Stron

wtorek, 28 czerwca 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LV

ŻYCIE PO ŚMIERCI -

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 

I

RELACJE OSÓB, 

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. V

 
 
 
 
 
A JEDNAK POWRÓCIŁEM
 
 
 Zdarzyło się to przed kilkunastu laty w Wielkiej Brytanii. Michael Clifton, lat 40, odwiedził swego brata mieszkającego od dłuższego czasu na wyspie Islay u wybrzeży Szkocji. Zawał serca przyszedł nagle. Straszny ból w klatce piersiowej zwalił chorego z nóg. Nieopodal mieszkał dobry, doświadczony lekarz. Sprowadzono go w ciągu kilku minut. Chory dostał więc zastrzyk uśmierzający ból, lecz stan pacjenta nadał się pogarszał. Wobec tego lekarz zatelefonował do Glasgow, do szpitala Western Infirmary i kazał się połączyć z ordynatorem.
 
- Nie ma sensu, abym tam przyjeżdżał tylko po to, aby potwierdzić to, co pan wcześniej ustalił - zauważył ordynator. - Tam, na wyspie i tak mu nie pomożemy. To byłaby tylko strata czasu, a tu chodzi o każdą minutę. Zaraz wysyłam samolot sanitarny. Chorego trzeba sprowadzić do nas. 
 
Pacjent powtórnie otrzymał zastrzyk przeciwbólowy i za godzinę leżał już na stole operacyjnym. Dano mu narkozę i rozpoczęto operację. Po chwili otwarły się drzwi do sali operacyjnej, z której wybiegł zdenerwowany operator.
 
- Pani syn przed chwilą zmarł - powiedział do matki staruszki, która przyleciała tu wraz z synem i czekała na korytarzu. 
 
A więc Michael Clifton już nie żył. Sprawa nie podlegała wątpliwości. Jego serce zakończyło pracę, tętna nie było. Według praw biologii Michael Clifton był trupem. Operatorowi wypadek ten nie dawał jednak spokoju. Gdzie szukać przyczyny nagłego zgonu pacjenta? Nagle zaświtała mu pewna myśl: chory dostał trzy zastrzyki, dwa przeciwbólowe, a trzeci w celu przygotowania go do operacji. Kto wie, może zestaw leków był niezgodny i podziałał zabójczo na pacjenta? Ordynator nie dał za wygraną. Postanowił wypróbować wszelkie dostępne środki i metody. A nuż pacjenta da się odratować? Nie ryzykował przecież niczym...
 
- Szybko... lodu - zadysponował - przygotować wannę... Przygotować pacjenta do otwarcia klatki piersiowej... Nie wolno nam tracić bezproduktywnie ani chwili. 
 
Lekarz zdawał sobie sprawę z tego, iż w tym wyścigu ze śmiercią liczy się każda sekunda. Jego pomocnicy, asystenci, stanowili zgrany zespól. Pracowali szybko i pewnie, jak dobrze zaprogramowane komputery. Przede wszystkim należało starać się zatrzymać upływ krwi. Michael Clifton nie żył już od stu dwudziestu sekund. Od dwóch minut był trupem. Zwinna ręka operatora pochwyciła serce nieboszczyka. Masował je równomiernie i wytrwale, aby pobudzić do pracy. Robił to przez dwanaście minut. Bolały go palce i drętwiała ręka, lecz nie ustawał w staraniach. Nagle serce drgnęło. Jeszcze kilka minut i ruszyło. Przez jakiś czas należało je jeszcze wspomagać. Uśmiech triumfu rozjaśnił twarz chirurga. Jednak dał radę. Michael Clifton ożył. Nie był nieboszczykiem, jak to zakomunikowano jego matce kilkanaście minut wcześniej. Trzy godziny siedział lekarz przy łóżku chorego i obserwował go. W pewnym momencie Michael Clifton otworzył oczy. Uniósł powieki, lecz nie widział nic. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał. Powrócił z tamtego świata, lecz był porażony, ślepy i głuchy. Pracował tylko jego mózg. Poruszaniem warg mógł otoczeniu dać do zrozumienia, że żyje i jest przytomny. Matka Michała usiadła też przy łóżku reanimowanego i starała się z nim porozumieć, ściskając jego dłoń.

A oto relacja, jaką po kilku miesiącach złożył Michael Clifton.
 
- Leżałem w zupełnych ciemnościach. Tylko mój mózg był czynny. Zdawałem sobie sprawę, że jeszcze żyję. Wówczas w myślach zacząłem krzyczeć: Nie chcę umierać... nie chcę być kaleką... nie chcę leżeć do końca życia zniedołężniały w łóżku. Wtedy też rozpocząłem walkę z samym sobą. Starałem się obserwować swój mózg. Chciałem wiedzieć czy śmierć, która pochwyciła mnie w swoje szpony, tylko częściowo zwolniła swój uścisk. Przeżywałem dziwne stany. Byłem po tamtej stronie kurtyny. Wiem nawet doskonale, jak do tego doszło. Ostatnie wydarzenie jakie pamiętam, to moment, gdy wwożono mnie do sali operacyjnej. Potem dostrzegłem przed sobą potężną górę, pokrytą pięknym kwieciem. Gdzieś daleko było jasno i ta jasność zbliżała się ku mnie, otaczając moją osobę cudownym uczuciem ciepła. Z tego światła i ciepła docierały do mnie dźwięki o niebywałej harmonii. Wówczas dostrzegłem także ludzkie postacie, zbliżające się do mnie. Dziś już nie mogę sobie przypomnieć co to byli za ludzie. Wiem tylko na pewno, że gdy się do mnie zbliżyli, rozmawiałem z niektórymi. Kilku spośród nich chyba nawet poznałem. Wszyscy oni byli moimi dawnymi znajomymi, którzy już dawno umarli lub polegli na wojnie... O jednej z kobiet wiedziałem, że odebrała sobie życie z powodu partnera. Zetknięcie się z tamtym światem nie wywołało jednak u mnie strachu i nie zrobiło na mnie żadnego ogólnego wrażenia. Po prostu spokojnie oczekiwałem, co z tego wyniknie dalej. Nagle coś mnie pochwyciło za ramiona i szarpnęło wstecz. Zacząłem się oddalać od owej góry, od wspaniałych kwiatów i od osób, z którymi jeszcze przed chwilą rozmawiałem. Jeszcze przed momentem byłem w stanie spokoju ducha, poczucia szczęścia, a tu nagle nastąpiła jakaś szybka i niezrozumiała dla mnie zmiana. Miałem wrażenie, że zjeżdżam po stoku góry. Dookoła mnie robiło się coraz ciemniej. Poczułem też niespodziewanie straszny ból w piersiach, w głowie i w sercu. Wyraźnie czułem, że ktoś trzyma moje serce w garści i że nim porusza. I wtedy zrozumiałem, że jestem z powrotem na Ziemi. Była to chyba noc, bo nie słyszałem nic i nic nie widziałem. Na moje pytania nie odpowiadano, lecz kiedy ktoś mnie dotykał, sprawiało mi to cierpienie. Nie mogłem jednak krzyczeć, nie mogłem też nikomu powiedzieć, jak strasznie cierpiałem. 
 
Rozpoczęła się niesamowita walka. Człowiek, który stawił czoło śmierci - Michael Clifton - nie chciał być kaleką. W myślach ułożył sobie plan walki, jak powrócić do stanu normalnego. Zdawał sobie sprawę, że jego umysł działa poniekąd tylko jednokierunkowo. Tam też zamierzał szukać punktu zaczepienia.
 
- Pragnąłem odzyskać wzrok, widzieć moje otoczenie - wspomina Michael Clifton. Godzinami myślałem tylko o tym. W swej wyobraźni widziałem różne obrazy, barwnie i plastycznie. W anatomicznych szczegółach funkcji organów człowieka mniej więcej się orientowałem. Później powiedziano mi, że mój stan ślepoty trwał aż siedemnaście dni. W końcu zacząłem dostrzegać cienie przedmiotów, którymi poruszano przed moimi oczami. Po kilku dalszych dniach moje receptory - czy jak to się inaczej naukowo określa - zaczęły reagować na kolor czerwony. 
 
Aby ułatwić choremu powrót do normalnego życia, dookoła niego pozawieszano na ścianach czerwone płachty. Dodawało mu to chęci do dalszej walki. Z kolei pragnął mówić. Na początku był to jednak tylko bełkot, szepty i jęki. Lecz nadszedł dzień, kiedy zdołał wymówić słowo, którego nauczył się w dzieciństwie najprędzej: mamo... Po kilku tygodniach spróbował chodzić. Początkowo zataczał się i padał jak małe dziecko. Nie dał jednak za wygraną. Był przekonany, iż z pomocą silnej woli uda mu się pokonać śmierć. Powoli powracał do życia. Twierdził, że miał poczucie jakby podwójnej świadomości. Pierwsza tyczyła się czasu teraźniejszego, tego co się dzieje dookoła niego, druga czasu przeszłego, przeżyć dawnych. Najpóźniej powracała mu pamięć wydarzeń z okresu zawału serca i śmierci klinicznej. Lekarze stosowali słabe prądy elektryczne, przykładając mu do czaszki, w różnych miejscach, igły pod napięciem. Nie dawali mu spokoju. Centymetr po centymetrze mózg został zaktywizowany. Lekarze i pielęgniarki podziwiali wytrwałość pacjenta i jego uporczywą chęć powrotu do pełnego zdrowia. Mówiono, że chyba stał się cud...

Nadszedł w końcu ten upragniony dzień, gdy o własnych siłach mógł już opuścić szpital i udać się do domu. Oczywiście, w domu odwiedzali go lekarze, skrupulatnie notując zmiany w stanie zdrowia podopiecznego. Po kilku miesiącach od daty wypisania Michaela Cliftona ze szpitala, ordynator oddziału chirurgicznego wezwał do siebie jego matkę i zadał jej dziwne z pozoru pytanie.
 
- Pani syn już od dłuższego czasu jest w domu. Czy pani zauważyła w nim może jakieś zasadnicze zmiany? 
 
Matka zawahała się, po czym wyrzuciła z siebie jednym tchem: 
 
- Ma pan słuszność panie doktorze, Michael się zmienił...
 
- W jakim sensie? - spytał lekarz z zaciekawieniem.
 
- Widzi pan, on dawniej kochał życie. Słońce i przyroda to był jego żywioł. Dziś jego żywiołem jest noc. Kocha ciemności, tak jak można kochać partnerkę, towarzyszkę życia. Ja to wręcz wyczuwam, kiedy nadchodzi zmierzch. Czasem wybiega w nocy z domu i nie wiem, dokąd idzie. Chyba chodzi po lasach, bo po powrocie obuwie ma mokre i powalane gliną.
 
Doktor postanowił wyjaśnić przyczynę tajemniczych wycieczek byłego pacjenta. Zaczaił się w pobliżu domu Cliftonów przez kilka dni z rzędu i cierpliwie czekał. Po ośmiu dniach rozwiązał tę zagadkę. Michael Clifton chodził nocami na cmentarze. Siadał na ławeczce pośród grobów i zdawał się podniecać urokiem tych miejsc wiecznego spoczynku. Widocznie sprawiało mu to wewnętrzną ulgę. Na cmentarzach czuł się jak u siebie w domu. Wysiadywał tam bez ruchu nawet i po kilka godzin, po czym wesoły i psychicznie odprężony wracał do ziemskiego domu. Lekarz często widywał Michaela i wielokrotnie z nim rozmawiał. Nigdy jednak nie wspominał mu o tych jego nocnych wycieczkach. Jak można bowiem rozmawiać na ten temat z kimś, kto już był na tamtym świecie. W każdym razie Michaelowi Cliftonowi udało się wygrać pojedynek ze śmiercią. A w jaki sposób, czy to takie ważne... Zresztą, co my o tym wiemy?
 
 
 
 
 
CZY MOŻNA PRZEŻYĆ KRZESŁO ELEKTRYCZNE?
 
 
Człowiek, o którym mowa, już nie żyje. Zmarł na marskość wątroby, lub po prostu zapił się na śmierć. Gdzieś niedaleko granicy w Meksyku, gdzie nie mogli go już dosięgnąć amerykańscy detektywi. Teraz, kiedy już zmarł "naprawdę", można powiedzieć co z niego wydobyli lekarze. Sam bowiem milczał. Dobrowolnie nie chciał powiedzieć nic. Ponieważ doktor Cornish był niezmiernie ciekawy jego zeznań, dał mu kilka zastrzyków pentatolu z alkoholem. W ten sposób zabił w nim wszelkie zahamowania i pacjent zaczął mówić. W taki oto sposób powstała ta ciekawa relacja. Po cichu szeptano sobie o doświadczeniach doktora Cornish'a, o czym zresztą on sam niechętnie rozmawiał nawet w gronie najbliższych przyjaciół. Ów człowiek bowiem, z którego doktor Cornish za pomocą "leku prawdy" wydobył tajemnicę jego przeżyć, kiedyś już siedział na elektrycznym krześle. Kat, stojący za kotarą, trzykrotnie włączał przełącznik wysokiego napięcia. Trzykrotnie skazanego z sykiem przenikał prąd, tak iż w pomieszczeniu, zbudowanym chyba jak na ironię na wzór kaplicy, rozszedł się smród palonych włosów i przypalonego mięsa. Można wierzyć lub nie, lecz ów osobnik siedział rzeczywiście na elektrycznym krześle. Kto twierdzi, iż człowiek nie może przetrzymać styku płyty miedzianej z ciemieniem ludzkim, bo prąd przepali tkanki i doprowadza mózg do wrzenia, ten nie wiedział, jak Fred Philipps był odporny na urazy. Może przetrzymał on to dlatego, bo miał podobno kość ciemieniową jak słoń. Uprzednio już dwa razy strzelano do niego z pistoletu dużego kalibru, a kule ześlizgiwały się z jego głowy jak po stali pancernej. Lecz, czy w ogóle przeżyłby to, co z nim zrobiono, to bardzo wątpliwe. W każdym razie ostatnie oficjalne orzeczenie lekarskie brzmiało: śmierć z powodu zastosowania prądu elektrycznego. Zarządzono wydanie zwłok na skutek specjalnej interwencji u gubernatora.
 
- Miałem nadzieję do ostatniej chwili. Przysłano mi do celi gryps, gdzie było napisane: "Nie trać nadziei, Stary. Wydobędziemy Cię..." Wierzyłem tym, którzy przesłali mi tę wiadomość. Ale jak oni chcieli tego dokonać? Wzdłuż korytarza chodzili tam i z powrotem dozorcy, a w nocy jeden z nich siedział kamieniem w mojej celi. Czytałem książkę o szpiegu Mata Hari. Aby podnieść ją na duchu, powiedziano jej przed rozstrzelaniem, że będą do niej strzelać ślepakami i że cała egzekucja odbędzie się na lipę. W rzeczywistości tylko jeden z żołnierzy miał na tyle silne nerwy, aby strzelić do pięknej kobiety. Padła, trafiona pociskiem. Inni "chybili". Może i mnie, Fredowi Philippsowi, chciano zagrać taką komedię? Żebym do ostatniej chwili strugał bohatera? Tak więc wierzyłem w moich przyjaciół dopóki nie przyszli po mnie moi oprawcy. Oznaczało to, że gubernator nie skorzystał z prawa łaski. Teraz już nie było mowy o zwolnieniu. Już znajdowałem się w ostatniej komorze, skąd prowadziła jedna droga... Tam, za drzwiami słyszałem, jak przesuwano meble i stukano narzędziami. Przyszli po mnie wczesnym rankiem. Wygolili mi ciemię i włosy na nogach. Na ramieniu wycięto kawałek tkaniny, aby umieścić tam elektrodę. Zgrzytałem zębami ze złości, że mnie okłamano, gdy mi robiono nadzieję, tam, gdzie ona nie była w ogóle możliwa. Następnie wprowadzono mnie do pomieszczenia egzekucyjnego. Na twarz nałożono mi maskę. Uchwyty zacisnęły się na moich kończynach. Słyszałem, jak ktoś w pobliżu klepał za mnie jakąś modlitwę. Po raz ostatni oświadczyłem, że to nie ja zastrzeliłem wówczas cztery osoby. Byłem tylko przypadkowo w pobliżu. Ponieważ nie było na to dowodów, więc mi nie uwierzono. Nagle przeniknął mnie straszliwy ból. Miałem uczucie, że mnie coś rozsadza, że mam spuchniętą każdą tkankę. Krzyczałem - chyba w myślach - aż w końcu znalazłem się w dużym, zielonym pokoju, okrągłym, bez narożników, a do mnie zbliżał się jakiś olbrzym, który starał się mnie zadusić. Walczyłem z owym olbrzymem, choć jakoś wiedziałem, że to wszystko dzieje się już po mojej śmierci. Krzyczałem coraz głośniej, a ów potwór, którego trzymałem za gardło, zmniejszał się i rozpadał na kawałki. Tymczasem zielona kula, gdzie przebywałem, stała się olbrzymia jak kościół. Po chwili zaczęła wirować, aż dostałem zawrotu głowy. Potem z wirującej mgły wyłoniły się jakby złociste węże. Wtedy usłyszałem ludzki głos. Ktoś szeptem wydawał polecenia "Wannę gumową podnieść wyżej... podgrzać wodę... silniej masować... Podłączyć elektrody... jedną na pierś, drugą na kark..., bliżej podstawy czaszki... Nie rusza się... Już nie żyje..." A więc mówiono o mnie. Lecz ja nie byłem martwy. Czułem jednak, że mam tylko głowę. Nic z tego nie rozumiałem. Głowa bez ciała? Właściwie byłem tylko mózgiem. Nagle zdałem sobie sprawę, że znajduję się w samochodzie, który w szaleńczym tempie jedzie po nierównym terenie. To były moje pierwsze świadome wrażenia. "Jeszcze jeden zastrzyk...." - usłyszałem. Wtedy poczułem, że tam, gdzie mi wbito igłę, mam serce. Powracałem do życia. Ruszałem żuchwą, lecz upłynęło jeszcze wiele minut, nim zrozumiałem, że mam także i inne części ciała. Wreszcie udało mi się otworzyć oczy. Zobaczyłem wtedy nad sobą twarz mężczyzny. Spoglądał na mnie kłującym wzrokiem. Ubrany był jak chirurg do operacji, z maską na twarzy. "Nie ruszać się" - powiedział - kiedy spróbowałem poruszyć głową. - Boli - wyszeptałem. Straszna jazda. Wóz stanął. Byłem w sanitarce. Po szczegółach poznałem, że był to autobus pogrzebowy przerobiony na salę operacyjną. I w takim to wozie przywrócono mnie do życia. - "A więc jednak przybyliście" - szepnąłem do jednej z postaci w bieli i z maską na twarzy, bo po ich groźnych spojrzeniach poznałem, że to byli nasi ludzie, a nie lekarze. Pokiwał głową. Co mi miał opowiadać? Szef wydał rozkaz, aby sprowadzić sławnego profesora X, a dalszy ciąg akcji został przez naszych sprawnie zorganizowany. Kosztowało masę forsy, aby za pośrednictwem wpływowych senatorów spowodować zgodę gubernatora na wydanie moich zwłok. Przeprowadzili to jednak sprawnie i dzięki temu żyję. Lecz kiedy jestem sam i zamknę oczy, stale mam przed sobą ową zieloną salę o wielkości katedry. Stale też dręczy mnie obawa przed strasznym potworem o szerokim pysku i skośnych oczach.
 
O tej zielonej sali Fred Philipps myślał do końca życia. Doktora X proszono kilkakrotnie o wytłumaczenie tego objawu. Jego kompani myśleli bowiem, że chodzi tu o jakąś manię prześladowczą, o początek choroby umysłowej. Lecz doktor X przecząco potrząsał głową: 
 
- My tej zagadki nie wyjaśnimy. Dajmy lepiej spokój jego mózgowi. Możliwe, że na skutek żaru posklejało się w nim kilka komórek i w ten sposób w korze mózgowej powstały anomalie. Te objawy on przeżyje. Niech sobie spokojnie wspomina ową zieloną salę. Dobrze, że nie skończyło się to gorzej. 
 
Fred Philipps miał zdrowie jak tur. Z czasem jednak - na myśl, że mogłoby się wydać, iż nadal żyje i przebywa w Meksyku oraz perspektywa ponownej wizyty na krześle elektrycznym - zaczął pić. Szczególnie w nocy nawiedzały go napady strachu, gdy we śnie czy na jawie pojawiał się tajemniczy potwór. W ten sposób Fred Philipps zachorował na marskość wątroby, a na to nie mógł poradzić nawet doktor X. Opinia publiczna nie dowiedziała się nigdy, że tajemniczym doktorem X, który Freda sprowadził z tamtego świata, był doktor Cornish. 
 
Doktor Cornish jest światową sławą w dziedzinie doświadczeń z martwymi zwierzętami. Twierdzi on m.in. iż może przywrócić do życia zwierzęta, które utraciły życie nawet przed kilkoma dniami, ale pod warunkiem, że natychmiast po zgonie umieści się je w lodówce. W prasie fachowej szeroko omawiany i długo dyskutowany był jego eksperyment z foksterierem. Zwierzę uśpiono mieszanką eteru z azotem. Po sześciu minutach serce psa przestało bić. Lekarz otworzył mu wtedy żyłę i wstrzyknął w nią dawkę roztworu soli nasyconej tlenem z dodatkiem adrenaliny, wyciągu z wątroby i niewielkiej ilości krwi królika, z której usunięto czynniki koagulacyjne. W tym stanie psa włożono do lodówki. Po kilkudziesięciu godzinach wyjęto go stamtąd i kołysząc masowano. Bez przerwy podawano mu tlen. Po kilku minutach martwy dotąd czworonóg zacząć drgać, ruszać nogami, a jego serce podjęło normalną pracę. W stanie między życiem a śmiercią pies przetrwał osiemnaście godzin i trzynaście minut. Normalnie przy tym oddychał i poruszał kończynami, lecz kiedy zaaplikowano mu roztwór glukozy, zakończył życie, tym razem na dobre. Doświadczenia te nie były oryginalnym rozwiązaniem doktora Cornisha. Z podobną myślą nosił się bowiem przed prawie czterdziestu laty jego nauczyciel, George Washington Crile. Doświadczenie z Fredem Philippsem jest poniekąd tajemnicą, gdyż lekarzowi - wykonawcy zabiegu - nie można niczego udowodnić. Żadne z państw oficjalnie na taką próbę w klinice czy szpitalu nie wyrazi zgody. O przeżyciach osób, które przywrócił do życia, doktor Cornish milczy też uparcie.
 
 

 
 
PS: W następnej części przejdziemy już do Księgi Zmarłych i bezpośrednich relacji z "Tamtego Świata", o wizjach umierających i o tym, co widzą i czują zwierzęta w chwili śmierci.
 
 
CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz