Stron

wtorek, 3 stycznia 2017

NIEWOLNICE - Cz.XVII

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI


HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. XVII






Leżałam na stole w małym pokoju zabiegowym z nogami w strzemionach, koszulą podciągniętą do pasa i ręcznikiem papierowym udrapowanym na udach. Zawsze był kłopot z moimi żyłami. Anestezjolog wzdychał zniecierpliwiony, wkłuwając się po raz kolejny. 
- Gdyby pani przestała się trząść, igła weszłaby gładko. 
Cichutkie łzy płynęły mi po skroniach i ginęły we włosach. W końcu zapiekło mnie w zgięciu łokcia, poczułam kulkę w gardle, a potem opatulającą senność. Nim z półmroku snu zapadłam w czarny niebyt, przez krótki moment śniłam o szpitalu, o ojcu. Miałam dwanaście lat, gdy wykryto u mnie torbiele jajników, a były tak bolesne, że lekarze rozważali usunięcie przydatków. Co i rusz trafiałam do szpitala i wcale mi to nie przeszkadzało. Wolałam szpital niż szkołę. Wszyscy się mną przejmowali, przynosili mi batony czekoladowe, jadałam śmieszne strączki fasolki szparagowej, do białego chleba dostawałam masełka w sreberku i przez cały dzień w piżamie oglądałam telewizję. Tata brał w pracy urlop, żeby być przy mnie. Również lubił szpitale. Bo w ogóle prawdziwą jego miłością była medycyna. Zostałby lekarzem, gdyby nie jego niezdolność do koncentracji i brak cierpliwości, no i złe maniery przy łóżku chorego. Dlatego, jak mówił, wylądował w finansach. 

Niedoświadczony pielęgniarz dźgał mnie igłą w ramię. To była oczywiście najmniej przyjemna strona pobytu w szpitalu. Odwróciłam głowę, cichutkie łzy płynęły mi po policzkach. Ojciec obserwował to z naprzeciwka, aż wreszcie owładnęła nim wściekłość i nie bacząc na maniery, chwycił faceta za kołnierz laboratoryjnego fartucha, poderwał go z krzesła w górę i rzucił nim o ścianę. Trzymał go za gardło i z palcem groźnie wymierzonym w jego nos syknął: 
- Nie musisz widzieć żyły, masz ją wyczuć. 
Zostawił gościa i usiadł przy mnie, delikatnie i wprawnie wymacał żyłę w zgięciu mojego łokcia i zrobił zastrzyk za pierwszym podejściem. Nie jestem pewna, czy to wydarzyło się naprawdę, czy to jakieś majaki, ale wiem, że gdy ta scena powraca w moich snach, wówczas bardzo kocham ojca. Andy przyjechał po mnie do kliniki. Popłakał się w windzie, gdy spojrzał na moją twarz, ale podrzuciwszy mnie do domu, pognał z powrotem do pracy. Wrócił późno z lodami Ben & Jerry's i przeniósł telewizor do sypialni, łamiąc wprowadzoną przeze mnie nienaruszalną zasadę: nie oglądamy telewizji w łóżku. Cierpiałam. Nie czułam bolesnych skurczów, chociaż mnie uprzedzali, że mogą wystąpić. W ogóle nie czułam skurczów. Czułam, jakby coś wyszarpywało sobie pazurami drogę ze mnie. Zmieniałam co chwila zakrwawione podkłady. Andy znalazł kogoś znajomego, kto miał wikodynę. Wzięłam jedną tabletkę. Potem drugą i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestałam czuć cokolwiek i spłynął na mnie miłosierny sen bez snów.

Kiedy się obudziłam, zobaczyłam na prześcieradle, na którym leżałam, wielką ceglastą plamę, brązową na brzegach, gdzie krew zasychała. Coś było nie tak. Wzięłam jeszcze dwie tabletki i pomyślałam sobie, że gdybym miała wikodynowe drzewo, zniknęłyby wszystkie moje problemy, wsiąkając w ziemię jak masło w tost. Ponieważ po południu krwawienie jeszcze nie ustąpiło, zadzwoniłam do lekarki, pozostawiając wiadomość. Przymierzałam się do pójścia na ostry dyżur, ale na myśl o oddziale ratunkowym w nowojorskim szpitalu w sobotni wieczór sięgnęłam po buteleczkę z wikodyną i na powrót wlazłam do łóżka, podkładając pod siebie ręczniki. Upłynęło kilka dni, zanim krwawienie się uspokoiło. Lekarka poinformowała mnie, że to są "pozostałości po aborcji", resztki tkanek ciążowych, które nie zostały do końca usunięte. Pozostałości. Próbujesz wyeliminować negatywne konsekwencje swoich czynów, lecz zawsze coś pozostaje. Powiedziała, że to niegroźne,  bolesne i dokuczliwe, ale niegroźne w skutkach. Teraz zastanawiam się czasem, po niezliczonych wstrzyknięciach w brzuch potężnych dawek hormonów, wędrowaniu od kliniki do kliniki i poddawaniu się najróżniejszym procedurom leczenia niepłodności, czy tamta lekarka miała rację.

Otuliłam się termo-ogrzewaczem i oglądałam serial "Prawo i porządek". Obejrzałam jeden odcinek i następne, w ciągu dnia nie wyłączałam telewizora. Lekarka z kliniki powiedziała, że powinnam móc wstać z łóżka po dwóch dniach, więc Andy nie potrafił zrozumieć, dlaczego leżałam aż dwa tygodnie, gapiąc się w telewizor. Przyczyną nie był ból. Ten ustąpił po kilku dniach. A potem odstawiłam wikodynę, lecz nie zapadłam w błogi letarg, tylko osunęłam się w czeluść, krater, czarną dziurę, której brzegi wyłożone były "pozostałościami". Pragnęłam w tej czarnej dziurze ulec kompresji i skurczyć się do takich rozmiarów, by zapadając się pod własnym ciężarem, eksplodować na bilion cząsteczek, wraz z moją arogancją i beztroskimi decyzjami, bezbrzeżnym smutkiem i tym ciężkim kamieniem, który zawieszony był w moim gardle. Pragnęłam się poddać i zniszczyć własne ja, miotające się i bezrozumne, którego nie potrafiłam okiełznać. Mój własny Wielki Wybuch. Proszę, błagam, ktokolwiek jest władny to spowodować, niech się rozpadnę na kawałki i zacznę wszystko od nowa.




Przez dobre parę tygodni, powoli i na dygoczących nogach, wydobywałam się z marazmu. Za radą Penny zaczęłam chodzić na regularne wizyty do psychoterapeuty, który nazywał się Paul Pavel. Jeździłam codziennie linią A do jego apartamentu w Uptown Manhattan. Był człowiekiem tryskającym pogodą ducha, ratował przed zamarznięciem zwierzęta w Central Parku, sam został uratowany przez żołnierzy amerykańskich, którzy, wyzwalając obóz koncentracyjny, znaleźli go w śniegu niemal zamarzniętego na śmierć. Paul wyciągnął do mnie rękę, pomocną rękę z wytatuowanym ramieniem, i mnie rozmroził. Był przekonany, że moje biologiczne pochodzenie ma większe znaczenie, niż chciałam to przyznać. Gdy w toku terapii dogrzebaliśmy się do tego wszystkiego, zadzwonił Johnny. Przyjechał do domu na święto Jom Kippur z kolejnej szkoły z internatem. Jak zwykle nie zamierzałam obchodzić dni świątecznych, ograniczając się do telefonu do rodziców z noworocznym życzeniem: "szana towa!" Odrzucała mnie od dawna w religii hipokryzja, kult bogacenia się, rygoryzm doktryny, a mimo to w żydowskie święta odczuwałam nieokreślony smutek, który brał się nie wiadomo skąd. Być może budziła się tęsknota za czasami, kiedy wierzyłam w tak nieprawdopodobne zjawisko jak Bóg, kiedy czułam się uczestnikiem czegoś ważnego.

Przed laty w Jom Kippur otaczał mnie w przedsionku synagogi tłum krewnych, pamiętam wyciągnięte do uścisku ramiona, uszminkowane uśmiechy, zapach Chanel No. 5. Pamiętam, że drażniły mnie w policzki wełniane kostiumy ciotek, za ciepłe jak na słoneczny wrześniowy dzień w New Jersey. Pamiętam, że wymknęłam się z nabożeństwa dla dzieci i chodziłam naokoło świątyni, a zmieniające już barwy liście błyszczały w słońcu tak jaskrawymi kolorami jak witraże. Pamiętam pokrojone jabłka maczane w miodzie, tak słodkie, że aż bolały zęby. Johnny, który dziesięć lat później zrobił się głęboko religijnym człowiekiem, żarliwie praktykującym wiarę, w tamtym czasie był utalentowanym młodocianym przestępcą. W tamtym okresie nabrałam zwyczaju szperania w jednym z nowojorskich kiosków z prasą zagraniczną i kupowania pięknych, obcojęzycznych czasopism ilustrowanych, które przeglądałam potem w "Café Orlin" przy Eighth Street. Zanim pojawiły się kultowe T-shirty Ed Hardy (i z takim logo butelkowana woda, artykuły biurowe, motocykle i zasłony natryskowe), Don Ed Hardy zasłynął jako artysta i wydawca arcypięknego czasopisma "Tattoo time". Kiedyś wpadł mi w ręce ten magazyn i nie mogłam się od niego oderwać. 

Każdy numer "Tattoo time" miał wiodący temat: nowa kultura plemienna, motyw życia i śmierci w tatuażu, sztuka prosto z serca, muzyka i morze w tatuażu. Jak to się dzieje z większością ludzi, którzy odkrywają piękno tatuażu, przemówiła do mnie jego metaforyka i historia. Pochodzący z San Francisco artysta, wykonawca większości mojego tatuażu, powiedział, że to bogowie tej sztuki przemawiają do danej osoby, kiedy przychodzi na nią pora. Patrzyłam na wytatuowanych ludzi na stronach "Tattoo time" i poczułam nagle więź braterstwa. Ja również byłam piratem, marynarzem, prostytutką, gangsterem, drugoplanową aktorką, tylko nikt o tym nie wiedział. Nikt tego nie dostrzegał. Uderzyła mnie myśl, że muszę zyskać większą autentyczność, jeżeli nie chcę pozostać na resztę życia istotą wcielającą się w różne postacie. Więc bóstwa tatuażu nagle przemówiły do mnie. Dramatyczny moment. Nie próbowałam żadnych eksperymentów, póki nie wykrystalizował się w mojej głowie całościowy projekt zmiany wyglądu mojego ciała. Własna historia wypisana na powierzchni skóry miała mnie odwodzić od pokusy udawania przed ludźmi, że jestem normalna. Tatuaż miał być radykalnym wyborem między stałością i niestałością. Szkarłatną literą, którą z dumą wyhaftuję na piersi. 

Czytając "Tattoo time", dowiedziałam się, że na wyspie Borneo, w dżungli, w malezyjskim stanie Sarawak, nie tak daleko od jachtów, pałaców i kolekcji samochodów brunejskich władców, żyje plemię, którego członkowie pokrywają całe ciało tatuażem, a wykonują go zaostrzoną kością. Spirale i zawijasy, nanoszone czarnym barwnikiem, wiążą się z ich pogańskimi wierzeniami. Tatuażowe motywy na skórze mają wyrażać brutalność borneańskich wojowników. Ich plemienne wzornictwo wyemigrowało na Zachód i pojawiło się na ramionach kulturystów w Venice Beach i nowojorskich punków w Tompkins Square Park. Gdy w pałacu w Brunei opowiadałam Robinowi historie ulatujące w powietrze, niewiele kilometrów dalej tubylcy utrwalali swoje na własnej skórze. Chciałam zrobić tatuaż, odnaleźć siebie i jednocześnie siebie stworzyć. Te dwa cele się zbiegały. Studiowałam czasopisma i znalazłam idealnego artystę. Nazywał się Guy Aitchison i mieszkał w Chicago. W idei tatuażu, jako czegoś, co zostaje na całe życie, nie ma miejsca na luksus wątpliwości. Przy swoich decyzjach wiernie obstajesz.




Lecąc do Chicago, zapadałam w samolocie w drzemkę i w półśnie myślałam o Robinie. Powinnam znajdować się w innym odrzutowcu, wracać do niego i jego świata. Kto tam był teraz? Czy ktoś zajął moje krzesło, a jeśli tak, czy Robin wyrzucił mnie z pamięci? Nie mogłam powiedzieć, że do niego tęsknię, że tęsknię do tamtego zepsutego świata, ale cząstka mnie pielęgnowała wspomnienie o nim. Od czasu do czasu przypominała mi się jego twarz, brzoskwinie na hotelowej tacy, po które sięgaliśmy rano, gorące, białe plamy słońca na pościeli, których dotykałam, gdy on się ubierał. W Brunei nie tylko dziewczyny musiały odgrywać swoje role. Robinowi również życie wyznaczało jedną rolę za drugą. Nawet książęta bywają zmęczeni byciem książętami. Niejednej nocy miał powyżej uszu przyjęcia, niejednego ranka ociągał się z wyjściem z łóżka i rozpoczęciem sztywnego harmonogramu, były momenty, kiedy pędził autem po krętych drogach, a mnie się wydawało, że nie chce przerwać tej jazdy. Takie wspomnienia wdzierały się w moją świadomość.

Myślałam również o Andym, który został w domu. Nie odwiózł mnie na lotnisko. Pracował, to jasne. Ostatnio wracał do domu, kiedy ja już spałam. Niezmiennie stawiałam na złego konia. Zakochiwałam się w takich typach, przy których wiecznie byłam nabrzmiałą tęsknotą. W sprawach serca okazywałam się osłem. Mówią jednak, że tatuaż zmienia osła w zebrę. Wiązałam z nim przynajmniej takie nadzieje. Mój pierwszy powinien być rozległy, miał odmienić moje życie. Jest taki. To fioletowy kręgosłup węża wychodzący od pępka, zawijający się na brzuchu i rozkwitający kolorowym ogrodem na lewym biodrze, by przejść w monstrualne zęby nad moją cipką. Można znaleźć zdjęcia mojego tatuażu w wielu książkach poświęconych tej sztuce. Zanim zaczęliśmy, Guy rozsądnie odwodził mnie od zamiaru tatuowania cipki. 
- Spróbuj najpierw czegoś na innej części ciała, żeby wiedzieć, jak to jest. 
Powiedziałam, że jestem pewna, czego chcę, że pragnę podlec transformacji. Wzruszył ramionami. Nie jest powinnością artysty zniechęcanie ludzi do głupich i melodramatycznych pomysłów. Guy zasłynął jako malarz krajobrazów w klimatach science fiction i bogatych w szczegóły toksycznych wyobrażeń ogrodów. Nawet jeżeli mój pierwszy tatuaż nie jest zlokalizowany w najmądrzejszym miejscu, jest piękny. 

Mocno wytatuowane osoby są zaczepiane na ulicy i odpowiadają na mało oryginalne pytanie: "Czy to boli?". Mój przyjaciel z San Francisco nosi T-shirt z napisem: "Tak, do cholery, to boli". Bolało tak, że wysiadł mój system nerwowy. Kiedy Guy robił mi tatuaż na boku, wydawało mi się, że nakłuwa mi szyję. Dygotałam i oblewałam się potem, ale w końcu jakoś zgrałam się z uczuciem bólu. Radzą, żeby wyjść mu naprzeciw. Kiedy wnętrzności się skręcają, ból przy tatuażu staje się głębszą metaforą: to jest nie do zniesienia, a przecież to przeżyjesz. Następnego dnia miałam wrażenie, że przejechałam brzuchem po żwirowanej drodze, wystąpiła lekka gorączka, ale rozpierała mnie radość. Dostałam kartę wstępu do nowego klubu. Guy, jego dziewczyna i ja zrobiliśmy sobie dzień wolny. We troje zjedliśmy garść halucynogennych grzybów i poszliśmy do muzeum obejrzeć wystawę gigantycznych owadów. Szliśmy niespiesznie pod błękitnym chicagowskim niebem, wiatr od jeziora igrał z moją przewiewną sukienką, przynosząc ukojenie piekącej skórze. Kiedy weszliśmy do muzeum, kobieta przy kasie zapytała Guya, ile zapłacił za swój tatuaż. To drugie najczęstsze pytanie po: "Czy to boli?". Tamtego dnia spędzanego z Guyem pobrałam pierwszą lekcję przydatną nosicielom tatuażu: kiedy masz do czynienia z ciekawskimi, zapomnij o swojej pozycji, jakakolwiek by była. Zawsze będą traktowali cię jak świra. I cóż z tego? Co możesz na to poradzić?

Guy wyglądał jak Al Jourgensen, ale oczy miał fiołkowe. Na pytanie kobiety zareagował warknięciem i diabolicznym spojrzeniem, które mówiło: zabiję twoje dziecko w ofierze szatanowi. Spędziłam z Guyem dwa dni i doszłam do wniosku, że jest w połowie stukniętym pasjonatem nauki, a w połowie uzależnionym od psychodelików hipisem. W sumie najpoczciwszym facetem. Szatan odpędziłby go od bram piekła. Budzącą grozę minę zrobił na pokaz, ale skutecznie zamknął babie gębę. Wewnątrz okazy owadów - barwne, obce, fosforyzujące. Znalazłam się w innym wymiarze. Patrzyłam na swoje odbicie w metalicznym pancerzu skarabeusza, dwa razy większego ode mnie. Być może pod wpływem halucynogenów, a może gorączki czy też czarnoksięskich mocy bogów tatuażu doznałam niebiańskiego zawrotu głowy, podobnie jak pierwszej nocy w Singapurze, gdy wyszłam na balkon. Oto ja, dziewczyna, jaką chcę być, prawdziwa i bezwstydna, w jaskrawych barwach technikoloru, wciąż poza zasięgiem, ale już bliższa. Po zrobieniu tatuażu ulżyło mi, jakby coś zasadniczego dotyczącego mnie znalazło się nareszcie na właściwym miejscu. Po pierwszym tatuażu zrobiłam sobie jeszcze kilka. Ludzie często przesuwają ręką po mojej wytatuowanej skórze, jakby odczytywali brajla. Czasami mnie to denerwuje. Ci, którzy mnie nie znają, wyciągają rękę, chwytają mnie za ramię, przeciągają po nim dłonią. Rozumiem to. Moje tatuaże pulsują opowieściami. Przytknij do nich ucho i usłyszysz ocean w Beach Haven, natarczywe pukanie do drzwi w Brunei, stukot pociągu odjeżdżającego ze stacji w Highland Park.






CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz