Stron

wtorek, 11 października 2022

DO PRZYJACIÓŁ MOSKALI... - Cz. II

CZYLI FELIETONY OBRAZUJĄCE

(I PRÓBUJĄCE ZGŁĘBIĆ)

ISTOTĘ RUSKIEJ MENTALNOŚCI

 

 
 
DZIŚ ZAPRASZAM NA FELIETON JEDNEGO Z TYCH PISARZY I POLITYKÓW DRUGIEJ RZECZPOSPOLITEJ, KTÓRYCH BEZWZGLĘDNIE SZANUJĘ, A MAM NA MYŚLI PUŁKOWNIKA IGNACEGO MATUSZEWSKIEGO - CZŁOWIEKA KTÓRY STANOWI DLA MNIE (PRÓCZ MOŻE JESZCZE WALEREGO SŁAWKA I OCZYWIŚCIE MARSZAŁKA - ALE TEN JEST POZA WSZELKĄ SKALĄ WIĘC JAKOBY SIĘ NIE WLICZA) WZÓR DO NAŚLADOWANIA (TO WŁAŚNIE ON ZORGANIZOWAŁ EWAKUACJĘ POLSKIEGO ZŁOTA WE WRZEŚNIU 1939 DO FRANCJI, ABY NIE WPADŁO W NIEMIECKIE RĘCE). FELIETON (I WYWIAD Z HAMILTONEM ARMSTRONGIEM) POWSTAŁ W CZASIE DRUGIEJ WOJNY, W OKRESIE NAJWIĘKSZYCH TRIUMFÓW NIEMIECKICH, GDY WEHRMACHT PODCHODZIŁ JUŻ DO MOSKWY I UPADEK TEGO MIASTA BYŁ TYLKO KWESTIĄ CZASU - A UKAZAŁ SIĘ W LONDYNIE W TAMTEJSZYCH "WIADOMOŚCIACH POLSKICH". TEMATYKA ROSYJSKA NIE STANOWI DLA MATUSZEWSKIEGO GŁÓWNEGO ODNIESIENIA, A JEDYNIE TŁO NAŁOŻONE NA TRAGICZNE WOJENNE DZIEJE POLSKIE I NIE BRAKUJE TAM ODNIESIEŃ ZARÓWNO DO NIEMCÓW, DO NASZYCH BRYTYJSKICH SOJUSZNIKÓW, JAK RÓWNIEŻ DO CZASÓW PRZEDWOJENNYCH. 
ZATEM ZAPRASZAM DO LEKTURY:
 
 
 
IGNACY MATUSZEWSKI
ŻOŁNIERZ-POLITYK-PUBLICYSTA
ZWYKŁY - NIEZWYKŁY CZŁOWIEK
 

 

 
 WOLA POLSKI
(5. października 1941 r.)
 
 
(ROZMOWA Z HAMILTONEM ARMSTRONGIEM z 1932 r.)
 
 
 
 Natrętnie przypomina mi się rozmowa sprzed lat niespełna dziesięciu. Rozmowa, którą miałem w Warszawie z p. Hamiltonem Armstrongiem, redaktorem nowojorskich "Foreign Affairs". Nie prosiłem wówczas mego gościa o upoważnienie do ogłoszenia jego poglądów - nie czuję się więc i dziś uprawniony do ich powtarzania. Natomiast wolno mi przytoczyć to co sam wówczas mówiłem. Tem więcej, że po tej rozmowie dałem wyraz swym poglądom w formie bardziej oczywiście umiarkowanej - w podpisanym przeze mnie artykule "Gazety Polskiej".  
 
Chodziło o Pomorze. - A oto dość wiernie bieg moich ówczesnych rozważań.
 
- Błędem jest, gdy ktokolwiek uważa zagadnienie Pomorza za "drobną" sprawę, za "pomyłkę graniczną" albo za "niesprawiedliwość wobec Niemiec". Jeszcze większym błędem jest, że sprawę tę da się załatwić w drodze jakiegoś "kompromisu", t.zn. w drodze ustępstw ze strony Polski. Tragikomiczną zaś naiwnością są pomysły "rozwiązania" tego zagadnienia w drodze głosowań Ligi Narodów, art. 19 paktu, na jakiejś konferencji przy jakimś stole obrad, przez głosowania jakichś "mężów stanu". Co więcej, nawet ewentualne głosowania tak czcigodnych instytucyj, jak parlament angielski, kongres amerykański czy francuska izba deputowanych, też nic tu nie zmienią i do żadnych rezygnacyj nas nie skłonią. Choć rzecz szczególna, że jednocześnie i Mussolini i Paul-Boncour, nacjonaliści niemieccy i radykałowie francuscy - są zadziwiająco jednomyślni w tym punkcie: zastosowania art. 19 do Polski, dokonania rewizji traktatów kosztem Polski, opłacenia własnych zysków - ziemią Polski, to jednak ani Cezarowe oblicze Mussoliniego, ani grzmiący głos senatora Boraha, ani płomienna wymowa Lloyd George’a, ani nawet tajemnicze szepty samego Stalina - do niczego nas nie skłonią. Nie ustąpimy - choćby nam konieczność, szlachetność, obowiązek ustępstw kładły co rano w głowę wszystkie gazety świata, choćby wszystkie miasta kuli ziemskiej manifestowały na korzyść "pokrzywdzonych Niemiec", choćby zapadły w tej sprawie - co, o dziwo, nie jest wcale wykluczone - jednobrzmiące uchwały Wielkiej Rady Faszystowskiej i III Międzynarodówki.
 
A zresztą - czyż dziś świat nie czyni tego właśnie? Czy nie pracuje nad tem aby nas osłabić, Niemcy zaś wzmocnić? Czy Locarno nie było angielsko-francuską próbą kupienia sobie pokoju za cenę krwi i życia mieszkających w "granicach drugiego rzędu"? Czy wy, Amerykanie, nie sypiecie hojnie i bez rachunku niemal złotym deszczem na Niemcy? Czy Stalin nie przytulił u siebie niemieckiego przemysłu wojennego? Czy Anglia i Francja nie wprowadziły Niemiec na stałe miejsce do Rady Ligi Narodów, podczas gdy nam tego miejsca odmówiono? (Polska i Niemcy weszły do Rady Ligii Narodów tego samego dnia - 16 września 1926 r., z tym że Niemcom od razu przyznano status członka stałego w Radzie, do której wchodziły również 4 wielkie, zwycięskie mocarstwa I Wojny Światowej, czyli: Francja, Wielka Brytania, Włochy i Japonia jako członkowie stali i 12 państw członków niestałych, wybieranych co trzy lata. Polska nie uzyskała statusu członka stałego w Radzie, gdyż - jak odpowiedział Boncour na słowa ministra Zaleskiego iż: "Polska jako mocarstwo, ma prawo sama decydować o swoim losie", rzekł: "O tak, Polska jest mocarstwem. Ale należy pamiętać że są wielkie mocarstwa i jest Polska" - słowa te padły w 1932 r. Dlatego też Polsce nie przyznano stałego miejsca w Radzie Ligii Narodów, a... stworzono coś wyjątkowego - miejsce niestałe, odnawiane co trzy lata. Jako ciekawostkę dodam jeszcze że Niemcy kilka dni wcześniej przyjęte zostały do Rady - na co im bardzo zależało - ale oba kraje oficjalnie powitano w Radzie dopiero na posiedzeniu z 16 września 1926 r. Jeszcze na studiach napisałem na ten temat mały artykuł do jednego z historycznych miesięczników, dlatego też szczególnie mi to utkwiło w głowie). Czy amerykańskie dolary, bolszewicka współpraca wojenna, faszystowski komisarz Gdańska hr. Gravina, pan Montagu Norman z Bank of England nie czynią wszyscy tego samego? Czy nie jest to wszechstronny nacisk na nas, zmierzający do tego, byśmy się Niemcom poddali? Czy nie mamy co dzień do czynienia z faktami, groźniejszymi niż najjaskrawsze wypowiedzenia - faktami współpracy z Niemcami przeciw Polsce ze strony wielkich, najczęściej decydujących odłamów opinii Anglii, Francji, Ameryki - oraz ze strony Włoch i Rosji.
 
A jednak nie ustąpiliśmy. Mogliśmy i możemy wytrzymać - dlatego, że mamy słuszność. Dlatego, że Pomorze - to Polska. Dlatego, że bez niego nie moglibyśmy żyć jak ludzie wolni. Dlatego wreszcie, że w tym okłamanym i zakłamanym świecie my, Polacy, wiemy, gdzie jest prawda, gdyż jej co dzień dotykamy poranionymi rękami. A prawdą tą jest, że to nie Polska - tylko Niemcy są krajem imperializmu i zaborczości. Prawdą jest, że kto chce zatkać gardło wilka, rzucając mu kość na pożarcie - ten, choćby piastował wysokie godności w największych krajach, nie czyni nic mądrego.
 
Zrozumiałe jest stanowisko Rosji - Sowiety chcą rozpętania wojny i wiedzą, że osłabienie Polski jest pierwszym krokiem do tego. Można zrozumieć stanowisko Włoch - bo Włochy same się boją nacisku niemieckiego i pragną go skanalizować w kierunku wschodnim. Stanowisko rosyjskie może być określone jako nieetyczne, jako demoniczne jeśli kto woli - ale daje się ono pojąć. Stanowisko włoskie jest krótkowzroczne, jest tchórzliwe, jest obliczone na krótką metę, ale jest w swojej słabości ludzkiej po ludzku logiczne. Natomiast nielogiczne jest w tej sprawie stanowisko tych co naprawdę chcą zachowania pokoju i oto pragną go wzmacniać przez podkopywanie jego fundamentów.
 
Wy, szczęśliwi ludzie szerokiego świata, rozumiecie doskonale znaczenie takich punktów jak Singapur czy Panama. Nie rozumiecie jednak, że Polska leży geograficznie i politycznie w miejscu tak samo ważnym, że jej kształt, jej siła są, być może, dla dziejów świata jeszcze ważniejsze.
 
Polska leży bowiem między dwoma olbrzymimi ludami, opętanymi przez demony. I Polska - samem swem istnieniem - paraliżuje dwa imperializmy, imperializmy, których siły z daleka ocenić nie można. Ponury, szary imperializm rosyjski, imperializm negacji i nędzy, imperializm odnalezienia własnej wartości w poniżeniu innych, imperializm oparty na ubóstwieniu liczby i przestrzeni, mnogości i bezkresu - i przeciwstawieniu tej niezliczonej smutnej ilości wszelkiej jakości. I lśniący, drapieżny, chytry, sprawny jak maszyna imperializm niemiecki - imperializm bałwochwalstwa organizacji, imperializm wzorowego więzienia, nowoczesnych koszar... Polska zna je oba.
 
Polska zatrzymała w r. 1920 imperializm rosyjski, sięgający po władzę nad Europą. Sięgający po władzę nad Europą podówczas z szansami tryumfu. Nikt nam w tem nie dopomógł - i mało kto to rozumiał. Ale my wiemy, wiemy z bezpośredniego zetknięcia, że imperializm ten chce i chcieć będzie władztwa nad światem. Jak wtedy przez Wilno, Grodno, Warszawę wiodła droga do panowania namiestników moskiewskich w Berlinie, Paryżu, Madrycie - a może w Londynie i Waszyngtonie, jak panowała już była Moskwa nad Budapesztem, Lipskiem i Monachium - tak dziś przez Chojnice, Wejherowo, Kartuzy, przez nieznane wam miasteczka uśpione wśród jezior, drzemiące wśród lasów - wiedzie niemiecki szlak do władania światem. Tędy właśnie i tędy koniecznie. Polska odcięta od morza, Polska powalona na kolana albo Polska zepchnięta do grobu - to cała Europa środkowa i wschodnia w ręku Niemiec. Jeśli uda się Niemcom ponownie zawładnąć Pomorzem, jeśli uda im się Polskę pokonać lub zmusić do kapitulacji, wówczas "Mitteleuropa" staje się faktem, wówczas władztwo Niemiec rozciąga się bez przeszkód od Bałtyku do morza Czarnego, wówczas blok niemal dwustu milionów ludzi, pracujących pod kierownictwem niemieckim dla Niemiec - staje się ciałem. A to z kolei otwiera perspektywy bez kresu.
 
Przez Pomorze biegnie droga do hegemoni Niemiec nad światem.
 
Dlatego nie słuchając was, przeciwstawiając się wam, stojąc twardo przy tem, że nic nie mamy do ustąpienia - czynimy rzecz, która i wam służy. Póki Polska istnieje - zarówno imperializm niemiecki jak i imperializm rosyjski są zahamowane. Ten pierwszy szaniec musi być zdobyty - by dalszy marsz mógł się rozpocząć.
 
Zagadnienie wojny i pokoju w Europie nie jest, jak się często myśli, zagadnieniem takich czy innych ustępstw Polski wobec jednego czy drugiego z jej opętanych sąsiadów. Wprost przeciwnie - jest to alternatywa Polski dostatecznie silnej albo Polski słabej. Polska słaba, to właśnie nadchodząca wojna. Polska silna, to olbrzymie wzmocnienie szans pokoju w Europie. Dlatego że wówczas pierwszy krok każdego z tych imperializmów jest trudny. Trudny bezpośrednio w stosunku do Polski silnej. Trudny dalej - bo w oparciu na tym mocnym pniu - zdolne są do istnienia inne opory. Państwa bałtyckie, Czechy, Węgry, Rumunia - to wszystko tylko przy oparciu na Polsce może się gwałtowi opierać.
 
Nikt inny w Europie wojny rozpętać nie chce i wojny nie rozpęta - prócz jednego z tych dwóch narodów, jeśli nie obu razem. Ale wojna jednego z nich, czy obu, przeciw Polsce - będzie tylko początkiem. Chodzić w niej będzie o zdobycie pozycyj wypadowych. I gdyby Polska wojnę o swoje istnienie przegrała - wówczas do waszych domostw, tak odległych i tak dziś spokojnych, do waszych drzwi, tak na pozór bezpiecznych - śmierć ręką kościaną niedługo zapuka.
 
To nie jest nasza megalomania - to jest nasze nieszczęście. Nieszczęściem jest, że żyjemy na otwartym gościńcu historii, na wielkim rozdrożu dziejów. Ani to nasza wina, ani to nasza zasługa - to los nasz tylko. Ale przez krwawe próby, nauczył on nas rozumieć to, czego inni jeszcze nie rozumieją. Widzieliśmy z bliska, w ciągu stuleci, jak rodziły się, rosły, potworniały te dwa policyjne uniwersalizmy. Bo to są dziś uniwersalizmy - t.zn. są to imperializmy, dążące do ukształtowania na swoją modłę całego świata.
 
Tak bowiem dziś już być musi. Planeta nasza stała się zbyt ciasna, by można było na niej stworzyć ograniczoną hegemonię. Kto chce rządzić gwałtem, ten, aby czuć się bezpieczny, musi władać światem. I dlatego Polska jest dziś - zrządzeniem losu - strażą przednią, pierwszym okopem wszystkich ludów, co nie chcą żyć w niewoli. 
 
Dlatego odrzucamy i dlatego mamy prawo odrzucać wszelkie sugestie ustępstw w sprawie Pomorza. Dlatego, gdyby nawet Rada Ligi Narodów uchwaliła jednogłośnie rewizję granic Polski, gdyby międzynarodowy korpus ekspedycyjny miał Polskę najechać, gdyby nawet połączone floty Anglii i Ameryki stanęły u naszych wybrzeży, by egzekwować to postanowienie - to i wówczas także walilibyśmy do waszych okrętów ze wszystkich armat, strzelali do waszych żołnierzy z każdego okna. W ten sposób spełnilibyśmy tylko nasz obowiązek wobec samych siebie - i wobec całej ludzkości. Gdyż w naszym najgłębszym przekonaniu - takim protestem dalibyśmy świadectwo trzykrotnej prawdzie: pierwszej - że Polska nie jest i nie będzie obiektem handlu i żadnym skrawkiem swej ziemi kupczyć się nie zgodzi; drugiej - że wolności trzeba bronić do końca nawet przeciw ignorancji najmożniejszych tego świata; trzeciej - że nie na nas spadnie odpowiedzialność za katastrofę, jaką musi rozpętać wyzwolenie imperializmu niemieckiego.
 
 
I GŁOSY PRASY DZISIAJ
 
 
 Kiedy prowadziłem tę rozmowę, byłem człowiekiem prywatnym, nie piastującym żadnych godności. Dziś jestem zwykłym uchodźcą. Czy nie teraz trzeba, aby ktoś taki właśnie na swoją odpowiedzialność nie powiedział po prostu i wyraźnie tego co myśli, a co prawdopodobnie myślą i inni?  
 
Przecież to teraz p. H. W. Dawson poucza nas dalej ("Contemporary Review" z kwietnia b.r.) że Pomorze powinno przypaść Niemcom. Przecież to "Times" z dn. 1 sierpnia b.r. powiedział, że kierownictwo na wschodzie Europy musi przypaść Niemcom albo Rosji, bo tertium non datur. Przecież to "Times" z dn. 14 lipca t.r. pisze dosłownie: "Unless Poland were content to become the dependent of Germany - an unthinkable hypothesis whose implications have now been demonstrated beyond the possibility of misunderstanding - close co-operation and association with Russia are essential; and this is a matter of far more vital importance to her than any issue of disputed territorial claims. Russia on her side can afford to be generous" ("O ile Polska nie zadowoli się uzależnieniem od Niemiec - hipoteza nie do pomyślenia, której implikacje zostały obecnie wykazane poza możliwością nieporozumień - niezbędna jest ścisła współpraca i stowarzyszenie z Rosją; i jest to dla niej sprawa o wiele bardziej żywotna niż jakakolwiek kwestia spornych roszczeń terytorialnych. Rosja po swojej stronie może sobie pozwolić na hojność")... Przecież pod wpływem tej publicystyki co trzeci Anglik, z jakim się dzisiaj rozmawia, radzi nam życzliwie, byśmy zrzekli się na rzecz Rosji "rosyjskich" terenów, wchodzących w skład Rzeczypospolitej, aby w ten sposób zyskać rosyjską przyjaźń i na Rosji po wojnie oparcie. A niejeden Anglik wraca po dawnemu do sprawy "korytarza", bez którego tak trudno żyć będzie przyszłej demokratycznej Rzeszy.  
 
Przecież ostatnie wypadki wywołały taką mnogość wypowiedzi prasy angielskiej w sposób "otwierający" zagadnienie naszych granic wschodnich, że oficjalny "Dziennik Polski" musiał to skomentować następującymi słowy: "Pogląd, że na konferencji pokojowej można będzie mówić o granicach, dotyczy, oczywiście, wszystkich państw bez żadnego w ogóle wyjątku; jasne jest również, że Polska uważa zagadnienie swoich granic za bezsporne"... Wiceprezes zaś Rady Narodowej p. Mikołajczyk - twierdząc że umowa polsko-sowiecka jest powrotem do stanu prawnego sprzed września 1939 r. - z wielkim temperamentem, lecz nie bez pewnej dozy słuszności wykrzyknął: "Chyba tylko wrogowie Polski mogliby inaczej komentować ten punkt układu".
 
 
KUŹNIA FAŁSZU
 
 
 Nie zarzucam żadnemu z Anglików, wypowiadającemu podobne poglądy, złej wiary albo złej woli. Zbyt dobrze znam ten naród, aby nie wątpić o zupełnej uczciwości wewnętrznej tych nawet, co mówią rzeczy najbardziej dla nas bolesne. Widzę w tem natomiast rezultat nieświadomości i propagandy.  
 
Propagandy! Mój Boże - obecnie w parlamencie angielskim toczą się długie debaty nad tą bronią, której potęgę odczuła sama Anglia tak dotkliwie. A przecież wszystkie niemal poglądy żyjących Anglików na Polskę kształtowały się, musiały się kształtować pod wpływem wrogiego Polsce fałszu. Przecież propaganda antypolska trwa nieprzerwanie od lat niemal dwustu. Przecież zaczyna się od Katarzyny II i Fryderyka II - a kończy się na III Międzynarodówce i wszystkich piątych kolumnach narodowo-socjalistycznych świata.
 
Kogóż tam niema wśród tych kupionych, albo ideowych oszczerców? Od idiotycznego traktatu genialnego nieuka, jakim był J. J. Rousseau, poprzez złośliwe kłamstwa Bakunina, poprzez "L’ordre régne à Varsovie" ministrów czerwonego cesarza, poprzez naukowe wywody Kautsky’ego i kobiecą histerię Róży Luksemburg ("niepodległość Polski jest burżuazyjnym wymysłem"), aż do codziennego paszkwilu w "Humanité" albo periodycznego paszkwilu w "Daily Worker", ciągnie się - zrodzone w buduarach najcyniczniejszej autokracji świata - oskarżanie Polski o obskurantyzm, malowanie jej jako zacofanego państwa jezuitów, jako siedziby papistowskiej inkwizycji, znęcającej się nad każdym, kto myśli lub pracuje. A równolegle biegnie inna, nie mniej konsekwentna nić propagandy. Z Russem sąsiaduje Metternich, z Bakuninem - hr. Bekendorf, z Napoleonem III - Bismarck, z Kautskym - Ludendorff, z Różą Luksemburg - Alfred Rosenberg, z "Humanité" - "Völkischer Beobachter". Bo choć Bismarck dowodzi czegoś wprost przeciwnego niż Bakunin - cel jego jest ten sam: przekonanie opinii świata, że Polska istnieć nie może i nie powinna.

Od 170 lat Rosja i Niemcy - zarówno od strony reakcji jak i od strony rewolucji - atakowały bezustannie Polskę nieopisaną ilością fałszu. Polskę przez lat 130 pozbawioną państwa, pozbawioną środków, pozbawioną głosu. Od 170 lat nad każdym torysem nachylał się jakiś rosyjski lub niemiecki reakcjonista, by oskarżać Polskę o anarchię i ogłaszać jej śmierć jako zwycięstwo ładu, nad każdym zaś wigiem nachylał się jakiś liberał lub socjalista rosyjski czy niemiecki, by oskarżać Polskę o reakcję i ogłaszać jej śmierć jako zwycięstwo postępu. Wieloma nieprzeliczonemi strumykami sączyło się i sączy - kłamstwo o Polsce do każdego uczciwego angielskiego domu?  
 
Czy Anglicy o tem wiedzą? Czy zdają sobie sprawę, kiedy wypowiadają poglądy swoje, kiedy zaś cudze? Czy przeanalizowali skąd wzięły się sądy i mniemania o Polsce? Czy je zweryfikowali? Czy nie mają wątpliwości, że to co mówią jest obiektywnym i uzasadnionym sądem - nie zaś nieświadomym powtarzaniem kłamstw, które wchłonęli, nic o tem nie wiedząc, w ciągu pokoleń?


EWOLUCJA OPINII ANGIELSKIEJ


 Wydaje mi się że ogromna większość sądów angielskich o Polsce jest nieświadomym wynikiem przyjęcia za swoje kłamstw sączonych przez dziesięciolecia. Warto przeczytać przemówienia członków parlamentu angielskiego w sprawie Polski od dnia uchwalenia konstytucji 3 maja do dziś. Nie mogę teraz tego uczynić. Ale przecież z ułamków, jakie zostały mi w pamięci, wydaje mi się, że widzę jak stopniowo zmieniał się ton i ginęło zrozumienie Polski. Dla ludzi pokolenia Burkego - zabór ziem polskich był po prostu bezprawiem; dla ludzi pokolenia lorda Curzona - powrót tych samych ziem do Polski stał już pod znakiem zapytania. Od przyjęcia Kościuszki w Londynie po zwolnieniu go z kazamat petersburskich - do antypolskiego strajku robotników w portach angielskich wówczas, gdy ponownie pułki rosyjskie, jak niegdyś pułki Suworowa, podchodziły pod Warszawę - długa psychiczna praca w kolejnych pokoleniach została skutecznie przez propagandę niemiecką i rosyjską dokonana. Jakże inaczej rozumieli znaczenie Polski w Europie posłowie parlamentu angielskiego w r. 1831 a nawet w r. 1863, a jakże inaczej w r. 1918. I później...
 
Przeciętny kulturalny Anglik, otwierający co rano wspaniałe pismo, jakiem jest "Times", miał szanse dziewięć razy na dziesięć trafić na informacje albo na przemilczenia zagadnień polskich, wychodzące zgodnie z Petersburga i Berlina, z kół reakcyjnych i z kół czerwonych. W w. XIX częściej tak było niż w w. XVIII, w w. XX częściej niż w w. XIX. Przez ostatnie dziesięciolecia przed wybuchem poprzedniej wojny Paryż był czasem ideowym, czasem przekupnym echem Petersburga, Rzym - dość posłusznym echem Berlina. Cały kontynent zdawał się wołać to samo. Jeśli się nie mylę, przed wojną 1914 r. - wśród znakomitych korespondentów "Times"a, których godzi się nazwać ambasadorami opinii angielskiej w stolicach świata, jeden tylko - naprawdę szczególniej znakomity - Wickham Steed odkrył Polskę, Polaków i zagadnienie polskie, które stało się potem - nieprzewidzianie - głównym wynikiem przebudowy Europy.

Tylko w ten sposób - brakiem informacji lub złą informacją - można wyjaśnić sobie dziwaczne pojęcie o Polsce, jakie tak często spotyka się wśród najlepiej do nas usposobionych Anglików. Jakim że bowiem to może być kraj, gdzie o 100 km na północ od jego stolicy zaczyna się teren "niemiecki", o 150 km na wschód od stolicy, w Brześciu, teren "rosyjski", o 200 km na południe od stolicy, koło Rawy Ruskiej, teren "wątpliwy", o 200 km na zachód od stolicy, koło Krzyżborka, znów teren niemiecki... I jakim zadziwiającym cudem ten kraj, złożony w pojęciu tak wielu ludzi dobrej woli właściwie ze stolicy tylko i "wątpliwości" - może dzisiaj, zajęty całkowicie, mieć jeszcze armię nie mniejszą, niż niektóre dominia, mieć lotnictwo wielekroć większe, niż jakikolwiek inny z okupowanych narodów, mieć wśród swoich aktywów około 10% wszystkich samolotów strąconych w walkach powietrznych nad Anglią? Jedno z dwojga musi tu być nieprawdą: albo ta Polska uznawana tylko w rogatkach Warszawy, albo to wojsko polskie, które co dnia Anglia ogląda, to lotnictwo, co pod niebem Londynu czuwa.  
 
Niegdyś Joseph Conrad, człowiek który znał i kochał Anglię jak Anglik, ale który rozumiał Polskę jak Polak, wystąpił, aby sprostować błędy opinii angielskiej co do Polski. Pył pokrył jego słowa. A jednak, gdyby był wysłuchany - kto wie czy nie inaczej potoczyłyby się dzieje.


IRONIA DZIEJÓW


 Ironia historii nie jest tylko dziełem przypadku. Jest w niej zawsze coś znacznie głębszego. Czyż nie jest ironią, że Anglia weszła, że wejść musiała - po Wersalu, po Locarno, do wojny jako sojuszniczka Polski. Że Gdańsk, właśnie przez angielskich mężów stanu stworzony, przez nich Polsce odebrany, przez jej wysokich komisarzy faworyzowany - stał się formalnym powodem wybuchu kataklizmu? Czy nie jest ironią, że po latach "wątpliwości", Anglia dobyła miecza, by bronić polskich praw do Pomorza?
 
To nie jest przypadek. To jest tylko w chwili próby nagle odsłonięta prawda. Okazało się, że Conrad i Chesterton przewidywali lepiej niż angielscy politycy. Gdy Anglia stanęła twarzą w twarz z imperializmem niemieckim - stało się jasne, że jedynym narodem środkowej Europy, który potrafi oprzeć się groźbie, który wyżej ceni wolność niźli spokój, który wierny jest swojej misji dziejowej - to Polska. Gdzie indziej gromkie słowa roztopiły się jak śnieg na słońcu. Wielki cień Hachy przeszedł po Europie środkowej i wschodniej od Bukaresztu aż do Rygi. W dniach kryzysu Anglia odczuła, że najbardziej jednolitym, najbardziej zwartym, najsilniejszym moralnie był ten kraj właśnie, o którym najbardziej wątpiła, który sama tak długo osłabiała. Ten kraj, ten jeden chyba, w ciągu dwóch lat okupacji przez dwa największe kolosy kontynentu, przez dwa najokrutniejsze systemy ucisku - nie wydał swego Quislinga ani w jednym, ani w drugim zaborze.

Przez dwa stulecia zatruwana propagandą Anglia odmawiała Polsce siły. I tylko tam ją w godzinie próby znalazła. Wszystkie przesłanki polityki angielskiej w stosunku do Polski od r. 1918 okazały się fałszywe. Wszystkie je przekreślił traktat polsko-angielski z dn. 25 sierpnia 1939 r.  
 
Ale z fałszu, w który wierzyło się zbyt długo, trzeba się w końcu wyrąbywać mieczem.



 
POMIĘDZY ROSJĄ A NIEMCAMI


 Podziwiam szczerość prasy angielskiej. Niema w niej nic z dwuznaczności, nic z wstydliwości. Układ polsko-sowiecki z dn. 30 lipca b.r. wywołał dwie odmienne interpretacje w sprawie granic. Polska interpretacja oficjalna twierdziła, na zasadzie "pacta sunt servanda", że punkt pierwszy tego układu jest przywróceniem stanu prawnego sprzed września 1939 r. a więc przywróceniem granic ustalonych traktatem ryskim. Sowiecka interpretacja oficjalna, według artykułu "Izwiestij" z dn. 3 sierpnia b.r., stanęła na stanowisku, że sprawa granic polsko-sowieckich jest otwarta. W tej nieprzyjemnej sytuacji, kiedy między dawnym a nowym sprzymierzeńcem wynikła, nazajutrz po podpisaniu układu, tak poważna różnica zdań w tak poważnej sprawie - prasa angielska nie okazała zakłopotania. W ogromnej większości i z całą otwartością opowiedziała się za tezą sowiecką. Co więcej, w kilku wypadkach doradzała nam, aby po wygranej wojnie poddać się przyjaznemu rosyjskiemu kierownictwu.  
 
Szczerość prasy angielskiej jest godna nie tylko uznania lecz i wdzięczności. Pozwala ona bowiem wiedzieć - i przewidywać. Zarazem szczerość ta obowiązuje. Obowiązuje do wzajemnej szczerości.
 
Powiem więc zupełnie otwarcie, że stanowisko zajęte przez większość prasy angielskiej uważam za błędne. Gdyby ta błędna ocena publicystyczna stała się decyzją polityczną - wolno przypuszczać, że skutki takiej mylnej postawy mogłyby się okazać katastrofalne dla przyszłej organizacji Europy. Uważam to stanowisko większości prasy angielskiej za wynik nieznajomości historii Europy środkowej i wschodniej. Uważam je, co gorzej, za wynik zupełnego braku znajomości Polski i Polaków.

Czego nas uczy historia? Uczy, że w ciągu ostatniego tysiąclecia tylko przez 135 lat, jakie upłynęło od pierwszego rozbioru Polski do jej zmartwychwstania - wielki obszar ziem ścielących się między morzem Bałtyckim i Karpatami utracił własną fizjognomię polityczną. Utracił własną fizjognomię polityczną podzielony i zajęty częściowo przez Niemcy, częściowo przez Rosję. W ciągu wielu wieków przedtem, w ciągu wszystkich wieków historycznego życia tych obszarów przed rozbiorem Polski - plemiona a później ludy i narody tam mieszkające broniły się krwawo, uparcie i skutecznie zarówno przed wchłonięciem ich przez Rosję jak i przed wchłonięciem ich przez Niemcy.  
 
Jak dalece mocna jest wśród ludów mieszkających na tym obszarze niechęć do poddania się kulturze bądź niemieckiej, bądź rosyjskiej - wskazuje niezaprzeczalny fakt, iż po 135 latach niewoli Polski, które to lata były zarazem i latami niewoli innych ludów - z chwilą odbudowy Polski i one powróciły do wolnego życia. I to powróciły do wolnego życia bynajmniej nie wskutek decyzji odległych konferencyj - ale bodaj wbrew tym decyzjom. W walkach, jakie prowadziły w latach 1918 i 1919 choćby Łotwa i Estonia jednocześnie przeciw Niemcom i Rosji, jest wiele prawdziwego eposu, eposu, który uczy, że na tych obszarach słowo Rosja i słowo Niemcy są właściwie tem samem słowem: niewola.  
 
Kto chce myśleć historycznie, ten nie może z okresu niemal tysiącletniego pamiętać tylko ostatnich - a właściwie przedostatnich - lat 135. Nie może tem bardziej, że pomimo upływu owych lat 135 pierwszy wstrząs przywrócił na tych obszarach układ polityczny, znacznie bardziej przypominający poprzednie długie stulecia, niż owych szczególnych lat 135.  
 
W wyniku poprzedniej wielkiej wojny, w wyniku nieoczekiwanym i nieszukanym przez nikogo z tych, kto wojnę zaczynał i prowadził - większość obszarów wchodzących w skład dawnej Rzeczypospolitej Polskiej powróciła do własnego życia, oddzielając się od Rosji i oddzielając się od Niemiec. Tego chcieli ci tylko - bezbronni wówczas i niewolni, co na obszarach, ciągnących się od Bałtyku do Karpat i morza Czarnego od wieków zamieszkiwali. Widać chcieli tego mocno, skoro to właśnie się stało. Głęboka, nieprzezwyciężona obcość duchowa, jaka dzieli od zaczątków życia historycznego na tych obszarach plemiona słowiańskie i niesłowiańskie, wyrosłe na kulturze zachodniorzymskiej, od bizantyjsko-mongolskiej kultury i psychiki rosyjskiej; głęboka, nieprzezwyciężona obcość rasowa i psychiczna, jaka dzieli te plemiona od rasy germańskiej i zaborczej psychiki niemieckiej - znalazły tu nieoczekiwany niemal przez nikogo wyraz polityczny. Wyraz ten nie był identyczny z prawnym układem stosunków, jaki na tych terenach panował przez długie wieki, gdy Rzeczpospolita Polska była państwem związkowym tych ludów. Ale faktyczny układ stosunków niewiele się od dawnych wzorów odchylił. W istocie bowiem - jak od wielu wieków przedtem, od w. XV już niepodzielnie - tak w w. XX znów Polska stała się ośrodkiem oporu wszystkich tych ludów przeciw naciskowi ze wschodu i z zachodu. Z jej upadkiem - i ich wolność rozpłynęła się jak dym.  
 
Jeśli przeszłość uczy, że od początków historycznego życia obszarów, położonych między Bałtykiem a Karpatami i morzem Czarnem, ludy zamieszkujące te obszary opierały się zarówno wchłonięciu przez germanizm jak i zalaniu przez Rosję, jeśli wskazuje dalej, że jedna trwała forma polityczna, w jakiej dawały wyraz swej woli, niezawisłości, było państwo polskie - to dzieje owych szczególnych lat 135 także czegoś uczą. Zdają się one mianowicie dowodzić, że jedynie w wypadku połączonego wysiłku Niemiec i Rosji można te żywe odrębności rasowe, duchowe i kulturalne ujarzmić i obezwładnić. Tylko brutalny podział i brutalnie prowadzona zjednoczonymi siłami Niemiec i Rosji eksterminacja była w stanie owej, przez wieki żywej, woli ludów tego obszaru odebrać zewnętrzny wyraz. Natomiast żadna próba wchłonięcia czy poddania sobie tego, nie tylko geograficznego lecz przede wszystkim historycznego obszaru przez jednego z zaborców - nie udała się nigdy. Nie udała się Rosji ani uosobionej przez Katarzynę II, ani uosobionej przez Aleksandra I, ani uosobionej przez Lenina. Nie udała się Niemcom ani podczas prostackich usiłowań Ludendorffa, ani podczas - największej w rozmachu i stylu - próby, podjętej przez Hitlera, podjętej w okresie 1936 – 1939.  
 
Wobec każdej z takich prób Polska, desygnowana niejako przez historię mandatariuszką wszystkich tych obszarów - stawiała opór. Opór wobec każdego z zaborców na tyle skuteczny, że musieli się łączyć, aby go złamać.  
 
Dlatego z historycznego punktu widzenia opina "Times"a, że "leadership" w Europie wschodniej może należeć albo do Niemiec albo do Rosji - jest jedną z największych niedorzeczności, jaką można było napisać.  
 
Albowiem tylko wspólnie Niemcy i Rosja były w stanie opanowywać wolne ludy mieszkające wielomilionowym pasem między niemi. Ujarzmienie możliwe było przez podział. A to dlatego, że ludy te nie chcą poddać się ani kierownictwu niemieckiemu, ani kierownictwu rosyjskiemu. Alternatywa "Times"a "albo Rosja albo Niemcy" wywołała ten sam odruch oburzenia - bądź widoczny, bądź niewidoczny - od Konstantynopola poprzez Warszawę aż do Sztokholmu. Bo dla myślącego obserwatora - wrześniowa walka Polski na dwa fronty, jednocześnie przeciwko Niemcom i przeciw Rosji, i długotrwała turecka neutralność w tej wojnie - są dwiema formami tego samego zjawiska. Jest to negatyw i pozytyw tego samego obrazu, dwa bieguny tej samej woli - woli zachowania prawdziwej niezależności zarówno wobec rosyjskiej jak i niemieckiej żądzy władania. Jest to tragiczna i pogodna wersja tej samej odwiecznej baśni. Szkoda tylko, że wyjaśnienia ambasadora brytyjskiego, słusznie przekreślające alternatywę "Times"a, zostały złożone tam tylko, gdzie tragizm tej alternatywy nie został przeżyty. Wydaje się - co w niczym Turcji nie uchybia - że w tej sprawie właśnie istniał moralny przywilej sterczącej kikutami zburzonych murów ku sprawiedliwemu niebu Warszawy nad pogodną jeszcze Ankarą.


POLSKA A WSPÓLNOTA ZACHODNIOEUROPEJSKA


 Najbardziej zadziwiającym jest, czemu logiczny autor wywodów "Times"a nie pomyślał, dlaczego taka prosta i taka logiczna rzecz jak nieunikniony rzekomo wybór "albo Rosja albo Niemcy" - czemu to się nie stało, choć miało mniej więcej tysiąc lat czasu, by się stać? Czemu, do diabła, Polska w ciągu tysiąca lat ani przez godziny nie poddała się dobrowolnie kierownictwu niemieckiemu czy rosyjskiemu? Czemu nigdy nie weszła "in close association" z tym lub tamtym z tych sąsiadów? Czemu walczyła bez przerwy nawet w najtrudniejszym okresie 135 lat niewoli? Przypisanie tego tylko przekornemu charakterowi Polaków - jest doprawdy zbyt płytkie.  
 
Jeśli Polska w ciągu tylu wieków nie weszła ani do wspólnoty rosyjskiej ani do wspólnoty niemieckiej - to dlatego że wejść do nich nie mogła. Nie mogła zaś dlatego, że od początku swego historycznego istnienia Polska należy do innej wspólnoty.  
 
Polska należy do wspólnoty zachodnioeuropejskiej, mimo że znajduje się na wschodzie. Kto wie czy ta antynomia nie jest główną przyczyną tragizmu jej losów. Ale tragizm walk tej daleko wysuniętej awangardy dał Europie zachodniej - i pod Legnicą (1241 r.) i pod Cecorą (1620 r.) i pod Smoleńskiem (1611 r.) i pod Wiedniem (1683 r.) i pod Warszawą (1920 r.) i na stu innych polach bitew - swobodę wzrostu i rozwoju.

Polska należała i należy do wspólnoty zachodnioeuropejskiej... To znaczy, że Polska żyła od początku swego historycznego istnienia tymi samymi ogólnymi zagadnieniami, jakimi żyła wspólnota zachodnioeuropejska. Bo "Commonwealth" narodów Europy zachodniej nie zaczyna się z powstaniem Ligi Narodów. Przed reformacją Europa zachodnia była - pomimo wszelkich różnic regionalnych - znacznie pełniejszą wspólnotą duchową, niż kiedykolwiek później. Polska żyła - z daleka - tem samem życiem, jakiem żyła Anglia, Francja, Włochy; Polska kształciła się na tych samych księgach, tych samych wzorach, tej samej Biblii i tym samym Plutarchu. To nie jest przypadek, że uniwersytet krakowski powstał w tym samym okresie, kiedy powstały Sorbona, Oxford, Padwa - i o tyle stuleci wcześniej niż uniwersytet petersburski. Tak samo nie jest przypadkiem, że w Wilnie i we Lwowie podróżnego z Zachodu przywita znajomy gotyk, prawdziwy gotyk i renesans - którego na próżno szukałby w bizantyjskiej Moskwie, w kopiowanym Petersburgu. Polska żyła życiem wspólnoty zachodnioeuropejskiej duchowo i politycznie. Jak w każdym narodzie tej wspólnoty, te procesy, które nazywamy średniowieczem, odrodzeniem, wiekiem oświecenia - przebiegały w sposób odrębny i własny. Ale były to te same procesy. Każdy z wielkich prądów duchowych od krucjat i św. Franciszka poprzez reformację aż do epoki oświecenia przepływał przez mózgi i serca polskie. W formach ustrojowo-politycznych były w Polsce, podobnie zresztą jak w Anglii, odrębności większe może niż w życiu duchowym - brak np. okresu oświeconego absolutyzmu. Wolno przypuszczać, że niedorozwój okresu feudalnego i liberalno-kapitalistycznego w Polsce - czyli okresów, z których pierwszy kształtował poczucie hierarchii jako zjawiska naturalnego, drugi zaś poczucie odpowiedzialności indywidualnej - jest główną przyczyną niedomagań życia politycznego Polski współczesnej. Mimo wszelkich różnic jednak, i tu linia rozwojowa biegła analogicznie do zasadniczej linii rozwojowej Europy zachodniej.


KRAJ NIEOŚWIECONEGO ABSOLUTYZMU
 
 
 Jakaż może być wspólnota takiego kraju z Rosją? Z Rosją, która żyła innym, odmiennym, dalekim życiem przez całą swą historię? Jak znaleźć łączność duchową między Polską i krajem, którego średniowiecze jest tatarskie, który nie zna odrodzenia, w którym "oświecenie" promieniuje z Piotrowej olbrzymiej pięści, szarpiącej brody bojarskie? Jakież może być współżycie polityczne ludów, które znały nadmiar swobód i zbytek wolności - z krajem, gdzie od zarania dziejów, bez przerwy, bez zmiany, aż po dziś dzień trwa ustrój nieoświeconego absolutyzmu? Absolutyzmu teokratycznego niemal, bo ubóstwienie cara i obalenie Boga jest właściwie tak samo nałamywaniem mas, aby i to co jest boskiego także Cezarowi oddały. Gdzież znajdziemy w dziejach wspólnoty zachodnioeuropejskiej postaci analogiczne do Iwana Groźnego, do Łże-Dymitra, do Piotra I, do Mikołaja II, do Rasputina, do Sawinkowa, do Trockiego, do Stalina? Niema podobieństw - bo gdzie indziej każda, największa nawet z tych postaci, byłaby niepodobieństwem. Kulturalna Anglia na pewno czyta Dostojewskiego i zachwyca się nim. Słusznie. Ale nie dosyć go czytać. Trzeba zrozumieć że to co pisze, że jego "Biesy" - to jest rzeczywistość. Ma ona nie tylko estetyczne, ma ona polityczne istnienie. Wydaje mi się czasem, iż po dziś dzień, iż do tej godziny nikt w Europie zachodniej nie wierzy, że to nie są egzotyczne opowieści - tylko że to jest naga i żywa prawda. Być może że to jest prawda piękna, wspaniała, tragiczna - ale człowiek wspólnoty zachodnioeuropejskiej nie może w niej żyć. (czego przykładem byli i są choćby de Custine, Depardieu czy Seagal - którzy tak chwalili Rosję, tak im się podobała, a gdy się tam przeprowadzili, nie byli w stanie tam żyć i bardzo szybko stamtąd uciekali). Chciałbym aby każdy polityk angielski z tych zwłaszcza, którzy nam doradzają "ścisłe złączenie z Rosją", wyobraził sobie, czy mógłby osobiście przenieść się do "Sieła Stepanczikowa", żyć w Petersburgu z "Winy i kary", egzystować realnie w świecie Stawroginów, Wierchowienskich, Myszkinów, Raskolnikowów, czy mógłby zgodzić się pozostać na zawsze nie jako turysta, nie jako widz, ale jako człowiek w atmosferze Karamazowych?  
 
Być może, większość polityków angielskich, udzielających całemu narodowi przyjaznej rady, by się w tę realność zanurzył na wieki - nie zna w ogóle Dostojewskiego. Ale w takim razie zdanie ich o sprawach rosyjskich jest tyle warte co opinia czteroletniego dziecka o astronomii. I to nie jest paradoks.
 
Nie chcę wchodzić w ocenę, w wartościowanie różnic polsko-rosyjskich. Chcę tylko powiedzieć, że są to różnice wyrosłe w ciągu stuleci, różnice na stulecia nie do przełamania. "Association" polsko-rosyjska, to samobójstwo jednego z tych narodów. Przed czterema wiekami, kiedy wojska polskie obozowały na Kremlu - Rosja, wbrew rachubom politycznym części bojarstwa, oparła się latynizacji, która by była nieuniknionym wynikiem polskiej dynastii. Z tego właśnie oporu wyrosła własna dynastia Romanowych, w tem jest podstawa jej sensu i sens jej trwałości. W kilkaset lat później Polska oparła się, niejednokrotnie, rachubom politycznym tych Polaków, którzy próbowali jakąś wspólnotę polsko-rosyjską zorganizować. Oparła się wiedziona tym samym instynktem samozachowawczym. Tragiczny los Stanisława Augusta, spotykającego smutną śmierć w licho pozłacanym więzieniu Petersburga; los Adama Czartoryskiego, detronizującego brata swego cesarskiego przyjaciela, w czasie wojny z Rosją, będącej ostatecznym skutkiem wszystkich jego usiłowań; los Wielopolskiego, człowieka na miarę Cavoura, odepchniętego przez własny naród - w ciągu jednego stulecia trzy straszliwe przykłady że niema najmądrzejszej rachuby politycznej, którą można by prowadzić wbrew instynktom narodu. A wreszcie - tak niedawno - życie Dmowskiego, odsuniętego aż do śmierci, mimo wszystkich wartości i atutów, od realnej władzy w Polsce zmartwychwstałej - czyż nie jest ponownym świadectwem, że nawet niezrealizowanym programem zbliżenia z Rosją nie można igrać w Polsce? Rozdwojenie prądu narodowego i tysiące słabości, jakie stąd dla nas wynikły, z tego właśnie źródła bierze znów początek. Ostateczne wyzwolenie z tej antynomii wymagało całego pokolenia.

Współżycie Polski i Rosji jest możliwe tylko przez separację. Tylko kiedy jeden kraj od drugiego, jeden naród od drugiego oddziela wyraźna, nieprzekraczalna linia, kiedy życie nie przenika się nawzajem, kiedy z innych zrodzone początków po innych, niezależnych wzajem biegnie torach - tylko wtedy, gdy oba państwa rozgrodzi wyraźna granica, dzieląca od zarania życia historycznego nie tylko dwa narody, ale dwa różne światy - tylko wtedy możliwe jest dobre sąsiedztwo. Wszelkie zatarcie, wszelkie zakwestionowanie tej linii - oznacza walkę. A więc oznacza wojnę.  
 
Tyle wieków historii tego właśnie uczy. Oznacza wojnę.  
 
Politycy mogą nie lubić historii. Ale powinni o niej pamiętać.


KRZYŻ ŚMIERCI NAD EUROPĄ


 W prostackiej logice ludzi, dla których polityka - sztuka, rozstrzygająca o całym układzie życia ludzkiego - jest rzeczą wymagającą mniej umiejętności, niż farmaceutyka czy weterynaria, wniosek będzie prosty: "skoro nie z Rosją, to z Niemcami". Tam niema już tych różnic - te same gotyckie kościoły wznoszą się w Krakowie i w Norymberdze, w Wilnie i w Akwizgranie, podobne ratusze stoją w Zamościu i w Salzburgu. Jeśli spierać się można o przynależność Kopernika i Wita Stwosza do Niemiec czy do Polski - to dowód, że w kulturalnym życiu, w prądach duchowych musiał istnieć głęboki paralelizm...
 
Nie byłoby nic fałszywszego, niż taki "logiczny wniosek". Polska bowiem prowadzi tę samą walkę na wschodzie i na zachodzie.  
 
Oczywiście, Niemcy należą do wspólnoty zachodnioeuropejskiej. Oczywiście, są jej współtwórcami. Ale nie chcą do niej należeć.  
 
W mylnej ocenie tego faktu tkwi przyczyna wielokrotnych i wciąż powtarzanych błędów polityki mocarstw zachodnich. Przez tyle wieków Zachód przywykł uważać Niemcy za członków swej wspólnoty, że nie może ani pojąć ani uwierzyć w to, co się stało. Bezustannie wraca przypuszczenie, że to tylko zła klika - niegdyś junkrów, dziś narodowych socjalistów - opanowała w niewytłumaczony sposób 80 milionów Niemców i przymusza ich do popełniania niezrozumiałych zbrodni. Wystarczyłoby zatem wyzwolić "dobrych Niemców" spod panowania kliki szaleńców aby wrócili oni znowu do dawnej wspólnoty. A wówczas - aby zaspokoić ich zrozumiałe ambicje, aby zadośćuczynić ich potrzebom - można, a kto wie czy nie należy dać im mandatu całej wspólnoty zachodniej w stosunku do wschodu Europy (mieliśmy tego przykład i widome konsekwencje przed 24 lutego 2022 r.).
 
Poczucie (zatracające się, z niezrozumiałych dla Anglii czy Francji przyczyn) wspólnoty - leży jednakowo u źródeł faworyzowania republiki weimarskiej, kredytów dla Niemiec, przedterminowej ewakuacji Nadrenii, traktatu w Locarno, angielsko-niemieckiej umowy morskiej, zaproszenia Rzeszy do Ligi Narodów, projektu paktu czterech, umowy monachijskiej. To samo poczucie znalazło wyraz w prowadzeniu wojny - poczynając od zajęcia R.A.F.’u rozrzucaniem proklamacyj które, miały obudzić "dobrych Niemców", poprzez "armistice" francuski, oparty na wierze w to, że zwycięzca w ogólnym interesie wspólnoty potrafi umiarkować swój tryumf - aż do umowy angielsko-rosyjskiej, organizującej sojusz wojenny w stosunku do "National-Sozialistische Deutsche Arbeiter-Partei" - a nie w stosunku do państwa niemieckiego (do dziś przecież w medialnych przekazach w USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy innych krajach Europy oraz tych krajach, które wyrosły na europejskim Okcydencie - słowo "Niemcy" zastępowane jest automatycznie słowem "naziści" gdy tematyka schodzi na okres II Wojny Światowej, tak, jakby każdy żołnierz niemiecki, który mordował bo tak mu kazał wódz w imię przyszłości Wielkogermańskiej Rzeszy Narodu Niemieckiego, tak jakby każdy ten żołnierz automatycznie miał należeć do partii nazistowskiej. Jakże to jest płytkie i żałosne!)
 
Jest w tem wszystkim pewna doza słuszności. Mikroskopijna niechybnie - ale jest. Niewątpliwie każdy z prądów, nurtujący Europę zachodnią, ma wśród Niemców swoich pobratymców. Niewątpliwie każdy Anglik czy Francuz, czy Włoch, czy Amerykanin - może odnaleźć "swojego" Niemca, z którym mówić będzie wspólnym językiem.  
 
To przecież co się stało, to że w ciągu niecałego stulecia Rzesza po raz trzeci napada Europę, po raz drugi rozpętuje wojnę światową, po raz dziesiąty łamie uroczyste zobowiązania, odrzuca jako niewystarczające najponętniejsze oferty - to nie jest, to nie może być przypadek. My, ludzie Europy zachodniej, mieszkający na jej wschodzie, wiemy o tem od dawna.
 
Naród niemiecki powstał z bronią w ręku przeciw wspólnocie Zachodu właśnie dlatego, że do niej należał i że do niej należeć nie chce. Nie tylko z przyczyn natury patologicznej zrodziło się okrucieństwo, jakiem Niemcy przerazili świat - nim się doń nie przyzwyczaił. Nie tylko z sadyzmu niszczy się bez potrzeby zamek królewski w Warszawie, nie tylko z barbarzyństwa czyni się z królewskiej sypialni św. Jadwigi na Wawelu miejsce odchodowe dla żołdactwa. Jest w tem objaw tej decyzji, która kazała palić książki po placach miejskich, która uczy dzieci denuncjować rodziców. Nie żartem i nie z samochwalstwa tylko Hitler mówi o nowym millenium. Naród niemiecki nie chce być członkiem wspólnoty zachodnioeuropejskiej - gdyż musiałby w niej zasiadać "inter pares" ("wśród równych"). Dlatego musi tę wspólnotę zamordować. Bez matkobójstwa - niema dlań możności władania. Jeśli uznaje się pewną wspólnotę - trzeba uznawać jakieś wspólne prawa, jednakowe dla wszystkich jej członków. Wtedy można tylko współ-władać - nie władać. Dlatego zniszczenie całej kultury zachodnioeuropejskiej - od tablic Mojżesza, od kodeksu Justyniana, poprzez wszystkie przykazania chrześcijaństwa, przez wszystkie lata wspólnych dziejów, wspólnych prac, aż do zniszczenia materialnych śladów tego na ziemi - to jest warunek prawdziwego zwycięstwa Niemiec, warunek istotnego zaczęcia nowego millenium.  
 
Ta walka, nim stała się walką o władanie światem, była walką o władztwo nad duszą narodu niemieckiego. Trwała długo, nim skończyła się zerwaniem z Zachodem. My właśnie znamy ją od początku. Wiemy to, czego nie wiedzą i nie rozumieją nasi sojusznicy, bo oglądaliśmy z bliska, od zalążka, jak rosły głowy tej hydry. Przed pół tysiącem lat przecięliśmy pierwszą jej gardziel.
 
Nad każdym z miast angielskich wisi dziś groźba, nad każdą kobietą, nad każdym dzieckiem nachyla się ten sam cień ponury. Nie swastyka, nie przemijająca oznaka partii - ale odwieczny czarny krzyż podboju, czarny krzyż śmierci na każdym ze skrzydeł razem z nocą nadlatujących nad spokojne domy Anglii - to jest stary znak wojny ze wspólnotą Zachodu. W cieniu tego krzyża rozciągnęły się cmentarzyska połabskie, litewskie, mazurskie. Pod tem godłem wzrastały Prusy Wschodnie - pięść w żelaznej rękawicy wsunięta w nasze wnętrzności. Te znaki szumiały na sztandarach wojennych, kiedy Bismarck ogłaszał w Wersalu drugie cesarstwo. Tym znakiem znaczone pociski spadły przed ćwierćwieczem na Londyn jak nikła zapowiedź tego co teraz się stało. I dzisiaj to co łączy naprawdę naród niemiecki - to jest tamto, dawne, pełne historii, pełne wspomnień, okryte laurem zwycięstw, skrwawione w rzekach krwi cudzej przecięcie czarnych linii - krzyż śmierci. 
 
Anglia zna go jako namacalną rzeczywistość od siedmiu kwartałów. My znamy go od siedmiu wieków.
 
Jeśli Polska nie weszła w bliższy związek z Niemcami - to dlatego, że wejść nie mogła. Nie tylko z powodu różnic rasowych, gdyż - podobnie jak ona - opierały się zespoleniu z Niemcami inne ludy, plemiennie zgoła odmienne, jak Litwa. To co się nie stało w ciągu prawie tysiąclecia - widać stać się nie mogło - Niemcy bowiem na wschodzie zawsze były tem, czem są dzisiaj Niemcy hitlerowskie dla świata.
 
Nie tu miejsce na analizę, jak z małego zakonu wyrosła potęga, sięgająca po glob cały. Ale jedno jest pewne: te same hasła, te same metody, te same zasady, które dziś przerażają świat Zachodu - były zawsze bronią Niemiec na wschodzie. Dziwna mieszanina cnót i zbrodni, podstępu i bohaterstwa, okrucieństwa i ładu, fałszu i posłuszeństwa, cynizmu i uniesienia, wytrwałości i obłędu, krzywoprzysięstwa i pobożności - cechowała tak samo elektorów brandenburskich, jak Fryderyka II i jego następców, jak Bismarcka, jak Ludendorffa, jak Hitlera. To tylko się zmieniło, że w każdym etapie zakon krzyżacki coraz bardziej rozrastał się w Niemczech samych, zmieniając formę - coraz bardziej własną treścią nasycał wszystko co niemieckie. Aż dzisiaj stał się Niemcami. Wojna o Niemcy została ostatecznie przez wspólnotę zachodnią przegrana. Dziś trzeba wygrać wojnę z Niemcami. Wojnę o Europę. Wojnę o coś więcej jeszcze: wojnę o samo istnienie kultury europejskiej.  
 
Niema wątpliwości, że Niemcy są kultury tej największym, bo świadomym wrogiem. Uderzają nie na oślep, ale umiejętnie. Matkobójcy łatwiej odszukać serce matki, niż obcemu mordercy.
 
 
CZYM JEST KULTURA ZACHODU 


 Podstawą i istotą kultury Zachodu jest wierność słowu, jest - przez Rzym starożytny stworzona - świętość kontraktu, nienaruszalność zobowiązania zawartego w dobrej wierze. W tem prostym, niczym niezastąpionym zjawisku, że człowiek może ufać słowu innego człowieka - i nie zawieść się na tem - zamknięta jest treść kultury zachodniej.  
 
Chrześcijaństwo uczyniło ją pełną i powszechną. Od słów: "Oddajcie Cezarowi co jest cesarskiego, a co boskiego - Bogu" - od tych słów dopiero rodzi się na ziemi człowiek wolny. Człowiek posiadający sumienie. Od tej chwili zdjęta zostaje z ludzi wszechmoc władzy i zostaje włożony na nich ciężar odpowiedzialności wobec czegoś ponad władzę wyższego, a we własnych ich sercach bezustannie przytomnego.  
 
Od tej chwili słowo, dane przez człowieka człowiekowi, uzyskuje sankcję nadprzyrodzoną, której żadna władza uchylić nie może. Podstawą stosunków międzyludzkich staje się nienaruszalna umowa wolnych ludzi.

Może śmieszna jest próba zamknięcia w dwóch zdaniach zjawiska tak potężnego jak kultura Zachodu. Jedno wszakże słuszność zdań tych potwierdza. To mianowicie, iż przeciw tym właśnie zasadom - przeciw transcendentalnej wartości zobowiązania i przeciw suwerennej niezależności sumienia - skierowany jest duchowy wysiłek Niemiec. Wysunięcie praw narodu niemieckiego ponad wartość najuroczystszych przyrzeczeń, przekreślenie bezpośredniego stosunku między człowiekiem a Bogiem i powrót do przedchrześcijańskiego ubóstwienia wszechmocnego państwa, odrzucenie powszechnej i bezwarunkowej wartości tamtych zasad - to jest zarazem przyczyna i skutek porzucenia i przeciwstawienia się przez Niemcy wspólnocie zachodniej.  
 
We wrześniu 1939 r. upadł - po rozpaczliwej obronie - napadnięty z dwóch stron i zalany zbrojnie i masami nowych barbarzyńców najdalej na wschód wysunięty szaniec tej kultury. Ledwie dwa lata minęły od tego wrześniowego ranka, kiedy pierwszą krew swoją oddali tam ludzie - i oto kultura Zachodu trwa jeszcze tylko na ostatnich małych skraweczkach Europy, broni się jeszcze w ostatniej - przez morze obronnej - twierdzy starej Anglii ("Wyspa ostatniej nadziei" - jak o niej wówczas mawiano), a żyje już tylko swobodnie poza Europą na lądach Ameryki, Afryki, Australii. Poza tem - od wschodnich brzegów Atlantyku aż do Pacyfiku rozciąga się olbrzymia przestrzeń, z której kulturę realnie wygnano. To znaczy, że na tych obszarach setki milionów ludzi żyje i codzienną próbą zwykłego doświadczenia sprawdza, że możliwe jest bytowanie nawet wtedy, kiedy odrzucono to co zdawało się do życia równie niezbędne jak powietrze, woda i chleb, kiedy odrzucono Boga, wyszydzono świętość słowa ludzkiego, przekreślono sumienie.


PRZECIWKO KAPITULACJI


 Kiedy - w takiej chwili - z murów ostatniej fortecy Europy odzywa się głos, mówiący że "w przyszłości, tam, na wschodzie, gdzie obecna wojna się zaczęła, gdzie przez wieki trwał najdalszy nasz szaniec, strażnica naszej wiary - tam w przyszłości panować mają albo obcy, albo wrogowie" - to głos taki jest nie tylko dowodem braku świadomości, jaki jest cel toczącej się walki, ale jest zarazem dowodem braku siły moralnej. W egoizmie, co każe opuszczać dalekich braci, w samolubstwie, co unika zobowiązań, sięgających poza najbliższy interes, co wyrzeka się wspólnoty gdy wymaga ona wysiłku - w tem jest coś więcej niż błąd. Jest słabość.  
 
Ci, co jak autor artykułu "Times"a stawiają dla wschodu Europy alternatywę "albo Rosja - albo Niemcy", są defetystami. Australia oddająca "dla świętego spokoju" Singapur - to beznadziejna i do niczego nie prowadząca kapitulacja. Wielka Brytania rezygnująca z Suezu - to kapitulacja. Wspólnota zachodnia wyrzekająca się Polski - to kapitulacja.  
 
Tak to widzimy i tak to będziemy nazywali.



 
WOLA POLSKI


 Bo wreszcie nie trzeba zapominać, że w tej wojnie my, Polacy, także bierzemy udział. Że mamy swoje tej wojny cele i że nie mamy zamiaru się ich wyrzekać.  
 
Można zakwestionować każde rozumowanie, można postawić znak zapytania nad każdym dowodzeniem. Ale poza rozumowaniami i dowodzeniami są jeszcze fakty. Jednym z takich faktów jest wola Polaków.  
 
Jak każdy inny z nas potrafię chyba dokładnie powiedzieć co czuje, co myśli, czego chce i o co walczyć będzie każdy Polak.  
 
Wydałoby się nam rzeczą potworną, gdybyśmy po zwycięstwie nad Niemcami mieli wyjść z tej wojny uszczupleni czy okrojeni, gdyby za wszystkie lata walki i cierpień chciano nam zapłacić krzywdą (tak właśnie się stało).
 
Niema ziemi polskiej na sprzedaż, niema ziemi polskiej do odstąpienia, ani kawałka, ani płachetka, ani dla wrogów, ani dla miłości sprzymierzeńców.  
 
Ta Polska, którą wojna ostatnia zastała, jest Polską małą, jest Polską najmniejszą, jaka kiedykolwiek jako państwo niezawisłe istniała. Granice tego państwa, układane i uznawane w okresie absurdalnego niemal przerostu zasady etnograficzno-językowej nad prawami historii, nad wskazaniami strategii, nad zdrowym rozsądkiem nawet - są granicami, w których naród polski ledwie oddycha. Są to granice kompromisu - nie zaboru. Granice kompromisu na zachodzie - gdyż delegaci angielscy czuwali w Wersalu, by Polska nie poszła za daleko. Granice świadomego kompromisu na wschodzie, uczynionego dla trwałości pokoju - bo wówczas gdy traktat ryski odpisywano, wojska polskie stały znacznie dalej na wschód od linii, jaką Polska dobrowolnie przyjmowała.  
 
Polska przyjęła ten kompromis i Polska go uszanowała. To inni przekroczyli te granice. Spotkali opór, który trwa i trwać będzie aż do końca - trwać będzie aż do zwycięstwa albo aż do wytępienia narodu polskiego.

Polska odrzuciła pokusy. Odmówiła przepuszczenia wojsk sowieckich do Niemiec kiedy zdawało się, po zamachu Kappa, że pomoc z zewnątrz może dać zwycięstwo niemieckim komunistom. Odrzuciła pokusę wspólnego z Niemcami marszu na Rosję, odrzuciła rolę Włoch na wschodzie Europy, nie skapitulowała z niezależności za cenę cudzej ziemi. Ale dlatego właśnie ma poczucie, że jej własna ziemia jest nietykalna, że jej granice są uświęcone nie tylko przez umowy, lecz i przez jej dobrą wiarę.  
 
Wreszcie te ziemie są polskie. Polski jest Lwów, za który - od strzał tatarskich, od szabel tureckich, od kul austriackich, od bagnetów rosyjskich - oddało życie więcej Polaków, niż dziś miasto to liczy mieszkańców. Polskie jest Wilno z Matką Bożą w Ostrej Bramie, z sercem Piłsudskiego śpiącym na Rossie. Nasze są poleskie równiny i mokradła, skąd Traugutt wyruszył do walki, skończonej na wysokiej warszawskiej szubienicy. Polski jest biały Krzemieniec, schylony razem ze Słowackim nad Ikwą, polski Nowogródek między dwoma księżycami, polskie cmentarze i lasy i każdy oddech tej ziemi tak samo tutaj jak w Poznaniu, jak w kopernikowskim Toruniu. To wszystko cośmy zebrali po 135 latach niewoli z Polski wielekroć większej. To wszystko, ta mała, ta najmniejsza Polska, Polska odbudowana po tylu latach podziemnego bytu najskromniej, najpowściągliwiej, najostrożniej. Przecież gdy się rodziła - uczyli nas wszyscy możni skromności i opamiętania jak niedorosłą dziewczynę. Jak niegrzecznemu dziecku przepisali poniżające prawa...
 
Ale przez lat 20, przez wojnę wygraną bez pomocy, przez dzieje lat ostatnich nauczyliśmy się niejednego. Dziś wiemy, że wielkie są nasze błędy, ale nie mniejsze, może większe są błędy innych. Wiemy, że ustępujemy niejednemu liczbą i bogactwem - nie ustępujemy nikomu odwagą i jakością.  
 
Dlatego Polska obecna nie zgodzi się na kuratelę. Nie zgodzi się na żadne ograniczenie suwerenności, które miałoby ją objąć, nie dotykając innych.

Tem bardziej i tem więcej Polska nie zgodzi się na dyskutowanie jej terytoriów. Żołnierz i lotnik polski walczy dziś o całość Imperium Brytyjskiego, nie rozważając czy i gdzie granice tego Imperium zakreślone są zgodnie z jego osobistymi upodobaniami. - Tego samego żądamy dla siebie. 
 
 
 ALEGORIA POTĘGI IMPERIUM BRYTYJSKIEGO NA PRZYKŁADZIE 
ORGANIZACJI WIELKIEJ WYSTAWY ŚWIATOWEJ W LONDYNIE
(1851)
 

 

Powiedzieć trzeba więcej jeszcze. Polska nie ustąpi. Dopóki istnieć będzie żołnierz polski, dopóty strzelać będzie we łby zaborcy tak samo pod Lwowem jak pod Grudziądzem, tak samo w Zbąszyniu jak w Stołpcach - wszystko jedno czy na tym łbie będzie hełm stalowy czy spiczasta czapka. Nie dlatego odrzucaliśmy hitlerowskie propozycje "drogi przez Pomorze", plebiscytów na Pomorzu - aby z kimkolwiek dyskutować na podobne tematy inaczej, niż ogniem karabinów maszynowych.  
 
Francja została pokonana, bo uznała się za pokonaną. Anglia nie zostanie pokonana, bo nie uzna się za pokonaną, choćby ta wojna trwać miała całe stulecie.  
 
My pokonani nie jesteśmy. Co więcej - wiemy z własnych dziejów, że potrafimy walczyć przeciw wszelkim rachubom, przez dziesiątki lat, doznawać porażki po porażce - i wreszcie zwyciężyć. Jeden jest tylko sposób, aby zmusić naród polski do wyrzeczenia się wolności czy ziemi - wytępić ten naród. Innego sposobu niema (i to właśnie Niemcy czynili i mówili o tym otwarcie, wcale się nie kryjąc. Taki Obergruppenführer SS - Arthur Greiser, namiestnik "Kraju Warty" czyli Wielkopolski, stwierdził we wrześniu 1940 r.: "Führer nie przysłał mnie do Polski abym głaskał kilku księży, ale dla WYNISZCZENIA narodu polskiego, aby naród niemiecki mógł żyć". Po wojnie zaś, gdy został schwytany przez Amerykanów i przekazany stronie polskiej, uleciała z niego cała dotychczasowa niemiecka buta i pogarda. To był zupełnie inny człowiek, dużo się modlił - szczególnie gdy stało się jasne że dostanie wyrok śmierci, choć wierzył jeszcze że uda mu się tego uniknąć, pisał więc błagalne listy z prośbą o darowanie życia do komunistycznego satrapy - Bolesława Bieruta, który z nadania Stalina zarządzał wówczas Polską, lub też tym, co z owego kraju zostało; ale niewiele mu to pomogło, choć tłumaczył się "wykonywaniem rozkazów" a i tak wszystko zrzucał na Hitlera i Himmlera i Goeringa. Został powieszony w Poznaniu 21 lipca 1946 r. obserwowany przez tłum polskich gapiów, których kilka lat temu pragnął wymordować).
 
Przez 135 lat walczyliśmy - pozbawieni broni, w podziemiach, zapomniani, samotni. Nazajutrz po wyzwoleniu, znów samotni, stawiliśmy zwycięsko czoło jednemu z zaborców. W 20 lat później - świadomi tego co czynimy - podjęliśmy, jedyni w tamtej stronie Europy, wyzwanie największej potęgi militarnej świata. Wobec tych straszliwych faktów - dziecinną naiwnością byłoby przypuszczenie, że naród polski można "namówić" do kapitulacji. Do jakiejkolwiek kapitulacji.  
 
Polska uważa się za równorzędnego sojusznika Anglii. Polska, jak Anglia, ma swoje cele w tej wojnie i żądać musi, by były one uszanowane. Cele te są skromne - niema w nich nic z zaborczości. Polska żąda, by przywrócona została wolność, całość i suwerenność wszystkim jej ziemiom. Polska musi wymagać, aby w przyszłości bezpieczeństwo jej zostało zapewnione przez naprawę granic z Niemcami przede wszystkim przez odcięcie pięści wsuniętej w nasze wnętrzności: Prus Wschodnich. Polska wreszcie nie może się zgodzić, aby losy ludów z nią sąsiadujących, a dziś podbitych czy obezwładnionych - rozstrzygane były bez niej lub wbrew niej.  
 
To wszystko. To niewiele. Ale nic tu niema już do ustąpienia.  
 
Taka jest wola Polaków. Wszystkich Polaków. Ponadto - to także jest słuszność.  
 
Kto podpisywał sojusz z Polską, ten tę wolę, nie ukrywaną wcale, akceptował. 
 
Mała, najmniejsza Polska wchodziła w tę wojnę. Może z niej wyjść powiększona albo nie wyjść wcale. Ale nie może wyjść z niej pomniejszona. Bo broni przed takim wyrokiem nie złoży.



 Piękne! To można odnieść dziś również do walczących ze wschodnim Mordorem Ukraińców i jasno zakomunikować moskiewskim bojcom Putina, że całe Zaporoże, Chersoń, Krym, Donieck i Ługańsk to są ziemie Ukrainy i tylko Ukrainy. Rosji nic do tego i jeśli Putin wysyłał będzie tutaj kolejnych zmobilizowanych mężczyzn (często bez przeszkolenia z zardzewiałą lub... drewnianą bronią), to jedyne, co może ich tu spotkać, to powrót do domu w cynkowej trumnie jako "gruz 200". Jedyna szansa dla was, którzy zostaliście tu zgonieni dla chorej wizji jednego człowieka - to poddanie się i przejście na ukraińską stronę; tam dostaniecie jedzenie, opiekę medyczną i bezpiecznie przetrwacie do końca konfliktu. I przede wszystkim - będziecie żyć - a to chyba najważniejsze. Wrócicie do swoich rodzin, żon i matek, będziecie widzieć jak wasze dzieci dorastają, będziecie żyć. Tu na Ukrainie czeka was tylko śmierć! Niczego tutaj nie zwojujecie, bo to nie wasza ziemia, a Ukraińcy nie tylko są zmotywowani do walki i mają wysokie morale, ale również otrzymują nowoczesną zachodnią broń (ostatnio interaktywne mapy ukraińskie - ofiarowane przez Elona Muska - zawiesiły się, a to dlatego, że postępy Ukraińców są tak szybkie, że mapy te nie wyrabiają i tam gdzie teren jest już wyzwolony, one pokazują że są pozycje nieprzyjacielskie 😅) Nie macie szans, z samą Ukrainą, a co dopiero z innymi krajami Międzymorza - z Polską, krajami bałtyckimi, krajami skandynawskimi czy Rumunią (nie mówiąc już o Wielkiej Brytanii i USA). Kapitulacja to nie żaden wstyd, szczególnie że nie macie o co i po co walczyć, wasi dowódcy mają was gdzieś, sami siedzą w bunkrach i boją się wyjść, a was posyłają z drewnianymi kałasznikowami lub uszkodzonymi czołgami na pewną śmierć. Czy jest sens walczyć i ginąć za takich ludzi? Czy nie lepiej wrócić do rodzinnego domu w całości, a nie w częściach (jak ostatnio stało się z pewnym niepełnosprawnym bojcem z Dagestanu, którego nie tylko zmobilizowano, ale posłano do walki, choć on się do żadnej walki nie nadawał. Efekt - wrócił w... częściach, a raczej w dwóch częściach) Wybór jednak należy do was. 
 
 

 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz