Stron

wtorek, 5 kwietnia 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LII

ŻYCIE PO ŚMIERCI -

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 
 
 
POWRACAM DO TEGO TEMATU, PONIEWAŻ SZCZEGÓLNIE DZIŚ, GDY WIDAĆ JAK BARDZO KRWAWI UKRAINA I W JAK BESTIALSKI SPOSÓB MORDOWANI SĄ TAM ZWYKLI LUDZIE - CYWILE, KOBIETY, DZIECI, OSOBY STARSZE - WARTO ZASTANOWIĆ SIĘ NAD KRUCHOŚCIĄ NASZEGO DOCZESNEGO ISTNIENIA. JAKŻE ŁATWO MOŻE SKOŃCZYĆ SIĘ CAŁY ŚWIAT KTÓRY ZNAMY, WSZYSTKIE NASZE PROBLEMY (OCZYWIŚCIE TYLKO POZORNIE, BOWIEM - O CZYM ZRESZTĄ WIELOKROTNIE PISAŁEM NA TYM BLOGU, PODPIERAJĄC SIĘ WŁAŚNIE OPINIAMI LUDZI, KTÓRZY MIELI KONTAKT Z OSOBAMI ZMARŁYMI, LUB PAMIĘTAJĄCYMI SWOJE WŁASNE POPRZEDNIE WCIELENIA - RÓWNIEŻ PO ŚMIERCI NIE ZAPOMINAMY O NASZYCH DOCZESNYCH PROBLEMACH I DOPIERO W CHWILI GDY UDAJEMY SIĘ ZA PRZEWODNIKIEM I PORZUCAMY TEN ŚWIAT RÓWNIEŻ W FORMIE DUCHOWEJ, WÓWCZAS PRZECHODZIMY DO NASTĘPNEGO ETAPU NASZEJ NAUKI). SPÓJRZMY BOWIEM CO MOSKIEWSCY ZBRODNIARZE WYCZYNIAJĄ NA UKRAINIE, SPÓJRZMY NA IRPIEŃ, GDZIE ZAMORDOWANO Z ZIMNĄ KRWIĄ MŁODE DZIEWCZĘTA I KOBIETY, A POTEM PRZEJECHANO PO ICH CIAŁACH CZOŁGAMI. SPÓJRZMY NA BUCZĘ (MIEJSCOWOŚĆ POD KIJOWEM), GDZIE MOSKALE ZAMORDOWALI MIESZKAŃCÓW TEGO KURORTU, A ICH CIAŁA POZOSTAWILI PRZY DRODZE ORAZ W MASOWYM GROBIE (ZUPEŁNIE JAK W 1939 r. CZYNILI NIEMIECCY I SOWIECCY NAJEŹDŹCY, MORDUJĄC SCHWYTANYCH ŻOŁNIERZY I CYWILÓW W MASOWYCH GROBACH PRZY DROGACH, LUB STRZELAJĄC Z SAMOLOTÓW DO UCIEKAJĄCYCH ZE SWYCH DOMÓW LUDZI). MOŻNA BY POWIEDZIEĆ - OT, RUSKI MIR! JAKIM BOWIEM TRZEBA BYĆ CZŁOWIEKIEM, ABY MORDOWAĆ LUDZI Z ZIMNĄ KRWIĄ I GRZEBAĆ W MASOWYCH GROBACH? ZAPEWNE TRZEBA ROSJANINEM (EWENTUALNIE NIEMCEM, BO TO TA SAMA MENTALNOŚĆ NIESTETY, A JEDYNA RÓŻNICA POLEGA NA TYM, ŻE NIEMIECCY ZBRODNIARZE NIE CUCHNĘLI JAK SOWIECKIE CZY ROSYJSKIE ŻOŁDAKI).
 
 

 
WIDZĄC JAK NIEPEWNE JEST NASZE ISTNIENIE, WARTO ZASTANOWIĆ SIĘ PRZEZ CHWILĘ, ŻE MOŻE TO, CO WYDAJE NAM SIĘ TAK WAŻNE NA CO DZIEŃ, WSZYSTKIE TE NASZE DZIENNE SPRAWY ZA KTÓRYMI TAK GONIMY, MOGĄ ZNIKNĄĆ JAK ŚWIECZKA ZGASZONA PRZEZ SILNY PODMUCH WIATRU. I CO WTEDY? CO SIĘ Z NAMI DALEJ STANIE, CZY TO JUŻ KONIEC NASZEGO ISTNIENIA? WYDAJE MI SIĘ - CHOĆ JEST TO TYLKO MOJE PRYWATNE ZDANIE - ŻE ŚMIERĆ JEST WYZWOLENIEM Z DOCZESNOŚCI, Z KŁOPOTÓW I ZMARTWIEŃ, A TAKŻE Z CODZIENNEJ WALKI O BYT, O PRZETRWANIE, CHOĆ OCZYWIŚCIE W ŻADNYM RAZIE NIE POWINNIŚMY SZUKAĆ SPOSOBU "WYRWANIA" SIĘ Z TEGO DOCZESNEGO ŚWIATA (POPEŁNIAJĄC SAMOBÓJSTWO) GDYŻ - NIESTETY - ŻYCIE (TO DOCZESNE, FIZYCZNE, A NIE TO PRAWDZIWE NASZE ISTNIENIE) JEST CZĘŚCIĄ EGZAMINU KTÓRY MUSIMY ZDAĆ, BO JEŚLI NIE TO... BĘDZIEMY MUSIELI POWTARZAĆ KLASĘ, A TEGO NIKT Z NAS ZAPEWNE NIE CHCE. WARTO BOWIEM PAMIĘTAĆ, ŻE NIGDY NIE JESTEŚMY SAMI I ZAWSZE MOŻEMY "ZATELEFONOWAĆ" DO NASZEGO "OFICERA PROWADZĄCEGO" (ŻE POZWOLĘ SOBIE TAK ZAŻARTOWAĆ), LUB ZWRÓCIĆ SIĘ BEZPOŚREDNIO DO NASZEGO "SZEFA" (RODZICIELA) Z PROŚBĄ O POMOC, RADĘ, WYJŚCIE Z TRUDNEJ SYTUACJI - COKOLWIEK. TYLKO MUSIMY UŚWIADOMIĆ SOBIE ŻE TO JEST MOŻLIWE. WSZYSTKO BOWIEM JEST W NASZEJ GŁOWIE, W NASZEJ MYŚLI I TO ONA JEST SIŁĄ SPRAWCZĄ WSZECHŚWIATA (PRÓCZ... MUZYKI, KTÓRA - JAK MI SIĘ WYDAJE JEST BOGIEM LUB CZĘŚCIĄ BOŻEGO ISTNIENIA). WARTO ABYŚMY O TYM PAMIĘTALI NAWET W CHWILI CIĘŻKIEJ PRÓBY LUB ZAGROŻENIA NASZEGO DOCZESNEGO ŻYCIA ORAZ BYTU ROTMISTRZ WITOLD PILECKI, ZAMORDOWANY PRZEZ KOMUNISTÓW W 1948 r. STRZAŁEM KATYŃSKIM W TYŁ GŁOWY, WYDRAPAŁ PRZED SWĄ ŚMIERCIĄ NA ŚCIANIE CELI W KTÓREJ SIEDZIAŁ NAPIS: "ZAWSZE STARAŁEM SIĘ ŻYĆ TAK, ABYM W GODZINIE ŚMIERCI MÓGŁ SIĘ BARDZIEJ RADOWAĆ NIŻ LĘKAĆ" - I JA RÓWNIEŻ PRAGNĄŁBYM TAK ŻYĆ, ABY POTEM, GDY JUŻ PRZYJDZIE ZAKOŃCZYĆ NAUKĘ NA TYM ŚWIECIE, JAK NAJMNIEJ LUDZI MOGŁO PRZEZE MNIE PŁAKAĆ). A PAMIĘTAJMY BOWIEM ŻE ŻYJEMY W PIEKLE TU, NA ZIEMI, I WŁAŚNIE DLATEGO TAK WAŻNE JEST TO, JAKIMI OKAŻEMY SIĘ LUDŹMI W ŚRODOWISKU TAK SKRAJNIE NAM NIEPRZYCHYLNYM. I NA TYM POLEGA NASZA EDUKACJA NA TYM ŚWIECIE I OD TEGO ZALEŻY, CZY UDA NAM SIĘ "ZALICZYĆ" SEMESTR I PÓJŚĆ DALEJ).
 
 

 
 

 I

RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. II

 
 
 
PAN DELANNAY STAŁ OBOK SWEGO TRUPA
 
 
 
 
 Ciekawe przeżycia z tej dziedziny miała francuska pielęgniarka, Ivona de Vlieger z Rennes w Bretanii. Oświadczyła ona naczelnemu lekarzowi szpitala, w którym była zatrudniona, co następuje. 
 
- Kiedy wczoraj wieczorem przyszłam na nocny dyżur do pana Delannay'a, który był chory na obrzęk płuc, stwierdziłam, że pacjent miał bardzo niespokojny sen. Jęczał, z trudem chwytając powietrze. Rzucał się niespokojnie na łóżku, poruszał rękami jak pływak w wodzie i mruczał pod nosem niezrozumiałe słowa. Miałam wrażenie, jakby chory walczył z jakimiś niewidzialnymi istotami. Dałam mu zastrzyk i pozostałam przy nim, ponieważ w każdej chwili mógł nastąpić zgon. Po zastrzyku pacjent znacznie się uspokoił. Oczy miał zamknięte i zdawał się spać. Nagle poderwał się i usiadł na łóżku. Ręce, które dotychczas trzymał spokojnie na kołdrze, uniósł poziomo, jakby mi chciał coś pokazać.
 
- Tam - jęknął - siostro, niech pani spojrzy. 
 
Myślałam, że pacjent fantazjuje w gorączkowym delirium. Położyłam mu dłoń na czole uspokajającym gestem, lecz on wcale nie bredził w gorączce. Popatrzył na mnie wystraszonym, pytającym wzrokiem.
 
- Co panu jest? - spytałam. 
 
- Czy pani nie widzi? - odparł zdziwiony. - Czy pani nie widzi, jak dookoła mnie wszystko faluje i unosi się? Czy pani nie widzi mgły, jaka mnie otacza? Czuję się coraz lepiej, mija przykry ucisk. Czuję, jak mnie te mgły przenikają, ustępują i znowu zalewają. Mam wrażenie, jakbym leżał kołysząc się na fali rzeki... Nie, jakbym ja sam był jedną z tych fal... Chciałbym... 
 
Chory opadł ciężko na poduszki. Oczy miał znowu zamknięte. Rzężenie w jego umęczonych płucach stało się jakby silniejsze. Musiałam mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, aby złagodzić nieco cierpienia. Minęło może z pół godziny, gdy pacjent zwymiotował brunatne skrzepy kiwi. Wiedziałam, że zbliża się koniec i zastanawiałam się, czy już teraz powiadomić o tym jego rodzinę, gdy nagle odniosłam wrażenie, jakby w pokoju, oprócz pacjenta i mnie, były obecne jeszcze jakieś inne istoty. Odwróciłam się do drzwi przypuszczając, że może ktoś z chorych przyszedł tu z oddziału i chce czegoś ode mnie, lecz nikogo nie spostrzegłam. Zwróciłam się więc ponownie w stronę łóżka chorego i wówczas zobaczyłam coś dziwnego. Dookoła łóżka unosiło się kilka postaci utworzonych jakby z świetlistej mgły. Te mgliste postacie zdawały się być zajęte umierającym pacjentem; nie mogłam się jednak zorientować, co z nim robiły. Niestety, w tej samej chwili rozległ się dzwonek. Musiałam przejść do drugiej sali, gdzie byłam zajęta przez około dziesięć minut u innego chorego. Kiedy powróciłam do konającego pana Delannay'a, przejrzystych postaci już nie widziałam. Przypuszczałam, że pojawiły się one jedynie w mojej wyobraźni i starałam się szybko zapomnieć o tym zdarzeniu. Pan Delannay stał się spokojniejszy, lecz zbladł. Podeszłam do niego i stwierdziłam, że podczas mojej nieobecności skonał. Serce jego już nie biło, a biedne płuca były nieczynne. Zamknęłam mu oczy i zamierzałam właśnie powiadomić o zgonie dyżurnego lekarza, gdy znów odniosłam wrażenie, jakby ktoś stał w pobliżu mnie. Odwróciłam się i z przerażenia zdrętwiałam. Zmarły, którego trup leżał na łóżku, stał przede mną. Zjawa nieboszczyka nie zdawała sobie jednak sprawy z mojej obecności. Z przerażeniem patrzyła na własne martwe ciało leżące na łóżku. Ja również spojrzałam na nieżyjącego pana Delannay'a i w żaden sposób nie mogłam sobie wytłumaczyć tej podwójnej obecności nieżyjącego. Gdy jednak znowu się odwróciłam, aby przemówić do stojącego za mną ducha, ten już zniknął. Jestem przekonana, panie doktorze, że byłam obecna przy opuszczaniu ciała przez duszę.
 
 
 
 JAK DOKTOR CAUSANILLAS PRZECHYTRZYŁ ŚMIERĆ?
 
 
 
 
 Po ukończeniu Uniwersytetu J. Hopkinsa w USA, dr med. Causanillas osiedlił się w miejscowości Monterey w Meksyku, otwierając tam prywatną klinikę. Młody wówczas lekarz zaczął intensywnie zajmować się zagadnieniami przedłużania ludzkiego życia. Szczególnie interesował go problem, w jaki sposób dałoby się ratować ludzi od śmierci, chociażby na jakiś czas. Lekarz wychodził z założenia, że pierwszym objawom śmierci somatycznej (soma po grecku oznacza ciało), jest ustanie czynności serca. Zasadnicza przyczyna takiego stanu tkwi w układzie mózgowym, który na skutek porażenia ośrodków ruchowych rdzenia przedłużonego lub podrażnienia ośrodków unieruchamiających jest przyczyną śmierci fizycznej człowieka, chociaż bodźcem do tego mogły być również inne zaburzenia ludzkiego organizmu. A więc w mózgu lub w sercu także mogą tkwić przyczyny śmierci człowieka. Jeżeli dr Causanillas zamierzał przechytrzyć śmierć i w ostatniej chwili wyrwać jej ofiarę z rąk, musiał dążyć do ponownego wzbudzenia czynności serca, a następnie, o ile mu się to uda, drogą trudnej operacji usunąć porażenie ośrodków ruchowych rdzenia przedłużonego. Pierwsze doświadczenia w tym kierunku dr Causanillas robił z kotami i szympansami. Usypiał zwierzęta mieszaniną eteru z azotem i czekał, aż ich serce przestanie bić. Występowało to zazwyczaj już między piątą a dziesiątą minutą. Wówczas lekarz otwierał martwemu zwierzęciu wenę i robił zastrzyk z płynu zawierającego fizjologiczny roztwór soli, adrenaliny i tlenu. Równocześnie robił masaż serca i przeprowadzał sztuczne oddychanie. Pierwsze doświadczenia w ogóle się nie udawały. Doktor nie potrafił przywrócić do życia ani jednego zwierzęcia, nie mówiąc o podtrzymaniu jego życia. Dopiero, gdy do roztworu dodał trochę wyciągu z wątroby oraz krwi pozbawionej substancji powodujących jej krzepnięcie, doświadczenia zaczęły się udawać. Jednak zwierzęta przywrócone do życia żyły najwyżej po kilka godzin.
 
Wówczas zdarzyło się, że w klinice doktora Causanillasa zmarła pacjentka, malarka, pani Buenavides. Doktor przybył natychmiast, stwierdzając u zmarłej charakterystyczne objawy towarzyszące zgonowi. Ze zdziwieniem skonstatował jednak, że temperatura ciała zmarłej utrzymuje się na stosunkowo wysokim poziomie. Serce co prawda było nieczynne, lecz w pewnej chwili doktorowi zdawało się, że trup jakby westchnął. Możliwe jednak, że przy poruszeniu zmarłej z jej płuc uszło jeszcze nieco powietrza. Możliwe też, że struny głosowe wydały jakiś dźwięk, zmieniając swe napięcie po zgonie. W każdym razie dr Causanillas postanowił zaaplikować zmarłej zastrzyk z poprzednio wymienionej mieszanki. Po iniekcji starał się równocześnie przez dłuższy czas przywrócić pacjentkę do życia poprzez masaż serca i sztuczne oddychanie. Po jakimś czasie serce zaczęło pracę, a chora poruszyła lekko wargami, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko ciężko westchnęła. Po chwili zaczęła szeptać niezrozumiałe słowa, co było dowodem, że nie tylko serce, lecz i mózg zaczyna pracować. Doktor Causanillas pochylił się nad pacjentką, aby móc lepiej zrozumieć jej szept. 
 
- Byłam w nieznanej mi krainie - mówiła pani Buenavides, - jak we śnie. Była to bezgraniczna przestrzeń, której piękność trudno wprost opisać. Chciałabym tam powrócić. Spotkałam tam Carmen Cabezas, Nestora Gutierieza i Franciszka Eseanellasa (jak wykazały późniejsze dochodzenia wymienione osoby już nie żyły). Nie mogłam się jednak do nich zbliżyć. Kiwali mi rękami, aby do nich podejść. Gdy do nich podbiegłam, oni równocześnie oddalili się ode mnie z tą samą szybkością, tak że między nami była zawsze taka sama odległość. Po chwili odległość ta nawet zaczęła się zwiększać, bo nie mogłam za nimi nadążyć. Moim ciałem lub tym co posiadałam, targnął wstrząs. Musiałam przystanąć. To pozwoliło jakiejś energii szarpnąć mną wstecz. Musiałam wejść w coś, z czego już wyrosłam i było dla mnie zbyt ciasne. Równocześnie poczułam jakiś ból (zastrzyk?). Ból ten narastał. Potem obudziłam się i spostrzegłam, że tu leżę. To podziałało na mnie przygnębiająco, panie doktorze. Wolałabym pozostać tam, gdzie byłam. Nie martwię się jednak zbytnio, bo wiem, że zbyt długo nie będę tu przebywać. Tu, na Ziemię, przybyłam na urlop. 
 
Pani Buenavides żyła jeszcze tylko 36 godzin. Potem przeszła do świata, skąd powróciła do nas na chwilę, jak powiedziała "na urlop". Chociaż doktorowi Causanillas nie udało się pacjentki odratować na okres dłuższy niż kilkadziesiąt godzin, nie zniechęcił się do swych doświadczeń. Co do przeprowadzonego eksperymentu był zdania, że odratowanie pani Buenavides może by odniosło trwalszy skutek, gdyby ona sama miała ochotę do życia na naszym świecie. Ponieważ jednak tak nie było, jak wynikało z jej własnej wypowiedzi, doświadczenie z góry było skazane na niepowodzenie, gdyż oprócz umiejętności lekarza, potrzebna jest także i dobra wola pacjenta, jeżeli się chce przechytrzyć śmierć. 
 
Następne doświadczenie dało już wynik bez porównania lepszy. Chodziło tym razem o odratowanie jakiegoś młodego człowieka chorującego na zapalenie wewnętrznych błon serca. Pacjent ten już od dwóch dni był w stanie jakby letargu, ale zabiegi doktora Causanillasa przywróciły go znowu do życia. Ku zaskoczeniu lekarza i ten pacjent także wspominał o jakiejś cudownej krainie, gdzie znalazł się podczas swej pozornej śmierci. Także i on napotkał tam osoby znajome, dawno już nieżyjące. W przeciwieństwie do pani Buenavides wcale nie pragnął pozostać na zawsze po tamtej stronie życia. Może dlatego, że był młody i bardzo przywiązany do życia doczesnego. Doktora Causanillasa ucieszył ten pierwszy, całkowicie pozytywny finał starań, choć zastanowiło równocześnie, że dwaj obcy sobie pacjenci, po przebudzeniu się, opowiadali mniej więcej to samo o jakiejś cudownej krainie na tamtym świecie. 
 
Krótko potem do kliniki dra Causanillasa dostarczono pacjenta, który przez nieuwagę dotknął kabla elektrycznego będącego pod napięciem 380 V. Wypadek zdarzył się w pobliżu kliniki. Lekarz próbował odratować porażonego tradycyjnymi metodami, lecz gdy to nie pomogło, zastosował przeciwuderzenie: umieścił jedną elektrodę na piersiach porażonego, a drugą na jego plecach i włączył prąd o natężeniu kilku amperów. Po trzech godzinach chory został odratowany i odzyskał przytomność. Wówczas lekarz przypomniał sobie, co opowiadali mu o tamtym świecie dwaj poprzedni pacjenci. Spytał więc elektryka o jego przeżycia i wrażenia z tamtego świata.
 
- Kiedy dotknąłem przewodu wysokiego napięcia - zaczął monter - w głowie zabłysła mi jaskrawa błyskawica. Moja głowa zdawała się palić. Gdy to minęło, pomyślałem: nie chcę umierać. I wówczas przewinęły się przed oczami mojej duszy - już teraz nie wiem, równocześnie czy kolejno - obrazy z mego życia. Wszystko to, co minęło, przeżyłem powtórnie. Szedłem więc do kościoła z moją żoną. Ona miała na sobie ślubną suknię i to był dzień naszego wesela. Równocześnie wiosłowałem po rzece Rio Grande. Żona moja była jeszcze panną i nazywała się seniorita Perez. Przed kilkoma dniami zaręczyłem się z nią. W tej samej chwili siedziałem na mule i jechałem do Villanueva. Naprzeciw mnie ukazała się ciężarówka i o mały włos mnie nie przejechała. Jeszcze nie ochłonąłem z przerażenia, gdy mój stary nauczyciel spuścił mi lanie, bo Juanowi Alvaresowi zrobiłem dziurę w głowie, rzucając w niego kamieniem. Wyciągnąłem rękę do przechodzącego Gringo, aby mi dał parę centów. Siedziałem wówczas na kamiennych schodkach rodzinnego domku w Cardona. Miałem około 4 lat. Najciekawsze, że wrażenie błyskawicy oraz myśli, iż nie chcę umierać i szczegóły z mojej młodości prawie że równocześnie stanęły mi w pamięci. I wówczas zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Zaczęło mi się wydawać, że wypadek z prądem wysokiego napięcia był tylko snem. Nagle znalazłem się w domu z żoną i dziećmi. Mówiłem do nich, lecz oni, zdaje się, nie rozumieli mnie. W każdym razie nie tylko, że nikt mi nie odpowiedział, ale wręcz zignorowano moją osobę, jakby mnie nie było. To mnie oczywiście zirytowało. Zmiotłem więc wszystkie talerze ze stołu, tak że spadły na podłogę, po czym zerwałem obraz ze ściany i poszedłem sobie. Przyszedłem tu i nagle stanąłem obok siebie. Zobaczyłem siebie na stole operacyjnym. Ogarnęło mnie przerażenie, z którego się przebudziłem. Był to brzydki sen... 
 
Doktor Causanillas, który - jak wiemy - słyszał już relacje z tamtego świata od dwóch innych pacjentów, a także był oczytany w literaturze z zakresu parapsychologii, wcale nie został przekonany o tym, że to, co opowiadał elektryk było zwykłym snem. Oczywiście, ktoś nie obyty ze spirytyzmem mógł uważać przeżycia elektryka za sen, powstały wskutek błędnych sprzężeń w mózgu, spowodowanych przerwą w dopływie krwi, co wywołało niewłaściwe odżywianie się komórek mózgowych. To znowu mogło być przyczyną nienormalnego funkcjonowania mózgu. Takie mniej więcej byłoby psychobiologiczne wytłumaczenie tego wypadku. Jednakże, jak już powiedziałem, doktor Causanillas był nie tylko lekarzem, ale także parapsychologiem. Nie mógł więc w żaden sposób uwierzyć, że zetknięcie się elektryka z tamtym światem (co nie podlegało dyskusji), było tylko skutkiem wadliwego funkcjonowania komórek mózgowych. W jaki sposób jednak można byłoby stwierdzić i udowodnić, że nie był to sen, lecz fakt? Chyba dałoby się to udowodnić. Przecież pacjent wspominał o tym, że żona i dzieci nie zwróciły na niego uwagi, co go tak zirytowało, że zrzucił na podłogę talerze ze stołu i obraz ze ściany. Tutaj więc był punkt zaczepienia. Rodzina mogła go nie zauważyć, ponieważ udał się do mieszkania nie w swym ciele fizycznym, lecz poszło tam jego ciało astralne. On sam w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nie żyje, jak to się często zdarza w wypadkach nagłej, gwałtownej śmierci. 
 
Aby do końca wyjaśnić to zdarzenie i swoją hipotezę, doktor Causanillas pojechał na przedmieście Monterey, by zobaczyć się z żoną elektryka, która o wypadku męża jeszcze nic nie wiedziała. Gdy zajechał do Cale de Catalunia, przed dom elektryka, usłyszał jak dzieci na ulicy rozmawiają o tym, że w domu montera po południu straszyło. Nagle spadły ze stołu talerze, chociaż nikt się do nich nie zbliżał, a ze ściany spadł obraz, chociaż gwóźdź nie wypadł, a wieszak był dobry. To, co opowiadały dzieci, w pełni potwierdziła żona. Wszystko odbyło się tak, jak rzekomo śniło się elektrykowi. Dla doktora Causanillasa było więc jasne, że przeżycia elektryka nie były snem, lecz faktem. Wszystko zdarzyło się jednak tak nagle, iż elektryk nie zorientował się, że już nie żyje. Był przekonany, że jego ciało fizyczne poszło do domu, a tymczasem było to tylko jego ciało astralne.
 
 
 
 HISTORIA CZŁOWIEKA, KTÓRY ZMARŁ TRZY RAZY
 
 
 
 
 Historia Japończyka Iwao Ischiwata była i jest zagadkowa. Podczas nalotu lotniczego na Kobe w czasie ostatniej wojny został on zasypany pod gruzami zburzonego budynku. Kiedy po kilku godzinach wydobyto go na powierzchnię, jego serce biło już bardzo słabo. Natychmiast zabrano go więc do szpitala i umieszczono na stole operacyjnym. Miał wgniecioną w dwóch miejscach czaszkę i kilka ran ciętych na całym ciele od odłamków bomby. Poza tym niebezpieczne uszkodzenie kręgosłupa. Lekarze byli zdania, że jeżeli uda się go uratować, to i tak na całe życie pozostanie kaleką. Na przekór tym prognozom, odporny organizm Japończyka pozwolił mu nie tylko przetrzymać operację, lecz także szybko powrócić do zdrowia. Wypadek pozostawił jednak ślady: usposobienie poszkodowanego uległo znacznej zmianie. Co się z nim stało? Gdy ktoś chciał z nim porozmawiać o przyczynie tak radykalnej zmiany jego sposobu życia, młody człowiek nie odpowiadał, unikając starannie we wszystkich rozmowach tego tematu. Nie reagował nawet na pytania ojca, co w Japonii uchodzi za szczyt braku dobrego wychowania. Kiedyś jednak zdecydował się poruszyć ten temat i porozmawiać o zagadnieniach, które nie dawały mu spokoju. Jako powiernika swej tajemnicy wybrał misjonarza, który nawrócił go na katolicyzm. To, co powiedział młody Japończyk jest bodajże najciekawszym sprawozdaniem, jakie człowiek żyjący na Ziemi mógł wygłosić. 
 
- Kiedy spadła bomba, a mnie zasypały gruzy budynku, byłem bliżej śmierci niż życia... Ogarnął mnie przeraźliwy strach, jednak nie był to strach przed śmiercią, lecz cierpieniem, przed konaniem. Strach mój był tak wielki, że zacząłem krzyczeć. Nie wiem, czy mnie ktoś usłyszał. A w ogóle może tylko chciałem krzyczeć i nie wiadomo, czy mogłem. W każdym razie wydawało mi się, że krzyczałem tak długo, aż ogarnęło mnie uczucie jakbym wystąpił z mego ciała fizycznego. Zdawało mi się, że nagle znalazłem się w jakimś pomieszczeniu, gdzie było zupełnie jasno, chociaż nigdzie nie mogłem dostrzec ani okna, ani żadnego otworu w ścianach. Światłość ta była jaśniejsza niż blask słońca, a mimo to łagodna i przyjemna. Światło to nie raziło w oczy, nie paliło i nie grzało. Co najdziwniejsze, pomieszczenie, o którym wspomniałem, nie było właściwie żadnym pomieszczeniem, przynajmniej w naszym, ziemskim znaczeniu. Było ono niczym nie ograniczone, chociaż miałem wrażenie, że znajduję się w pomieszczeniu. Próbowałem zastanowić się, gdzie jestem, gdzie znajduje się pomieszczenie, w którym jestem i jak się tutaj dostałem. Te bezowocne myśli były stale zakłócane przez obrazy i refleksje z mojej własnej przeszłości, występujące z niebywałą precyzją. Przed moimi oczami przesuwały się sceny tak wyraziście, jakbym je przeżywał przed chwilą. Nagle uchwyciła mnie jakaś obca istota wyglądająca jak człowiek. Była ona jakaś mglista i świetlista, po prostu nieziemska. Istota ta mogła także przenikać przez wszystko bez przeszkód, takie w każdym razie odnosiłem wrażenie. Zdawało mi się, że owa istota mogła także wtargnąć we mnie i mnie przeniknąć. Postać ta sięgnęła po mnie, lecz nie był to gest wrogi. Przeciwnie, raczej zamierzała mi pomóc - tak wyczuwałem - abym oderwał się od czegoś, co mnie przygniata i więzi. Po chwili do tej istoty przyłączyły się inne, podobne, które zdawały się przybywać z bezmiernej dali owego pomieszczenia. Wówczas dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że już nie żyję i że owe istoty zamierzają mi ułatwić przejście na tamten świat. Jak doszedłem do tego wniosku - nie wiem, chyba po prostu nagle zdałem sobie z tego sprawę. Myślę, że idea ta przenikała mnie na drodze telepatycznej, że poddały mi ją owe istoty. Nagle owe nieziemskie istoty ustąpiły. Posłyszałem głosy ludzkie, szeptem wypowiadane polecenia. Starałem się zrozumieć, o czym do mnie mówiono, kiedy ja przecież byłem martwy. Zrozumiałem tylko słowo: strzykawka. Kiedy dostałem zastrzyk, zorientowałem się, że wcale nie jestem trupem. Uczucie posiadania ciała, które na jakiś czas utraciłem, znów powróciło, a wraz z nim pojawił się ból. Byłem znów na Ziemi i żyłem. Czułem znowu bicie swego serca i znów byłem ziemskim człowiekiem. Tych przejść nie mogę zapomnieć. Ciągle we mnie tkwią. Wystarczy, że zamknę oczy, a już mam przed sobą owe widzenia. Czasem też zdaje mi się, że wszystko to mi się jedynie przyśniło. Ale przecież takich snów nikt nie miewa. Ja to wszystko rzeczywiście widziałem i przeżyłem. Chwilami odnoszę z kolei wrażenie, jakbym już nie należał do tego świata, lecz do tamtego, skąd pozwolono mi wrócić, abym pozałatwiał tu moje sprawy, nim mnie tam definitywnie przyjmą do swego grona. 
 
Misjonarz przekazał wypowiedź młodego Japończyka lekarzom, którzy go leczyli, gdy był ranny. Ci byli jednak zdania, że owo dziwne pomieszczenie oraz mgliste postacie widziane przez rannego, to zwykła halucynacja spowodowana zasypaniem, zaś bezpośrednią przyczyną były jakieś refleksy świetlne, strach przed śmiercią oraz niepewność co do losu i możliwości uratowania się. Jego zgnębiony strachem i bólem mózg mamił go różnymi widziadłami. Lekarze w pewnym sensie mogli mieć rację, chociaż znacznie więcej argumentów przemawiało przeciw takiej interpretacji. Jednak na razie wstrzymajmy się z osądem i prześledźmy dalszy ciąg wypadków. 
 
Iwao Ischiwata ożenił się po roku i wydawało się, że zapomniał o swych przejściach, choć dokuczały mu skutki kontuzji. Siedem miesięcy po ślubie Japończyk zmarł wskutek różnych uszkodzeń ciała odniesionych podczas nalotu lotniczego na Kobe. Nadwyrężone zostały bowiem wtedy jego serce i system nerwowy. Gdy jednak rodzina zabrała się do pochówku nieboszczyka, ten ożył. Sprowadzony natychmiast lekarz stwierdził, że Iwao zapadł w letarg. Chorego zabrano do szpitala, skąd po trzech tygodniach powrócił zupełnie zdrowy. Także i teraz młody człowiek opowiadał o człekokształtnych istotach otaczających go podczas letargu. Rozmawiały z nim, przekazując swe myśli telepatycznie. Japończyk podkreślał, iż w owej przestrzeni, gdzie przebywał, kiedy jego duch był na Ziemi nieobecny, miał uczucie szczęścia i bezpieczeństwa. I tym razem nie było mu dane tam pozostać, ponieważ jedna z istot na tamtym świecie, poprzez niego szukała drogi na ziemski świat. Owa istota, która była zupełnie inna, niż jej towarzyszki, powiedziała (oczywiście w myślach, co Japończyk zrozumiał), że już dość długo przebywała na tamtym świecie i że tyle sobie przyswoiła, względnie skumulowała w sobie substancji niezbędnej do życia, że jest już po temu najwyższy czas, aby powróciła znów na Ziemię. 
 
Kiedy Japończyk, w kilka tygodni po urodzeniu przez jego żonę dziecka, rzeczywiście zmarł, podczas sekcji zwłok stwierdzono, że właściwie już w następstwie odniesionych podczas bombardowania ran nie miał on fizjologicznych warunków do życia. Co było zatem przyczyną i jakie tajemnicze wpływy działały tutaj, że mógł on dwukrotnie powrócić do życia, na zawsze pozostanie zagadką. Czyżby bezwarunkowa chęć do życia utrzymywała ciało Japończyka przed rozkładem? Takie tłumaczenie jest raczej naiwne. On sam przecież twierdził, że tęskni za powrotem na tamten świat, a mimo to żył, chociaż właściwie nie mógł żyć. Jego organizm się do tego nie nadawał. Możliwe, że działały tu jakieś siły bliżej nam nieznane, które go przeniosły na stałe w tamten świat dopiero wówczas, kiedy on jakiejś istocie stamtąd ułatwił powrót na Ziemię. 
 
 
 CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz