Stron

sobota, 31 grudnia 2016

NIEWOLNICE - Cz.XVI

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI


HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. XVI




Następnego wieczoru Andy zaprosił mnie do Tomandandy studio, do super loftu w SoHo, jeszcze w stanie renowacji. Wysiadłszy z taksówki, czujnie lawirowałam w szpilkach na brukowanej ulicy. Jego studio zajmowało całe poddasze starego budynku na rogu Spring i Green. Kiedy otworzyły się drzwi windy, ukazały się moim oczom wygłodzone weganki z poprzedniej nocy, opierające się o parapety w korytarzu, z papierosami w ustach. Z jakiegoś powodu nie było światła, chyba wymieniano instalację elektryczną. Sylwetki dziewczyn w biodrówkach były widoczne dzięki oświetleniu z ulicy, a ich twarze rozświetlały trochę żarzące się ogniki papierosów. Przeszłam obok i znalazłam się w przeogromnej hali śmierdzącej świeżą farbą. Środek, zastawiony sprzętem komputerowym i muzycznym, skojarzył mi się z chaotycznie zabudowanym miasteczkiem. Źródłem skąpego oświetlenia był buczący generator prądu, podłogę pokrywała plątanina kabli. W rogu hali, oblany niebieską poświatą z ekranu, siedział Andy. Odwrócił się do mnie i w swoim wilczym uśmiechu pokazał kły tak wystające i ostre, jakby wyrastał mu dodatkowy rząd zębów, nakładający się na ten pierwszy. Już wtedy wiedziałam, że spoglądam na fragment mojej przyszłości. 

Krążąc w półmroku wśród towarzystwa zebranego w lofcie, od jednej grupki do drugiej, poczyniłam ciekawe spostrzeżenie. Nawiązałam rozmowę z producentem filmowym z Brooklynu i jego przyjaciółką z importu, norweską modelką. Od producenta usłyszałam, że Andy to jego najlepszy przyjaciel. Dyrektor agencji eventowej powiedział mi to samo. Podobnie programista systemu Unix i praktycznie wszyscy, z którymi rozmawiałam. Później zorientowałam się, że o Andym jako o swoim najlepszym przyjacielu mówią ludzie, których nazwisk prawie nie znał, i odkryłam powód: Andy był najwspanialszym słuchaczem na świecie. Stwarzał z łatwością klimat intymności i obcy ludzie przy barze wyjawiali mu swoje sekrety, rywalizowano często o jego względy. Znajomi Andy'ego pozostawali z nim w zażyłych stosunkach, a do siebie byli nastawieni wręcz wrogo. Andy i ja wymknęliśmy się z imprezy i poszliśmy na spacer. Obściskiwaliśmy się pod kopułą rusztowania w jakimś zaułku w TriBeCa. Zdałam sobie sprawę, że Andy to rzadka okazja. Trzeba było tego maniaka komputerowego trochę przerobić, lecz to wydawało się drobnostką. Po jeszcze paru randkach wcisnęłam się w jego życie, stając się codzienną instalacją w jego studio i przyczyną niezliczonych dramatycznych napięć między nim i Tomem, jego partnerem w biznesie. Wpasowałam się gładko w utrwalony schemat: wszyscy kochają Andy'ego i nienawidzą się nawzajem. Zakochałam się, to była prawdziwa miłość, miałam prawdziwego kochanka. Często myślałam o Robinie, w ogóle za nim nie tęskniąc. Kiedy po raz kolejny wygasała rezerwacja biletu, po prostu nie pojawiłam się na lotnisku. Nie zadzwoniłam do Ari. Wyrzuciłam bilet do śmieci i zrobiłam start w nowe życie, jakby dawne w ogóle nie istniało.

Andy był absolutnie fascynujący, zarabiał kupę forsy i na ogół robił to, co mu mówiłam, więc w moich oczach był idealnym kochankiem. Po miesiącu zamieszkaliśmy razem. Mój kuzyn z agencji nieruchomości znalazł nam apartament na rogu Mott i Houston. Najbrzydszy chyba apartamentowiec w całym Nowym Jorku, jeden z tych ceglanych klocków z tandetnym mosiężnym zdobnictwem i lśniącą granitową posadzką w lobby. Szkaradzieństwo, lecz niestety prekursor tego typu okropieństw wyrastających w śródmieściu, wdzierających się coraz dalej i dalej na wschód w stronę rzeki, nieuchronnie pokrywających całą Lower East Side tanią zabudową mieszkalną, gdzie lokale użytkowe na poziomie parteru zajmowały sklepy Gap i restauracje Jamba Juice. Polowanie na apartament w Nowym Jorku byłoby jednakże horrorem, jakiemu nie potrafiłabym sprostać, niecierpliwa z natury, skorzystałam z pierwszej lepszej okazji, jaka się nawinęła. Miniaturowe białe mieszkanko z jedną sypialnią i ciągiem kuchennym wzdłuż jednej ściany pokoju dziennego. Spakowanie się i przeniesienie mojego pokoju z mieszkania Penny w nowe miejsce zajęło mi około pięciu godzin. Ja korzystnie wpłynęłam na Andy'ego i stworzyłam mu dom, on płacił czynsz i podarował mi siebie do kochania. Nabyliśmy pytona. Kupiłam łóżko, toaletkę i kanapę w tanim sklepie meblowym na Sixth Avenue. W weekendy przyjeżdżali rodzice, żeby zjeść ze mną lunch, a matka konsekwentnie zapełniała moją lodówkę porcjami lasagni i rosołu z kurczaka. Odgrzewałam je dla nas na obiad i nazywałam to gotowaniem.

Poniekąd spełniały się moje fantazje: normalne życie dwojga kompletnych wariatów. Dziwka z psyche artystki (lub artystka z psyche dziwki, zależnie od dnia) i geniusz komputerowy wyruszali w dzień na podbój świata, a spokojne wieczory spędzali w domu, oglądając klasykę filmową i zajadając się lodami Chunky Monkey. Tak wyglądały nasze wieczory bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy zechciał sprzyjać temu układ gwiazd. A naprawdę spędzałam wieczory samotnie. Andy był pracoholikiem i prawie nigdy nie było go w domu. Wmawiałam sobie, że to idealny układ, gdyż jestem dziewczyną z ambicjami. Nie tylko Andy robił karierę. Ja musiałam myśleć o własnej. Zgłaszałam się na castingi i kilka godzin w tygodniu poświęcałam na wolontariat w The Wooster Group. Zapisywałam całe bruliony pomysłami na scenariusze teatralne. Popołudniami najczęściej chodziłam do pracowni Andy'ego i przesiadywałam tam na zrobionej na zamówienie pomarańczowej kanapie, jedząc sushi i przyglądając się, jak Andy komponuje na swoim wyrafinowanym oprzyrządowaniu komputerowym. Podziwiałam jego talent, naturalność, cholerną bystrość. Zazdrościłam mu. Nie musiał popisywać się na castingach ani pieprzyć się za pieniądze, ani udawać, że jest kimś innym, niż jest naprawdę, ani lizać nikomu dupy, ani błagać o rolę, pracę, szansę. Wystarczyło, że jest Andym. To dostaje od świata osoba wyjątkowa. Reszta musi pracować ciężej. Jeżeli pozostanę tylko sobą, myślałam, będę po prostu Jill, zajdę donikąd. 




Nie używaliśmy środków antykoncepcyjnych. Pomijając moją histeryczną ciążę w Brunei, żyłam w przekonaniu, że w ciążę zajść nie mogę. W następstwie głodzenia się w okresie szkoły średniej nie miesiączkowałam przez cały rok. I potem już nigdy nie miałam regularnego okresu. Uznałam, iż moje organy wewnętrzne jak kamień nigdy nie dadzą życia. Nasikałam na patyczek testowy, wyszedł mi wynik negatywny. Ponawiałam próby z tym samym rezultatem, a lekarz zapewniał mnie, że testy nie kłamią. Kiedy w końcu zażądałam badania krwi, byłam już w trzecim miesiącu ciąży. Andy zupełnie się nie przejął, kiedy pojawiłam się u niego w pracowni z nowiną o ciąży. Pocieszył mnie jednym słowem, przytulił i powrócił do pracy, zostawiając mnie przed pomarańczowymi drzwiami windy z gapiącą się na mnie recepcjonistką. Musiałyśmy być spod antagonistycznych znaków zodiaku albo coś takiego, ponieważ jeżyłyśmy się przy każdym kontakcie. Ona nie odbierała moich telefonów, kiedy Andy nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano. Zaprzeczał, ale wiedziałam, że to prawda. Zawsze unikałam okazywania publicznie słabości i emocji ze szczerym zamiarem zajęcia się swoimi uczuciami na osobności. Bezpieczna w domu, nie znajdywałam jednak w sobie tego, co odłożyłam na później. Udawanie tym właśnie grozi.

Andy założył z góry, że usunę ciążę, ponieważ jego mentalność nie dopuszczała innej opcji. Kiedy tamtego dnia wrócił do domu, późno zresztą, od razu przystąpił do konkretów, chcąc ustalić, kiedy będzie musiał wyrwać się z pracy, żeby pojechać ze mną do kliniki, i czy zajmie to cały dzień, czy pół dnia. Zrobiłam mu kanapkę z bekonem, sałatą i pomidorem. Siedział na naszej gównianej rozkładanej kanapie. Kupiłam ją na etapie udowadniania sobie, że potrafię być oszczędna. Była straszna, pokryta czarnym płótnem, niewygodna, z nierównościami i zjeżdżały z niej poduszki. Musieliśmy je poprawiać dziesięć razy dziennie. Ten ponury albatros był dominującym obiektem w pokoju dziennym. Aktem oskarżenia przeciwko mnie, widomym świadectwem, że niczego nie potrafię zrobić dobrze. Nie byłam kobietą choćby na tyle, żeby wybrać przyzwoitą kanapę. 
- Nie wiem, czy chcę się pozbyć ciąży - powiedziałam. 
Andy zwykle zgadzał się z moimi życzeniami bez protestów. Był swego rodzaju mistrzem. Ludziom w jego otoczeniu wydawało się, że narzucają mu swoją wolę, a w rzeczywistości wszyscy koło niego skakali. Mogłam urządzić mieszkanie, jak chciałam, ale wszystko od a do zet musiałam zrobić sama. Na tym polegał haczyk. Jeżeli cokolwiek nie wyszło, jak kanapa, Andy nigdy nie był winien. Tym razem jednak poznawałam go z zupełnie innej strony. Podejmującego szybką i stanowczą decyzję. Okazywało się, że potrafi mieć własne zdanie. Być może cały czas miał pogląd na każdą sprawę, tylko się z tym nie ujawniał. 

- Jeżeli chcesz mieć dziecko - powiedział - zajmiesz się nim sama beze mnie. 
W szkole średniej jeździłam autobusami do Waszyngtonu, żeby brać udział w marszach przeciwko zwalczaniu legalnej aborcji. Kiedy Operation Rescue, wojująca organizacja broniąca życia, przypuściła szturm na Nowy Jork podczas Konwencji Demokratów, zgłosiłam się do National Abortion Rights Action League, ogólnokrajowego ruchu proaborcyjnego, jako wolontariuszka do obrony klinik przed pikietami. Zbieraliśmy się przed klinikami o szóstej rano, tworzyliśmy kordon, trzymając się za ręce, by idące do lekarza kobiety chronić przed wrzeszczącymi pikieterami, posługującymi się drastycznymi obrazami i napisami. My mieliśmy rację, oni nie. Andy nigdy nie dowiedział się, jak bardzo pragnęłam mieć to dziecko, jak bardzo moje serce buntowało się przeciwko decyzji rozumu. Miałam dziewiętnaście lat i mój kochanek nie chciał dziecka. Wolałabym raczej nałykać się gwoździ, niż prosić o pomoc rodziców. Moje przyjaciółki były nastawione na robienie kariery artystycznej. Wybór był przesądzony. Siedziałam u Penny w kuchni, dawniej także mojej, piłam herbatę. 
- Będziesz miała poczucie straty - powiedziała. 
Sama przerwała ciążę kilka lat wcześniej. 
- Nie żałuję decyzji, ale wciąż mnie to prześladuje.




Kiedy, będąc w Brunei, przypuszczałam, że jestem w ciąży, decyzja o urodzeniu dziecka, niezależnie od wszelkich trudności do pokonania, wydawała mi się prosta, szlachetna. Prawdopodobnie w podświadomości tkwiło przekonanie, że nie jestem ciężarna. Myślałam również o matce adopcyjnej. Kończyło się lato i zaczynał wrzesień, mój ulubiony miesiąc w Nowym Jorku. Powiedzcie, co robiły na moim miejscu dziewczyny z głową na karku, w okresie postfeminizmu, dziewczyny z perspektywą kariery? Po pierwsze pilnowały się, żeby nie dać sobie zrobić dziecka, ale gdy już im się to zdarzyło, szły z determinacją do ośrodka świadomego rodzicielstwa i dokonywały wyboru, mając do tego prawo, o jakie walczyły ich matki. Potem decydowały się na ten krok i być może poddawały się psychoterapii. Robiły to i godziły się z trwałą blizną, ale i tak to robiły. Dziecko to niewyobrażalne obciążenie. W wieku dziewiętnastu lat rodziły dzieci tylko dziewczyny z biednych rodzin miejskich i ze Środkowego Zachodu, dziewczyny, które zdawały sobie sprawę, jak mało jest prawdopodobne, że ich przyszłość będzie się różniła od życia ich matek. Moja matka jednak ugruntowała we mnie wiarę w to, że moje życie będzie bez wątpienia inne niż jej. "Moje ciało, mój wybór" tak krzyczałam na schodach Kapitolu Stanów Zjednoczonych. I tak się stało. Dokonałam wyboru i samotnie wchodziłam na drugie piętro budynku gdzieś w Midtown Manhattan.

Siedziałam na zimnym korytarzu w szpitalnej koszuli i jednorazowych kapciach, wykręcając szyję w stronę telewizora z Batmanem na ekranie. Kobiety, które czekały ze mną, rozmawiały między sobą ze szczerością, jaką zwykle objawiają w salonach manikiuru, na sali gimnastycznej, w poczekalni u lekarza. Kobieta siedząca naprzeciwko była Latynoską z zielonymi oczami i skórą o barwie kakao. Była dość gruba w pasie, za to miała szczupłe i kształtne nogi, ale pokryte gęsią skórką. Opowiadała sąsiadce, że ma już troje dzieci, a zaszła w ciążę mimo stosowania pigułki antykoncepcyjnej. Każde kubełkowe plastikowe krzesło było zajęte. Ramionami dotykałam ramion kobiet siedzących po mojej prawej i lewej stronie. Z nikim nie rozmawiałam. Geny Andy'ego, myślałam. Jego cudowne, wspaniałe geny muzyka. Uświadamiałam sobie, że jestem na skraju czegoś nieodwracalnego, posuwam się znacznie dalej niż w obliczu jakiegokolwiek dokonywanego dotąd w życiu wyboru. Coś we mnie lodowaciało, umierało. Być może ta część mojego ja, która mocno wierzyła, że jestem przyzwoitym, porządnym człowiekiem. Adoptowanemu dziecku powtarza się często, że to wielka miłość matki do niego skłoniła ją do oddania go w ręce innych dla zapewnienia mu lepszego życia. Może to i prawda. Być może prawda jest taka, że gdyby kochała troszkę bardziej, zatrzymałaby je przy sobie. Nie kochałam wystarczająco mocno mojego dziecka. W tych ostatnich jednak momentach pokochałam je. A w mojej głowie przewijał się film: "fazy rozwojowe płodu", wspomnienie gipsowych odlewów, które widziałam na wystawie w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, dokąd zabrał mnie ojciec, żebym zobaczyła cud życia. Jak ona wygląda? Jej powieki. Jej uszy. Jej rączki spoczywające na malutkim, bijącym serduszku.






 CDN.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz