LUDZKIE LOSY I
WOJENNE WSPOMNIENIA
Na początek chciałbym przedstawić wojenne losy pani Wandy Niemczyckiej Babel, urodzonej w 1922 r. we Lwowie. Z tego opowiadania, dowiemy się jak wyglądała okupacyjna lwowska codzienność i ile ludzie musieli znieść, by przetrwać. Pani Wanda zmarła w 2007 r
Z PAMIĘTNIKA
WANDY NIEMCZYCKIEJ BABEL
Cz. VI
"LILI MARLENE" ROZBRZMIEWA NA ULICACH LWOWA
Tej nocy wywieziono także siostrę stryjeczną mojej Mamy, wymienianą przeze mnie już wcześniej Zosię Kaczkowską wraz z dwoma synami. Mieszkali wtedy w Brodach. Pierwszy list z wiadomością od nich dotarł do nas dopiero w kilka miesięcy później z dalekich stepów Kazachstanu. Zosia wówczas nic nie wiedziała o losach swego męża Janka, którego NKWD aresztowało i wywiozło dużo wcześniej. Tak jak wszyscy deportowani, Zosia z dziećmi znalazła się w tragicznie ciężkich warunkach. Mama zaczęła wysyłać jej paczki, co nie było tak prostą sprawą, obowiązywał bowiem bardzo surowy regulamin pocztowy dotyczący takiej wysyłki. Paczka ani o jeden gram nie mogła przekraczać dozwolonej wagi, wszystkie artykuły, jakie zawierała, musiały być zapakowane do drewnianej skrzynki (trzeba ją było zamawiać u jakiegoś stolarza), ta zaś musiała być pokryta białym płótnem ściśle dopasowanym do jej kształtu, i nie związana, ale ręcznie zszyta grubą nicią. Trzeba przyznać, że większość tych paczek dochodziła do adresata bez uszkodzeń.
Listy od Zosi, wprawdzie wędrowały całymi tygodniami, ale dochodziły. Pamiętam, że przyszły, zdaje się, trzy, z których jeden datowany 25.I.1941, pisany na wystrzępionej kartce wydartej z zeszytu, udało mi się zachować do dziś. Oto jego fragmenty, będące podziękowaniem za przesłane rzeczy: "... bez tych rzeczy było nam bardzo zimno, tak bardzo zimno! ... ciężko nam bardzo, takie mrozy i takie burze śnieżne, że po kilka dni z domów nie wychodzimy, śnieg równo z dachem, a nieraz to kozacy odkopywać nas muszą. Dzisiaj pisać absolutnie nie mogę, u nas ciemno jak w piwnicy, lampy nie mamy, a przy tym ręce kostnieją ze zimna. Mamy zaledwie kilka godzin jaśniejszych, wtedy gotujemy, a poza tym leżymy w barłogach ponakrywani z głowami! Żyjemy jak zwierzęta. Dziękuję za 100 rubli, kupiłam za nie chłopakom stare czapki od tubylców, bo nie mieli co na głowę włożyć…”
Do takiej paczki Mama wkładała przede wszystkim cebule i tłuszcze (olej lub stopioną słoninę, o ile udało się ją w jakiś sposób zdobyć w handlu zamiennym ), mąkę lub kaszę, najbardziej podstawowe lekarstwa i trochę cukierków dla Stasia i Tadzia.
Nie zdążyliśmy się jeszcze otrząsnąć po pierwszej wywózce, a już szły następne, o ile pamiętam, po kwietniowej – czerwcowa. Niektórzy ze znajomych, opuszczali swoje mieszkanie, przenosząc się gdzieś na peryferie miasta, lub miasto opuszczając, osiedlając się na wsi. Wszystko to nie było takie proste i zawsze niosło ze sobą spory element ryzyka. W tej całej atmosferze nieustannego lęku, powodowanego ciągle nowymi, nieprzewidywalnymi, tragicznymi wydarzeniami, zupełnym „wyrzuceniem z siodła” z dotychczasowego stylu życia, zarówno jego płaszczyźnie duchowej, jak i materialnej – mimo wszystkich złych mocy spadających na nas staraliśmy się (a może po prostu musieliśmy?) żyć pozornie normalnie w tym okresie, zwanym popularnie, "pierwszych bolszewików".
Wiosnę i początek lata 1940, podobnie jak rok później o tej samej porze przeżyłam intensywnie się ucząc. Miałam bowiem dwa poważne egzaminy, nie licząc innych, mniej ciężkich: z chemii nieorganicznej (w następnym roku organicznej) i osteologii w katedrze anatomii.
Uczyłam się przeważnie z Janką Mazur wieczorami u nas w domu i często ze względów bezpieczeństwa Janka zostawała u nas na noc. Od czasu do czasu spotykaliśmy się w większej grupie bliskich kolegów (przeważnie w ogrodzie Uczelni) dla wspólnego dokonania powtórki całego materiału. Oba egzaminy zdałam z oceną bardzo dobrą. Ojciec był ze mnie zadowolony. Chemię zdawałam u docenta Juliana Wałeckiego, anatomię u samego profesora Banta.
Do tego, jak napisałam, pozornie normalnego trybu życia, przyczyniały się jeszcze ciągle funkcjonujące instytucje, takie jak np. Kościół. Bolszewiccy okupanci, w tym pierwszym okresie wyniszczania tak podstępnie i brutalnie zajętych wschodnich terytoriów polskich, byli zbyt zajęci aresztowaniami, wywózkami, maltretowaniem całych grup społecznych i nieustanną, jakże prymitywną propagandą, aby dobrać się do Kościołów i ich likwidacji. W latach 1939/40 i 40/41 aż do wkroczenia armii niemieckiej, kościoły były ciągle jeszcze otwarte, w niedziele i święta odprawiane były msze św., a księża udzielali wszystkich sakramentów, uczestniczyli w chowaniu zmarłych.
Tak więc, jak dawniej, każdej niedzieli chodziłyśmy do znanego nam od dzieciństwa kościoła ss.Sakramentek – tu Janka Szymonowicz Szybalska dodaje, że na godzinę 10.15, którą to mszę odprawiał jej najbliższy sąsiad mieszkający w tym samym co ona domu (czyli Domagaliczów 1 ) na III piętrze – ksiądz Bolesław Gaweł. I tak jak dawniej spotykaliśmy się tu całą czwórką, tzn. my obie plus Janka i Zbyszek. Nie chodziliśmy tylko potem do cukierni Sobotnickiego blisko „kręconych słupów” na świetne lody i ciastka. Cukierni wraz z jej przysmakami już nie było, a my dorośliśmy tak bardzo w okrutnych warunkach wojny, że smak różowej pianki w spiralnie skręconym stożku oblanym lukrem, czy też rozpływająca się zamrożona słodkość lodów zostały przez nas dawno zapomniane.
Nasza Baby po bardzo udanym i płodnym związku ze ślicznym, bardzo rasowym partnerem tej samej, kremowo-brązowej maści, w wyniku którego w 1938 roku wydała na świat aż siedmioro pięknych szczeniąt, teraz w tym okresie „zrównania wszystkich klas” zakochała się w mniej rasowym i na dodatek czarno-białym spanielu, i gdzieś na wiosnę 1941 r. urodziła już tylko dwójkę szczeniąt, z których jedno było martwe. Drugie, czarno-białe, o bardzo drobnej budowie okazało się być psiakiem rodzaju męskiego. Jak się okazało później, bardzo żywym i wesołym, pozostającym nawet w swej dorosłości jakby trochę niewyrośniętym. Pokochaliśmy go i pozostawiliśmy wraz z jego mamą w naszym domu. W tym ponurym okresie był tą cząstką normalności przynoszącą nam taką zwyczajną radość.
Latem roku 1940, a potem w czerwcu 1941 biegałyśmy z Hanką na nie wszystkim znane malutkie kąpielisko o nazwie "Zielone Oko" położone stosunkowo blisko naszego domu, bo na stoku Górek łączących Górną Zieloną z ul.Snopkowską położoną już w dole, w innej dzielnicy. To był zupełnie urokliwy zakątek, rodzaj małego parku o pięknym i bujnym drzewostanie, z rozstawionymi ławeczkami, pośrodku którego królował bardzo nieduży kamienny basen kąpielowy wtopiony w dosyć ostro schodzący tu stok Górek, zasilany chyba naturalnym przepływem czystej, chłodnej wody. Prawdziwe "oko" wody wśród zieleni, na tyle głębokie, że można było tu swobodnie popływać, kręcąc się w kółeczko, ciesząc się łagodnym, muskającym chłodem, który zawsze tu panował z racji otaczających drzew. Czułyśmy się tu jak w raju. Ludzi tu było mało, czasem prawie wcale i to tworzyło jakąś szczególną atmosferę prywatności ... Przychodzili tu z nami Zbyszek Krakowski z siostrą Krystyną, mieszkali bowiem też stosunkowo niedaleko stąd, bo w górnej części ul.Tarnowskiego.
Były to naprawdę niewypowiedziane, czarowne chwile, w których można było zapomnieć o całym tym strasznym świecie, w którym się nagle znalazłyśmy. Uderzenie armii niemieckiej na Związek Radziecki pod koniec czerwca 1941, przekroczenie przez nią linii Sanu i zajęcie Lwowa w ostatnich dniach czerwca 1941 odbyło się tak błyskawicznie i niespodziewanie, że nie zostało w mojej pamięci nic mówiącego o jakichkolwiek walkach o miasto. Tylko te straszne szeptane wiadomości o wymordowaniu wszystkich naszych więźniów w lwowskich więzieniach, przede wszystkim na Łąckiego, przez uciekających zbirów mieniących się być żołnierzami, lub agentami NKWD.
Moje pierwsze spotkanie z oddziałami Wehrmachtu, tym razem miało miejsce na Legionów, kiedy to w dzień czy dwa po zajęciu miasta wyszłyśmy z Hanką, aby na własne oczy zobaczyć tak upragniony upadek czerwonych sztandarów, wyłaniających się z krzykliwie namalowanych portretów wodzów rewolucji i wszelkich symboli znienawidzonych gnębicieli.
Ulica oraz Wały Hetmańskie pełne były dziwnie podnieconych mieszkańców. I nagle, gdzieś od strony Teatru Wielkiego usłyszeliśmy skoczne tony z fantazją śpiewanej "Lili Marlene" w takt zachowywanego rytmu wybijanego setkami żołnierskich butów o bruk ulicy. W kadr naszych wspomnień wszedł spory oddział żołnierzy Wehrmachtu. I od razu zrobiło się jakoś inaczej. Byli po prostu świetni w swych nienagannie skrojonych, eleganckich mundurach, wysokich skórzanych tak wypucowanych, że odbijających wszystko jak w lustrze – butach. Wyprostowani jak struny, przystojni, przeważnie jasnowłosi, nieuśmiechający się do nas. Oniemiałyśmy wraz z całym tłumem. Jakże inne mogą być oblicza (a może tylko maski) wojny. Skośnookiego Iwana w butach przewiązanych sznurkiem, niedomytego śmierdzącego strasznym tytoniem zastąpił Willy czy Hans, świetnie wyszkolony żołnierz, pachnący dobrym mydłem i zachowujący maniery dobrze wychowanego mieszczanina.
Do Lwowa wkroczyła EUROPA, i to nas dziwnie podnieciło. Na kilka dni, a może tylko kilkadziesiąt godzin pozory niemieckiej cywilizacji zawróciły nam w głowie. Nie zdążyliśmy tylko w tym czasie zauważyć na czapkach i mundurach zwycięzców czarnego znaku Hackenkreuz ... 29 czerwca 1941 roku Lwów wkraczał w nowy rozdział wojenny, którego symbolem stał się właśnie ten znak.
CDN.
Kochani - przez kilka następnych dni nie będzie kolejnych postów, a to z tego względu, że muszę służbowo wyjechać na Pomorze (być może uda mi się choć trochę wypocząć), dlatego proszę Was o cierpliwość. Wracam ok. 10 sierpnia.
OdpowiedzUsuń