętowe działa, oraz dużo rozmawiał i dowcipkował z oficerami (m.in. miał stwierdził: "Ja wam morze zaczaruję. Kiedyś jeden z moich pradziadków porwał sprzed świętego znicza kapłankę-wajdelotkę i ożenił się z nią. Po niej odziedziczyłem te moje zrośnięte brwi i potrafię zamówić pogodę". Nie tylko On miał wówczas dobry humor, również dr. Woyczyński dowcipkował i gdy okręt zbliżał się do Zatoki Biskajskiej, gdzie fale są wysokie a burze długie, stwierdził: "Marszałek Piłsudski ma takie szczęście, że wody zatoki zastaniemy na pewno tak gładkie, jak w jeziorku przed Pałacem Łazienkowskim". I rzeczywiście, podróż przebiegała spokojnie). 25 marca rano Wicher zawitał do Cherbourga, tam uzupełniono zapasy paliwa i jednocześnie był czas, aby spotkać się z przedstawicielami francuskich władz miasta, a nadbrzeżna artyleria na powitanie oddała 19 wystrzałów.
W Cherbourgu w tym właśnie czasie znajdowały się dwa francuskie okręty wojenne i pięć polskich (dwa kontrtorpedowce i trzy łodzie podwodne), jednak wypłynięcie z portu owego dnia stało się niemożliwe z powodu gęstej mgły, która uniemożliwiała skuteczne rozpoznanie terenu (mgła na morzu jest gorsza niż sztorm, jako że w czasie sztormu człowiek przynajmniej wie, co go czeka i może się przygotować, a w czasie mgły nic nie wiadomo. Okręt ogarnia swoista maź, w której skutecznie nikną zarówno światła, jak i sygnały dźwiękowe i łatwo można wpaść na jakieś skały czy lodowe kry). Ruszono w dalszą drogę dopiero 26 marca o godz. piątej rano, gdy mgła już opadała. Dalsza podróż przez Kanał La Manche przebiegała bez przeszkód, a morze było wyjątkowo spokojne (dr. Woyczyński powtarzał wówczas: "A nie mówiłem, Marszałek zawsze ma takie szczęście"). 28 marca rano Wicher wpłynął w Kanał Kiloński i dotarł do Kilonii. Tam na pokładzie zameldował się niemiecki oficer, który w imieniu admirała Ericha Raedera zapytywał czy czegoś podróżnym nie potrzeba, po czym pożegnał się i wyszedł. Wreszcie okręt wpłynął na "polskie morze" czyli na Bałtyk. 29 marca o wpół do dziesiątej rano na horyzoncie ukazały się sylwetki trzech polskich kontrtorpedowców, wysłanych na powitanie Wichra przez admirała Jerzego Świrskiego. Oddały one strzały armatnie na powitanie okrętu płynącego pod banderą ministra spraw wojskowych, a następnie Wicher wpłynął do portu wojennego w Gdyni. Tam już oczekiwała na Marszałka jego żona i córki, a także premier Walery Sławek i ministrowie: Sławoj-Składkowski, płk. Józef Beck, Alfons Kuhn, Daniel Konarzewski, major Adam Sokołowski i wielu innych dygnitarzy. Gdy Marszałek schodził na ląd, wszędzie wokół leżał śnieg i było zimno. Jaka wówczas była myśl Józefa Piłsudskiego, który jeszcze do niedawna pławił się w gorącym słońcu Madery? Zapewne brzmiała ona: "Żegnaj Madero, żegnaj bezpowrotnie".
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz