Stron

poniedziałek, 26 lutego 2024

WALKA Z KOMUNISTAMI W PRZEDWOJENNEJ POLSCE - Cz. V

 CZYLI GDZIE CHOWAŁY SIĘ "SZCZURY"





KOMUNISTYCZNA PARTIA POLSKI
(CZYLI DZIAŁALNOŚĆ SOWIECKIEJ EKSPOZYTURY W POLSCE)
Cz. V


Odzyskana Niepodległość nie mogła być tylko piękną ideą w ustach pięknoduchów i musiała zostać namacalnie dotknięta. Musiała przez lud, który swą pracą przyczynił się do wzrostu i potęgi odrodzonej Polski, musiała owa Niepodległość przez ten lud zostać zaakceptowana jako matka, a nie macocha. Nie mogło w odrodzonym kraju - jeśli nie chciał aby hulała tutaj ekspozytura bolszewicka lub jakakolwiek inna - nie mogło być zgody na traktowanie najuboższych i najsłabszych tak, jak działo się to jeszcze pod zaborami. W odrodzonym państwie nie mogło dochodzić do patologii, jakie miały miejsce w czasach niewoli. Aby sobie uświadomić o czym piszę, przedstawię pewne wydarzenie, które miało miejsce dnia 4 maja 1892 r. w Łodzi. Wówczas od 2 maja trwał strajk robotników fabryki Scheiblera, a owego 4 maja doszło do spotkania pracowników z dyrektorem i współwłaścicielem owej fabryki, niejakim Herbstem. Robotnicy domagali się od kierownictwa zakładu zwolnienia jednego z dyrektorów który uchodził za okrutnika, podwyższenia stawki o 15% i skrócenia czasu pracy z 12 do 10 godzin. Oto jak wyglądała rozmowa fabrykanta z pracownikami, spisana przez jednego z obecnych tam socjalistów: "To ode mnie nie zależy, ja zrobić tego nie mogę" - powiedział Herbst. - "idźcie do roboty!" Na to odezwali się robotnicy: "To niech pan przynajmniej podwyższy żonatym, my z żonami i dziećmi obstać za tę płacę nie możemy!" Herbst w tym momencie zirytował się i rzekł: "To po kiego diabła się żenicie, jeśli nie macie na to, to się nie żeńcie!" Tutaj nerwy puściły już samym robotnikom i natychmiast zniknął "wielmożny pan i pan": "Du verfluchter, ty łajdaku, ty psiakrew, oddaj nam swoją żonę i córki (...) Isz go, jaki mądrek! Bić ścierwo po mordzie i tylo!" Herbst musiał stamtąd szybko uciekać, ale już następnego dnia, 5 maja stojący na ulicy robotnicy poznali go, gdy ten jechał powozem. Wyciągnęli go zeń i poturbowali kijami. Pobito też innego fabrykanta Ignacego Poznańskiego, a To spowodowało że ostatecznie łódzcy przemysłowcy zgodzili się wspólnie podwyższyć pensję robotnikom o 8% i skrócić czas pracy o godzinę. Ponieważ jednak strajk ów przerodził się w rozruchy antyżydowskie (których zarzewiem była plotka o tym, że jakiś żydowski rzeźnik rozłupał głowę pewnej kobiety i o tym, że Żydzi znieważali księży i bezcześcili kościoły). Tak zostały opisane wydarzenia z 5 maja 1892 r.: "Nadciągnęli bałuciarze (nazwa nadana od Bałut, jednej z dzielnic Łodzi) i poczęła się gorąca walka, w której niejednego Żyda zabito na śmierć, w której niejeden też chrześcijanin, wciągnięty w bramę przez Żydów, utracił życie. Żydzi prócz tego strzelali z okien z rewolwerów, leli wrzącą wodę i rzucali na głowy przechodniów kamieniami (…) Na tłumy napadające i uciekające zarówno wpadali kozacy i strażnicy, bijąc, siekąc pałaszami i strzelając naprzód ślepemi, a potem i ostremi ładunkami. Tłum począł się bronić, paru kozaków zranionych kamieniami spadło z koni (…) Formalnie polowano na Żydów, cywilizowanych i obdartych, idących pieszo czy jadących dorożką". Ostatecznie generał gubernator Warszawy (a tak naprawdę całego tak zwanego "Pryvislinskiego kraju") Josif Hurko (wyjątkowo antypolska menda, nawet jak na Moskala) wydał rozkaz ściągniętym przez siebie do Łodzi posiłkom: "Tłumu nie rozpędzać, ale przeciwnie, starać się przyprzeć go do jakiejkolwiek przeszkody, nabojów nie szczędzić, a do jutrzejszego rana przywrócić porządek". Z czego głównie zapamiętano: "Strzelać, nabojów nie żałować!" Padło wówczas wielu zabitych i rannych.




Tak więc odrodzona Ojczyzna nie mogła pozwolić sobie na powtórkę z czegoś tak haniebnego. Godność ludzka bowiem nie ma ceny, a podstawą wszystkiego jest sprawiedliwość, a co za tym idzie również sprawiedliwe wynagradzanie pracownika za wykonywaną przez niego pracę. Chodziło też o to, aby Polacy uświadomili sobie że odrodzona Polska to jest ich Dom i że nie muszą już szukać szczęścia za granicą, a często za oceanem. Przytoczę tutaj inny list polskiego emigranta do USA z 1853 r. aby pokazać że - jak pisał Kazimierz Przerwa-Tetmajer: "Lepsze polskie gówno w polu, niźli fiołki w Neapolu". Emigrant ów postanowił przenieść się do Stanów Zjednoczonych, wierząc głęboko w to, że w tam, w Nowym Świecie zupełnie inaczej podchodzi się do człowieka, że tam za oceanem ludziom powodzi się lepiej, że są lepiej traktowani niż tutaj w kraju, czy nawet w Europie, oto jego spisana relacja: "Przeklęta godzina, w której puściliśmy się do Ameryki! (…) Wszystko, co w Europie prawią, albo piszą o Ameryce, jest przesadzone, z wyjątkiem biedy i nędzy, o której Europa nie ma nawet wyobrażenia. Kto nie przywiózł z sobą pieniędzy na zagospodarowanie się lub rozpoczęcie handlu, kto nie umie - i to doskonale - jakiego rzemiosła, a nie przyzwyczajony jest do ciężkiej ręcznej pracy, ten zgubiony tu niepowrotnie (…). Na nieszczęście, my polscy emigranci, wszyscy bez wyjątku w tym się znajdujemy położeniu. Czytać i pisać po polsku, czasem po niemiecku, albo po francusku, umiemy, słyszeliśmy też trochę o Rzymianach, Grekach itp. ale z tym nikt tutaj nawet do szpitala nie dojdzie, czeka go śmierć głodna na publicznej drodze. Jakoż największa część z naszych zmuszona została, po wielu dniach głodu i zmartwień, udać się do najcięższych prac ręcznych przy budowie dróg żelaznych, tłuc skały i kamienie, przykuć się do taczek na skwarze lub na słocie najokropniejszej, że zaś strawę i do pracy potrzebne narzędzia, jako to: rydle, łopaty, haki, młoty, taczki itd. dostarcza kompanija, i za to sobie z zarobku ile chce potrąca, wszyscy więc po kilku miesiącach najcięższej bezowocnej pracy, obdarci, bosi i z podmarnowanym zdrowiem wrócili do New-Yorka". Oczywiście nie wszystkim rodakom było źle za oceanem, ale wszyscy pracowali tam jako robotnicy budowlani, kamieniarze, lub też w innych pracach wymagających fizycznej siły i sprawności. Teraz zaś po odzyskanej wolności i suwerenności, po odrodzeniu Ojczyzny miłej, można było przynajmniej na jakiś czas zahamować ten ludzki potok, który podążał za chlebem do USA. Tak Józef Okołowicz pisał w 1920 r. po swym powrocie ze Stanów: "Sam miałem sposobność spotykania w Stanach Zjednoczonych takich rodaków, którzy, poprzednio zupełnie już pod każdym względem zamerykanizowani, poczuli się Polakami dopiero po zapisaniu się do "Sokoła" (…) gdzie na nowo uczyli się zapomnianej już i być może dawniej pogardzanej mowy ojczystej".






Piszę o tym, ponieważ bieda i nędza jakie szczególnie zapanowały po zakończeniu I Wojny Światowej i Wojny z bolszewikami, były pożywką dla wszelkich bolszewickich agitacji, które mogły w jakiś sposób zakłócić stabilność odrodzonego Państwa. Tym bardziej że od połowy 1921 r. polscy komuniści bardzo liczyli na wybuch jakiegoś społecznego fermentu, większego niezadowolenia, które mogłoby przerodzić się w rewolucję, wspomaganą z zewnątrz siłami Armii Czerwonej. Szlachcianka Janina Konarska pisała w swym pamiętniku - co prawda jeszcze w listopadzie 1918 r. ale można było założyć że jeśli nic się nie poprawi w odrodzonym państwie, to agitacja bolszewicka zyska znacznie większe wsparcie niż stało się to w czasie wojny roku 1920, gdzie rzeczywiście chłopi masowo występowali w obronie odrodzonej Ojczyzny. Natomiast Konarska pisała o wydarzeniach związanych z rodzącą się Polską w roku 1918 na przykładzie chłopów w taki oto sposób: "Wszędzie tylko widać orzełki i amaranty. Wszyscy wstępują do wojska. Uniwersytet w Krakowie zamknięty, młodzież się zaciągnęła. Tylko na wsi cicho niestety - tej bryły nic nie poruszy, szczególnie, jak chodzi o czyn patriotyczny (…) Agitacja bolszewicka szerzy się przerażająco, a choć chłopi jeszcze na nią nie reagują - nie można jednak się łudzić, by tak było do końca, bo z drugiej strony apetyty na ziemię bardzo rozbudzone. Ci wszyscy, co byli w Rosji i obecnie powracają, mówią, że tam się tak samo zaczynało". Konarska co prawda obawiała się tego, że jej ziemia rodowa zostanie rozdzielona pomiędzy bezrolnych chłopów, ale mimo wszystko dosyć ciekawie opisała panujące wówczas w listopadzie 1918 roku nastroje w mieście i na wsi odradzającej się Polski. Wpis w jej Pamiętniku z 17 listopada był następujący (jednocześnie dosyć optymistyczny): "Dwór odwiedziło trzech kandydatów na ułanów (…) hrabia Antoni Potocki z Parzymiech, Piotrowski i Frank - zdążali do Kielc, gdzie tworzy się pułk ułanów polskich, i u nas popasali. Byli na obiedzie. Zajechali konno, ze strzelbami, z orzełkami i amarantowymi kokardkami na sztykach - tak to dziarsko i mile wyglądało". Zaś w styczniu 1919 r. znów pisała o wsi i chłopach w taki sposób: "A tu poboru jak nie ma, tak nie ma. Tam garstka młodzieży, kobiet i dzieci ginie, bohatersko broniąc Kresów polskich, a tu tysiące młodych i zdrowych chłopaków wałęsają się na wsi i cieszą się, że tam "szlachtę mordują". Teraz chodziło o to, aby, jak pisał Krzysztof Jelitczyk w broszurze z 1916 r. "Nasz obowiązek, aby wszystkie stany w ojczyźnie naszej kochały się i pomagały sobie wzajemnie jak bracia i dzieci jednego Ojca Niebieskiego i jednej matki-ziemi polskiej!"

W dniach 22 czerwca - 12 sierpnia 1921 r. W Moskwie odbył się III Kongres Kominternu, na którym również debatowano nad możliwością wybuchu w Polsce rewolucji komunistycznej. Z ramienia Komunistycznej Partii Robotniczej Polski uczestniczyli w tym kongresie Adolf Warszawski-Warski, Maksymilian Horowitz-Walecki, Adam Landy, Stefan Królikowski i Stanisław Bobiński (notabene Warski, Walecki i Wera Kostrzewa byli w partii uważani za "prawicowców" a to dlatego że postulowali jakąś chęć współpracy z Polską Partią Socjalistyczną. Byli też frakcją tzw. "większościowców", w odróżnieniu od frakcji "mniejszościowców" której przewodził Julian Leszczyński-Leński). Zaczęto teraz bardzo skrupulatnie przygotowywać się do nowej rewolucji, organizowano jaczejki (komunistyczne struktury) w zakładach pracy a przede wszystkim w wojsku (które w tym czasie przechodziło proces demobilizacji). Umieszczenie swych agentów w wojsku było niezwykle ważne, ponieważ w sytuacji wybuchu rewolucji i kolejnej sowieckiej agresji na Polskę, należało maksymalnie osłabić możliwość Wojska Polskiego do skutecznej obrony. Te struktury były podstawą dla stworzonej już oficjalnie od połowy lat 20-tych tzw. "wojskówki" (Centralny Wydział Wojskowy KPP). Ostatecznie została ona rozbita przez policję w grudniu 1935 i styczniu 1936 r., mimo że była to struktura tak tajna, że nawet wewnątrz samej KPP niewielu o niej wiedziało (wojskówka początkowo złożona była z pięciu osób, w 1928 r. jej personel zwiększono do dziesięciu). Przygotowania do rewolucji trwały pełną parą, tym bardziej że Polska na początku lat 20-tych była krajem w którym szalała inflacja, a do tego panowała powojenna bieda i okrutna drożyzna, która odbierała wielu osobom radość z odzyskanej Niepodległości. Poza tym kryzysy polityczne, szybko zmieniające się rządy i demokracja partyjno-gabinetowa, oraz niekończące się spory sejmowe potęgowały wrażenie, że - posługując się kolokwialnym stwierdzeniem Ferdynanda Kiepskiego - "Nie o taką Polskę walczyłem". Prawo pracownicze było nieustannie łamane (chociaż dekret o ośmiogodzinnym dniu pracy został wprowadzony już 23 listopada 1918 r., o powołaniu Inspekcji Pracy z 3 stycznia 1919 r., oraz o Pracowniczych Związkach Zawodowych z 8 lutego 1919 r.). Najlepiej pod tym względem było w fabrykach z kapitałem państwowym, najgorzej niestety w prywatnych firmach i przedsiębiorstwach. Publikacje Haliny Krahelskiej zastępczyni Głównego Inspektora Pracy w latach 1919-1921 i 1927-1931, pokazują zatrważający obraz łamania prawa pracy przez pracodawców. Zatrudnienie dzieci w różnych zakładach, w tym w przemyśle było powszechne (najmłodsze które zostało zgłoszone do ubezpieczenia Kasy Chorych miało 10 lat), a to z tego powodu że dzieciom można było płacić głodowe stawki, a i tak wykonywali pracę taką samą jak dorośli (mało tego, w jednej warszawskich wytwórni metalowych, dzieciom nie płacono przez cały rok, gdyż twierdzono że ciągle są na okresie próbnym). Powszechną praktyką było też nie udzielanie urlopów i to zarówno młodocianym jak i dorosłym. Krahelska pisała: "Są fabryki, gdzie wprost oznajmia się przy przyjmowaniu robotnikowi, iż praca trwa 12 godzin i że jest to warunek otrzymania pracy; są fabryki, gdzie dyrekcja obwieszcza przedłużenie dnia pracy na piśmie, przyczem redakcja takich ogłoszeń brzmi kategorycznie, robotnika się nie pyta o zdanie. W innych wypadkach, wprowadzając zmiany przedłużone, dyrekcja spekuluje bezpośrednio na strachu robotnika przed utratą pracy. Proponuje się pracę po godzin 12, a gdy propozycja nie spotyka entuzjazmu śród ogółu robotników, to się oświadcza, że trzecia zmiana (ośmiogodzinna) może być przyjęta, ale później, wobec konieczności redukcji, będzie się zatrzymywało ludzi z tej trzeciej zmiany, a zwalniało ze zmian obecnie pracujących. Są fabryki, gdzie stopniowo przedłużało się dzień roboczy, ażeby uśpić czujność robotników bardziej uświadomionych. W niektórych fabrykach wprowadzenie dnia przedłużonego odbywa się bardzo uroczyście, w drodze zbierania ogółu robotników i głosowania za 8-godzinnym dniem pracy lub przeciw niemu. (…) dzisiejsza psychika robotnika łódzkiego (poza biedą i nędzą materialną) w wysokim stopniu jest uległą pracodawcom i przez nich steroryzowaną".




W takich warunkach komuniści polscy uznali, że przeprowadzenie rewolucji nie będzie aż tak trudne, tym bardziej jeśli zdoła się doprowadzić do masowych strajków, połączonych z infiltracją wojska (a nawet policji) i interwencją Armii Czerwonej. Lata 1921-1924 były pod tym względem bardzo niebezpieczne. Na wschodzie co prawda wytyczono już nową granicę (zgodnie z "wyrokami" traktatu ryskiego), ale wciąż była ona niezbyt dobrze zabezpieczona, a wszelkie bolszewickie bandy przechodziły przez nią praktycznie bezkarnie, dokonując po polskiej stronie różnych napadów, podpaleń i rabunków (nie mówiąc oczywiście o agitacji komunistycznej, ale w tych warunkach nie była ona skuteczna). Wydawało się że komunistom wkrótce uda się doprowadzić do tego, czego nie udało się uzyskać w lipcu i sierpniu roku 1920. 19 października 1921 r. Włodzimierz Lenin wystosował specjalny list do działaczy Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, w którym nieco studził nastroje, przestrzegając ich przed sprowokowaniem zbyt wczesnego wystąpienia zbrojnego i rewolucyjnego w Polsce. Twierdził że rewolucja wkrótce i tak nastąpi, ale na razie (choć oczywiście o tym nie wspominał w swym liście) Armia Czerwona nie była gotowa do przeprowadzenia jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciwko Polsce. 30 października we Lwowie (w zabudowaniach katedry św Jura) odbyła się konferencja Komunistycznej Partii Galicji Wschodniej (założonej w lutym 1919 r.). Partia ta, początkowo porządkowana Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy, stała na skraju rozpadu wewnętrznego, gdyż powstał konflikt w jej łonie na temat tego czy nadal podlegać KP(b)U czy też podporządkować się KPRP (tym bardziej że Galicja Wschodnia weszła w skład państwa polskiego). Towarzysze jednak nie doszli do porozumienia, nie zdążyli. Na salę bowiem wkroczyła policja i aresztowała wszystkich 26 delegatów KPGW. W kolejnych dniach kontynuowano aresztowania i w sumie doprowadzono do schwytania 150 osób, jednocześnie prawie całkowicie rozbijając struktury Komunistycznej Partii Galicji Wschodniej. Niestety jednak, nie wszystkim udowodniono potem zarzut uczestnictwa w nielegalnej partii, a przed sądem zdołano postawić jedynie 39 komunistów. Pozostałym nie można było udowodnić winy, ponieważ działali oni podobnie jak grupy dywersyjne, które były organizowane w ramach KPRP, ale ich członkowie oficjalnie nie należeli do partii z tego powodu, aby w przypadku wpadki nie powiązać ich z działalnością komunistyczną. Poza tym w partii od 1 stycznia 1922 r. obowiązywała doktryna Kominternu budowy "jednolitego frontu" komunistów i socjalistów. Lenin uznał bowiem, że w państwach w których panuje "dyktatura kapitalizmu" należy przejąć hasła socjalistyczne, niekiedy nawet narodowe po to, aby podporządkować masy idące za tymi  hasłami - rewolucji. Dlatego też na wniosek Warskiego, Waleckiego i Kostrzewy przegłosowano w partii (stosunkiem głosów 26 do 9 i 4 wstrzymujących się), następującą uchwałę: "KPRP winna zwracać się do partii socjalistycznych i klas owych związków zawodowych z propozycją wspólnej walki" (już w parę lat później ten zwrot zostanie uznany za "faszystowski").

8 stycznia 1922 r. odbyły się na obszarze tzw. Litwy Środkowej wybory do Sejmu Wileńskiego które, na znak protestu zostały zbojkotowane przez Litwinów, Białorusinów i Żydów. Mimo to frekwencja wyniosła prawie 65% uprawnionych do głosowania (w ogromnej większości ludności polskiej) co dało nowemu parlamentowi Litwy Środkowej demokratyczną legitymację do decydowania o przeszłości regionu. Tak więc 20 lutego Sejm Wileński podjął uchwałę o przyłączeniu Wileńszczyzny do Polski. Piłsudski początkowo (jeszcze w czasie Bitwy Niemeńskiej we wrześniu 1920 r.) zakładał połączenie polskiego Wilna z białoruskim Mińskiem i litewskim Kownem i ten związek polsko-białorusko-litewski miał z czasem połączyć się (na zasadach federacyjnych) z Rzeczpospolitą. Decyzję podjęte w Rydze i utrata Mińska za sprawą polskich politykierów, znacznie zmieniły te plany. Nie udało się utworzyć niepodległego państwa na Ukrainie, wyrzeczono się Mińska białoruskiego, a Litwa kowieńska była bardzo negatywnie nastawiona do jakichkolwiek związków z Polską obawiając się głównie tego, że Polska w tym związku (jako partner większy i silniejszy) będzie co zrozumiałe dominować. A poza tym obawiano się na Litwie atrakcyjności kultury polskiej. Litwa więc podburzana przez Moskwę i Berlin i mająca wsparcie mocarstw zachodnich (Wielkiej Brytanii, Francji i USA) domagała się kategorycznie zwrotu Wilna - jako prastarej stolicy Litwy. Strona polska postulowała zorganizowanie na Wileńszczyźnie plebiscytu, podobnego do tego, jaki był organizowany na Śląsku czy na Warmii i Mazurach (a także w niektórych innych spornych terenach Europy Środkowej). Państwa zachodnie chciały oddać Wileńszczyznę Litwie, ponieważ nie wierzyły w to, że Litwa zdoła utrzymać swą niepodległość i widziały ten kraj w związku (być może nawet federacyjnym) z nową Rosją (oczywiście niekomunistyczną). Piłsudski nie chciał włączenia Wileńszczyzny do Polski. Sądził bowiem że Litwinom znacznie łatwiej będzie porozumieć się z rządem Litwy Środkowej, niż z Warszawą, ale dążenia mieszkańców samej Wileńszczyzny do powrotu do Polski okazały się silniejsze. Litwa jednak od tego momentu całkowicie zamroziła stosunki z Polską (stając się jednocześnie kukiełką zarówno Niemiec jak i Sowietów i będąc przez nich wykorzystywana jako teren do akcji dywersyjnych na terenie Polski). Aby to niebezpieczeństwo zlikwidować można było w tamtym czasie podjąć tylko jedną decyzję - marsz z Wileńszczyzny na Kowno i to nie zbuntowanych oddziałów Żeligowskiego, a regularnych formacji Wojska Polskiego pod dowództwem Piłsudskiego. Marszałek jednak odrzucał jakąkolwiek formę agresji przeciwko Litwie, do końca wierząc że uda się porozumieć z owym "rządem kowieńskim" (jak go kpiąco nazywał). W latach 20-tych gdy przybywał do Druskiennik (gdzie miał mały domek ofiarowany mu w ramach zasiedlania zdobytych terenów przez polskich weteranów wojennych), przechadzał się wokół jeziora będącego granicą pomiędzy Polską a Litwą (notabene dziką granicą, bowiem od października 1920 r. Litwa nie utrzymywała z Polską żadnych kontaktów, nie tylko dyplomatycznych ale również handlowych, granicznych czy kulturalnych. Granica ta więc była dosyć niebezpieczna) i długo, czasem godzinami wpatrywał się w tamten odległy litewski brzeg, nucąc być może w myślach słowa inwokacji Adama Mickiewicza "Litwo, ojczyzno moja. Ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie".






CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz