Stron

poniedziałek, 26 września 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LXI

ŻYCIE PO ŚMIERCI -

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 


 

III

ODWIEDZINY Z ZAŚWIATÓW

Cz. III

 
 
 
 
 
PANI W SELEDYNOWEJ SUKNI
 
 
 Niezwykłą przygodę z dziedziny okultyzmu przeżył znany angielski chirurg doktor Marsvield. Doktor siedział kiedyś w lokalu, w którym chętnie i często bywał. Było jeszcze dość wcześnie i restauracja była prawie pusta. Lekarza, jak zwykle, obsługiwał George, młody kelner pochodzący z wyspy Man. Lekarz ze zdziwieniem zauważył, że na powitanie George nie tylko jemu się ukłonił, lecz także pustemu krzesłu obok. Lekarz zdziwił się jeszcze bardziej, gdy kelner - odebrawszy zamówienie - spytał: 
 
- A dla pani?
 
-  Pani? Dla jakiej pani? - spytał doktor, rozglądając się dookoła. Nigdzie w pobliżu nie zobaczył żadnej kobiety. Czyżby kelner już o tak wczesnej porze był pijany? - Przepraszam - odrzekł doktor uprzejmie - lecz którą panią ma pan na myśli? 
 
Kelner zrobił strapioną minę.
 
- Mam na myśli pana towarzyszkę, panie doktorze - wyjąkał.
 
- Ależ ja nie jestem w towarzystwie żadnej pani - ostro zaprotestował lekarz. Nie podobało mu się, że kelner próbuje mu zrobić kawał.
 
- Ależ proszę pana - kelner był coraz bardziej zmieszany - pan doktor chyba żartuje. Widzę wyraźnie pana towarzyszkę, jak się uśmiecha z pana żartu.
 
- A więc widzi pan obok mnie przy stole jakąś panią. Może więc mi ją pan opisze.
 
- Oczywiście - zawołał skwapliwie George, wyraźnie zaskoczony takim obrotem sprawy. - Ta pani ma na sobie seledynową suknię, brązowe rękawiczki, brązowy kapelusz z rozciętym piórkiem, na szyi zaś mały, złoty łańcuszek, na którym wisi broszka przedstawiająca wieloramienne bóstwo indyjskie. Oko tego bóstwa zrobione jest z rubinu, który ma dziwny ogień.
 
- A ja panu oświadczam, że takiej pani przy moim stoliku nie ma, a nawet nie znam żadnej, dla której odpowiedni byłby ten opis.
 
- O ile się nie mylę, to ta pani jest Azjatką - mówił dalej kelner niewzruszonym tonem.
 
- Pan się myli - krzyknął doktor zirytowany i oburzony takim potraktowaniem jego osoby. - Proszę, niech pan przyniesie zamówione wino.
 
Słysząc podniesiony głos klienta, przy stoliku zjawił się pan Harting, właściciel lokalu, aby sprawdzić, co tak wzburzyło gościa.
 
- Czy widzi pan w moim towarzystwie Hinduskę lub jakąś inną panią w seledynowej sukni? Czy ma ona dziwną broszkę na szyi? - spytał doktor Marsvield gospodarza. 
 
- Bardzo mi przykro, lecz niestety nikogo nie widzą brzmiała odpowiedź.
 
- W porządku, lecz pana kelner twierdzi, że ją widzi. 
 
Oczywiście, biednemu kelnerowi jeszcze tego samego wieczora wypowiedziano pracę. Kiedy doktor Marsvield powrócił do domu, nie myślał już o incydencie w restauracji. Jego zdaniem kelner był pijany i w tym stanie po prostu zakpił sobie z poważnego gościa. 
 
Po kilku dniach doktor napisał list do starego przyjaciela Leslie Ovensa, poważnego pisarza, który wiele jeździł po świecie, a ostatnio osiedlił się w Irlandii. W liście dokładnie opisał zdarzenie z kelnerem, wyrażając przypuszczenie, że może materiał ten przyda się przyjacielowi przy pisaniu jakiejś powieści. Było mu bowiem wiadomo, że literaci zawsze polują na ciekawsze tematy, które można by później wykorzystać. Doktor Marsvield bezzwłocznie otrzymał od przyjaciela odpowiedź, która poruszyła go do głębi. Pan Ovens pisał bowiem, że właśnie tego samego dnia jego młoda żona uległa wypadkowi samochodowemu. Pani Ovens była, o czym doktor nie wiedział, Euroazjatką. Co najdziwniejsze, tego dnia, w którym doktor miał scysję z kelnerem, pani Ovens miała na sobie seledynową suknię, którą kelner rozpoznał na niewidzialnej pani. Miała również na złotym łańcuszku dziwną, egzotyczną broszkę z rubinem, dokładnie opisaną przez George'a. Pan Ovens pisał dalej przyjacielowi, że ostatnie słowa umierającej brzmiały: 
 
- Gdyby tu był twój przyjaciel, doktor Marsvield, może by mnie uratował. 
 
Chirurg długo zastanawiał się nad dziwnym zdarzeniem, dochodząc w końcu do wniosku, że kelner był po prostu jasnowidzem. Ta okoliczność pozwalała mu spostrzegać ciała astralne, niewidoczne dla oka przeciętnego człowieka, dostrzegającego tylko przedmioty materialne.
 
 
 
 
 
MEDIALNE MANIFESTACJE
 
 
 W Lipcach pod Charkowem występowały w latach 1853-1856. Od tego czasu na świecie zanotowano więcej podobnych wypadków, nawet w czasach nowszych i najnowszych. Lecz tu, tymi dziwnymi zdarzeniami zajął się sąd, prokurator, żandarmeria i wojsko. Tak więc materiał do tego artykułu wziąłem wprost z protokołów urzędowych. Nie jest więc ani zmyślony, ani fryzowany, jakby to chętnie potraktował ktoś o prymitywnych poglądach materialistycznych, chociaż dziś jako tako wykształcony człowiek wie, iż materia jako taka właściwe nie istnieje, a wszystko co nas otacza to różne postacie skupienia energii. Niniejszy tekst opracował sławny rosyjski parapsycholog A.M. Aksionow, żyjący w ubiegłym stuleciu. Jego prace z parapsychologii przetłumaczono na wiele języków.
 
Do sądu powiatowego w Charkowie wpłynęło latem 1853 roku pismo kapitana oddziału konnicy Siergieja Szendaczenko, powiadamiające sąd, że w jego domu dzieją się rzeczy niezgodne ze zdrowym rozumem i rozsądkiem. Ponieważ dla sądu pojęcie parapsychologia, zwana wtedy spirytyzmem, okultyzmem nie istniało, postanowiono do końca wyjaśnić wyczyny chuligańskie jakiegoś nieznanego łobuza. Sprawa była bowiem poważna; bardzo rozpowszechnione wówczas były sprawy o podpalenie, a w tym przypadku również spłonęło obejście... Na przykład w lipcu 1853 roku pożar strawił wiele gospodarstw, a sprawcy nie udało się w żaden sposób wykryć. Wysoki Sąd przypomniał sobie, że podobne wypadki były już kiedyś notowane w jednym z pobliskich powiatów, przy czym podobno słyszano przy tej okazji dziwne i niczym nie usprawiedliwione hałasy, stukania, uderzenia w ściany i drzwi. Było to w gospodarstwie wdowy Rozdiakonowej. Sąd nie ustalił wtedy nic. Dla pewności polecił jednak babę opiece boskiej i tam kazał kierować dalsze skargi. Wypadki w Lipcach nie różniły się zbytnio od tych, o których szeroko mówi się wśród ludu w całej Rosji. Różnica polegała jedynie na tym, że społeczeństwo ma więcej zaufania do zwykłego policjanta jako przedstawiciela władzy, niż uczonego, na którego urząd patrzy podejrzliwym okiem. Ale powróćmy do sprawy Lipiec. W protokole sądowym z dnia 23 sierpnia 1853 roku rejonowy komisarz policji zawiadamia sędziego powiatowego w Charkowie, że wczoraj zgłosił się kapitan Szendaczenko i oświadczył, iż w jego domu nadal występują niesamowite rzeczy. Złożył też zeznanie na piśmie następującej treści:
 
- Zwołałem komisję składającą się z przedstawiciela starostwa, sołtysa, miejscowego policjanta oraz z urzędnika akcyzy, aby poświadczyli, co się właściwie dzieje w moim mieszkaniu. Widocznie działały tu jakieś siły pozaziemskie, bo okna były powybijane, naczynia potłuczone, a ordynans pokaleczony nożem. "Coś" powyrzucało też żywność z beczek i skrzyń. Nad ranem około trzeciej - pisze kapitan Szendaczenko - w pokoju powstał niesamowity hałas. W powietrzu latały cegły. Dzieża z ciastem i walizka znalazły się nagle na środku izby. Latające przedmioty zmusiły obecnych do bezładnej ucieczki. Wtedy hałas trochę się zmniejszył, lecz cegły nadal latały w powietrzu. Po południu, około godziny drugiej, nagle zaczęło się palić łóżko. Na szczęście byłem wtedy wraz z żoną w pokoju, więc ugasiliśmy pożar. Po chwili łóżko znów zaczęło się palić i to równocześnie w trzech miejscach. Kiedyśmy ugasili i ten ogień "coś" zaczęło rzucać w okno cegłami i wybiło cztery szyby. Z uwagi na duże straty materialne postanowiłem przeprowadzić się do innego mieszkania. 
 
W opuszczonym budynku przez osiem dni był względny spokój. Wobec tego kapitan postanowił powrócić do dawnego mieszkania. Przez dwa dni była cisza, tylko w kuchni można było usłyszeć jękliwe westchnienia i żałosne odgłosy jakby maltretowanego człowieka. Po trzech dniach manifestacje rozpoczęły się od nowa. Ktoś niewidzialny znów zranił nożem ordynansa kapitana. Nazajutrz postanowiono więc wprowadzić wszelkie możliwe środki ostrożności.
 
- W kuchni - relacjonuje dalej kapitan - ulokowałem żołnierza i trzech chłopów. W pokoju jednego żołnierza. Mimo to ktoś ciągle rzucał we mnie kamieniami, a także w urzędnika starostwa i inne osoby. Nikomu z nas nie udało się wykryć sprawcy tych napaści. 
 
Drugi raport do sądu powiatowego napisał sołtys. Zawiadamiał w nim, że "coś" rzucało kamieniami w mieszkaniu kapitana Szendaczenko, wybijając w sumie 16 małych szyb w oknach kuchni i pokojach mieszkalnych. Poza tym "coś" wylało w pokoju kilka wiader wody, których to wiader poprzednio tam nie było. Ze strychu spadały liczne kamienie i trafiały w ludzi. W pewnej chwili zapalił się słomiany dach stodoły, od czego spaliła się sąsiednia chata i to w biały dzień, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Służba ratownicza zapobiegła rozprzestrzenianiu się ognia. 
 
Kapitan Siergiej Szendaczenko osobiście wysłał też raport do sądu, w którym wspominał, iż jakieś nieznane mu siły wyprawiają dziwne harce, rzucają garnkami i przyborami kuchennymi o ścianę. Na pomoc wezwał też miejscowego popa, aby ten wyświęcił "przeklęte" miejsce, lecz i te zabiegi nie odniosły żadnego skutku. Mimo strachu, jaki nim owładnął, kapitan Szendaczenko postanowił pójść na przetrzymanie sił nieczystych. Tymczasem na strychu "coś" porozbijało wszystkie łamliwe przedmioty. Rozrzuciło i pomieszało na podłodze proso i mąkę. W piwnicy, gdzie były zimowe zapasy, powywracało beczki z ogórkami i kapustą. Po południu znów zaczął się palić dach, tym razem na mieszkaniu kapitana. Nie można było wejść na strych, bo "coś" rzucało ratownikom w twarz cegły i palące się głownie. W protokole szóstym, napisanym przez urzędnika akcyzy, oświadcza się, że sprowadzono popa, lecz kiedy zaczęto śpiewać nabożne pieśni, rzucało kamieniami i kawałkami cegieł do kropielnicy, a z duchówki pieca, poprzez zamknięte drzwiczki, wyleciał żelazny garnek z wodą, chociaż w kuchni nie było nikogo. 
 
Liczne inne sprawozdania i raporty skierowane do sądu nie wnoszą w zasadzie niczego nowego. Relacje powtarzają się: Przedmioty nadlatują znikąd. Są widoczne dopiero wtedy, kiedy "lecą". W każdym razie ogień wybuchał kilkakrotnie. Spaliła się stodoła i chałupa, a od nich zajęło się kilka dalszych chat. Gęsie pióra z worków znajdowano rozrzucone w różnych miejscach. Ważnym szczegółem jest tu fakt, iż spośród kilkunastu różnych raportów i sprawozdań skierowanych do władz, wszystkie w swej treści są zbieżne i nie przeczą sobie w żadnym szczególe. Wszystkie mówią dokładnie to samo.

Po ostatnim pożarze w dniu 25 października skończyła się udręka biednego oficera. Nagle wszystko ustało. Okoliczni chłopi wyrażali przypuszczenie, iż winę za to całe zamieszanie ponosi pewien włóczęga, pijak, którego kapitan kazał zamknąć kiedyś do aresztu za wyprawianie brewerii i awantur. Pijak ten odgrażał się podobno, że po śmierci zemści się na nim. Włóczęga ten krótko potem zmarł. Czy jego pogróżki można było brać poważnie? Gdyby wszystkie groźby sprawdzały się, to ludzkość dawno już przestałaby istnieć. Do wywołania zjawisk, które wyżej opisano, potrzebny jest przede wszystkim czynnik pobudzający, czyli ktoś, kto daje w tym kierunku impuls. Takich osobników jest wielu. Wszak człowiek, umierając, nie staje się na tamtym świecie od razu inny, lepszy. Jego ewolucja w kierunku doskonalenia się trwa długo. Tak twierdzą istoty z tamtego świata, przemawiające przez media w transie; ta ewolucja jest także zależna od poziomu intelektualnego, etycznego i od uświadomienia za życia. Ale to jeszcze i tak nie wszystko. Taka istota, pozbawiona ciała doczesnego, potrzebuje odpowiedniego ładunku energii, aby móc się nam, żywym, widocznie zamanifestować. I w tym tkwi najtrudniejszy do wytłumaczenia problem. Potrzebne tu jest medium - pośrednik - z którego istota, z naszego punktu widzenia niematerialna, może czerpać energię. W każdym razie nie podlega dyskusji, że kapitanowi Szendaczenko chciał ktoś zaszkodzić i znalazł w jego otoczeniu osobnika, nadającego się znakomicie do tego celu, kogoś, z którego można było łatwo czerpać energię. 
 
Dalszych dochodzeń w sprawie wydarzeń w miejscowości Lipce nie prowadzono. Ponieważ wydarzenia te były kiedyś bardzo głośne w całej carskiej Rosji, jest rzeczą pewną, iż można o nich przeczytać w gazetach z tamtych czasów, znajdujących się w bibliotekach, które uszły wojennym pożogom.
 
 
 
 
 
ZJAWY ZMARŁYCH ZWIERZĄT
 
 
 Prof. dr Emil Mattiesen, autor znanego 3-tomowego dzieła pt.: "Życie po śmierci" jest zdania, że zwierzęta o wyższym rozwoju psychicznym bezsprzecznie - tak jak człowiek - kontynuują swe życie po swej fizycznej śmierci. Problem ten, poruszany już kilkakrotnie przez parapsychologów, nie jest do końca wyjaśniony. Wiadomo, że zwierzęta domowe na przykład, przywiązane za życia do człowieka, ukazują mu się po śmierci. Zdjęcie takiej zjawy wykonano między innymi na jednym z seansów u pułkownika żandarmerii Norberta Okołowicza w Warszawie. Na przeszkodzie w zdobyciu bliższych wyjaśnień stoi brak możliwości porozumienia się ze zwierzęciem. Zwierzę nie potrafi mówić. My zaś, naszym tępym umysłem, nie potrafimy się wczuć w psychikę zwierząt. 
 
Znany szwajcarski parapsycholog, Georg Sulzer, opisuje w swych pracach liczne wypadki, kiedy zmarłe (celowo używam tego określenia) psy ukazywały się swym paniom lub gospodarzom. Osoby medialne - kontynuuje dalej prezes Sulzer - mają dar widywania nie tylko zmarłych ludzi, ale także i zjaw zwierząt. Różne zwierzęta są związane psychicznymi więzami sympatii z człowiekiem. Lecz bywa i na odwrót. Nieraz chłop na wsi zapłacze nad ulubionym koniem, który zdechł nagle wskutek wypadku przy pracy. Takie "więzy" obowiązują także i na tamtym świecie. Pewna jasnowidząca znajoma Sulzera opowiadała mu, że zjawa jej zmarłej psiny przez długie lata chodziła za nią, widoczna tylko dla swej pani. Ciała astralne zwierząt czerpią energię do zmaterializowania się nawet z osoby swej byłej pani. Jak to robią, tego nie wiemy... W jednej ze swych prac wspomina pan Sulzer o własnym kocie. Kot ten przebywał w rodzinie Sulzerów przez pełne dwanaście lat. Miał on zwyczaj punktualnie o godzinie dwunastej przychodzić do jadalni, gdzie był już przygotowany dla niego talerzyk z jedzeniem. Talerzyk stał zawsze w tym samym miejscu. Wchodząc do jadalni kot cicho miauczał, dając znać o swojej obecności. Kiedy zwierzę na stare lata zachorowało, leżało na dywaniku w pobliżu gorącego pieca i tam mu też noszono jedzenie. Kiedyś, podczas obiadu, usłyszano w kącie znane miauknięcie. Spojrzeliśmy w tym kierunku, lecz nie było tam nikogo. Tknięci przeczuciem przeszliśmy do drugiego pokoju, gdzie stał piec. Przy nim leżał kotek. Był martwy. 
 
Angielska gazeta "Morning Post" pisała o pewnej pani, która była bardzo zmartwiona zgonem ulubionego spaniela. Stale o nim myślała. Ta okoliczność pozwoliła pieskowi naładować się energią, czerpaną ze swej pani. Dało mu to także możność zmaterializowania się. Pies ukazał się kiedyś w towarzystwie małego pudelka. Kiedy zdarzenie to opowiedziała swym sąsiadom, ci od razu zrozumieli o kogo chodzi. Był to ich niedawno zmarły pies, o czym właścicielka spaniela już wiedzieć nie mogła. 
 
Francuski astronom i parapsycholog światowej sławy, Camil Flamarion opisuje w jednej ze swych książek następujący wypadek. Znajomy, młody człowiek miał inteligentnego, lecz bardzo agresywnego psa. Z powodu licznych skarg rodzice chłopca postanowili dać psa do uśpienia. Synowi nie wspomniano o tym ani słowem. Któregoś dnia chłopiec usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe i zobaczył w nich swego psa, który wszedłszy do mieszkania położył się u nóg chłopca, kiedy jednak chciał psa pogłaskać, zwierzę znikło. Chłopiec przeczuwając najgorsze, pobiegł do telefonu i wykręcił numer instytutu weterynarii.
 
- Tak - odpowiedziano mu - niedawno była tu jakaś pani ubrana na czarno i oddała psa do uśpienia. Pies od kilku minut już nie żyje. 
 
Przed ogłoszeniem tej historii redakcje gazet dokładnie sprawdziły przebieg wydarzenia i relacje świadków. 
 
Do grona najbardziej znanych parapsychologów zajmujących się światem zwierzęcym należał angielski teolog Charles Tweedale. Przedstawił on w swych pracach kilka wręcz niewiarygodnych wydarzeń, których był osobiście świadkiem. I tak kiedyś na przykład ukazała się w jego domu zjawa zmarłej przyjaciółki jego ciotki w towarzystwie psa, który także już nie żył. Pies zdechł przed dwunastu laty. Natomiast ciotka zmarła sześć lat później. Nim cokolwiek się pokazało, obecni usłyszeli warczenie i słabe szczekanie. Początkowo nie wiedziano, co to ma znaczyć, sądzono, że może jakiś brzuchomówca pozwolił sobie na kawał. Dopiero po chwili ukazały się zjawy w całej okazałości. Powyższy wypadek, opisany tu w skrócie, w całości podaje pan Tweedale w swej książce: "Man's Survival after Death". 
 
Zdaniem europejskiego specjalisty z zakresu anatomii F.W. Pawłowskiego, zajmującego się także parapsychologią, najczęściej zjawiają się zmaterializowane wiewiórki, psy, koty i ptaki. Pułkownik Norbert Okołowicz wspomina o małpoludzie pojawiającym się na seansach z Frankiem Kluskim. Odbywały się one wprawdzie w półmroku, lecz obecni mogli dotknąć sierści zjawy o zapachu jakby mokrego psa. Znany w okresie międzywojennym dr med. Max Moecke, pisze w swych wspomnieniach, że kiedyś udało mu się narzucić obecnym wrażenie zmaterializowanego lwa. Uczestnicy seansu ze strachu powskakiwali na stoły. Afrykańscy magowie potrafią narzucić widzowi wizję jadowitego węża. Taki wypadek opisuje znany pisarz powieści kryminalnych, Edgar Wallace w swych pamiętnikach, kiedy to będąc jeszcze młodym człowiekiem, pracował jako sanitariusz w koloniach angielskich w Afryce. Fakty są bezsporne. Ciekawy jest jednak sposób, w jaki się to odbywało. Czy drogą sugestii? 
 
Czytając o problemach z dziedziny parapsychologii nadal błądzimy po omacku. Tworzymy teorie oparte na domysłach. Kto uważa się za wybitnie inteligentnego, ten się z takich wydarzeń śmieje. No cóż, w tej kwestii wszystko zależy od tego, kogo na co stać. Angielski marszałek polny, lord Wolseley, wspomina w swej biografii, że w jego obecności zmaterializowała się kiedyś foka oraz jakieś rzadkie zwierzę występujące w Indiach. W roku 1923 w Niemczech ukazała się książka generała Józefa Petera, w której przedstawił około 50 znanych i udokumentowanych wypadków materializacji zwierząt. 
 
Znaną osobistością w sferach parapsychologów jest Anglik Frederic Scultorp. Ma on rzadko spotykany dar bilokacji, czyli wysyłania swego ciała astralnego w dowolnym czasie i na duże odległości (Scultorp opisał swe przeżycia w książce: "Moje przeżycia w świecie duchów"). Frederic Scultorp zajmuje się bilokacją od kilkudziesięciu lat. W rozdziale swej książki o zwierzętach pisze m.in., że zwierzęta przechodzą na tamten świat łatwo i bez trudności. Jeżeli chodzi o zwierzęta drapieżne, zatracają one z czasem zamiłowanie do polowań. Wszak jedzenie jest im już niepotrzebne. Zresztą siła fizyczna, tak ważna w naszym życiu "tutejszym", tam nie znaczy nic. 
 
Ciekawe zdolności miał pies pewnej mieszkanki Weimaru, pani Freytag-Loringhoven. Potrafił on rozwiązywać trudne zadania matematyczne. Zwierzę wyszczekiwało swe wypowiedzi według wcześniej uzgodnionego kodu. Jego błyskawiczne i bezbłędne odpowiedzi wzbudzały zdumienie, a jego pani była z psa niesłychanie dumna. Była przekonana, że pies swą inteligencję zawdzięcza jej pedagogicznym uzdolnieniom. Było obojętne, z kim pies miał do czynienia; doświadczenia zawsze się udawały. Niektóre osoby przypuszczały, że pies, jak i sławne w historii konie elberfeldzkie, miał zdolności telepatyczne... Zdaniem doświadczonych parapsychologów problem jednak był znacznie prostszy. Tak pies, jak i wspomniane konie miały kwalifikacje medialne. Możliwe także, że ktoś z obecnych podświadomie im pomagał - pośredniczył. Takie wypadki zdarzają się często u ludzi. Wszak spotyka się media o intelektualnym poziomie analfabetów, które w transie rozmawiają licznymi, nieraz nawet martwymi językami. Na tej zasadzie działają też tzw. wirujące stoliki, które "pośredniczą" i pomagają się wypowiadać istotom z innego świata.
 
 
 
PS: W następnej części nowy podtytuł:  
"Moje kontakty z tamtym światem".
 
 
CDN. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz