Stron

czwartek, 6 czerwca 2024

KOCHAM CIĘ ŻYCIE... Cz. IV

CZYLI WSPOMNIENIA LUDZI Z OSTATNICH OŚMIU MIESIĘCY 1939 ROKU, TUŻ PRZED APOKALIPSĄ





IV
WSPOMNIENIA WANDY SUŁKOWSKIEJ-MYŚLIWIEC
(KRZEMIENIEC)




 Krzemieniec był miastem polskich Kresów i znajdował się w województwie Wołyńskim. Podobnie jak obszar Lwowski, Wileński, oczywiście Białostocki, Nowogrodzki ale też i Stanisławowski oraz Tarnopolski, Wołyń uważany był za ziemię polską i nie był traktowany jak swoista polska kolonia, jak choćby Polesie, gdzie to był rzeczywiście obszar bardzo zapóźniony, zarówno ekonomicznie jak i społecznie. Tam poziom analfabetyzmu sięgał praktycznie dziewięćdziesięciu paru procent, a ludność Polesia uważała się najczęściej za "tutejszych" i używała łamanego języka rosyjskiego i ukraińskiego. Stan ten próbował zmienić płk. Wacław Kostek-Biernacki, pełniący od września 1932 do września 1939 stanowisko wojewody poleskiego. Ten bowiem znienawidzony nawet przez zwolenników sanacji "pies Piłsudskiego" - jak o nim pogardliwie mówiono, wyznaczył sobie cel, aby "na Polesiu, gdzie 3/4 mieszkańców uważało się za tutejszych, ludzie mówili o sobie jesteśmy Polakami". Rozpoczął więc zdecydowaną walkę z korupcją, nepotyzmem, tumiwisimem, a także z regionalizmem i brakiem chęci do modernizacji całego regionu. Po pierwsze przekonywano bowiem, że nie ma pieniędzy na przeprowadzenie choćby niezbędnych melioracji terenu, po drugie sprzeciwiało się temu Wojsko, uważając że liczne poleskie błota stanowią doskonałą przeszkodę dla ewentualnego ataku Związku Sowieckiego, po trzecie sprawę też utrudniała wszechpanująca korupcja. Jednak dla Kostka -Biernackiego najważniejsze były dwie sprawy, po pierwsze walka z komunistami - czyli z Komunistyczną Partią Zachodniej Białorusi - a po drugie rozwój i modernizacja powierzonego mu regionu. Jednocześnie wszelki rozwój zamierzał on powiązać z polskością, będącą zarówno gwarancją nowoczesności, jak i gwarantem skoku cywilizacyjnego dla miejscowej ludności. Wprowadził więc wojskowy dryl do administracji, umniejszając tym samym uprawnienia starostów (w swych rozporządzeniach określał nawet co powinno znajdować się na biurku urzędnika i jak on powinien siedzieć gdy przyjmował petenta). Urzędnicy mieli też odznaczać się wzorową postawą obywatelską i prywatną. Wielu zasiedziałym urzędnikom bardzo się te zmiany nie podobały, ale nie mieli innego wyjścia jak tylko się podporządkować.

Polesie było bowiem nazywane polskim Madagaskarem i tak też było traktowane, gdy mieszczuchy z Warszawy, Wilna czy Lwowa przyjeżdżały tutaj, niczym do Afryki na prawdziwe safari. Organizowano wypady (często wielodniowe) na poleskie błota, zaopatrując się zarówno w broń palną (na polowania), jak i rozbijając namioty i delektując się prawdziwym miejscem oderwanym od cywilizacji. Dróg bitych na Polesiu praktycznie nie było (najlepiej więc można było w wiele miejsc dojechać albo konno, albo na pieszo) co też stanowiło nie lada przygodę dla oderwanych od miejskiego życia i rzuconych w "afrykańską sawannę" miłośników przygód. Kostek-Biernacki pragnął to wszystko zmienić i uczynić z Polesia symbol polskości Kresów na równi z Wileńszczyzną i Galicją Wschodnią. Do polskości "tutejszych" pragnął przekonać nie tylko budową nowych dróg i nauką czytania dla dzieci w nowych szkołach elementarnych, ale również poprzez religię, zdając sobie doskonale sprawę że ogromna większość mieszkańców Polesia to prawosławni, zamierzał stworzyć polską Cerkiew prawosławną (taką jaka powstała chociażby w Rumunii czy w Jugosławii), która by była całkowicie oderwana od Cerkwi moskiewskiej, a tym samym służyła stworzeniu oddanych polskich patriotów narodowości ruskiej i wyznania prawosławnego. Nakazał więc aby w cerkwiach uczono tylko w języku polskim i aby dzieci uczono od razu zapisywania liter w alfabecie łacińskim, a nie ruskim, oraz by fonetycznie wymawiano imiona po polsku, a nie po rosyjsku czy ukraińsku. Z tego względu popadł w konflikt z metropolitą Cerkwi prawosławnej - Dionizym. Nie miał też Kostek-Biernacki dobrych stosunków z lokalnymi polskimi ziemianami - którym nie ufał (uważał bowiem że ta grupa społeczna nie ma żadnego interesu w unowocześnieniu Polesia, natomiast stan zastały jest jej jak najbardziej na rękę). Wolał zamiast nich oprzeć się na lokalnej ludności, którą zamierzał "przekształcić" (właściwe byłoby stwierdzenie uformować) w Polaków, i często najbiedniejszych brał w obronę, a przez nich uznawany był za "dobrego pana wojewody". Jeśli bowiem ubodzy mieszkańcy Polesia złamali chociażby zakaz połowu ryb w wyznaczonych okresach, motywując to właśnie swym ubóstwem i głodem, nakazywał odstąpić od wymierzania kary, natomiast za te same przewinienia, w tym samym okresie szlachtę, która złamała ów przepis karał bezlitośnie.




Kostek Biernacki polecił również aby w każdym urzędzie przeznaczono jedną izbę na miejsce, gdzie zmęczeni mieszkańcy mogliby odpocząć i zregenerować siły (było to związane z tym, że drogi były w bardzo kiepskim stanie a dróg bitych praktycznie nie było, dlatego też żeby załatwić jakąś sprawę urzędową to mieszkańcy różnych obszarów Polesia musieli na to przeznaczyć co najmniej jeden, a często kilka dni). Nakazał również urzędnikom aby do petentów odnosili się z szacunkiem i godnością, bez względu na ich społeczne pochodzenie i aby do nich mówili zawsze po polsku, nawet jeśli ta druga osoba odpowiadała w innym języku ze względu na nieznajomość języka polskiego. Jednocześnie Biernacki był wrogiem wszelkiego znęcania się nad zwierzętami i pod tym względem również karał nawet swych protegowanych, a często dokonywał inspekcji. Przebrany w strój zwykłego chłopa przemierzał różne wioski Polesia i przyglądał się stosunkowi do zwierząt, oraz rozmawiając z ludźmi pytał się o ich potrzeby i bolączki lokalnych mieszkańców. Co ciekawe prasa rozpisywała się o tych jego eskapadach i często można było przeczytać zarówno w "Nowym Kurierze" jak i w "Gazecie Poleskiej" informacje o dokonanych przez wojewodę Kostka-Biernackiego nowych inspekcjach (oczywiście incognito). I nawet niechętny mu Stanisław Cat Mackiewicz napisał o nim w swoich "Personaliach: "Jako wojewoda Kostek-Biernacki był człowiekiem szczerym i tę zaletę szczerości bezwzględnej podnieśli wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia". Po Wojnie pułkownik Kostek-Biernacki powrócił do Polski rządzonej wówczas już przez komunistów, których tak przez lata zwalczał. Wkrótce potem został aresztowany i przebywał w ciężkich warunkach w więzieniu na Mokotowie z wyrokiem kary śmierci, zamienionym na 10 lat pozbawienia wolności. Z więzienia wyszedł w 1955 r. Zmarł zaś dwa lata później w wieku 72 lat.

Natomiast Wołyń od początku był uważany za ostoję polskości i tak też był traktowany. Oczywiście tutaj też było wiele pracy do zrobienia, żeby ziemię tę przywrócić Polsce, gdyż nie miano tu żadnych doświadczeń, takich jak choćby z Kongresówki (w czasie I Wojny Światowej powstała przecież polska administracja), w Galicji, czy na Wileńszczyźnie i we Lwowie. Całą administrację w latach 1920-1924 trzeba było zbudować od nowa, od zera, od podstaw, a nie było to wcale proste zadanie, biorąc pod uwagę eksplorację tego terenu przez komunistów, Sowietów i wszelkiego typu bandytów. Jednak po roku 1930 Wołyń był już polską ziemią i niczym nie odstępował od Wileńszczyzny, czy ziemi Lwowskiej. W kawiarniach, bibliotekach i wszelkich innych ośrodkach społeczno-kulturalnych i masowych Łucka, Kowela, czy Włodzimierza - czytano polskie gazety, delektowano się polską muzyką, słuchano Polskiego Radia, a Wołyń był uważany za ziemię po 150 latach niewoli wreszcie przywróconą Macierzy. W Krzemieńcu (mieście leżącym w południowej części Wołynia), mieszkała Wanda Sułkowska-Myśliwiec, która pozostawiła takie oto wspomnienia z lat 1939-1940.





Krzemieniec w okresie II wojny zmienił całkowicie swoje oblicze. Wrzesień minął bez nauki, ale był pełen wrażeń, szczególnie dla młodzieży. Przez Krzemieniec przejechały wszystkie ambasady, jakie były w tym czasie w Warszawie oraz różne instytucje rządowe, wielu ludzi i cała masa uciekinierów. Dzieci i młodzież nie zdawały sobie jeszcze sprawy, że to już jest wojna i że niesie ona śmierć i cierpienie. Ja wraz z grupą koleżanek i kolegów biegałam po ulicach wypatrując samochodów. W rękach trzymałam mały atlas polityczny - nie każdy taki atlas posiadał. Była w nim tablica z flagami wszystkich państw świata. Samochody, którymi jeździli ambasadorzy miały na przedzie maleńkie flagi państwowe. Czułam się ważna, gdyż wszyscy dopytywali się mnie z jakiego państwa jest ambasada. Ja szybko wyszukiwałam w atlasie flagę i wszystko stawało się jasne. Była to nie tylko rozrywka, ale również nauka geografii, gdyż następowała dalsza dyskusja na temat danego państwa. Niestety, zakończyło się to bardzo szybko - zaraz po pierwszym nalocie niemieckich samolotów. Któregoś dnia nadleciały samoloty i w kilka minut zrzuciły bomby i dokonały ostrzału ludzi. Nikt nie był do tego przygotowany. Szkody były wielkie, a najwięcej zabitych i rannych było wśród ludności zgromadzonej na targowisku i ul. Szerokiej.

Od tej chwili rozpoczęły się alarmy lotnicze. Alarmy były częste i wywoływały przerażenie ale na szczęście samolotów już więcej nie było. Na naszym podwórzu zbudowano schron przeciwlotniczy. Ponieważ dom mieścił się naprzeciw Starostwa przy ul. Kościelnej wszyscy interesanci biegli do niego w czasie nalotu. Były tam schody wejściowe, ale również otwory wywietrznikowe. W czasie alarmu każdy spieszył się, ażeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Któregoś dnia ambasador szwedzki tak się pospieszył, że skoczył przez otwór wywietrznikowy i złamał sobie nogę. Widziałam również jak Japończykowi, który przypalał od mojej siostry papierosa tak trzęsły się ręce, że miał trudności z przypaleniem. Dziwne, bo ja z ciekawością rozglądałam się dookoła nie odczuwając żadnego strachu. Widocznie czułam się bezpiecznie i nie miałam jeszcze świadomości co to jest wojna? Po paru dniach wszystkie ambasady wyjeżdżały do Rumunii.

Tatuś zdecydował, abyśmy pojechali do pp. Kurzejów do Podhajec. Chodziło o p. Podosowską, która przyjechała do nas z małym dzieckiem aż z Sosnowca uciekając przed wojną. Gdy nareszcie po godzinie oczekiwania wjechaliśmy w ul. Szeroką to przed nami jechał już cały sznur samochodów, a gdy obejrzałam się - nie widać było końca tych pojazdów. Gdy dojeżdżaliśmy do Wiśniowca tylko nasz samochód wyłamał się i zjechał w lewo. Pozostali jechali drogą prowadzącą na Rumunię. Właściwie to nie rozumiałam dlaczego tak wielu ludzi ucieka z ojczyzny i z własnego domu. A kto będzie walczył w jej obronie? Uważałam wówczas, że w domu jest najbezpieczniej. A u pp. Kurzejów czułam się jak we własnym domu. Jeździliśmy tam z bratem prawie każdego roku na wakacje na całe dwa miesiące. To były zawsze wspaniałe wakacje. U pp. Kurzejów było już kilka osób - uciekinierów wojennych, nawet jacyś państwo samochodem. Wieczorem przy stole prowadzono dyskusje na temat obecnej sytuacji, ale było to jedynie takie sobie gadanie bo nikt nie wiedział co dalej może nastąpić. Tego, co się stało nikt nie przewidział.

Stało się to 17 września. Sowieci przekroczyli nasze granice. Wszyscy byli zaskoczeni i oburzeni - jak oni mogli to zrobić? Tatuś przysłał po nas samochód i wszyscy wróciliśmy znów do Krzemieńca. W naszym mieszkaniu było ciasno, pełno obcych ludzi. Ludzi, których trzeba było przygarnąć, nakarmić i dać jakiś kąt. Oni zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. W sklepach wykupywano wszystko co się dało, a po chleb musiałam codziennie stać kilka godzin w kolejce.

Muszę zaznaczyć, że takiego wojska jakie mieli Sowieci to nikt nie widział. Rozpacz było patrzeć na tę zbieraninę. Żołnierz wysoki miał szynel do kolan, a temu małemu szynel plątał się do kostek. Żaden z nich nie miał butów ze skóry tylko jakieś szmaciane. A karabiny wisiały na przeróżnych sznurkach. Natomiast na głowach okropnie śmieszyły wszystkich materiałowe czapki ze szpicem na środku głowy. Dowcipnisie dogadywali, że ten szpic jest potrzebny wszom, które zbiegają się tam na miting. 




Niedaleko Krzemieńca w Białokrynicy mieścił się 12 Pułk Ułanów. Był to wspaniały pułk. Podziwialiśmy dobrych żołnierzy w czasie każdego święta - 3 Maja czy 11 Listopada. Wszystkie defilady były nadzwyczajne. Na żołnierzach mundury lśniły - nie tylko buty, ale nawet guziki. Dlatego mieszkańcy naszego miasta byli przyzwyczajeni do innego widoku wojska. Co za ironia losu - tacy szmatławce wstąpili w nasze granice, zagarnęli nasze ziemie i jeszcze zaczęli panoszyć się i rządzić jak szare gęsi. Nawet ci ważni enkawudziści niezbyt dobrze wyglądali, nosili płócienne buty z cholewami i wystrzępione szynele. No i zarządzili, że młodzież ma iść do szkół. - No cóż, poszliśmy.

W naszym gimnazjum w Liceum Krzemienieckim rano uczęszczała młodzież ukraińska, a młodzież polska uczyła się od godziny 15-ej. Zbieraliśmy się w klasach przed dzwonkiem. Najpierw wyciągaliśmy zza pieca nasze obrazy powrzucane tam przez Ukraińców. Wieszaliśmy w pośpiechu głównie obrazy święte. Następnie odmawialiśmy modlitwę, gdyż profesorowie ażeby uniknąć modlitwy - spóźniali się na pierwszą lekcję. Pamiętam, że tylko profesor matematyki p. Kac pytał nas czy odmawialiśmy już modlitwę i o ile nie pozwalał nam pomodlić się. Poza tym często zmieniali się profesorowie, jak i często przenoszono nas z jednej klasy do drugiej. Trudno było się uczyć. Na koniec zniknęły wszystkie obrazy, a powieszono parę jakichś okropnych bohomazów.

Szybko ściemniało się, więc zapalano światło. To światło prowokowało chłopaków do robienia głupich kawałów. Polegało to na gaszeniu nagle światła, ale wtedy inni szybko zapalali i powstawało miganie. Nie wszyscy wiedzieli o tym, że naprzeciwko gimnazjum na ul. Słowackiego mieściło się NKWD. Krzemieniec był położony w jarze, a wokół były góry. Podejrzliwi enkawudziści uważali, że te błyski świateł są nadawanymi sygnałami dla partyzantów, którzy ukrywają się w górach. Chłopcy nasi nie myśleli lub nie wiedzieli nic o partyzantach. Kilka razy w tygodniu zjawiali się w naszym gimnazjum ludzie z NKWD do dyrektora. Nieraz nawet zabierano go na jakieś na pewno przykre rozmowy. Dyrektor niejednokrotnie upominał uczniów, aby zaprzestali kawałów ze światłem i niszczeniem nowych obrazów. Niestety trudno było ujarzmić młodą zbieraninę rozmaitych chłopaków, szczególnie teraz kiedy to nie wszyscy byli dawnymi wychowankami licealnymi. Zakazane zawsze podnieca i prowokuje. Dlatego gaszenie świateł nie ustawało i również powtarzały się wizyty ważniaków z NKWD. Wciąż wymyślali nowe pretensje do biednego dyrektora. Dyrektor był szarpany, przesłuchiwany, aż jego słabe serce nie wytrzymało tego wszystkiego. Zakończyło się to śmiercią dyrektora. Jego pogrzeb w grudniu 1939 roku pamięta cała młodzież krzemieniecka, gdyż była to wielka manifestacja młodzieży. To wszystko zaważyło na losie naszego gimnazjum - rozwiązano je.

Ja opisuję to, co widziałam i słyszałam z pozycji uczennicy I klasy gimnazjum - miałam wtedy 14 lat. Po świętach Bożego Narodzenia wszystko się zmieniło, musieliśmy chodzić do starego budynku dawnego gimnazjum samorządowego. Nasza obecna szkoła nazywała się Polska Średnia Szkoła nr 2, a dyrektorem mianowano niejakiego Pińczuka, dawnego więźnia Berezy Kartuskiej. Pińczuk był dla nas wstrętny, nawet powierzchownie niesympatyczny - mały, łysy, a na głowie miał dużego guza. Kiedy on odezwał się do młodzieży to nie była przemowa tylko wrzask, który kończył się dziwnymi wyzwiskami od jakichś "melonów". Nasza młodzież nie była przyzwyczajona do takiego traktowania. Ja w tym czasie przyjaźniłam się z Olgą Puławską. Obie nie przejmowałyśmy się już wcale nauką, gdyż trudno było nagle zrozumieć, że w polskiej szkole musimy się uczyć rosyjskiego i ukraińskiego. Nauczyciel, który uczył nas ukraińskiego mówił do nas tylko po ukraińsku, a myśmy ani "be" ani "me" - taka to była nauka. Uciekałyśmy z Olgą z niektórych lekcji - chowając się w szatni, ale to też było niebezpieczne, gdyż podejrzliwy dyrektor sam przeszukiwał szatnie. Jakoś nigdy nas nie złapał - udawało się. Pińczuk dziwnie traktował uczniów, jakbyśmy byli więźniami. W czasie przerw drzwi na podwórze były pozamykane na klucz. Woźna twierdziła, że klucz ma tylko dyrektor. Na dużej przerwie dawano nam kubek czarnej kawy i kromkę czarnego chleba. Przy każdej okazji Pińczuk zaznaczał, że te śniadania on wywalczył dla nas w "Oświtie". Często wpadał też do klasy w czasie lekcji i wypytywał nauczyciela, których uczni brakuje. Następnie notował ich nazwiska w swoim czarnym notesie. Lekcje stawały się coraz bardziej męczące i dlatego obie z Olgą byłyśmy tak bardzo zniechęcone do nauki. Często w ogóle nie chodziłyśmy do tej okropnej szkoły.

Olga mieszkała w willi senatora Puławskiego - był to jej stryj. Mieszkali tam zajmując tylko dwa pokoje i kuchnię, reszta była zarekwirowana. Siedziałyśmy w kuchni, bo było cieplej, grałyśmy w karty zajadając jabłka - szare renety, które można było jeszcze kupić i to płacąc drogo jak za jakieś rarytasy. W naszym domu było zimno, gdyż zima tego roku była wyjątkowo ciężka. Tatuś często chorował na bronchit, był w ogóle słabego zdrowia, a nerwy miał bardzo zszarpane. Podjął pracę w nowo odkrytej kopalni torfu. Sowieci byli dumni z tego, że to oni odkryli tę kopalnię. Ojciec znał dobrze język rosyjski i buchalterię, więc pracował w biurze, a mój brat Czesław wraz z Wackiem Malczewskim pracowali fizycznie przy wydobyciu. Paliliśmy w piecach tylko torfem, który fatalnie się palił - dymił i okropnie śmierdział, ale nie było innego opału. Część naszego mieszkania zarekwirowano, więc musieliśmy niektóre meble powynosić do komórki, porozdawać a resztę ścieśnić. Niektórzy nasi goście musieli się wyprowadzić. Janka jednak nadal przyprowadzała różnych swoich znajomych, którym dawała ubrania i żywność. Często jeździła też do Dubna i Równego. Przywoziła stamtąd jakieś ulotki w mydle - raz widziałam jak je wyjmowała.

Któregoś dnia przyszedł do nas profesor Stanisław Szczepański - mój ówczesny wychowawca klasy. Dziwił się, że nie chodzę do szkoły i prosił, ażebym przychodziła. Tłumaczył mi jak bardzo ważna jest nauka dla młodzieży. Wyczuwałam, że przysłał go dyrektor Pińczuk i dlatego obiecałam, że przyjdę. Żal mi było profesora Szczepańskiego, gdyż był to bardzo dobry i łagodny człowiek. Obiecałam, więc wróciłam do szkoły. Już na pierwszej lekcji Pińczuk wezwał mnie do gabinetu i od razu zaczął krzyczeć a nawet ryczeć, że jestem "melonem", "balonem", i po prostu nieukiem. Byłam w pierwszej chwili gotowa się rozpłakać, bo nigdy nikt na mnie tak nie krzyczał. Jednak opanowałam się i ogarnęła mnie złość, stałam się zła i w duchu życzyłam mu "nagłej i niespodziewanej śmierci". Od tego czasu siedziałam z Hanką Kiczyńską - znałam ją od pierwszej klasy. Była ona sierotą i mieszkała kiedyś w internacie licealnym, ale w tym czasie w internatach mieszkała tylko młodzież ukraińska. Hanka zamieszkała więc z bratem u Romka Oleksego - ich przyrodniego brata. Rozdano nam świadectwa przed Świętami Wielkanocnymi. Nie zachowało się - nie było czym się chwalić. Pełno dwój z ukraińskiego, rosyjskiego i tak dalej. Natomiast zachował się mój "Ućnivskij Kvitok nr 361" czyli uczniowska legitymacja.

Nadeszły Święta Wielkanocne roku 1940 i nastąpiły straszne wydarzenia dla naszej rodziny, jak i również dla innych Polaków. W Wielki Piątek zjawili się w nocy - oficer NKWD z jakimiś dwoma tajniakami. Najpierw przeprowadzali rewizję szukając broni, potem podali ojcu nakaz aresztowania. Tatuś był ledwo żywy, gdyż miał ropne zapalenie ucha. Byłam przerażona tymi wydarzeniami. Przepłakałam resztę nocy, aż dostałam gorączki i rozchorowałam się. Całą sobotę leżałam i brałam jakieś tabletki, ale w Wielką Niedzielę poszłam do kościoła. Gdy wróciłam w południe znów zjawił się ten sam oficer NKWD. Pytał o Jankę i zaraz podał jej nakaz aresztowania, a mnie zabrał jako świadka do przeprowadzenia rewizji w rzeczach Janki. Zapamiętałam, że nazwisko oficera brzmiało Truchun. Wszystkich zgromadził w jednym pokoju i zostawił tam żołnierza z karabinem. Pierwsze co zabrał do swojej teczki to była śliczna fotografia Janki, która stała w ramce przy jej łóżku. Następnie przerzucali wszystkie jej rzeczy, książki, walizki, łóżko w poszukiwaniu broni i nie wiadomo jeszcze czego. Nad tapczanem wisiał ozdobny malowany bukłak na wodę. Okazało się, że w tym bukłaku coś szeleściło - coś tam było. Usiłowali to "coś" wyjąć, ale bukłak był okrągły i szeroki, a szyjka wylotowa wąska i to "coś" nie chciało samo wylecieć. Cywil tylko tym się zajmował, potrząsał bukłakiem i stawał się coraz bardziej wściekły, a to "coś" uparcie siedziało i nic. Potem oficer oświadczył, że idą obaj po samochód, a sołdat z karabinem ma nas pilnować. W tym czasie wróciła Mama z Cześkiem, byli w gmachu NKWD na Wiśniowieckiej rogatce, zanieśli ojcu paczkę i usiłowali dowiedzieć się coś o jego losach. Mama zobaczyła, co się dzieje w naszym domu, że sołdat pilnuje nas z karabinem i dowie­ działa się, że Janka jest aresztowana, okropnie się zdenerwowała. Janka starała się Mamę uspokoić i podała jej krople. Ale Mama po rosyjsku przeklinała Sowietów. Wtedy stała się rzecz dziwna, bo ruski sołdat - młody jeszcze chłopak, rozpłakał się i tłumaczył Mamie, że on jest tylko poborowym i powiedzieli mu, że idzie na wojnę, on nie chce prześladować cywilnych ludzi. Mama wzruszyła się tym, dała mu ciasto, a ja nalałam mu herbaty. Żołnierz usiadł sobie przy stole i chętnie zajadał. Co też się działo, kiedy wrócił oficer i zobaczył stojący karabin w kącie i sołdata przy stole. Wściekle zaczął rugać żołnierza a ten zameldował się i prosił o wysłanie go na front. Co dalej się działo nie wiem, gdyż ściskałam mocno Jankę, a ona wówczas szepnęła mi do ucha, ażebym natychmiast zdjęła z pieca mydło. Gdy wszyscy obcy wyszli, ze zgrozą zobaczyłam, że mydło pękło i ulotki wystają z niego całym pękiem. Zostało to natychmiast zdjęte, a ulotki Czesław wrzucił do piecyka żelaznego. On również wyjął drutem ten nieszczęsny list z bukłaka. 

Zakończeniem naszej tragedii była noc 13 kwietnia, kiedy przyszli nocą po całą naszą rodzinę. Było dwóch cywilów - jeden Żyd, a drugi Ukrainiec. Przyprowadzili sowieckiego sołdata z karabinem i kazali nam się pakować. Przeraziłam się - Boże, dlaczego wypędzają nas z naszego domu? Co będzie z nami? Stałam otępiała i nie wiedziałam co pakować. Mama również straciła głowę, płakała. Jedyną osobą opanowaną był Czesiek. On wszystko pakował do walizek, doradzał Mamie co tam wkładać. On wiązał bieliznę i pościel w tobołki. Poza tym przyniósł worki i mnie też kazał wkładać do nich odzież. Utrudniał mu bardzo sołdat z karabinem, który chodził za nim co krok. Nie pozwolił mu zabrać siekiery - widocznie bał się, że Czesiek ma ukrytą broń. Natomiast za mną biegał mój ukochany kot "Żbik". Pytałam Mamę co będzie z kotem, bo przecież nie możemy go zabrać ze sobą. Mama po prostu nie wiedziała, nie miała głowy. Sołdat w pewnej chwili powiedział do Cześka, że musimy komuś przekazać klucze od mieszkania. Ale komu? - Mama wtedy zadecydowała, że jedynie w tej chwili nie są wywożeni chyba biedni Żydzi i podała adres znajomego krawca - niejakiego Abrama Baraczina. Sołdat wysłał po niego tajniaka. Gdy przyszli Mama prosiła Baraczina, ażeby wziął klucze od naszego mieszkania i żeby niektóre rzeczy przekazał naszym krewnym, o ile oni pozostaną w Krzemieńcu. Ja zaraz zwróciłam się z prośbą, ażeby p. Baraczin zaopiekował się moim kotem. Furmanka chłopska już zajechała, więc musieliśmy przy pomocy tajniaków wszystkie rzeczy ładować i odjeżdżać.

Kiedy jechaliśmy przez Krzemieniec na stację ledwo świtało. Patrzyłam na zamglony Krzemieniec. Smutny był to widok - ulice zawalone kupami brudnego śniegu. Na ulicy Korzeniowskiego obejrzałam się na naszą szkołę. Liceum Krzemienieckie z kościołem pośrodku stało okryte we mgle jakby było zapłakane. Nie wiedziałam, że ten widok pozostanie na zawsze w moich oczach, jako ostatni pożegnalny obraz. Nagle błysk myśli: Och, Boże - przecież tak niedawno biegałam po tych ulicach z "Małym Atlasem" w ręku - a teraz, gdzie on jest, zapomniałam go zabrać - no bo i po cóż mi on "tam"? Po plecach przebiegły mi dreszcze, instynktownie przytuliłam się do Mamy, a ona do mnie, byłyśmy takie osamotnione i zagubione. Nagle usłyszałyśmy jakieś krzyki: - "Dawaj po wagonam!" To już była stacja i musieliśmy swoje rzeczy ładować do wagonu, poganiani przez sołdatów. "Bystrej, bystrej!" Po załadowaniu przysiadłyśmy na górnej półce przy oknie. Potem odjechaliśmy. Droga była długa i uciążliwa, wprost straszna. A ja przez zakratowane okienka bydlęcego wagonu patrzyłam na tę obcą ziemię ze ściśniętym sercem. - Boże, gdzie nas wiozą, gdzie? Te myśli nie opuszczały mnie przez całą drogę.






STYCZEŃ 1939


"Koniec roku upłynął w męczącej świadomości, że nic właściwie nie zostało istotnie załatwione, a przyszłość niepewna zmusza do największej czujności i uwagi" - słowa te, pod datą 1 stycznia 1939 r. zanotował w swoim pamiętniku minister spraw zagranicznych Rzeczpospolitej płk. Józef Beck. Boże Narodzenie, sylwestra i Nowy Rok spędził on wówczas wraz z małżonką w Monte Carlo, ale jak widać po owym wpisie, niepewny był co do przyszłości.

"Nadchodzi rok nieistnienia. Nadchodzi straszne bezkwiecie. W tym roku wszystkie dziewczęta wyginą niby motyle. Ja pierwsza blednę samochcąc i umrzeć muszę za chwilę i już umieram - o, spojrzyj i już mnie nie ma na świecie" - słowa te również pod datą 1 stycznia 1939 r. zanotowała wówczas 32-letnia Romana Oszczakiewicz, otwierając ową wróżbą tomik poezji Bolesława Leśmiana pt.: "Łąka". Romana była wówczas żoną kapitana Wojska Polskiego Henryka Oszczakiewicza i mamą 7-letniej wówczas Mai.




Redakcja "Kuriera Warszawskiego" zamówiła u słynnego astrologa Jana Starża-Dzierzbickiego horoskop na 1939 rok, motywując ów krok stwierdzeniem, iż Starż-Dzierzbicki jako jedyny przepowiedział już w 1935 r. Anschluss Austrii. Jego przepowiednia brzmiała następująco: "Silne dysonansowe wibracje Marsa przedstawiają się na rok 1939 wyjątkowo groźnie. Furia znaku Skorpiona przy połączeniu z księżycem Marsa (promotora wszystkich wojen) osiągnie najwyższe natężenie w początkach maja i międzynarodowy konflikt będzie wisiał wtedy na włosku, (...) wojna jednak nie wybuchnie". Jak Starż-Dzierzbicki twierdził dalej: "Astrologia w niczym nie ogranicza wolnej woli człowieka, a działanie wpływów kosmicznych reprezentuje tylko pewne ogólne tendencje, które zawsze można przezwyciężyć".


"Kurier Warszawski" publikuje odpowiedź polskich pisarzy na ankietę dziennika: "Jak sobie wyobrażasz Polskę i Warszawę za 20 lat - w roku 1959?"





Wacław Grubiński pisze: "Warszawa się zmieni do tego stopnia, że kto by ją dzisiaj opuścił, po powrocie do niej w r. 1959 nie będzie mógł jej poznać. Sprawią to nowe szerokie tętnice, monumentalne gmachy, strzeliste wiadukty, klomby uliczne i skasowanie tramwajów. Rozumie się samo przez się, że kinematograf z roku 1959 będzie dawał całkowite złudzenie rzeczywistości trzywymiarowej, ale jego repertuar pod względem wartości literackiej wyświetlanych utworów nie zmieni się na jotę, ponieważ szerokie masy publiczności zawsze będą tego repertuaru pożądały".





Maria Kuncewiczowa pisze: "Za lat dwadzieścia podobno nie zostanie już ani kropli ropy w Zagłębiu Borysławskim, benzynę całkowicie zastąpi elektryczność. Dwadzieścia lat temu robotnik amerykański chwalił się przed sąsiadami rowerem i wyżymaczką, dziś ma samochód, radio, patefon i lodówkę mechaniczną. Ponieważ nasz robotnik zaledwie w tej chwili przestał się chwalić rowerem i wyżymaczką, właśnie instaluje radio, więc za dwadzieścia lat będzie miał prawdopodobnie samochód i lodówkę mechaniczną. W ciągu tego okresu może runąć teoria kwantów, kilka republik, może powstać w Warszawie salon kosmetyczny, skąd Warszawianie bez różnicy płci i wieku będą wyfruwali na słońce z młodzieńczością skowronków, z gracją ibisów".





Kornel Makuszyński pisał: "Wielkie miasto, ogromne miasto... Kamiennymi ramionami objęło już Otwock Katolicki i Piaseczno. Warszawa. Rok 1959. Dwadzieścia dziewięć milionów słuchaczów otwiera z radosnym pośpiechem aparat telewizyjny: przed złotym mikrofonem, używanym jedynie na największe uroczystości siedzi czcigodny starzec, skończenie wytworny o niezwykle ujmującej powierzchowności, rześki i rumiany. Głosem jeszcze silnym, który nic nie stracił ze swego blasku, nawołuje, żeby stolicę państwa przenieść wreszcie do ogromnego i najpiękniejszego miasta Zakopanego. Starowina bredzi rozkosznie na ten temat przez pół godziny. Wzruszeni słuchacze szepcą z rozrzewnieniem: "Ten Makuszyński przez lat dwadzieścia niczego nowego nie wymyślił. Na mózg mu się rzuciło. Literatura używa nowej pisowni. Dawną, z roku 1937 zmieniono w roku czterdziestym, zaś po latach trzech zarzucono. Obecna jest z rzędu dziewiąta. Zniosła ona te przecinki, które się dawniej stawiało przed "że", "który" i "albo" i obecnie poleca je stawiać po słówkach "że", "który" i "albo". Kropki nad i używa się wtedy jedynie, jeśli to i ma połączyć wyrazy żeńskie. Nazwy narodów i krajów pisze się wielką literą wtedy tylko, jeśli te kraje mają w Warszawie ambasadorów. Kinematografii roku 1959 dwudziestą szusta część "Znachora" cieszy się zasłużonym powodzeniem. Do kina jednak już się nie chodzi, tylko się w domu odkręca odpowiedni kurasek i puszcza się Smosarską. Słowem: w głowie się mąci na widok niebywałych wynalazków, udogodnień i praktycznych świetności. Wyliczanie ich zajęłoby całą gazetę. W dalszym ciągu jednakże wino wyrabiają z buraków i siarki, chleb z zakalca, kawę z żyta, śmietanę z mąki, masło z margaryny, a serdelki z wyścigowych rumaków".





Franciszek Ossendowski pisze: "Warszawa coraz bardziej staje się ośrodkiem Europy, że na stalowych szlakach podziemnych dworców kolejowych ubiegają się i krzyżują drogi z zachodu, południa, wschodu i północy; pociągi wyrzucają codziennie góry towarów i tłumy cudzoziemskich pasażerów, że cała wymiana pomiędzy zachodem a wschodem, północą a południem przechodzi przez Warszawę. Nad kilkoma lotniskami krążą samoloty, w dzień oświetlone promieniami słońca, w nocy - ogarnięte białymi mackami reflektorów. Na praskim brzegu Wisły, gdzie niegdyś ciągnęły się chaty, wyrosły nowe gmachy towarzystw żeglugowych, składów, chłodni, elewatorów, a białe, niebieskie i czarne kadłuby statków prują wartki prąd rzeki uregulowanej i ujętej w granicach stolicy w sztywne, kamienne wybrzeże o typie szerokiego bulwaru. Na peryferiach i w dzielnicach fabrycznych usunięte zostały beznadziejnie czarne, brudne, do śmietnisk lub kostnic podobne czynszowe kamienice robotnicze, a na ich podwalinach lśnią szybami ukwieconych okien tanie mieszkania w domach współczesnych. Wszystko się zmieniło w Warszawie, nadrzeczna fasada Zamku Królewskiego i plac przed nim z kolumną Zygmuntowską, jarzący się tysiącami ogni bulwar Gdański; wyniosły a tak długo od wzroku ludzkiego okryty pałac Ujazdowski; imponująca powagą swoją dzielnica Marszałka Piłsudskiego; rozległy teren wystawowy, panorama na Pragę z centrum miasta, poszerzone arterie śródmieścia, nowe, artystycznie zabudowane przedmieścia, ulice, place, stadiony, boiska w otoku zieleni i kwietników. Zmiany sięgnęły dalej i głębiej. Kolej podziemna usunęła na zawsze tramwaje; ruch ciężarowy odbywa się w oświetlonych i wentylowanych tunelach; twarde, gładkie jezdnie asfaltowe, zatłoczone samochodami i autobusami, wybiegają na autostrady przecinające kraje we wszystkich kierunkach i łączące stolicę ze stojącymi w zaciszu podmiejskim ogromnymi gmachami wyższych uczelni i instytucji do badań naukowych, gdzie powstała nowa dzielnica "Wiedza". Zmienił się charakter i wygląd ulic warszawskich. Zmazano z mapy stolicy Nalewki, a z nimi razem znikł obcy tłum żydowski. Nowe koleje, porty, stocznie, lotniska, fabryki, melioracja Polesia (Kostek-Biernacki ☝️), ciągła rozbudowa COP-u (takiego przedwojennego CPK), Zaolzia, Śląska, Łodzi, Białegostoku, burzenie i przekształcenie zażydzonych miast, nowe formy gospodarki rolnej, budownictwo szkolne i sanitarne, rekonstrukcja zamków w Krzemieńcu, Trembowli, Olesku, Brzeżanach, Podhorcach, Przemyślu. Umilkły spory, swary, podstępne walki, oszczerstwa i drwiny, gdyż życie i praca nabrały ciągłości i uczciwie wytkniętego celu. Umilkły wyprowadzające z równowagi głuche, niepokojące pomruki wojny, a nad Warszawą, z placu Zbawiciela, widzialny zewsząd, miłościwy i potężny, błogosławiący "urbi et robi" dłoń swoją wznosi posąg Chrystusa w majestacie królewskim".





Światopełk Karpiński pisał: "(List do przyjaciela z roku 1959):
Prosto z lotniska kazałem się zawieść szoferowi w kierunku starej Warszawy. Nie wsiadłem w metro i bardzo żałuję. Zachciało mi się choć przelotnie rzucić okiem na tę osławioną dzielnicę nowoczesną, gdzie nie ma kawiarni, a na ich miejscu są place sportowe, gdzie miast dancingów jest pełno czytelni i tylko kina powspominają czasy mojej młodości. Owszem - zewnętrznie można powiedzieć, że to nawet nieźle wygląda. Wielkie, nowoczesne bloki o ogromnych, płaskich, jak srebrne ryby oknach stoją w przyzwoitej odległości od siebie, nie tłoczą się, a liczne szkielety drzew świadczą, że latem musi tu być pełno tryskającej zieleni. Kazałem omijać szoferowi centrum miasta (Plac Unii Lubelskiej) i ulicą Marszałkowską udaliśmy się w kierunku dworca Głównego. Całe szczęście, że z tej wąskiej uliczki usunięto tramwaje już dziesięć lat temu, bo ruch samochodowy był wprost oszałamiający... Wzruszony do głębi takim dowodem rozmachu i postępu, wysiadłem na chwilę z auta i zacząłem przeglądać się wystawom sklepowym... Od czasu, jak wielkie magazyny powstały w nowej dzielnicy miasta, panorama Marszałkowskiej i Nowego Światu to witryny i neony drobnego warszawskiego kupiectwa... Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zajechać na plac Marszałka Piłsudskiego, gdzie tyle czasu spędziłem w modnych wówczas i bardzo tu licznych kawiarniach, kuźniach plotek, snobizmu, intryg, co pomniejszych rybek świata politycznego, literackiego, teatralnego stolicy. Wchodziłem kolejno do każdej i szybko wychodziłem z uczuciem wielkiego smutku... Na poniszczonych meblach siedzieli jacyś starzy ludzie o szarzyźnie emerytów i wpatrzeni w białe żagle gazet rozpostartych tu u ich starczych nosów. Życie odpłynęło w kierunku nowoczesnych dzielnic, ci ludzie pozostali wierni miejscom swojej młodości..."


I co myślicie o takich prognozach przyszłości? 😄


CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz