Stron

niedziela, 3 grudnia 2017

CIEŃ PONUREGO WSCHODU

WYBRANE FRAGMENTY Z PODRÓŻY

FERDYNANDA OSSENDOWSKIEGO 

PO ROSJI PRZED I PO BOLSZEWICKIEJ






Dziś pragnę zaprezentować wybrane przeze mnie fragmenty z niezwykle popularnej w swoim czasie i tłumaczonej na wiele języków, książki Ferdynanda Ossendowskiego - polskiego pisarza, podróżnika, dziennikarza, nauczyciela i działacza społecznego, a przede wszystkim wielkiego antykomunisty, który na własne oczy widział wprowadzanie tego zbrodniczego systemu w Rosji po 1917 r. Ossendowski był bardzo poczytnym pisarzem, popularnym nie tylko w Europie, ale również w USA czy Japonii. Jego książka z 1930 r. pt.: "Lenin", spowodowała taki gniew komunistów, że w czasie II Wojny Światowej ścigali go oni niczym groźnego zwierza, którego bardzo pragnęli dopaść. Nie udało im się to, Ferdynand Ossendowski zmarł w wieku 68 lat - 2 stycznia 1945 r. w Żółwinie, tuż przed wkroczeniem do miasta Sowietów. Wszystkie jego książki w Polsce Ludowej były zakazane a za ich posiadanie można było trafić do ciężkiego więzienia. "Cień ponurego Wschodu" wydał Ossendowski w 1923 r. i zamieścił tam wrażenia ze swych podróży po Rosji zarówno tej przedrewolucyjnej jak i tej już po rewolucji bolszewickiej (do Polski wrócił w 1922 r.). Inne jego niezwykle popularne pozycje: "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Konno przez Azję Centralną" z 1927 r., "Cud bogini Kwan-Non: z życia Japonii" z 1924 r., "Za Chińskim Murem" z 1924 r., "Po szerokim świecie" z 1925 r., "Płomienna Północ" z 1926 r., "Niewolnicy słońca" z 1927 r., "Wśród Czarnych" z 1927 r., "Pod polską banderą" z 1928 r., "W krainie niedźwiedzi" z 1932 r, "W polskiej dżungli" z 1935 r. i wiele, wiele innych niezwykle popularnych po dziś dzień opowieści podróżniczych. Pozycje te są popularne do dzisiaj, choć ja nie zamierzam tutaj prezentować całej książki Ossendowskiego, a jedynie wybrać najlepsze fragmenty, które pozwolą nam uzmysłowić sobie, jakim krajem była Rosja jeszcze w latach 
20-tych XX wieku.      




MROCZNE CIENIE WSI

 
Wieś rosyjską opiewali najlepsi mistrze pióra. Lecz czy rosyjscy pieśniarze nie znali wcale wsi swej ojczyzny, czy też idealizowali ją, widząc w jej mroku to, co chcieli widzieć, a czego tam nie było i być nie mogło? Spójrzmy na tę wieś rosyjską, niezależnie od tego, gdzie jest położona, czy w pobliżu wielkiego miasta, czy w dziewiczym lesie, gdzieś na północ od Wołogdy lub nad Kamą. Oczywiście, że im dalej od kulturalnych punktów, tym wyraźniej występują najbardziej charakterystyczne cechy wsi. Znam osobiście dobrze sioła i wsie guberni petersburskiej, ołonieckiej, nowgorodzkiej, pskowskiej, oraz wsie i osady syberyjskie. W tych zbiorowiskach naprędce skleconych chat o dachach ze słomy, albo grubo ociosanych desek czy krąglaków, naczelne miejsce zajmuje dom Boży - cerkiew lub kaplica wyznania prawosławnego; czasami też obok, w jakiejś już opuszczonej chacie mieści się szkoła ludowa, prawie przez dzieci włościańskie nie uczęszczana. Istnieje duchowny, istnieje nauczyciel, z których pierwszy bywa zajęty wyciskaniem z chłopów darów na plebanię i pijaństwem, drugi rewolucyjną propagandą i też pijaństwem. Lecz obok, tych przodowników religii i oświaty, tuż obok, w jednej z takich samych brudnych, cuchnących izb, mieszkają i działają czarownicy, wróżbiarze i wiedźmy... tu też, gdzieś w pobliżu gnieździ się prastare pogaństwo.

Czarownik jest to mężczyzna lub kobieta najczęściej starzy, którzy posiadają tajemnicę wiedzy leczenia chorób u ludzi i bydła, łagodzenia domowego demona, gdy zbytnio wpadnie w gniew, tamowania krwi, wypędzania robactwa z domów, oczyszczania osobno stojących poza obrębem wsi "czarnych" łaźni chłopskich od diabłów, które tam obierają sobie siedzibę, straszą ludzi i czynią im różne krzywdy; szukania koniokradów; wzywania dusz zmarłych, czynienia wróżb, odnajdywania skarbów, ukrytych w ziemi, i tym podobne. Obok tego czarownik lub czarownica znają doskonale botanikę, a w ciemnej historii życia wsi rosyjskiej ponurą linią przechodzi zbrodnia trucicielstwa. Opiszę niektóre praktyki tych czarowników z własnych doświadczeń (...) Bywałem często w Manujłowie, gdyż polowałem tam, zapraszany przez miejscowego obywatela ziemskiego, pana Pawłowicza. Pamiętam, że przywieziono kiedyś do Manujłowa z powiatu gdowskiego cały szereg chorych, pomiędzy którymi byli chorzy na trąd i tyfus brzuszny. Było też kilku weneryków. Rozpoczęło się leczenie. Trędowaty był wsadzony do beczki z gorącą wodą i nakryty szczelnie płachtami. Sokołow wrzucił do beczki jakieś zioła, mrucząc przy tym magiczne formuły czy zaklęcia, w których często powtarzały się słowa "nostradamus" i "szugana". Potem zaczął okadzać beczkę z chorym dymem z suchych traw i ziół, kreśląc smołą na bokach beczki jakieś zawiłe, widocznie, przypadkowe znaki. Po godzinie wyjęto z beczki zemdlonego trędowatego; był czerwony, jak ugotowany rak, z oczami w słup. Rany jego na ustach, nosie i rękach wydawały się jeszcze bardziej straszne i ohydne. Gdy ocucono chorego, Sokołów kazał mu wypić duży kubek wody z tej samej beczki ująwszy go zaś za głowę, długo wpatrywał się mu w źrenice, i rzekł poważnym i rozkazującym głosem: - "Idź, idź precz szugana, czygana choroby! Czarny tego chce! Czarny ci to rozkazuje. Idź, idź precz!". Nie wiem czy pomogła trędowatemu ta kuracja, lecz wiem, że rząd rosyjski wskutek szybkiego rozpowszechnienia się trądu w powiatach jamburskim i gdowskim był zmuszony założyć tam szpital dla trędowatych.

W guberni pskowskiej, w powiecie ostrowskim, byłem świadkiem leczenia dziwnej choroby u koni i kobiet. Ogony i grzywy końskie oraz warkocze kobiet czasem stawały się nagle tak splątanymi, że nie można ich było w żaden sposób rozczesać. Medycyna wie, że ten objaw zależy od zakażenia się jakimś specjalnym wodorostem i że ta choroba jest właściwością miejsc bagnistych. Jednakże miejscowy czarownik postawił inną diagnozę. Orzekł, że to "domowy demon po nocach plecie warkocze kobietom i grzywy koniom, plącząc i wichrząc je, gdyż się za coś gniewa". Dla przebłagania tego demona konieczna jest ofiara. Wybierają więc jakąś porzuconą chatę palą w niej w piecu, żeby było ciepło. Za piec kładą rożne szmaty, stare kożuchy, na których, jak wiadomo, lubi się wylegiwać demon. Na podłodze krwią czarnego koguta zakreślają koło, w którym stawiają mleko, miód, jęczmienną kaszę i sól dla demona na ucztę. Do ciemnej, gorącej i dusznej izby wprowadzają przed północą młodą dziewczynę, z rozpuszczonymi włosami i związanymi rękami. Włosami tej ofiary musi się zabawić demon i dać spokój reszcie kobiet. Po takim przebłaganiu domowego demona, jego ofiara zwykle 14–15 letnia dziewczynka, częstokroć wpada w stan obłąkania, lub histerii i prawie na zawsze pozostaje nienormalną, ale za to bardzo poważaną w całej okolicy, gdyż "widziała demona", a on ucztował z nią i częstował wódką, której flaszkę stawiają przy związanej dziewczynie.

Czarownicy docierają nawet do takich miast jak: Petersburg, Moskwa, Odessa, Kijów i Charków. Prawda, że tu ich praktyka rozwija się wśród najciemniejszych i najuboższych warstw ludności przedmieść, lecz czasami zupełnie niespodzianie zjawiają się oni nawet w pałacach. Przypominam sobie rok 1897. Udzielałem lekcji dzieciom wysokiego urzędnika, który mieszkał w pięknym pałacu księcia Leuchtenberga, spokrewnionego z rodziną carską. Pewnego dnia mój uczeń oznajmił, że w kuchni, oraz w jadalnym pokoju rozmnożyły się karaluchy i zawołano "czarownika", aby je wypędził. Poszliśmy spojrzeć na to widowisko. Czarodziej, mały, obszarpany staruszek, złapał właśnie jednego karalucha, uważnie obejrzał go, podniósł do swoich ust i zaczął coś do niego szeptać, powtarzając coraz częściej wyraz "yg". Po kilku minutach takiej rozmowy z karaluchem, wyjął kredę z kieszeni i na grzbiecie jego nakreślił jakiś znak, po czym puścił go na wolność. Karaluch natychmiast skrył się w szparze w kredensie, czarownik zaś dostał rubla i odszedł. Nazajutrz mój uczeń powiadomił mnie, iż kucharka zaklina się, że widziała jak naznaczony przez czarownika karaluch obiegł wszystkie skrytki, zebrał wszystkich swoich rodaków w wielki oddział i ruszył z nim w świat z pałacu Leuchtenbergów.

Przechodząc w 1920 roku przez Syberię, zdarzyło mi się nocować w jednej wsi. Byłem zmęczony długą konną jazdą i zakurzony od stóp do głowy, przeto z wdzięcznością przyjąłem propozycję gospodarzy, abym się wymył w łaźni. 
- Słuchaj-no żono! - odezwał się gospodarz, - gościa samego nie puszczaj do łaźni. Poślij chłopca po Maksyma, niech z gościem idzie. 
- Ja się doskonale obejdę bez pomocy! - żywo zaprotestowałem.
- Nie panie, tak nie można! Może panu coś się złego stać jeżeli pan pójdzie bez naszego czarownika - poważnym głosem rzekł gospodarz.
- Dlaczego? - zapytałem ze zdumieniem.
- A bo to widzicie, panie, w naszej łaźni djabli obrali sobie siedlisko i straszą ludzi - objaśniał mnie chłop - onegdaj zrzucili jedną staruszkę z ławy, a ona zawadziła o kocioł z gorącą wodą, poparzyła się i umarła...
Nie chciano mię puścić samego, więc musiałem czekać na Maksyma, ogromnego chłopa z grzywą powichrzonych siwych włosów i z białą brodą patriarchy. Gdy zbliżyliśmy się do małej łazienki, stojącej na skraju warzywnego ogrodu, Maksym zatrzymał się i zawołał:
- Bies, czort, czarny diabeł, mały czy duży, zły czy wesoły, to ja! to ja! 
Weszliśmy. W łaźni było gorąco, czadno, parno i duszno. Zapaliliśmy kaganiec. (...) Nareszcie Maksym, rozebrawszy się, wyjął jakąś miotełkę z suchych traw, umoczył ją w gorącej wodzie i usiadłszy na podłodze w najciemniejszym kącie, zaczął rozmawiać z kimś niewidzialnym, przyprawiając swoją mowę wykrzyknikami: "A kysz! A kysz!" i kogoś z lekka uderzając swoją miotełką. (...) - "No, teraz nie przyjdą!" - rzekł nareszcie stary uspokojonym głosem. Oczywiście nie przyszły i wymyłem się doskonale.

Kult demoniczny czyli szamaństwo jest całkiem zrozumiały na strasznej pustyni północy, gdzie natura włada całymi chórami różnych, a straszliwych głosów, gdzie wichry, dmące od Lodowatego Oceanu, łakną śmierci, gdzie trzęsawiska zieją zarazą, gdzie dziki zwierz i zdziczały człowiek noszą w swych jarzących się z głodu i rozpaczy oczach - śmierć, gdzie wreszcie, ziemia i powietrze są przesycone krwią, łzami, jękami i przekleństwami tych, których carowie rosyjscy i ich inteligentna biurokracja rzuciła na pastwę samotnych mąk i śmierci za jedno tylko dążenie do wolności... dając im wolność bezgranicznej pustyni śnieżnej, na której jak kamienie w otchłani oceanu zginęły bez śladu setki i tysiące mogił tych męczenników. Dla tych przeklętych przez Boga i ludzi miejscowości odpowiednim wydaje się ponure szamaństwo, rozpowszechnione wśród wymierających, dzikich plemion koczowniczych.




POGAŃSTWO


Pośród ludów Europy od dawna znikły namacalne ślady pogańskich kultów. Przeszły one do muzeów, w dziedzinę badań archeologicznych. Doprawdy, czyż moglibyśmy uwierzyć, żeby gdzieś w 150–200 kilometrów od Berlina ludność składała ofiary całopalne bogowi Torowi, lub żeby we Francji modlono się po nocach do dusz walecznych poległych nad Marną lub pod Verdun? Naturalnie, że nie! Ale to stosuje się do całej Europy, z wyjątkiem Rosji. Ten kraj "niemożliwych możliwości" do naszych czasów tai w głębi mas narodowych żyjący kult bałwochwalczy, który przetrwał wieki, spokojnie żyjąc obok kościoła prawosławnego i oświaty XX wieku. Wcale nie mam tu na myśli wchodzących w skład Rosji plemion fińskich, lub mongolskich, jak Wociaki, Czuwasze, Mordwini, lub Kałmucy. Ostiacy, wśród których przechowały się pod wpływem pewnych etnograficznych i historycznych przyczyn kulty, zbliżone mniej lub więcej do pogaństwa przedhistorycznego. Mówię to o narodzie rosyjskim, który posiadł już "okno do Europy" - Petersburg, chrześcijanizm, wielkich uczonych, natchnionych poetów i... policję, broniącą do niedawna praw dynastii, cywilizacji i kościoła. Mógłbym przytoczyć cały szereg przykładów pogańskiej psychologii i obyczajów bałwochwalczych, które są znane pośród narodu rosyjskiego, lecz myślę, że najbardziej jaskrawym będzie opis tego, com widział osobiście w guberni pskowskiej, a w kilka lat później w guberni czarnomorskiej.

Pskowska gubernia była nawiedzana przez silne ulewy. Olbrzymie obszary łąk i pól zamieniły się w jeziora, które zlały się z licznymi tu bagnami i stawami. Rzeki wyszły z brzegów i zalały drogi. Wsie zostały odcięte od świata zewnętrznego. Zboże i trawa były zniszczone do szczętu. Chłopom grozić zaczęło widmo głodu. Nabożeństwa, odprawiane po siołach, nie pomagały. Deszcz lał dzień po dniu. Śród starców poszła gadka, że "dawni bogowie" gniewają się na lud, który się od nich odwrócił, i że przyszła chwila konieczna dla ich przebłagania. Po chatach zmawiano się tajemniczo. (...) Było to na początku sierpnia, czy w końcu lipca. Pewnego wieczora tłumy starszych chłopów i kobiet pociągnęły brzegiem bagnistej rzeki, dążąc w stronę lasu, rosnącego na niewysokich pagórkach. Byłem z nimi, skorzystawszy z zaproszenia mego gospodarza, starego wójta wsi Płochowej. Ulewa nie ustawała. Zdawało się, że potoki ciepłej wody leją się z obłoków, które nisko i leniwie pełzły tuż ponad ziemią. Doszliśmy nareszcie do celu, przemoknięci do nitki. Jakiś bardzo stary chłop, ubrany w białe płócienne spodnie i takąż koszulę, był już na wyznaczonym miejscu. A miejsce to było bardzo niezwykłe. Na małej polanie, otoczonej wysokimi sosnami, stał olbrzymi pień dawno zgniłego drzewa, obok którego leżał omszały, sczerniały głaz. Mój gospodarz objaśnił mię, że to pień "drzewca boga Peruna", a głaz służył za ołtarz, gdzie niegdyś palono ofiary na cześć tego straszliwego boga Słowian. 

- Zapalcie ognie! - rozkazał starzec, i natychmiast w różnych miejscach zabłysła, dymiąc, zapalona sucha kora brzozowa. Po kilku minutach rozdmuchano dwa duże ogniska, które nie dały się od razu zalać deszczowi. Wtedy starzec wyjął z zawiniątka, leżącego obok głazu, czarnego koguta i, umieściwszy go na ołtarzu, przerżnął mu gardło, a krwią zbroczył kamień, wołając:
- Dawni bogowie: Perun, Wołos, Dażdźbóg! - Pomóżcie ludziom swoim, uciszcie ulewę, rozkażcie wodom powrócić w ich łożyska! Modlimy się do was, was na pomoc przyzywając!
Chłopi i kobiety zaczęły się przysuwać do starca tak samo jak czynili to, być może, wczoraj, podchodząc pod błogosławieństwo popa z krzyżem, a starzec maczał ręce we krwi i znaczył nią głowy tych bałwochwalców XX-go wieku. Tak było w pskowskiej guberni; to samo powtórzyło się później w mojej obecności w guberni czarnomorskiej. (...) Prawda, że ci chłopi chociaż często zwracają się o pomoc do "dawnych bogów" i znoszą im skromne ofiary, - lecz gdy ci zawiodą ich oczekiwania, nielitościwie smarują ich oblicza różnymi brudami lub zawzięcie biją figurki batami. Zmieniły się czasy, zmieniła się psychologia kultu.




 KOBIETA I DZIECI


Jakimi pięknymi typami kobiet rosyjskich obdarzyli literaturę Turgieniew, Niekrasow, Puszkin, Gonczarow, Lermontow!... lecz na zachodzie Europy nie chciano zwrócić uwagi na to, że to były kobiety ze starych rodów szlacheckich, z rodzin arystokratycznych, z domów gdzie kwitła cywilizacja zachodnia, przeważnie jeśli nie wyłącznie francuska. Ale już inny mocarz rosyjskiego pióra Teodor Dostojewski, a za nim piewca mieszczaństwa rosyjskiego, Antoni Czechow, lub też apologeta chłopskiej moralności Leon Tołstoj dają zupełnie inne portrety. Kobieta średniej klasy społeczeństwa rosyjskiego jest osobnikiem "bez typu". (...) Nie posiadała praw ogólnoludzkich, z punktu widzenia cywilizowanego człowieka, a jej duchowym zapotrzebowaniom odpowiadał "szary płot" z opowieści Czechowa, jednostajne, bezbarwne życie bez treści, mąż pijak lub zidiociały, pyszny ze swego uniformu i rangi prowincjonalny drobny urzędnik, zacofana rodzina, z której pochodziła, plotki małomiejskie, gnuśno-mieszczańskie romanse, które się kończą niesmakiem i wstydem, bez cienia dramatu nawet. W takiej atmosferze niezadowolenia, rozgoryczenia, szukania wrażeń, które umożliwiłyby to szare, wsysające jak bagno życie, kobieta zmuszoną była wychowywać dzieci. Co z nich uczyni? Rosyjscy autorzy dają odpowiedź. Z chłopców wyjdą "ojcowie" lub ich antyteza - rewolucjoniści. Z dziewcząt - te same typy "bez typu", jęczące, żalące się na życie, - zdolne tylko do zrodzenia podobnych do siebie istot, bez woli, w najlepszym wypadku kobiety zdolne do pasywnego protestu lub męczennice, nikomu nieznane, a więc nie pozostawiające śladu po sobie.

Dostojewski tworząc apokaliptyczny obraz Rosji (...) dał kobiecie tylko jedno miejsce - ofiary temperamentu męskiego, albo też ofiary jego najczęściej pełnych zboczenia, niezrównoważonych, mglistych jak wszystko w Rosji dążeń i porywów. W swoim wirze szalonym i bezdennym życie niesie ku otchłani moralnej lub fizycznej śmierci te bezsilne, bezwolne istoty, - matki i żony z mieszczaństwa rosyjskiego. (...) Być może, taka sytuacja kobiety uczyniła z niej na ogół bezmyślnie dostępną dla mężczyzny istotę, która szuka nie uczucia, a tylko wrażeń, sposobów zapomnienia się. Obecnie zaś przy rządach sowietów, otrzymawszy prawa "człowieka i obywatelki", kobieta została wyrwana z ramek rodziny, zmuszona do ciężkiej pracy na równi z mężczyzną, porwana wirem, który miota nią tuż w towarzystwie mężczyzn, coraz bardziej zatracających poczucie szacunku dla kobiety, i nieznacznie staje się "socjalizowaną" kobietą. (...) pozbawiona rodziny, moralnej opieki ojca, męża lub brata, zmuszona oddać dzieci do komunistycznego przytułku, gdyż niema czasu na wychowanie i środków na wyżywienie, ratuje dziecko, oddając je do "przytułku dzieci III Międzynarodówki", (...) traci poczucie godności kobiecej.(...) We wsiach okropne obchodzenie się pijanych lub dzikich mężów z żonami, wymyślania od ohydnych, hańbiących słów, bicie omal, że do śmierci - to jest życie kobiety wiejskiej. Dzieci tracą do matki szacunek, nie przyznają jej powagi i władzy moralnej, a gdy dorastają, nieraz zaczynają bić i znieważać matkę, którą przecież przez całe życie bił jak psa ojciec, głowa rodziny i pan i władca!?

Mieszkając w Rosji carskiej, a później sowieckiej, miałem możność obserwować taki upadek moralności wśród młodzieży włościańskiej i robotniczej, że chyba nie znalazłbym słów, którymi mógłbym opisać, nie obrażając etycznych uczuć czytelnika, to straszliwe, pełne brudu, ohydy, zbrodni, a groźne dla rosyjskiego narodu i całej ludzkości życie młodzieży, która powinna zastąpić w życiu społecznym i państwowym obecne pokolenia. (...) W małym miasteczku Borowiczy w guberni nowogrodzkiej był znany już stary człowiek, Pietia, od urodzenia idiota, lecz z pewną manią religijną. Ten stary, chudy staruszek, w lecie i zimie chodził w brudnym płóciennym ubraniu, bez obuwia i kapelusza. Chodził, modląc się godzinami przed każdym kościołem, lub obrazem, wesoło wyśpiewując jakieś krotochwilne piosenki i bawiąc się kilkoma drzazgami, które wtykał sobie w długie powichrzone włosy na głowie i w brodzie. Tłumy chłopców i dziewcząt goniły go, targając za brodę i ubranie, ciskając w niego kamieniami i wyśmiewając się. Pietia umykał, śmiesząc dziatwę swymi dziwacznymi susami i jeszcze bardziej pobudzając ją do żartów, nieraz złośliwych i okrutnych. Pewnego razu Pietia, uciekając, i drażniąc swoich młodych prześladowców i dręczycieli, wywiódł ich za miasto i ukrył się pod wielkim stogiem siana, do środka którego wpełzł i skąd zaczął wyć jak pies. Dzieci nie mogły zmusić Pieti do wyjścia więc, jedno po drugiem weszły do kanału wewnątrz stogi. Na to tylko czekał wariat. Po chwili stóg płonął olbrzymim płomieniem, w którym zginął Pietia i dzieci. 
 
Rząd zamiast tego, aby dawać takim chorobliwym typom przytułek w specjalnych instytucjach puszczał ich wolno, a oni pod nazwą, "bożych ludzi" byli poważani przez bogobojnych mieszczan i chłopów i dręczeni przez dziatwę. Znani rosyjscy psychiatrzy i psychologowie jak Bechtierew, Mierzejewski, Karpiński, Wedenski otwarcie mówili, że zastraszająca ilość psychicznie nienormalnych ludzi w Rosji carskiej była skutkiem nienormalnych warunków życia kobiet - żon i matek. W Sowieckiej zaś Rosji pod wpływem grozy terroru i niemożliwych, nieludzkich warunków życia w tym "najwolniejszym z krajów" w r. 1919 ilość psychicznie chorych dochodziła do 4,8 milionów.
 
 
 
 

FABRYKI NIEMORALNOŚCI 

  
Ciemnota duchowa, polityka wewnętrzna Rządu były przyczyną stałego głodu w Rosji. W najpomyślniejszym czasie piąta część ludności wsi bywała w szponach głodu, wymierając z wycieńczenia oraz "tyfusu głodowego". Pierwotne sposoby gospodarki rolnej w tych obwodach, gdzie nie istniało kulturalnych obywatelskich majątków, upór i zabobonny strach chłopów przed wszelkimi nowoczesnymi sposobami rolnictwa z roku na rok zmniejszały urodzaje i wyczerpywały glebę. Nareszcie całe rodziny porzucały ziemię i przenosiły się do fabrycznych miast na zarobek. Tu w bardzo krótkim przeciągu czasu rodziny te się rozpadały i rozpraszały po całej Rosji, najczęściej tracąc zupełnie wszelką łączność ze sobą i już nigdy się nie spotykając. Nie mający żadnych moralnych podstaw, słabo wychowani w zasadach religijnych, ludzie ci stawali się zdeklarowanymi, zdemoralizowanymi przedstawicielami najgorszego typu lumpenproletariatu, bohaterami w duchu Maksyma Gorkiego. Szczególnie szybko szły ku całkowitemu upadkowi kobiety, które albo ginęły po szynkach, i szpitalach, zarażone najohydniejszymi chorobami, lub znikały bez śladu w domach, nad drzwiami, których ponuro świeciła "czerwona latarnia". Na wsiach zjawiła się nawet specjalna nazwa dla tych, którzy poszli na fabrykę lub kopalnię. Nazywają ich "posadskimi" jest to wyraz pełen pogardy, oznaczający złodzieja, zbrodniarza, warchoła i nicponia z przedmieścia.

Czasem jednak chłopska rodzina usiłuje utrzymać się na roli, a wtedy wysyła członków swoich - mężczyzn i kobiety na dorywczy sezonowy zarobek do miasta. Rzadko się jednak zdarza, żeby ci wysłańcy po zarobek od razu powrócili do domu. Zwykle przysyłali pieniądze, sami zaś pozostawali na dłuższy czas w miastach. Gdy zaś zjawiali się na wsi, przywozili ze sobą wrogie i niebezpieczne dla wsi obyczaje i nawyknienia, rozwiązłość ruchów i słów, pogardę dla tradycji rodzinnych, obojętność dla wiary. Z tymi przybyszami wraz z ich "europejskimi" garniturami, kapeluszami, jedwabiami i przezroczystymi pończochami worywały się do życia wsi straszliwe choroby, które dziesiątkowały ludność, doprowadzając ją w krótkim czasie do zwyrodnienia, co szczególnie dawało się obserwować w centralnych guberniach Europejskiej Rosji. Dam kilka obrazków z życia tych chłopów i wieśniaczek, przeważnie młodych i zupełnie niedoświadczonych. Przybywa jedna taka grupa wieśniaków na zarobek do wielkiego miasta. Rozpoczyna się chodzenie po biurach fabrycznych, uniżone pokłony, prośby o pracę. Lecz o nią trudno tym niepiśmiennym, naiwnym, półdzikim biedakom, którzy kłaniają się, padając do nóg każdemu stróżowi na fabryce, modlą się na widok nie tylko świętego, lecz każdego w ogóle obrazu, oprawionego w ramy, płaczą na głos lub wyją z rozpaczy. Tak przechodzą dnie. 

A w międzyczasie zjada się cały zapas żywności, przywiezionej ze wsi, wydaje się drobny zasób pieniędzy, wziętych na pierwsze dnie z domu. I oto pewnego wieczoru biedacy, młodzi wieśniacy i wieśniaczki, głodni i zrozpaczeni, muszą spędzić noc na ulicy. Lecz tu mróz lub słota jesienna, przenikliwa i ponura, która pędzi bezdomnego człowieka tam, gdzie połyskują światła w oknach szczęśliwych "bogaczy!". Dąży tam gromada biedaków... jak ćmy na ogień. Lecz policja baczy, aby "tacy nędzarze nie włóczyli się czystymi" ulicami, a więc chwyta, odstawia do urzędu policyjnego, a, zrewidowawszy paszporty, odsyła w drodze łaski i opieki nad chłopem do "przytułku nocnego". Gdy w 1908 r. zwiedzałem te przytułki w Petersburgu, myślałem, że jestem nieprzytomny lub śnię, takie to było straszne, beznadziejne i ohydne, już wtedy instynktownie czułem, że z tych jaskiń ciemnych i cuchnących, wyjdą jacyś nieznani, lecz potworni mściciele. Oni też wyszli, krwią zaleli Rosję i we krwi giną. (...) Na krańcach olbrzymiego miasta pałaców i przepychu, gdzieś poza ogrodami warzywnymi i cmentarzami dla nędzarzy i samobójców, piętrzą się w kilku dzielnicach czarne masywy, pozbawione najmniejszych ozdób, po obłupiane z tynku wielopiętrowe domy o wytłuszczonych szybach, o oknach, zatkniętych jakimiś brudnymi szatami, o wystających z lufcików czarnych zgięciach blaszanych, rur od żelaznych piecyków. Ciemno w tych oknach, chociaż jest zaledwie 9-ta godzina. Tylko nad bramą miga żółty płomyk latarni nad szyldem "Przytułek nocny".

Tłum ciemnych postaci tłoczy się przed bramą, drżąc z zimna, łkając, wzdychając, lub cicho płacząc.
Nareszcie brama się uchyliła i kilku tęgich chłopów wpuszcza biedaków, ale zaledwie tylu, ilu mieści przytułek: jeżeli jednak ktoś może wcisnąć do rąk dozorcy drobną monetę to wpuści i dwa razy tyle. Biedacy wiejscy dostali się do przytułku. Idą wraz z innymi przez ciemne, pokryte błotem podwórze, podnoszą się żelaznymi schodami i nareszcie dochodzą do kantoru, gdzie przeglądają paszporty i wskazują numer pokoju. Weszli nareszcie. Olbrzymia, półciemna o niskim suficie sala. Wąskie przejście w środku zarzucone cuchnącymi butami, szmatami do owijania nóg, dziurawymi kaloszami tych, którzy wcześniej zdążyli dotrzeć do tego przytułku. (...) Na półkach rzuceni jak nikomu niepotrzebne szmaty, lub połamane dawno zużyte sprzęty, leżą ludzie: młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, zbrodniarze i cnotliwi, rozpustni i niewinni... Obok młodego, chwytającego się życia i jeszcze zdolnego do marzeń młodzieńca, nie skarżąc się nie wołając o pomoc, umiera stary włóczęga, który dobiegł nareszcie swego kresu, ciemnego jak ten przytułek nocny, życia: do ucha młodej dziewczyny wieśniaczki, prawie dziecka, szepce ohydne słowa pokusy pijany, plugawy, "ulicznik", olbrzymi tęgi chłop o czerwonej twarzy i rudych włosach na rękach: przy płaczącej cichemi łzami kobiecie z chorem dzieckiem na ręku, siedzi i wyśpiewuje wesołe fabryczne piosenki jakiś dziwny typ, z ubrania mnich, z czynów i słów - dawny i stały mieszkaniec więzienia... A w nocy... W nocy tu dzieją się rzeczy straszne, ohydne i ponure, które zgnilizną przepajają ciała i dusze, rozpaczą mózg i nienawiścią serca.

Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci (...) pracują (...) w warunkach upału, zimna, brudów fizycznych i moralnych, gdyż żadne prawodawstwo nie troszczy się o tę tłuszczę dorywczych robotników, których, być może, jutro już tu nie będzie. A jaki kalejdoskop typów, jaki chaos myśli i uczuć tego tłumu. Młoda dziewczyna wiejska obok zbiega-zbója z więzienia kryminalnego, uciekinier z klasztoru, pół mnich, pół włóczęga z byłym urzędnikiem rządowym, którego alkohol doprowadził do ładowania barek. Tatar obok Fina, kałmuk-buddysta obok zwolennika starej prawosławnej wiary, typowy zdemobilizowany, zepsuty do szpiku kości ulicznik z wielkiego miasta tuż przy niepiśmiennym, młodym chłopie, któremu się śnią jeszcze lasy i jeziora dalekiej ponurej wsi. Ładują węgiel, drzewo opałowe, belki, deski, arbuzy, owoce, beczki ze śledziami lub masłem. Wszystko tu jest pozwolone, oprócz kradzieży (...) Cała zaś gromada pracujących powinna cały czas być w ruchu, i tylko w południe praca zostaje przerwana i w ciągu godziny robotnik musi się posilić i wypocząć. Tu się kształtują na swój ład charaktery, tu moralność pierwotna zmienia się w rozpustę ohydną, w chwilach wypoczynku pod wpływem rozbitków życiowych - "byłych ludzi" nieznacznie odbywa się werbunek przyszłych mieszkańców więzienia... i nie zupełnie dobrowolnych kolonistów dla Syberii.

Takimi kontrastami żyła Rosja, ale nikt tych kontrastów nie widział, czy też nie chciał widzieć, tak samo jak i w chwili obecnej nikt w cywilizowanych państwach nie chce widzieć obok górnolotnych haseł komunistycznego socjalizmu miliona mogił niewinnych ofiar, straconych przez nowych "apostołów" oraz usmażone głowy i nogi ludzkie, którymi żywi się obecnie "bogobojny, potulny, szlachetny, zdolny do kultury naród rosyjski, pamiętając, że zbiegowie z Sachalinu i katorgi nie raz zjadali swoich towarzyszy, gdy głód groził im śmiercią". (...) Europa, zaczarowana, słucha tej cudownej pieśni słów, fetyszów, nie widzi, jak szerzy się rozpusta, choroby, głód i śmierć, nie słyszy trzasku gryzionych przez ludzi ludzkich kości, nie zagląda do lochów "Czeki"; nie chce rozumieć, że wszystko zostało po dawnemu w bolszewizmie i - zostanie, chociaż zmieniły się dekoracje, nazwy i, czasem, osobniki. Bolszewizm toczy się dalej jak śnieżna kula i grozi już nie tylko propagandą swoich haseł, lecz milionami zgłodniałych, zrozpaczonych i zdziczałych ludzi, których może rzucić na Zachód; grozi "obudzoną Azją", w której wzniecił już pożar, a płomień będzie tam miał obfitą strawę: 800.000.000 ludzi! - którzy zacisnęli zęby i pięści, gdy podstępny bolszewizm i komunizm, ukrywszy swe hasła prawdziwe, usłużnie szeptał: Dalejże przeciwko białej rasie! Precz z cywilizacją chrześcijańską! My - z wami! (...) Do tego dąży tymczasem niefortunnie zaczęta "walka", rewolucja rosyjska, rewolucja koczowników, samobójców, czarowników, wiedźm, chłystów i różnych innych, "biesów", prawie apokaliptycznych, potworów... (...) Ten straszliwy cień już nieraz w dziejach ludzkości zjawiał się ze Wschodu, a był ponury, jak noc jesienna, jak dusza samobójcy.


TYLE W WIELKIM SKRÓCIE O ROSJI PIERWSZYCH DEKAD XX WIEKU. ZASTANÓWMY SIĘ ILE EKSPERYMENT KOMUNISTYCZNY POCHŁONĄŁ OFIAR I DO JAKIEJ NĘDZY I JAKICH WYNATURZONYCH ZBRODNI DOPROWADZIŁ NARODY



"POLSKA MŁÓCKA"

Zapędziły się psie juchy
pod samą Warszawę,
lecz im nasze bractwo dało
galantną odprawę.

Dalej, do dzieła!
Jeszcze, nie zginęła!
Pokój z Sowietami
spiszem bagnetami.

Już gadali, że Sowiety
urządzą nad Wisłą,
raptem Polak się odwinął
i zwycięstwo prysło.

Bo w głupocie swej myślała
bolszewicka tłuszcza,
że bez planu ją Piłsudski
ku sobie podpuszcza.

Chodźcie, chodźcie tutaj, ptaszki,
bliżej, bliżej jeszcze,
proszę, choćby pod Garwolin,
tu ja was popieszczę.

Haller, pokaż, jakeś bił się
w karpackiej brygadzie,
wnet się porwie nasz generał,
Mochów trupem kładzie.

Hej, Sikora, pogłaszcz no ich:
Czas nam wyleźć z gniazda,
a Sikorski ino mrugnął –
Gotów! Chłopcy? Jazda!

Z innej strony znów Rydz Śmigły
jak ten piorun wali,
ledwo dopadł i już siedzi
na karkach Moskali.

Haller, Śmigły i Sikorski
wzięli się do młócki.
Niech na chwałę Polski żyją.
Wiwat! Wódz Piłsudski!





PAMIĘTAJMY, ŻE ZWYCIĘSTWO POLSKIE W 1920 r. OCALIŁO EUROPĘ OD NIESAMOWITYCH ZNISZCZEŃ I CIERPIEŃ, JAKIE PRAGNĘLI ZGOTOWAĆ EUROPEJSKIM NARODOM, JUŻ MIENIĄCY SIĘ ZWYCIĘZCAMI MARKSISTOWSCY JEŹDŹCY APOKALIPSY Z LENINEM, TROCKIM I STALINEM NA CZELE. GDYBYŚMY WÓWCZAS PRZEGRALI, HISTORIA ŚWIATA ZMIENIŁABY SIĘ DIAMETRALNIE, A ZBRODNIE POPEŁNIANE W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ, BYŁYBY ZALEDWIE UŁAMKIEM TEGO, CO CZEKAŁOBY NAS W ŚWIECIE POD RZĄDAMI BOLSZEWIKÓW


"W KOLORZE KRWI OBJAWIŁ DIABEŁ SIĘ - 
CZERWONA GWIAZDA, JEGO ZNAK
PROWADZĄ BÓG-OJCZYZNA-HONOR i GNIEW, 
DOPÓKI SZABLA W DŁONI A W ŻYŁACH KREW. 
DOPÓKI SAM KOMENDANT WIEDZIE NAS NA BÓJ - 
NIE ZGINIESZ POLSKO - KRAJU MÓJ!"


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz