Stron

wtorek, 27 grudnia 2016

NIEWOLNICE - Cz.XV

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI


HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. XV





Straciłam blisko siedem kilogramów w ciągu paru tygodni i podczas któregoś nocnego przyjęcia Robin powiedział, że robię się za chuda. Zdradliwość głodzenia się polega na tym, że wprawdzie na początku jest strasznie, ale potem czujesz się wspaniale, póki nie zorientujesz się, że już nie możesz wyhamować. Kiedy Robin zwrócił mi uwagę, ja już przekroczyłam tę linię. Zdawałam sobie sprawę, że tracę szanse u Robina, nie stać mnie już było jednak na postępowanie zgodne z logiką. Nie zamierzałam, nie chciałam zacząć jeść. Napędzana efedryną i siłą woli spędzałam całe popołudnia na korcie tenisowym, odbijając wyrzucane przez maszynę piłki. Z tego okresu zapamiętałam szczególnie pewien dzień, kiedy z kortu zeszłam o gęstniejącym różowawym zmierzchu. Parowało ze mnie i byłam cała mokra z powodu duchoty i wysiłku. Poszłam wolno do niżej położonego basenu, zrzuciłam ubranie i wślizgnęłam się do wody. Ochłodziwszy się, wciągnęłam się na pomost i leżąc na plecach, wpatrywałam się w półksiężyc wschodzący nad pałacem. Brunei nocą zapierało dech. Leżałam w cieniu baśniowego pałacu, oddychając powietrzem tak nasyconym zapachem kwiatów, że powinno się je butelkować. Jestem szczęśliwa, myślałam. Teraz. Sama. Między ziemią i gwiazdami, między jałowym popołudniem i morderczym wieczorem. Żadnych luster. Żadnych sukni wieczorowych. Nikt mnie o nic nie prosi i sama niczego nie chcę. Ten cudowny moment minął i znowu przyszedł czas na lustra i wieczorowe suknie.

Upłynął miesiąc od ostatniej miesiączki i nic. Czy to możliwe, że jestem w ciąży? O noszeniu w łonie królewskiego potomka marzyła każda dziewczyna, ponieważ to oznaczało, że zostanie otoczona opieką do końca życia. Oczywiście będziesz żyć pod okiem straży. Zainstalują cię w luksusowym apartamencie w Singapurze, już nigdy nie będziesz miała kochanka ani nie pójdziesz na kolację bez szpiega. Ta myśl początkowo mnie przeraziła, potem zaczęłam kombinować. Oczywiście urodziłabym to dziecko, ale musiałabym najpierw wyjechać z Brunei. Nikt nie mógłby o niczym wiedzieć. To byłby wyłącznie nasz sekret - mój i dziecka. Pewnego dnia powiedziałabym jej, że jej ojcem jest bajecznie bogaty, diabelnie przystojny południowoazjatycki książę i że bardzo go kochałam, jednak musiałam uciec z nią niepostrzeżenie, żebyśmy mogły cieszyć się wolnością. Być może przyszłoby nam walczyć w życiu, ale upływałoby ono pod znakiem miłości. Myśl o ciąży rozbudziła we mnie nowe nadzieje i zmotywowała do pozostania dłużej w Brunei. Życie w trwałym związku z Robinem przestało nęcić, celem powinno być zdobycie dużych pieniędzy. Obejmowałam rękami piersi, uciskając je z boków palcami. Bolało. Wydawały mi się zdecydowanie większe. Zarzuciłam dietę i przemykałam o piątej nad ranem do kuchni, gdzie przy częściowo wygaszonych światłach wpychałam do ust pozostawione na paterze ptysie z kremem. Wcale się tym nie martwiłam, wmówiłam sobie, że mam zachcianki ciążowe.

To nie była ciąża, tylko następstwo głodzenia się. Kiedy zaczęłam jeść za dwoje, przyszła miesiączka. Siedziałam na sedesie, skulona, z głową zwieszoną nad kolanami. Moja sekretna fantazja okazała się w najlepszym wypadku śmiechu warta, w najgorszym oznaczała, że mam niepokojące urojenia. Od miesięcy balansowałam na krawędzi depresji i w dniu, kiedy zobaczyłam krew, szala się przechyliła. Bezspornie nie zaszłam w żadną ciążę. Byłam wewnętrznie rozdarta, chora. Nic nie mogło żyć we mnie. Byłam na wskroś zatruta.  Depresja to pełzający wróg jak tlenek węgla, który wciska się przez szczelinę w drzwiach, bezbarwny i bezwonny, pozbawia cię tlenu i zabija cicho, jeżeli nie zostanie wykryty. Nawet nie zadawałam sobie trudu, żeby wstać z łóżka wcześniej niż przed godziną przyjęcia. Potrafiłam nieraz całymi godzinami leżeć w wannie. Nienawiść do samej siebie niebezpiecznie się pogłębiła. Obsesyjnie myślałam o tym, że wszędzie są kamery i podsłuch. Wyobrażałam sobie facetów zaśmiewających się z jakiejś chwili mojej słabości. Myślałam o tych podglądaczach jak o duchach, istotach z innego świata, które naprawdę zagnieździły się w naszych domach, chociaż ich nie widzimy.

Nie mnie jedną prześladowały duchy. Wieść niosła, że są współlokatorami każdego pawilonu gościnnego. Którejś nocy jeszcze przed świtem zbiorowa histeria zapanowała w pawilonie szóstym i dziewczyny wybiegły na zewnątrz, a każda przysięgała, że odwiedziło ją w nocy coś lub ktoś, jakiś fizyczny byt, i to coś wpełzało do łóżka. Zastanawiałam się, nie bez odrobiny mizoginii, dlaczego w zbiorowisku dziewcząt nieuchronnie wytwarza się atmosfera podobnego opętania jak w Czarownicach z Salem? Z drugiej strony wcale nie byłam pewna, czy dziewczyny nie mówiły o faktach. Wciąż widziałam cienie przemykające po kątach, w korytarzu zerkałam do tyłu przez ramię. Jakby nie dość było tego wszystkiego, Robin umieścił mnie w zamrażarce. Siedziałam każdej nocy na krześle, dbając o wytworną pozę i wymuszając uśmiech, lecz on mnie nic zauważał. Przestałam to wytrzymywać i zaczęłam błagać o pozwolenie na wyjazd. Powiedziałam Ari, że ojciec ma operację i muszę być przy nim. Operację przeszedł dawno temu, jednakże zawsze dobrze jest kłamstwo zmieszać z prawdą. W ten sposób mniejsze jest ryzyko, że się zapomni, co się nakłamało. Ari okazała zrozumienie i przygotowała wyjazd, nalegając, żebym złożyła obietnicę powrotu za trzy tygodnie. Gdyby nie mój stan napięcia, mogłabym pozostać dłużej i zgromadzić większą fortunę. Nie przywykłam jednak do wytrwałości. Nie rozumiałam, jaki los na loterii wygrałam. Uważałam, że brylanty i jako wartość dodatkowa sto tysięcy dolarów po prostu spadają od czasu do czasu z nieba. Myślałam, że może tam wrócę, a może nie. 




Niektóre dziewczyny przyjeżdżały i wyjeżdżały jak weekendowi goście, tylko nielicznym udawało się zadomowić na dłużej. Ja zaczęłam jako królowa balu, a skończyłam jako wariatka na strychu. Okazało się, że jestem bardziej krucha, niż kiedykolwiek sądziłam. Delia, starsza, rozsądniejsza, bardziej zrównoważona psychicznie, próbowała odwieść mnie od decyzji o wyjeździe, ale we mnie postanowienie zapadło. Pal licho wygraną na loterii, musiałam wrócić do domu, żeby nie popaść w obłęd. Robin był w interesach w Londynie, gdy wyjeżdżałam. Nawet nie miałam okazji powiedzieć mu "do widzenia". Pakowałam się, a fala emocji rosła i opadała we mnie, jak przypływ i odpływ. Jadę do domu cieszyłam się, do normalnego życia, do prawdziwych przyjaciół, do rodziny i przypomnę sobie, kim naprawdę jestem. Czy jeszcze szybciej tu wrócę? W nocy poprzedzającej wyjazd moje azjatyckie przyjaciółeczki się rozświergotały. Żadna z nich nie wyjeżdżała, by wrócić, jeśli wyjeżdżały, to na dobre. Rozstając się ze mną na zawsze, chciały wiedzieć, co będę robiła, z kim się spotykała, gdzie mieszkam i jaka jest moja rodzina. Także Winston, z dobrotliwym spojrzeniem zza drucianych okularów, zapytał wprost: 

- Co będziesz robiła po powrocie do realności? 
Zawahałam się, byłam ostrożna. W Brunei narzuciłam sobie powściągliwość jako zasadę. Nawet w kontaktach z Winstonem.
- Tu nie jest realny świat? 
- Nie - rzekł z rzadką otwartością. Rzadką, bo wszyscy w Brunei zachowywali się tak, jakby bal miał się nigdy nie skończyć. - To nie jest realność dla nikogo z nas. To sen, z którego każdy się obudzi. Eddie wyprowadził mnie z sali, usiedliśmy na stopniach schodów wyłożonych brzoskwiniową wykładziną przetykaną szczerozłotą nicią. Wręczył mi tłusty plik singapurskich banknotów, a potem na kolana położył płaskie, prostokątne etui od Tiffany'ego. Otworzyłam je i zobaczyłam biżuterię godną Kleopatry - pleciony naszyjnik i do kompletu bransoleta oraz wiszące kolczyki. Kosztowności już mnie nie szokowały. Byłabym zawiedziona, gdybym po pobycie tutaj nie dostała ekstrawaganckiego prezentu. Poprosiłam Eddiego, by pomógł mi zapiąć naszyjnik. Wróciłam na przyjęcie.
- Mam nadzieję, że twój ojciec czuje się lepiej - odezwała się Fiona. Patrzyła na mnie, jakby przenikając wzrokiem. - Wiem, że niedługo tu wrócisz. Życzę dobrej podróży, nie żegnam się.

Zapakowałam komplet od Tiffany'ego razem z naszyjnikiem z serduszkiem, zegarkiem marki Cartier i oprawionym w brylanty rolexem, które wcześniej dostałam od Robina, wrzuciłam kosztowności i pieniądze do torby podręcznej, a ubrania zdołałam upchnąć w cztery walizy. Ari pouczyła mnie, jak bezpiecznie przewieźć łupy i siebie do kraju. Uścisnęła mnie na koniec, wręczyła mi paszport, bilet do Stanów i na powrót do Brunei za trzy tygodnie. Dziewczyny z pawilonu stały na ganku za marmurową balustradą i machały na pożegnanie, gdy odjeżdżał samochód. W Singapurze poruszałam się z pewnością siebie, jakby to nie była dla mnie pierwszyzna. Jak osoba, która nawykła przemierzać samotnie ulice w obcym kraju. Wczułam się w rolę tajnego agenta CIA, mówiącego płynnie siedmioma językami i dobrze przeszkolonego do wykonywania tajnych misji. Nawet gdybym się zająknęła, odsłoniła słabe miejsce, wpisywałoby się to w odgrywaną rolę. Zgodnie z instrukcją udzieloną przez Ari miałam wymienić pieniądze w banku w Singapurze, żeby uniknąć dociekań urzędu skarbowego w następstwie wymiany ich w Stanach. W kolejce w banku każda osoba stała w odległości trzech centymetrów od poprzedniej, tak że wąchałam woszczynowy zapach pomady do włosów faceta przede mną i gumę do żucia kobiety za moimi plecami. 

Widziałam siebie już w połowie drogi do domu, pozostawało napchać podróżną torbę forsą, reszta to gówno, byle tylko zetrzeć z oczu wspomnienie tamtych ludzi. I nagle panika ścisnęła mi serce, zachwiałam się, nogi ugięły się pode mną. Poczułam pokusę, żeby się poddać, zapaść w aksamitną ciemność i obudzić się z czaszką na granitowej podłodze. Zaczęłam głębiej oddychać. Zamknęłam oczy. Jest coś takiego we mnie, że gdy zbliżam się do mety, nagle się rozpadam. Powtarzałam na przemian jak mantrę: "Nie nawalaj teraz. Nie. Nawalaj. Teraz". Co zrobiłaby Patti Smith? Po pierwsze nie znalazłaby się tutaj. Z pewnością nie. Byłam na wodzie daleko od brzegu bez mojej dobrej matki chrzestnej, która ustawiłaby igłę mojego kompasu. Nie nawaliłam. Zgarniałam pieniądze i pakowałam je do torby plik za plikiem, każdy w banderoli. Wyszłam z paczkami setek. Mogłam się w nich tarzać. Znowu zobaczyłam się w filmie szpiegowskim ze mną w roli głównej: idę ulicami Singapuru z torbą wypchaną forsą, sprawdzam w oknach wystawowych, czy ktoś nie podąża za mną. Przywołuję taksówkę, która wiezie mnie do hotelu, gdzie przekazuję wiadomość barmanowi z żółtą różą w klapie, który jest kontaktem. Cięcie. Następne ujęcie: rano w dzień wyjazdu wpycham w rajstopy resztę forsy, która nie zmieściła się w dwóch pasach biodrowych na pieniądze. Wyrzucam wszystkie etui, bo całą biżuterię postanowiłam mieć na sobie.




Ukryłam te skarby pod luźnym dresem i zamieniłam się, niestety, w grubą w pasie babę z rozbieganymi oczami i wielkimi złotymi kolczykami zwisającymi z uszu. Pociłam się jak mysz podczas lotu do Frankfurtu, tam na lotnisku wrzuciłam w siebie porcję chińszczyzny i popiłam whisky Jack Daniel's. Dalsza podróż trwała nieskończenie długo, mdliło mnie nieznośnie, a nie czułam się ani trochę pijana. Wiele godzin później napłynęły mi do oczu łzy na widok szczytów i prostokątów dolin, i linii mostów, na widok Nowego Jorku z dużej wysokości, komiksowej metropolii Marvela. Wróciłam do promiennego, odsłaniającego kwietniowe pączki Nowego Jorku. Taszczyłam walizy, jedną po drugiej, pokonując cztery razy dwa piętra schodów w górę, i ustawiłam bagaże na środku naszej nory, którą miałam odtąd dzielić nie tylko z Penny, lecz również ze znanym nam obu reżyserem. Penny i Sam stali się parą podczas mojej nieobecności i Sam właściwie osiadł na stałe w naszym mieszkanku z jedną sypialnią, wnosząc do gospodarstwa gofrownicę i praktycznie nic więcej. Obydwoje przywitali mnie, przedstawiając kota znalezionego pod pobliską winiarnią, któremu dali na imię Nada, jak nazywał się undergroundowy teatr po przeciwnej stronie ulicy, w którym Penny pracowała w kasie. Potem uraczyli mnie goframi na obiad. 

Wypakowałam markowe ciuchy i upchnęłam je w miniaturowej szafie, z framugi odłaziły języki farby. Mój stan posiadania ograniczał się dotąd do futonu na podłodze, przyniesionego ze śmietnika biurka i regału skonstruowanego z tekturowych skrzynek, gdzie przechowywałam płyty i nieliczne sztuki odzieży. Tkanina w hipisowskie wzory wisiała w oknach. Na każdym wolnym skrawku powierzchni stały świece zapachowe. Z pewnością to nie był pałac. Biżuterię, wartą pewnie ponad sto tysięcy dolarów, schowałam w szafie w pudełku na buty. Czy szczury lubią błyszczące przedmioty, a może słyszałam to o srokach? Czy szczury z kamienicy, tłuste i pewne siebie, wślizgną się tutaj, przegryzą tekturę i umkną z moim kompletem od Tiffany'ego? Ubrania, które nie zmieściły się do szafy, zostawiłam w dwóch walizkach i pod koniec tygodnia zabrałam je ze sobą taksówką do Jersey, bo wykoncypowałam, że znajdę dla nich miejsce na regale w garażu rodziców. Gdy weszłam do domu z walizkami, od razu doleciała mnie woń smażonej cebuli i pieczonego kurczaka. Po raz pierwszy od miesięcy wąchałam kuchenne zapachy.

Z kuchni matka zawołała do ojca, który był z tyłu domu: 
- Jill jest w domu! 
Jakbym wracała z letniego obozu, jakby to nadal był mój dom. Ja szłam w górę po schodach, ona schodziła, spotkałyśmy się w połowie drogi, wymieniłyśmy uściski i niepewne uśmiechy. Okazało się, że przytulenie się do niej wcale nie poszło łatwiej. Zawsze w takiej chwili byłam skrępowana, jakbym witała się z daleką krewną, którą widywałam jako małe dziecko i której w ogóle nie pamiętam. Poczułam się podle, bo przecież to była moja matka, która jak zawsze piekła dla mnie kurczaka. Czas upływał mi poza domem, dystans między nami się pogłębiał, wydawało mi się, że to skrępowanie minie, a jednak przy powitaniu wróciło. Ojciec odzyskał niemal w połowie pierwotną wagę i tryskał taką samą jak zawsze energią. Rzucił się na mnie z radości i przytrzymał w pół-klinczu, kołysząc się ze mną w przód i w tył. Sadził kwiaty, więc jego koszula pachniała kompostem i trawą. Dwadzieścia minut później, siedząc na szarej kanapie w pomalowanym na szaro pokoju, patrzyłam przez na pół zasunięte szare pionowe żaluzje na odmieniony krajobraz ogródka od frontu. Pytali mnie oczywiście o podróż, ale zadowolili się mętnymi relacjami i zaczęli mówić o innych rzeczach. Wydawało się, iż chętnie porzucili ten temat. 
- Czy usunęliście płot sprzed domu? - zapytałam. 
- Jaki płot? - zdziwiła się matka. 
- Nie było tutaj płotu? 
- Nie, nigdy - odpowiedziała.

Dziwne. Znałam każdy kąt tego domu: miałam w oczach każdy wzór na porcelanie, grzbiet każdej książki w gabinecie, każdy schowek na prezenty, każdą butelkę likieru w barku. Wiedziałam, gdzie ojciec trzyma swój mały pistolet, pamiątkę po swoim ojcu. Czasami jednak moja pamięć płatała mi figle, jak z tym fantomowym płotem. Tak jakby dziewczynka, która mieszkała w tym domu, nie była mną, tylko bohaterką jakiejś powieści. Historii, której nie potrafiłam sobie przypomnieć. Parę tygodni wcześniej byłam femme fatale i sączyłam szampana, czekając na powrót księcia do domu po dniu wypełnionym książęcymi obowiązkami. Tu siedziałam jak kretynka, parszywy pryszcz czerwieniał mi na brodzie, miałam znieść jeszcze dwie godziny, zanim przetransportuję dupę z powrotem do miasta. Dokuczała mi nasilająca się migrena i bolało, jakby ktoś zarzucił mi haczyk w gałkę oczną i raz po raz szarpał wędką. Po obiedzie matka jak zwykle przyniosła prezenty. Podarowała mi robiony na drutach beret z jarmarku wyrobów rękodzielniczych, T-shirt ze sloganem feministycznym z podróży do Waszyngtonu z delegacją swojego stowarzyszenia i nefrytowy naszyjnik po babce. Ja dałam jej cartiera, który średnio przypadł mi do gustu. Miałam nadzieję, że ten zegarek będzie jej lepiej służył niż mnie. Chciałam dać jej coś miłego w prezencie.




Ja pozostawiłabym pliki dolarowych setek tak, jak je upchnęłam w szufladzie z bielizną i w biurku, ale Sam kazał mi pomaszerować do banku na Canal Street i złożyć je w sejfie. Stanowczo sprzeciwiłam się oddaniu tam mojego rolexa. Chciałam go nosić. 
- Dlaczego nie wrzucisz go do East River? - zapytał. - Zapomnij o pracy, w której sprzedajesz duszę diabłu. Zostań z nami. No chodź, zrobimy to. Wrzucimy go do rzeki. Sam był reżyserem, kochał teatralne gesty. Nie ma mowy. Teatralne gesty to mniej więcej to samo, co rzucanie w napadzie furii talerzami o ścianę. Teatralne gesty są pełne dramatyzmu i wymowy, ale potem człowiek czuje się głupio, ponieważ niczego nie zmieniają. Zegarek ocalał. Trzy tygodnie minęły niepostrzeżenie, jak to się dzieje zawsze, gdy wchłonie cię Nowy Jork. Było mi sympatycznie z Penny i Samem, rano czytaliśmy "Timesa", pijąc kawę z ekspresu, który kupiłam. Wędrowałam po Nowym Jorku, robiłam zakupy, chodziłam na lunche z przyjaciółmi, płacąc rachunki. Kiedy zbliżał się termin wygaśnięcia ważności biletu, zadzwoniłam do Ari, zapowiadając, że muszę zmienić datę. Powiedziałam, że ojciec potrzebuje mojej opieki jeszcze przez kilka tygodni. Prawdę mówiąc w ogóle nie wyobrażałam sobie pakowania się i wyjazdu. Wmawiałam sobie, że potrzebuję trochę więcej czasu, żeby przyjść do siebie. Kupiłam parę kowbojskich butów ze srebrnymi okuciami. Kupiłam stelaż pod materac. Kupiłam kamerę wideo. Kupiłam mikrofalówkę.

Po zamknięciu teatru na noc przesiadywaliśmy we trójkę, Sam, Penny i ja, na schodach przeciwpożarowych, popijając baileys i rozprawiając o memach i wirusowym rozprzestrzenianiu się idei. Na drugim krańcu kraju Kalifornią wstrząsnęły rozruchy w Los Angeles. Odczuwałam wielką ulgę, znalazłszy się w kraju i wśród przyjaciół. Mogłam dyskutować. Mogłam swobodnie oddychać. W ten sposób minęły kolejne trzy tygodnie i znowu przesunęłam datę wyjazdu, mimo że na drugim końcu linii słyszałam zniecierpliwiony głos Ari. Kupiłam okulary Chanel, w których wyglądałam jak mucha. Kupiłam paralizator, na wszelki wypadek. Sam zabrał mnie na spotkanie ze swoim kumplem z Princeton, który miał na imię Andy. Któregoś wieczoru usłyszałam stukanie we framugę nieistniejących drzwi, bo tylko kotara oddzielała mój pokój od reszty mieszkania, i Sam oznajmił, że Andy zadzwonił właśnie z dyskoteki w kompleksie restauracyjnym Windows on the World, dokąd wybrał się z Mobym, i pyta, czy nie przyłączymy się do nich. Sam opowiadał mi wcześniej o Andym, niegdyś cudownym chłopcu z talentem kompozytorskim. Pochodził z Teksasu i dotąd pozostało mu upodobanie do sześciopaka i piłki nożnej. Zgodziłam się pójść; akurat nie byłam niczym zajęta.

Wśród cennych umiejętności nabytych w Brunei przydatne okazało się opanowanie sztuki wyszykowania się na dowolną okazję w ciągu zaledwie dziesięciu minut. Ostatnio ufarbowałam się na platynową blondynkę i odkryłam, że uprzywilejowana pozycja blondynki jest obiektywnym faktem, a nie wytworem wyobraźni osoby obciążonej kompleksem niższości. Warto było poparzyć skórę głowy, zniszczyć końce włosów i z konieczności przystrzyc je na krótko, żeby zwracać na siebie większą uwagę. Stałam się Marilyn Monroe. A przy tym zrobienie fryzury zajmowało mi dosłownie pięć minut. Przyzwyczajona do bywania w klubach uczęszczanych przez transwestytów, przykleiłam sztuczne rzęsy, przebrałam się w top bez ramiączek, boty do kolan na grubych platformach i legginsy we wzór zebry. Na miejscu okazało się, że w dyskotece dominuje moda na muzykę techno i workowate spodnie. Czułam się nieswojo wśród nastolatek krążących wokół Moby'ego, wygłodzonych weganek, które obnosiły się ze smoczkami w ustach i śmiesznymi kapeluszami na głowach. Andy był kompozytorem muzyki elektronicznej i programistą komputerowym i na takiego wyglądał. Miał długie włosy w strąkach, okropnie wystające zęby i bystre szaro-niebieskie oczy. Ze starym szkolnym kolegą, Tomem, założyli niedawno zespół, który nazwali Tomandandy.

Tomandandy stworzyli buzz. Skomponowali popularny przebój taneczny. Oni opracowali instrumentację do powalającej sceny w filmie Olivera Stone'a - "JFK". Andy sprawiał wrażenie trochę szurniętego, trochę nieśmiałego, ale za każdym razem, gdy wracałam z parkietu, czekał na mnie z drinkiem w ręku i przy próbach przekrzykiwania muzyki muskał od czasu do czasu wargami moje ucho. To dlatego lubimy w klubach głośną muzykę, pomyślałam. Nie rozumiałam, co mówi, jego głos stawał się częścią muzyki. 
- Co? - wrzeszczałam. 
Znowu się nachylał do mojego ucha. Tej nocy po wyjściu z dyskoteki wsiedliśmy do zatłoczonej windy, jednej z tych, które mkną z setnego piętra z taką szybkością, że zatykają się uszy. Ta nagle stanęła. Zatrzymała się cicho, bez szarpnięcia czy zgrzytu. Przez kilka minut nie zorientowaliśmy się, że nie jest w ruchu. Jakaś kobieta w żółtej sukience zesztywniała, gapiąc się na nieruchomy wskaźnik piętra. Towarzyszący jej facet, z mocno nażelowanymi włosami, podrapał się po karku i zaszurał butami. Mijały kolejne minuty i w windzie zapachniało paniką i potem. Andy i ja zachowaliśmy spokój. Usiedliśmy na podłodze i zaczęliśmy gadać, jakbyśmy byli sami.
- Sam powiedział mi, że właśnie wróciłaś z Singapuru. 
- Z Brunei. Byłam w kraju, który nazywa się Brunei. 
- Sułtan Brunei. 
- U niego.




Starałam się wyjaśnić, na czym polegała moja praca, trzymając się prawdy, ale nie powiedziałam wszystkiego. Tylko że byłam królewskim gościem, kanapową dekoracją na nocnych przyjęciach. Czekałam na jego reakcję, ale z tego, co widziałam, nie było żadnej. Zachowywał się tak, jakbym opowiadała mu o pracy wolontariuszki w szpitalu dziecięcym. Był unikatem niczym jednorożec, bo wszyscy mężczyźni jakoś reagują, każdy na swój sposób, gdy kobieta ujawni, że jest z seksbiznesu. 
- Gdybyśmy zostali uwięzieni w tej windzie na trzy dni i głośnik w windzie zaciąłby się na jednej melodii, jaką byś chciał słyszeć? - zapytałam tuż przed włączeniem się instalacji i wznowieniem przez zawieszone pudło, w którym siedzieliśmy, jazdy w dół. 
- Bruckner - odparł. - Chciałbym siedzieć tu z tobą i słuchać Brucknera. 
Miał jeden punkt przewagi nade mną, ponieważ słyszał o sułtanie Brunei, a ja nie wiedziałam, kto to jest Bruckner. Po dojechaniu na parter wyszliśmy w noc, obydwoje padający z nóg, ale złączeni wspólną ulgą, że uniknęliśmy nieszczęścia. Finansowy dystrykt, opuszczony przez swoich bankierów i dyrektorów, wyglądał jak dumne ruiny zagubionej cywilizacji.
- Chcę ci coś pokazać - powiedział. 

Wziął mnie za rękę, poprowadził do martwego serca tego miejsca, między wieżowce, i położył się bez słowa na ziemi. Położyłam się obok. Patrzyliśmy na identyczne monolity dotykające niskiego pułapu zachmurzonego nocnego nieba, kołyszące się lekko na wietrze. Uważałam, że to złudzenie optyczne.
- Nie - rzekł. - Budynek jest konstrukcyjnie bardziej wytrzymały, jeżeli odchyla się odrobinę od pionu.
Na całe lata zapamiętałam tamtą noc. Nowy Jork skrzył się za ścianą z szyb. Wydawało się, że całe miasto oddycha w rytm tanecznego beatu dudniącego w dyskotece, która parę godzin wcześniej była elegancką salą restauracyjną. W tejże restauracji siedziałam z rodzicami jako mała dziewczynka. Jedliśmy tam kolację któregoś wieczoru po obejrzeniu baletu. Być może było to Jezioro łabędzie. Zapamiętałam również, że podczas gdy inni ludzie w windzie zrobili się agresywni i zaczęli się kłócić, my siedzieliśmy w samym środku tego i rozmawialiśmy o Brucknerze. Kiedy blisko dziesięć lat później patrzyłam, jak walą się wieżowce, myślałam o tamtej nocy, kiedy zatrzymała się winda w World Trade Center, o nocy, kiedy poznałam Andy'ego. 





CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz