Stron

środa, 18 marca 2020

ŻYCIE W CZASACH ZARAZY! - Cz. II

WIELKA ZARAZA W ATENACH 

I PRÓBY JEJ POWSTRZYMANIA

 



   Ponieważ media i politycy wciąż podtrzymują atmosferę grozy, mającej spaść na nas za sprawą tzw.: koronawirusa z Wuhan (co nie znaczy że całkowicie bagatelizuję i wyśmiewam problem, mówię tylko że mam już dość tej atmosfery ciągłej paniki która nie opuszcza ludzi i tych wszelkich ograniczeń, które - niestety też odczuwam osobiście. Rozumiem jednak że wielu ludzi się boi i że mają oni do tego prawo, tym bardziej że ów wirus szczególnie niebezpieczny jest dla osób starszych i tych z osłabioną odpornością immunologiczną organizmu - ale tak naprawdę nie różni się on niczym od zwykłego wirusa grypy i choć nieprzyjemnie byłoby złapać takie cholerstwo, to jednak nie oznacza ono automatycznie wyroku śmierci. W dalszym ciągu podtrzymuję też moje wcześniejsze przypuszczenia, że ów koronawirus był chińską bronią biologiczną, przeznaczoną do użycia przeciwko Tajwanowi. Jednak nie miał na celu doprowadzenie do całkowitego uśmiercenia tamtejszej populacji, a jedynie - jeśli można w ogóle tak powiedzieć - osłabienia Tajwanu i uczynienia go podatnym na chińskie naciski polityczne i ekonomiczne. Niestety, w wyniku pewnych zbiegów okoliczności, wymknął się spod kontroli i rozszedł po świecie), postanowiłem więc zaprezentować zupełnie inną, znacznie bardziej śmiercionośną epidemię zarazy, jaka miała miejsce w Starożytnej Grecji, a konkretnie w Atenach po wybuchu II Wojny Peloponeskiej. Zaraza ta trwała ponad cztery lata (430-426/425 r. p.n.e.) i zebrała ogromne śmiercionośne żniwo, zmarło na nią prawie 100 tysięcy mieszkańców Aten (nie licząc innych greckich wysp, na których się pojawiła). Dziś, gdy w Polsce jest zaledwie 251 przypadków zakażenia koronawirusem i 5 ofiar śmiertelnych, można zrozumieć z jak niewielką (mimo wszystko także w Europie) pandemią mamy do czynienia. 

Nim jednak oddam głos Tukidydesowi (najlepiej bowiem opowie o tym naoczny świadek tamtych wydarzeń), warto pokrótce pochylić się nad kwestią epidemii stworzonych (lub przywleczonych) przez człowieka, jako broń biologiczna pomocna w walce i masowym uśmiercaniu wrogów. Tak na szybko (nie wgłębiając się zbytnio w ten temat) zrobiłem mały research kilku tego typu wybranych przypadków. I oto:


W 190 r. p.n.e. podczas bitwy morskiej nad Eurymedonem, flota syryjska (monarchii Seleucydów) - dowodzona przez zbiegłego z Kartaginy Hannibala - użyła przeciw Rodyjczykom (sprzymierzonym z Rzymem) glinianych garnków wypełnionych jadowitymi wężami, które to (na polecenie Hannibala) ciskano za pomocą katapult w stronę okrętów nieprzyjacielskich. Mimo to, Rodyjczycy dzięki uporowi i dobremu wyćwiczeniu, zwyciężyli wówczas flotę Seleucidów.

W 198 r. Rzymianie oblegający miasto Hatrę w północnej Mezopotamii, musieli się zmagać nie tylko z odwagą i uporem bitewnym mieszkańców, ale również z ciskanymi w ich stronę z murów garnkami pełnymi jadowitych węży i skorpionów. Nic więc dziwnego, że nawet gdy już udało im się zrobić wyłom w murach miasta, nie starczyło nawet 500 chętnych, aby je zdobyć, przez co cesarz Septymiusz Sewer musiał zarządzić odwrót do Syrii i dzięki temu mieszkańcy Hatry utrzymali niezależność.

W 256 r. Persowie pod wodzą ich króla - Szapura I, oblegając rzymską twierdzę w Dura Europos (notabene również faktorię handlową przez którą biegł szlak z Chin do Syrii oraz dalej do Italii i innych prowincji Imperium Rzymskiego), wykopali tunele pod miastem, a następnie wpuścili tam toksyczny dym, powstały przy spaleniu siarki i kryształów bitumenu. Zaczadzeni Rzymianie skapitulowali. 

W 674 r. (ponoć 29 kwietnia), Bizantyjczycy po raz pierwszy użyli w walce śmiercionośnej broni, zwanej "ogniem greckim". Było to w czasie oblężenia Konstantynopola przez Arabów i ostatecznie doprowadziło do uwolnienia miasta w 678 r. (oraz zniszczenia całej arabskiej floty). Ogień grecki (jak się podejrzewa, bowiem nie ma dokładnego nań "przepisu") był mieszaniną ropy naftowej (lub oleju), siarki, soli kamiennej, smoły, saletry, żywicy i wapna palonego. Umieszczano to wszystko w rurach zamontowanych na okrętach, po czym podpalano i wysuwano (lub wystrzeliwano za pomocą katapult) w kierunku przeciwnika. Przypominało to nieco swoisty miotacz płomieni, tylko na o wiele większą skalę, a powodował on nie tylko dotkliwe oparzenia oraz podpalenia ludzkiego ciała, lecz także niszczył całe okręty. Dzięki ogniowi greckiemu Bizancjum pozostawało niepokonane na morzu przez wiele wieków, zaś Konstantynopol niezdobytą twierdzą. Ostatni udokumentowany przypadek użycia tej broni miał miejsce w 1187 r., a wkrótce potem (1203 r.) flota bizantyjska została wyprzedana przez admirała cesarstwa - Michała Stryfnosa, który wszystkie pieniądze z tej transakcji wziął do własnej kieszeni.  Tak właśnie rozpadało się Cesarstwo Konstantyna Wielkiego.

W 1155 r. cesarz rzymski - Fryderyk I Barbarossa, podczas oblężenia Tortony w czasie walk w Italii, nakazał zatruwać tamtejsze studnie, wrzucając doń ciała zabitych żołnierzy. Po dwóch miesiącach walk, w kwietniu 1155 r. Tortona skapitulowała.

W 1346 r. Mongołowie oblegli genueńską Kaffę na Krymie, a ponieważ dosięgła ich tam - przywleczona z Chin - dżuma, postanowili to wykorzystać, przerzucając na katapultach martwe i zarażone ciała swoich żołnierzy do miasta. Mieszkańcy Kaffy wrzucali je do morza, nie zdając sobie sprawy że już są zarażeni. Potem, gdy żeglarze z Kaffy dotarli do Europy w 1347 r., bardzo szybko rozprzestrzenili tę zarazę(a przysłużyły się temu zarażone szczury okrętowe). Wkrótce potem Europę ogarnęła pandemia, znana pod nazwą "Czarnej Śmierci", która trwała oficjalnie do 1353 r. (choć powróciła w 1361 r.) i doprowadziła do tak wielkiego wyludnienia kontynentu, że jeszcze w 100 lat później Europa nie była w stanie odbudować swej populacji z czasów poprzedzających tę epidemię.

W latach 1520-1524 r. hiszpańscy konkwistadorzy zarazili (aczkolwiek w sposób przypadkowy, bez własnych intencji) epidemią ospy Azteków z Nowego Świata, którzy będąc zupełnie pozbawieni jakiejkolwiek na nią odporności, masowo umierali całymi rodzinami. Epidemia ta spowodowała wśród Indian większe straty, niż muszkiety i arkebuzy nielicznych hiszpańskich żołnierzy.

W 1531 r. do Ameryki Południowej Hiszpanie przywlekli nową zarazę, tym razem była to epidemia odry, która podobnie jak wcześniej ospa Azteków, teraz w taki sam sposób dziesiątkowała mieszkańców Imperium Inków i ponownie doprowadziło to do zdobycia tego potężnego państwa, przez nieliczną grupę hiszpańskich awanturników. Epidemia odry trwała przez dwa lata. 

W latach 1545-1548 Indian byłego Imperium Azteków dziesiątkowała tym razem choroba zwana czerwonką. Zebrała ona równie wielkie śmiertelne żniwo. 

W 1559 r. ponownie w Ameryce Środkowej i Południowej wybuchła epidemia grypy, w 1586 r. epidemia cholery, a w latach 1601-1602 pandemia tyfusu. Spowodowało to, że na początku XVII wieku, społeczność indiańska została zredukowana o jakieś... 90 proc. w porównaniu do stanu sprzed przybycia tu Kolumba. 




To (mniej więcej) tyle! Co prawda można by jeszcze wyliczyć bardziej współczesne epidemie spowodowane działaniem człowieka, ale sądzę że nie dotyczy to już bezpośrednio tematu, więc darujmy sobie. Teraz zapraszam do zapoznania się z relacją ateńskiego historyka Tukidydesa, który, zabierze nas do Aten z roku 430 r. p.n.e. i opowie w jaki sposób doszło do wybuchu tej nieznanej do dziś pandemii, która trwała ponad cztery lata i całkowicie odmieniła ateńskie społeczeństwo, gdyż ludzie na co dzień obcujący ze śmiercią, przestali w ogóle zwracać na nią uwagę i żyli tak, jakby każdy następny dzień był ich ostatnim, nie oglądając się ani na bogów, ani na ludzi.        


 

RELACJA TUKIDYDESA

(ZARAZA W ATENACH) 






Zarazę sprowadziła wojna, a rozpoczęli ją w 431 r. p.n.e.: 


"Ateńczycy i Peloponezyjczycy (Spartanie), zerwawszy trzydziestoletni rozejm, jaki trwał między nimi od zdobycia Eubei (czyli od 445 r. p.n.e.)  Powody zaś zerwania rozejmu i punkty sporne podaję od razu na wstępie, ażeby nikt w przyszłych wiekach nie miał wątpliwości, z jakiego powodu wybuchła tak wielka wojna między Hellenami. Otóż za najistotniejszy powód, chociaż przemilczany, uważam wzrost potęgi ateńskiej i strach, jaki to wzbudziło u Lacedemończyków". 

Przejdźmy jednak dalej:

"Lacedemończycy zaraz po wypadkach w Platejach wezwali Peloponez i sprzymierzeńców peloponeskich do przygotowania wojska i rzeczy potrzebnych do wyprawy poza granice kraju; mieli bowiem wpaść do Attyki. W ustalonym terminie wszystko było gotowe, dwie trzecie kontyngentów wojskowych z każdego miasta zgromadziło się na Istmie Korynckim. Kiedy już cała armia była zebrana, król lacedemoński Archidamos, który dowodził wyprawą, zwoławszy dowódców poszczególnych kontyngentów oraz najwybitniejszych i najbardziej wpływowych ludzi, przemówił w ten sposób: 

Peloponezyjczycy i sprzymierzeńcy! Zarówno ojcowie nasi prowadzili wiele wojen na Peloponezie i poza nim, jak również spośród nas samych wielu starszych posiada doświadczenie wojenne. Lecz nigdy jeszcze nie wyruszaliśmy po tak wielkim przygotowaniu jak obecnie, gdyż idąc w bój przeciwko najpotężniejszemu państwu sami również wyprawiamy się z niezwykle silną i doskonałą armią. Godzi się więc, żebyśmy nie okazali się gorszymi od ojców naszych i od naszej własnej sławy, jaką posiadamy. Patrzy na nas cała Hellada, poruszona naszą wyprawą, nienawidząc Ateńczyków i życząc nam osiągnięcia naszych zamiarów (...). My zaś nie mamy do czynienia z państwem bezbronnym, ale przeciwnie - z państwem świetnie przygotowanym; trzeba się więc poważnie z tym liczyć, że staną z nami do walki, kiedy zobaczą, że pustoszymy ich kraj. Teraz są spokojni, ponieważ nas jeszcze tam nie ma. Każdy, kto na własne oczy widzi szybką i nie oczekiwaną przez siebie klęskę, wpada w gniew i nie kierując się rozumem działa pod wpływem uniesienia. Jest rzeczą prawdopodobną, że Ateńczycy prędzej niż ktokolwiek inny tak postąpią; uważają bowiem, że to raczej im przystoi panować nad innymi, najeżdżać i pustoszyć cudze ziemie, niż patrzeć na niszczenie własnego kraju. Pamiętajcie więc, że ruszamy przeciw tak potężnemu państwu i że zależnie od wyniku naszej wyprawy przyniesiemy sławę lub hańbę sobie samym i naszym przodkom.

(...)

Kiedy wojska peloponeskie zbierały się na istmie lub były jeszcze w drodze przed inwazją na Attykę, Perykles, syn Ksantypposa, jeden z dziesięciu strategów ateńskich, przewidywał już najazd. Równocześnie podejrzewał, że Archidamos jako jego przyjaciel może umyślnie oszczędzać jego posiadłości i nie niszczyć ich, albo może się to stać na rozkaz Lacedemończyków pragnących zdyskredytować go w oczach własnego społeczeństwa (...). Wobec tego oświadczył Ateńczykom na zgromadzeniu, że Archidamos jest wprawdzie jego przyjacielem, lecz że fakt ten nie może sprzeciwiać się interesom państwa; jeżeli nieprzyjaciele nie zniszczą jego posiadłości i domów tak samo jak wszystkich innych, odda je na własność publiczną, aby żadne podejrzenie z tego powodu na nim nie ciążyło. Powtarzał również swe rady będące obecnie na czasie: że powinni przygotować się do wojny, ze wsi wszystko do miasta sprowadzić, bitwy nie przyjmować, lecz udawszy się do miasta strzec go, flotę, która jest ich silną stroną, przysposabiać, sprzymierzeńców trzymać w ryzach. Przypominał, że siła Aten zawisła od pieniędzy płaconych przez sprzymierzeńców, a problemy wojenne opanowuje się głównie mądrością i pieniędzmi. Kazał im być dobrej myśli ze względu na to, iż państwo otrzymuje corocznie z daniny sprzymierzeńców około sześciuset talentów, nie licząc innych dochodów; że na akropolu jest jeszcze sześć tysięcy talentów w bitej monecie, prócz tego w darach wotywnych prywatnych i państwowych, w sprzęcie kultowym używanym przy procesjach i igrzyskach, w łupach zdobytych na Persach i w innych tego rodzaju przedmiotach wartościowych było złota i srebra o wartości nie mniejszej niż pięćset talentów. Do tego doliczał znajdujące się w innych świątyniach poważne sumy pieniężne, które będą mogli zużytkować. W najgorszym wypadku można wziąć nawet złoto z posągu samej bogini; na posągu zaś, jak wskazywał, było czterdzieści talentów najczystszego złota, które w całości da się z posągu zdjąć. Jeśli wyjdą z wojny cało, będą musieli je w takiej samej wartości zwrócić i na nowo na posąg nałożyć. W ten sposób dodawał im odwagi wskazując na zasobny pieniężne. Jeśli zaś idzie o siły zbrojne, oświadczył, że mają trzynaście tysięcy hoplitów, nie licząc tych, którzy stanowili obsadę fortyfikacji i murów miejskich w liczbie szesnastu tysięcy. 




(...)

Ateńczycy zaś wysłuchawszy tego przemówienia dali mu się przekonać. Sprowadzili ze wsi dzieci, kobiety i cały sprzęt domowy; zabierali nawet drewniane rusztowania domów, bydło zaś i zwierzęta pociągowe przeprawiali na Eubeę i sąsiednie wyspy. Ta przeprowadzka była dla nich bardzo przykra, gdyż większość przyzwyczajona była do życia na wsi (...). Ateńczycy przez długi czas mieszkali na wsi i rządzili się samodzielnie. Nawet po zespoleniu w jeden organizm państwowy większość z nich zarówno w dawnych jak i w nowszych czasach, aż do obecnej wojny, z przyzwyczajenia mieszkała na wsi z całymi rodzinami; dlatego niełatwo przychodziła im przeprowadzka, zwłaszcza że dopiero niedawno urządzili się na nowo po wojnach perskich. Z wielkim niezadowoleniem i żalem opuszczali domy i świętości odziedziczone po przodkach jeszcze z czasów dawnego ustroju, gdy żyli w odrębnych gminach: ciężko im było zmieniać tryb życia i każdemu się zdawało, że opuszcza własną ojczyznę.
Kiedy zaś przybyli do miasta, niewielu tylko znalazło mieszkanie czy schronienie u przyjacół lub krewnych; większość zajęła nie zabudowane place miejskie, świątynie i kaplice herosów z wyjątkiem akropolis, świątyni eleuzyńskiej i innych nielicznych świątyń, które były mocno zamykane; osiedlili się również z konieczności na obszarze zwanym Pelasgikon, u stóp akropolu (...). Wielu schroniło się nawet w wieżach miejskich, a ponadto gdzie kto mógł; miasto było za szczupłe, by wchłonąć wszystkich przybyszów. Później zamieszkali także obszar długich murów, podzieliwszy go między siebie, oraz wielką część Pireusu.

(...)

Wojsko zaś peloponeskie posuwając się dotarło najpierw do Ojnoe położonej na granicy Attyki i zamierzało tam wtargnąć (...). Kiedy jednak uderzywszy na Ojnoe mimo wszelkich prób nie mogli zdobyć miasta, a z Aten nie przyszedł żaden poseł, wyruszyli stamtąd i mniej więcej w osiemdziesiąt dni po wkroczeniu Tebańczyków do Platej, w pełni lata - zboże było w rozkwicie - wpadli do Attyki. Dowództwo sprawował Archidamos, syn Deuksydamosa, król lacedemoński. Stojąc obozem pustoszyli najpierw Eleuzis i Pole Triazyjskie, a koło stawów zwanych Rejtoj zmusili do ucieczki oddział jazdy ateńskiej. Następnie posuwali się naprzód przez Kropeję mając po prawej stronie górę Aigaleos, aż dotarli do Acharn, największej z gmin attyckich. Pod tym miasteczkiem rozbili obóz i przez długi czas pustoszyli okoliczne pola. 

(...)

Ateńczycy zaś, jak długo wojsko peloponeskie było koło Eleuzis i na Polu Triazyjskim, mieli pewną nadzieję, że nieprzyjaciel nie posunie się dalej. Pamiętali bowiem, że przed czternastu laty, kiedy król lacedemoński Plejstoanaks, syn Pauzaniasza, wpadł do Attyki z wojskiem peloponeskim, nie posunął się poza Eleuzis i Pole Triazyjskie, lecz się wycofał - dlatego też wygnano go ze Sparty, gdyż wydawało się, że został przekupiony przez Ateńczyków. Kiedy jednak zobaczyli, że wojsko peloponeskie znajduje się koło Acharn, odległych o sześćdziesiąt stadiów od Aten, nie mogli się już opanować. Straszny był dla nich widok pustoszonego w ich oczach kraju, widok nie znany młodym, a starszym pamiętny chyba z okresu wojen perskich; wszyscy więc, a zwłaszcza młodzież, pragnęli ruszyć na wroga, a nie przyglądać się bezczynnie. Odbywały się zebrania i spierano się zawzięcie; jedni wzywali do wymarszu, inni wstrzymywali. Wróżbiarze wygłaszali różne przepowiednie, które każdy tłumaczył sobie zgodnie ze swym pragnieniem. Acharnejczycy zaś uważając się za ważną część społeczeństwa ateńskiego, kiedy niszczyć zaczęto ich pola, najmocniej parli do wymarszu. Całe miasto było do głębi wzburzone i gniew kierował się przeciw Peryklesowi, nie pamiętano nic z jego poprzednich zaleceń, lecz przeklinano go, że jako strateg nie prowadzi ich na nieprzyjaciela, i uważano za sprawcę wszystkich nieszczęść.

Perykles widział, że Ateńczycy są rozgoryczeni obecnym położeniem, a plany ich są nieprzemyślane. Był jednak przekonany, że trafnie ocenia sytuację i że nie należy wyruszać w pole. Nie zwoływał więc ani zgromadzenia, ani zebrania: bał się, żeby pod wpływem raczej gniewu niż rozsądku nie powzięli jakiejś błędnej decyzji. Pilnował bezpieczeństwa miasta i zachowywał, jak mógł, największy spokój. Wysyłał jednak stale oddziały jazdy, żeby przednie straże wojska peloponeskiego nie mogły bezkarnie wpadać na pola sąsiadujące z miastem (...) dobiegł do końca pierwszy rok wojny. Natychmiast zaś z nastaniem lata Peloponezyjczycy i ich sprzymierzeńcy z dwiema trzecimi swoich sił, podobnie jak za pierwszym razem, wpadli do Attyki pod dowództwem króla lacedemońskiego Archidamosa, syna Deuksydamosa, i rozbiwszy obóz pustoszyli kraj. 

W niewiele dni po ich wkroczeniu do Attyki pojawiła się po raz pierwszy w Atenach zaraza, która, jak mówiono, szalała przedtem na Lemnos i w wielu innych okolicach; nigdzie jednakże nie wspominano o tak wielkim nasileniu epidemii i o tak wielkiej śmiertelności wśród ludzi jak w Attyce. Lekarze bowiem nic nie mogli pomóc, gdyż na początku leczyli bez znajomości choroby - zresztą sami najliczniej umierali, stykając się ciągle z chorymi - w ogóle żadna ludzka sztuka nic nie pomagała; również modlitwy w świętych miejscach, rady zasięgane u wyroczni i inne tego rodzaju sposoby zawodziły; w końcu poddano się złu z rezygnacją. 




Epidemia zaczęła się, jak mówią, najpierw w Etiopii, na południe od Egiptu, potem przedostała się do Egiptu i Libii i do wielkich połaci państwa perskiego. Do Aten zaś wtargnęła nagle i najpierw zaatakowała mieszkających w Pireusie; dlatego opowiadano, że Peloponezyjczycy zatruli studnie (...). Potem zaraza dotarła do górnego miasta i śmiertelność wśród ludzi wzrosła. O chorobie tej niechaj mówi każdy - czy to lekarz, czy laik - Według swego uznania, niech mówi o jej prawdopodobnym pochodzeniu i podaje przyczyny, jakie jego zdaniem zdolne są wywołać tak straszne zmiany; ja ograniczę się do opisu jej przebiegu i podam oznaki, po których można będzie tę chorobę rozpoznać, jeśliby się jeszcze kiedyś pojawiła; sam bowiem chorowałem na nią i widziałem innych, którzy na nią zapadli. 

Tego lata według powszechnej opinii nie występowały prawie wcale zwykłe choroby; jeśli nawet ktoś zachorował na coś, choroba ta przechodziła potem w zarazę. Ludzie w pełni zdrowia zapadali na nią nagle i bez żadnej przyczyny. Pierwszym objawem była silnie rozpalona głowa, oczy zaczerwienione i piekące; jama ustna i język nabiegały krwią, oddech stawał się nieregularny i miał przykry zapach; następnie pojawiał się katar i chrypka, a po niedługim czasie choroba atakowała płuca i pojawiał się silny kaszel; kiedy zaś zaatakowała żołądek, występowały nudności i wszelkiego rodzaju wymioty żółcią, jakie tylko lekarze rozróżniają dając im rozmaite nazwy; to wszystko połączone było z wielkimi bólami. Wielu chwytała pusta czkawka z silnymi skurczami, które u jednych przechodziły szybko, u innych trwały znacznie dłużej. Ciało chorego przy dotknięciu nie wydawało się zbyt rozpalone; nie było także blade, lecz zaczerwienione, sine i pokryte pęcherzykami i wrzodami; wewnątrz zaś chory był tak rozpalony, że nie mógł znieść nawet najlżejszego odzienia ani najdelikatniejszego nakrycia, lecz chciał leżeć nago, a najchętniej rzuciłby się do zimnej wody. Wielu pozostawionych bez opieki, a dręczonych nie dającym się ugasić pragnieniem, rzucało się istotnie do cystern; zresztą na jedno wychodziło, czy ktoś pił więcej, czy mniej. Również niepokój i bezsenność dręczyły chorych ustawicznie. 

Ciało w czasie największego nasilenia choroby nie marniało, lecz wykazywało wśród tych bólów zadziwiającą odporność, tak że przeważnie umierali w siódmym albo dziewiątym dniu ulegając wewnętrznej gorączce, chociaż mieli jeszcze trochę sił; jeśli zaś ten dzień przetrzymali, umierali później z osłabienia, kiedy choroba zaatakowała podbrzusze wywołując silne ropienie i nieustanną biegunkę. Choroba bowiem zaczynając od głowy przechodziła przez całe ciało w dół. Jeśli komuś udało się przetrzymać najgorsze, to jednak pozostawały ślady: choroba rzucała się bowiem na genitalia, na palce rąk i nóg i powodowała utratę tych części ciała, u niektórych także i oczu. Zdarzało się, że ludzie natychmiast po wyzdrowieniu tracili pamięć, nie zdawali sobie sprawy, kim są, i nie poznawali swych krewnych. W ogóle zaraza ta przewyższała wszystko, co się da opisać. Wybuchała z niebywałą siłą, a tym przede wszystkim różniła się od innych chorób, że ptaki i te czworonogi, które spożywają mięso ludzkie, mimo że było wiele trupów nie pochowanych, nie zbliżały się do nich, a jeśli się zbliżyły, ginęły po pierwszych kęsach. Dowodzi tego również zupełny zanik tego gatunku ptaków; nie widziało się ich ani przy zwłokach, ani gdzie indziej. Najlepiej zaś można było obserwować śmiertelne skutki na psach, jako na zwierzętach towarzyszących stale człowiekowi.

Taki był ogólny obraz tej choroby, pomijając inne niezwykłe objawy występujące w rozmaitych formach tu i ówdzie sporadycznie. Żadna inna choroba nie występowała w tym okresie, a jeśli się gdzieś pojawiła, zawsze w końcu przybierała formę zarazy. Jedni umierali z braku opieki, inni mimo najstaranniejszej opieki. Nie było też ponoć żadnego lekarstwa, którego zastosowanie zapewniałoby powrót do zdrowia; to bowiem, co pomagało jednym, szkodziło drugim. Obojętne też było, czy ktoś miał konstytucję fizyczną silną, czy słabą; wszystkich kosiła ta zaraza na równi, nawet tych, których leczono wszelkimi środkami. 

Najgorszą zaś rzeczą w tym nieszczęściu była depresja psychiczna, występująca u każdego, kto poczuł się chory - tracił bowiem nadzieję i poddawał się chorobie, pozbawiony odporności. Straszny był również fakt, że przy pielęgnowaniu chorych jeden zarażał się od drugiego i umierali wskutek tego jak owce; to wywoływało największe spustoszenie. Jeśli bowiem unikano chorych z obawy, ginęli oni w osamotnieniu; wiele też domów całkiem wymarło z braku opieki. Jeśli zaś ktoś zbliżył się do chorego, ginął. Przede wszystkim ginęli najbardziej ofiarni: honor nie pozwalał im bowiem oszczędzać własnego życia i odwiedzali przyjaciół nawet wtedy, gdy domownicy złamani nieszczęściem przestawali w końcu zwracać uwagę na jęki konających. Najwięcej jednak stosunkowo współczucia okazywali umierającym i chorym ci, którzy przeszli szczęśliwie chorobę, ponieważ znali te cierpienia, a sami byli już bezpieczni: dwa razy bowiem nie atakowała choroba nikogo, w każdym razie nawrót jej nie był śmiertelny. Uważano ich powszechnie za szczęśliwych, a i oni sami również byli uradowani żywiąc nieuzasadnioną nadzieję, że w przyszłości żadna inna choroba ich nie zmoże.




Prócz tego nieszczęścia dokuczała Ateńczykom także przeprowadzka ludzi ze wsi do miasta; była ona w nie mniejszym stopniu dokuczliwa dla przybyszów co dla mieszkańców miasta. Z braku mieszkań ludzie tłoczyli się w dusznych barakach - a było to lato - i umierali w zupełnym chaosie; trupy leżały stosami, chorzy tarzali się po ulicach i wokół źródeł na półżywi z pragnienia. Także świątynie, gdzie mieszkali, pełne były trupów; ludzie umierali tam na miejscu. 

Kiedy zaś zło szalało z ogromną siłą, a nikt nie wiedział, co będzie dalej, zaczęto lekceważyć na równi prawa boskie i ludzkie. Odrzucono wszystkie zwyczaje pogrzebowe, których się dawniej trzymano; każdy grzebał trupy, jak mógł. Wielu z powodu licznych wypadków śmierci w rodzinie nie miało środków do palenia zmarłych i wpadło po prostu w bezwstyd; kiedy bowiem kto inny zbudował stos, uprzedzali go i położywszy na nim swego zmarłego podpalali; inni zaś, kiedy cudzy stos się palił, dorzucali zwłoki swego bliskiego i odchodzili.

Zaraza była pierwszym hasłem do szerzenia w mieście także innego rodzaju bezprawia. Dawniej oddawano się użyciu po kryjomu, teraz jawnie korzystano z chwili widząc, jak szybko umierają bogacze, a ich majątki przejmują biedni. Każdy chciał prędko i przyjemnie użyć życia uważając zarówno życie jak pieniądze za coś krótkotrwałego. Nikt nie miał ochoty trudzić się dla cnoty; uważał bowiem, że nie wiadomo, czy nie umrze wcześniej, nim ją osiągnie; uchodziło za piękne i pożyteczne to, co było przyjemne i służyło rozkoszy. Ani obawa przed bogami, ani żadne prawa ludzkie nie krępowały nikogo. Jeśli idzie o bogów, ludzie uważali, że pobożność tak samo nie ma żadnego znaczenia, jak i obojętność religijna; widzieli bowiem, że wszyscy na równi giną. Z pogwałcenia zaś praw ludzkich nikt sobie nic nie robił, bo nikt nie był pewien, czy doczeka wymiaru sprawiedliwości; o wiele cięższy wyrok wisiał nad nim już teraz w postaci zarazy, dlatego każdy chciał przynajmniej użyć życia, zanim go choroba dosięgnie.




Takie to nieszczęście spadło na Ateńczyków; w mieście ludzie marli, za miastem nieprzyjaciel pustoszył pola. W tym nieszczęściu, co jest rzeczą zrozumiałą, przypomniano sobie także przepowiednię, która - jak starsi ludzie mówili - z dawien dawna była znana: "Przyjdzie wojna dorycka, a z nią nadejdzie zaraza". Spór więc powstał między ludźmi; niektórzy utrzymywali, że dawni wróżbiarze mówili nie o zarazie, lecz o głodzie. Naturalnie w ówczesnej sytuacji zwyciężyło zapatrywanie, że mowa była o zarazie: ludzie bowiem stosowali słowa wyroczni do tego, co ich bolało. Jeżeli jednak, jak sądzę, dojdzie kiedyś jeszcze do jakiejś drugiej wojny doryckiej i zdarzy się, że będzie głód, prawdopodobnie objaśniając wyrocznię będą mówić o głodzie. Ci zaś, którzy znali wyrocznię udzieloną Lacedemończykom, przypomnieli sobie, że na pytanie Lacedemończyków, czy należy podejmować wojnę, odpowiedział bóg, że jeśli będą ją prowadzić energicznie, odniosą zwycięstwo, oraz że on sam im dopomoże. Otóż wydawało się, że wypadki zgadzają się z tą przepowiednią: zaraza bowiem wybuchła wnet po wkroczeniu Peloponezyjczyków. Nie dotarła prawie całkiem na Peloponez, co jest warte podkreślenia, lecz najwięcej szalała w Atenach, później zaś także na innych obszarach o gęstym zaludnieniu. Taki oto był przebieg zarazy".



Tak właśnie wyglądała relacja naocznego świadka tamtych wydarzeń, ateńskiego historyka Tukidydesa. warto też na koniec powiedzieć słów kilka o greckiej medycynie i tym co nazywamy higieną, gdyż Grecy - kierując się szacunkiem do bogów - bardzo dbali o czystość i własne zdrowie, ale o tym będzie już w kolejnej cześci.






CDN. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz