Stron

środa, 24 listopada 2021

NIEWOLNICE - Cz. LVII

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI

 
 


 

HISTORIA TRZECIA

SARAH

NIEWOLNICA SEKSUALNA

Cz. IV






 
 MIEJSCE ZWANE MIŁOSIERDZIEM
 
 
 Lotnisko Schiphol wydawało mi się olbrzymie. Jest co prawda dopiero piąte w Europie pod względem wielkości - a w bardziej szczegółowych rankingach międzynarodowych plasuje się jeszcze niżej - ale zbudowano je tak, że tego nie widać. W odróżnieniu od innych głównych lotnisk terminale odlotów i przylotów - a są trzy - mieszczą się w jednym potężnym gmachu. Każdego roku przez Schiphol przewija się prawie pięćdziesiąt milionów pasażerów, którzy nieustannie przemieszczają się z jednego końca terminalu na drugi w poszukiwaniu bramki odlotów, jedzenia czy osoby, która na nich czeka. Gdyby spojrzeć na lotnisko z góry, musi wyglądać jak wielkie mrowisko, w którym trwa nieustanne poruszenie.

Był wrzesień 1995 roku. Ja, Sarah Forsyth z Gateshead, stałam wśród tych tysięcy ludzi z całego świata. Byłam w moim najlepszym ubraniu, miałam staranny makijaż, byłam podniecona i, kiedy przechodziłam przez rękaw, który łączył samolot z halą przylotów, trochę zdenerwowana. Ten dzień - dzień jak co dzień dla tysięcy innych pasażerów - miał być dla mnie pierwszym dniem nowego życia. 

Wszystko zaczęło się kilka tygodni wcześniej. Chris i ja w końcu się rozstaliśmy. Bez goryczy, bez ostrych słów, po prostu oboje zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy sobie pisani i że im bardziej będziemy próbować, tym mocniej będziemy sobie grać na nerwach. Widzieliśmy tylko jedno wyjście, więc bez zbędnych ceregieli podjęliśmy decyzję. Mimo wszystko towarzyszyło mi odczucie, że poniosłam bliżej nieokreśloną porażkę. Mój pierwszy dojrzały związek nie wypalił, a cudowny dom, miejsce, o którym marzyłam przez wszystkie zimne, samotne lata w domu dziecka, miał zostać sprzedany. Byłam potwornie, potwornie smutna. Jednak wiedziałam, że muszę się z tym pogodzić. Poszłam do naszej spółdzielni mieszkaniowej i powiedziałam, że chcemy sprzedać dom i spłacimy hipotekę, jak tylko wpłyną pieniądze. Później pojechałam do mamy. Nie czułam się gotowa, żeby szukać samodzielnie kolejnego lokum, poza tym nie byłam pewna, ile potrwa sprzedaż. Wcześniej nie mogłam sobie pozwolić na zaliczkę, a już z pewnością nie mogłam myśleć o nowym kredycie, który musiałabym zaciągnąć samodzielnie. Więc postanowiłam wprowadzić się do mamy. Nie myślcie, że któraś z nas była tą koniecznością zachwycona. Nie przeżyłam z mamą większej części życia, poza tym wiedziałam, że uważa mnie za trudną i upartą. Kazała mi obiecać, że tym razem będę się porządnie zachowywać - żadnego włóczenia się po nocy, żadnych dzikich imprez. Byłam tak szczęśliwa, że się zgodziłam. Nie ciągnęło mnie do mężczyzn, a poza tym postanowiłam, że czas wreszcie uporządkować swoje życie. Ale mimo wszystko złościło mnie, że jestem traktowana jak niegrzeczne dziecko, które za karę zostaje w szkole po lekcjach, kiedy inni uczniowie mogą wrócić do domu. No i, słusznie czy nie, w dalszym ciągu w dużej mierze winiłam mamę za to, co robił mi tata. W każdym razie mama zgodziła się, żebym się do niej wprowadziła. 

Tym razem nie zmienił się jedynie mój adres. Miesiąc przed rozstaniem z Chrisem zaproponowano mi pracę ze starszymi ludźmi w domu opieki. Przyjęłam ją. Patrząc wstecz, nie bardzo wiem, dlaczego to zrobiłam. Uwielbiałam opiekować się dziećmi i chociaż starsi ludzie byli cudowni, a miejsce, w którym pracowałam, dość przyjemne, jakoś oddaliłam się od obowiązków, które sprawiały mi prawdziwą radość. Opieka nad dziećmi to coś innego niż sprzątanie po staruszkach, którzy mają problemy z nietrzymaniem moczu. Owszem, oni też potrzebowali pomocy i na ogół okazywali ogromną wdzięczność za wszystko, co robiłam, ale nie mogłam poradzić sobie ze świadomością, że mają swoje życie - dzieci i rodziny, a jednak musi się o nich troszczyć ktoś obcy, komu za to płacą. Może było to wynikiem zamieszania i smutku z powodu zerwania z Chrisem i sprzedaży domu. Bardzo prawdopodobne, że cały czas towarzyszyła mi trauma z powodu aborcji. Może wydawało mi się, że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona albo że potrzebna mi zmiana miejsca. Nie ulega wątpliwości, że życie z Chrisem stawało się coraz bardziej klaustrofobiczne. Zmiana pracy też nie pomogła. Nadal byłam smutna i miałam poczucie porażki, tęskniłam do dzieci.

Razem wziąwszy, po kilku tygodniach mieszkania u mamy wrażenie klaustrofobii zamiast maleć, jeszcze się spotęgowało. Czułam się uwięziona, bezużyteczna i żałosna. Gateshead wydawało mi się małe i ograniczające, moja praca - nudna i niesatysfakcjonująca. Aż pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie. Zamieszczono je w jednej z codziennych gazet, które przynoszono mamie do domu. Nie mogę sobie dzisiaj przypomnieć, jaki nosiła tytuł. Na pewno był to jakiś brukowiec. Ogłoszenie obwiedziono małą ramką, w osobnej kolumnie, dzięki czemu wyróżniało się wśród pozostałych. Kiedy je zobaczyłam, pomyślałam, że moje modlitwy zostały wysłuchane. W małym polu widniały słowa: "Poszukiwana pielęgniarka do pracy w żłobku za granicą. Możliwość zakwaterowania". Przeczytałam je raz, ale nie bardzo do mnie docierało. Wydawało się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe - praca, którą kocham, z dala od Gateshead i wszystkich związanych z nim wspomnień.




Wyglądało to tak idealnie, że bałam się, że wszystko sobie wymyśliłam. Bałam się, że jeżeli oderwę wzrok od małej ramki, słowa - wraz z obietnicą, którą niosły - znikną. A jednak usiadłam spokojnie na kanapie w salonie, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i otworzyłam je znowu, pragnąc, żeby ogłoszenie nadal było w gazecie. Było. Przez następną godzinę czytałam je na okrągło. W końcu chwyciłam gazetę i zabrałam ją do kuchni, żeby pokazać mamie. Na niej jednak nie zrobiło wrażenia, co mnie zdenerwowało. Nie umiała dostrzec wszystkich wspaniałych możliwości, które otwierały się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pod warunkiem, że skorzystam z tej niebywałej okazji. Doskonale widziała za to wszystkie minusy i bardzo szczegółowo zaczęła mi je opisywać. Miałam dopiero dziewiętnaście lat. Przeżyłam wieloletnie molestowanie, mieszkałam w domu dziecka, miałam za sobą dwa nieudane związki i aborcję. Dopiero co zaczynałam stawać na nogi... Aha, a wspomniała już, że mam dopiero dziewiętnaście lat? Przecież w tym wieku jest się jeszcze dzieckiem.

Co wiedziałam o firmie, która je zamieściła? Jacy ludzie szukają pielęgniarki, dając ogłoszenie w szmatławcu? Za granicą? Co, do licha, wiem o pracy za granicą? Nie znam słowa w żadnym obcym języku. W tym wszystkim było coś nie tak, nieodpowiedniego dla mnie. Zapomnij, Sarah. Skup się na tym, żeby uporządkować swoje życie tutaj, na miejscu. Ale ja nie miałam żadnego życia. Pojawiła się przede mną cudowna okazja, żeby wszystko odmienić. Był to dar losu, który jak nic mi się należał i miałam zamiar chwycić go w obie dłonie. Kłóciłyśmy się z mamą zaciekle. Sprzeczałyśmy się cały tamten dzień, do później nocy. Moja młodsza siostra stanęła po stronie mamy, nawet mój brat wyraził opinię, że wszystko to brzmi zdecydowanie podejrzanie. Im bardziej mnie ostrzegali, tym bardziej obstawałam przy swoim i tym mocniejsze miałam postanowienie, żeby skorzystać z tej okazji bez względu na wszystko. U dołu ogłoszenia podany był numer telefonu. Kiedy go wybierałam, wiedziałam, po prostu wiedziałam, że w tej chwili moja passa się odmieni. 

Głos po drugiej stronie słuchawki okazał się całkiem miły. Odebrał mężczyzna, który przedstawił się jak John Reece i potwierdził, że szuka wykwalifikowanej pielęgniarki z doświadczeniem do żłobka, z którym był powiązany. Czy mam odpowiednie kwalifikacje, bo nie ma czasu na rozmowy kwalifikacyjne z kimś, kto ich nie posiada? Odebrałam to jako kolejny dobry znak. Z dumą poinformowałam go, że posiadam dyplom NNEB (National Nursery Examination Board) ze szkoły w Gateshead. Mężczyzna był wyraźnie pod wrażeniem. Spytał, jakie mam doświadczenie, więc szczegółowo opowiedziałam o miejscach, w których pracowałam i o dzieciach, którymi się opiekowałam. Wydawał się usatysfakcjonowany moimi odpowiedziami. Następnie spytał, ile mam lat i czy mam paszport. Będzie mi potrzebny, bo - jak zaznaczono w ogłoszeniu - żłobek nie znajdował się w Wielkiej Brytanii, a w Amsterdamie. Od razu mi się to spodobało, więc mu to powiedziałam. Wyjaśniłam też, że chociaż mam dziewiętnaście lat, wyjeżdżałam już za granicę i mam ważny paszport. Rozmowa się ciągnęła, a ja z dreszczem podniecenia zorientowałam się, że najwyraźniej zaimponowałam Johnowi. Powiedział, że wszystko, czego się dowiedział, brzmi obiecująco. Po pół godzinie zadał mi kilka osobistych pytań - jak wyglądam, czy jestem czysta i schludna, jak się zwykle ubieram, czy lubię wychodzić wieczorami i czy uważam się za intro- czy ekstrawertyczkę. Powiedział, że musi uzyskać te wszystkie informacje, ponieważ znalezienie pielęgniarki, która ma się opiekować cudzymi dziećmi, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i chce mieć pewność, że się nadaję. Poprosił mnie, żebym dostarczyła referencje od obecnego i poprzedniego pracodawcy i zakończył rozmowę, mówiąc, że za kilka dni skontaktuje się ze mną jego asystentka i powiadomi mnie, czy dostałam posadę. Kiedy odkładałam słuchawkę, byłam pewna, że dobrze mi poszło i że całkiem możliwe, że dostanę pracę moich marzeń. Pobiegłam z powrotem do pokoju i pochwaliłam się mamie. Zmierzyła mnie spojrzeniem, które dosadnie wyrażało, że ma mnie za idiotkę.




Zgodnie z zapowiedzią Johna Reece’a zadzwoniła do mnie jego asystentka. Odezwała się któregoś wieczoru, kiedy wróciłam z pracy z domu opieki. Powiedziała, że otrzymali moje referencje i że są imponujące. I że ma dobrą wiadomość. Dostałam pracę. Byłam wniebowzięta. Udało mi się! Miałam zacząć nowe życie w niewiarygodnie ekscytującym mieście, wykonując pracę, którą uwielbiam. Myślałam, że eksploduję ze szczęścia. Asystentka Johna wydawała się bardzo miła. Już w chwili, kiedy odbierałam telefon, miałam wrażenie, że nadajemy na tych samych falach. Powiedziała, że sama jest z wykształcenia pielęgniarką i opowiedziała mi o żłobku. Umowa o pracę miała być na początek na sześć miesięcy z możliwością przedłużenia, jeżeli się sprawdzę. Poinformowała mnie, jaką będę otrzymywać pensję. Kwota nie była zawrotna, ale kobieta wyjaśniła, że nie będę płaciła za mieszkanie. Dostanę własny pokój w mieszkaniu w centrum miasta wraz z innymi osobami, które zatrudnił wcześniej John. Poza tym obiecała, że osobiście wyjedzie po mnie na lotnisko, zawiezie mnie do mieszkania i pomoże mi się zaaklimatyzować przed pracą, którą rozpocznę następnego dnia. Wszystko, co powiedziała, sprawiło, że ogarniało mnie coraz większe podniecenie.

Asystentkę Johna nazwę Sally. Nie jest to jej prawdziwe imię. Długo się zastanawiałam, czy powinnam je zdradzić. Nie ma żadnych prawnych przeszkód, żebym to zrobiła i wiele osób może być zaskoczonych - biorąc pod uwagę to, co się potem wydarzyło - że postanowiłam ją chronić i użyć pseudonimu. Mam powody, żeby tak postąpić. Po przeczytaniu dalszego ciągu historii będziecie mogli ocenić, czy waszym zdaniem są słuszne. Sally poinformowała mnie, że pracę zacznę z początkiem września i że wkrótce prześle mi bilet na samolot do Amsterdamu. Ponieważ miałyśmy się zobaczyć dopiero kiedy dotrę na Schiphol, poprosiła mnie, żebym opowiedziała, jak wyglądam. Zrobiłam to. Podałam, ile mam wzrostu, jakiego koloru mam włosy i oczy, w co będę ubrana. Ona opisała siebie - mniej więcej, ale byłam pewna, że ją jakoś rozpoznam. 

Do wyjazdu zostało tylko kilka tygodni, ale dni wlekły się niemiłosiernie. Byłam nieustannie podniecona, zdeterminowana, żeby zostawić za sobą dawne życie. I gorączkowo przebierałam nogami, żeby poznać Amsterdam. Nigdy nie byłam w Holandii, więc poszłam do biblioteki i pożyczyłam przewodniki, które opisywały wszystko, co można by chcieć wiedzieć o Amsterdamie. Zaskoczył mnie fakt, że chociaż miasto to jest stolicą Holandii - czy Królestwa Niderlandów, jak oficjalnie nazywa się ten kraj - nie ma tam siedziby holenderskiego rządu ani najważniejszych organizacji - policji, sądu i wszystkich zagranicznych ambasad, które mieściły się w oddalonej o prawie sto kilometrów Hadze. Z tego, co pisano w książkach, Amsterdam jest głównie ośrodkiem kulturalnym i biznesowym. No i, przede wszystkim, popularnym miejscem turystycznym. Nazywa się go Wenecją Północy i jest piątym najczęściej odwiedzanym miastem w Europie, zwłaszcza przez Brytyjczyków. Studiowałam przewodniki i fotografie. Zakochałam się w architekturze - siedemnastowieczne drewniane budynki wzniesione przy czterech słynnych półkolistych kanałach sprawiały wrażenie żywcem wyjętych z baśni Hansa Christiana Andersena. Wyobrażałam sobie, że mieszkam w jednym z nich, jeżdżę do pracy na rowerze ścieżkami wzdłuż kanałów, jak każdy prawdziwy mieszkaniec Amsterdamu. Uśmiechnęłam się, czytając nieśmiałe wzmianki o dwóch największych atrakcjach turystycznych miasta - kawiarniach, które półlegalnie sprzedawały marihuanę i haszysz, i niesławnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, w której setki prostytutek bezwstydnie kuszą klientów przez wysokie szyby. Nigdy nie próbowałam narkotyków, a Dzielnica Czerwonych Latarni wydała mi się wyjątkowo zapuszczona. Ale przewodniki podkreślały, że Amsterdam jest miastem tolerancji i wolności. Miał nawet motto: "Dzielni, zdecydowani, miłosierni". A skoro rząd holenderski od lat pozwalał na funkcjonowanie kawiarni i kontrowersyjnych okien wystawowych, jakie miałam prawo krytykować? 

Mama, oczywiście, na wszystko patrzyła inaczej. Była coraz bardziej zdenerwowana moim wyjazdem z Gateshead i wątpiła, czy jestem wystarczająco dojrzała, żeby poradzić sobie w mieście tak barwnym i potencjalnie niebezpiecznym jak Amsterdam. Zamartwiała się też moimi odpowiedziami za każdym razem, kiedy zaczynała temat. Słusznie uważała je za naiwne i płytkie. Narkotyki, prostytucja, pokusy nocnego życia wielkiego miasta... W ciągu ostatnich paru lat zdążyłam się kilka razy nieźle zakręcić, w dodatku w miejscowości względnie bezpiecznej, jaką było Gateshead. Jak pomyśli, co się, do cholery, stanie, kiedy znajdę się z dala od jej dyscypliny i wpływu? Skończy się tym, że będę balować całymi nocami, palić zioło (jak trafnie je nazywała) i w końcu mnie zwolnią z pracy za złe wypełnianie obowiązków. A potem, oczywiście, będę chciała, żeby to ona mnie ratowała.

- Wielkie dzięki, Sarah, ale dość już miałam problemów z twoim ojcem, molestowaniem, twoim domem dziecka i całą resztą. Muszę myśleć o twojej siostrze i bracie. Może zastanowiłabyś się, jak oni się czują? 

Oczywiście, nie słuchałam. Nie mogłam. Zatykałam uszy. Oczy zaślepiała mi pełna blasku przyszłość, która czekała na mnie w Amsterdamie, Wenecji Północy. Powiedziałam więc mamie, że będę zupełnie bezpieczna.

- Nie zamierzam spędzić dużo czasu w Dzielnicy Czerwonych Latarni - w moim głosie słychać było sarkazm, kiedy wypowiadałam to zdanie - i absolutnie nie interesują mnie narkotyki ani kawiarnie, które nimi handlują. A jeżeli chodzi o brata i siostrę. Cóż, może po prostu mi zazdroszczą. 

Ale żadne moje słowa nie były w stanie przekonać mamy, że naprawdę będę tam bezpieczna. Życie z ojcem przez te wszystkie lata uzmysłowiło jej brutalną prawdę, że bez względu na to, jak dobre intencje ma kobieta, źli mężczyźni potrafią tak manipulować, żeby zawsze zdobyć to, czego chcą. Z doświadczenia wiedziała, że to, czego na ogół chcieli, sprowadzało się do pieniędzy i seksu. A jeżeli jeszcze dodać do tej mieszanki narkotyki, zwłaszcza legalny handel nimi... Dopiero teraz rozumiem, dlaczego wychodziła z siebie ze zmartwienia. 

Już w drodze na lotnisko zatrzymała samochód, odwróciła się do mnie i usiłowała mi powiedzieć, że jeszcze nie jest za późno, że nie muszę jechać. Mogę zostać u niej, wrócić do starej pracy i, ciężko harując, odbudować moje życie w Gateshead. Ale nie słuchałam. Nie chciałam odbudowywać starego życia. Chciałam wieść całkiem nowe, ekscytujące życie w jednym z najbardziej czarujących miast na świecie. W miejscu, które niosło obietnicę i możliwości; miejscu, którego motto mówiło o miłosierdziu.
 


 
CDN. 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz