Stron

piątek, 31 maja 2024

POWYBORCZY HUMOR - Cz. VIII

 POLITYCZNE MEMY



KOLEJNA ODSŁONA POLITYCZNYCH MEMÓW, TEMATY KTÓRE ZOSTAŁY WCZEŚNIEJ POMINIĘTE ALBO TEŻ POJAWIŁY SIĘ NIEDAWNO



POGŁOS KIERWIŃSKIEGO




GDY RANO MUSISZ IŚĆ DO ROBOTY, ALE WCIĄŻ W USZACH HUCZY CI POGŁOS



OŁTARZYK 🤭






LISIE ELITY III RP 🦊 
 

CZY MOŻNA MOLESTOWAĆ PODWŁADNE SOBIE KOBIETY W PRACY? OCZYWIŚCIE ŻE MOŻNA, TYLKO TRZEBA POCZEKAĆ NA PRZEDAWNIENIE ZARZUTÓW I POTEM W GLORII NIEWINNEGO MOŻNA BRYLOWAĆ NA CAŁEGO




BUDULCOWI


JA Z TĄ PANIĄ I CAŁYM LEWICOWO-LIBERALNYM SALONEM III RP NIE CHCIAŁBYM UBIĆ MUCHY W KIBLU, A CO DOPIERO COKOLWIEK Z NIMI BUDOWAĆ




KOSZMAR HISTORII


CZY TYLKO JA MAM WRAŻENIE ŻE WRACAJĄ CZASY GENERALNEGO GUBERNATORSTWA?




NIEMIECKI PORZĄDEK W EUROPIE


O PRZEPRASZAM, JUŻ MAM PEWNOŚĆ




"IMPORT SIŁY ROBOCZEJ Z KOLONIZOWANEGO KRAKOWA (...) DROGA DO RZESZY DLA POLSKICH ROBOTNIKÓW WYKWALIFIKOWANYCH (...) I TAK ZACZYNA SIĘ TRANSPORT DO RZESZY POD NADZOREM KIEROWNIKA PODRÓŻY, KTÓRY DOSTARCZA ROBOTNIKÓW DO ICH MIEJSC PRACY"

KRAKAUER ZEITUNG
(3 grudnia 1939)




INWAZJA!


"WPUŚĆMY ICH, KIM SĄ SPRAWDZI SIĘ PÓŹNIEJ"



TUTAJ NAJWIDOCZNIEJ JEDEN Z TYCH JUŻ WPUSZCZONYCH DO NIEMIEC KARDIOCHIRURGÓW, STARA SIĘ UDOWODNIĆ WSZYSTKIM ŻE JEGO UMIEJĘTNOŚCI ZAWODOWE NIE SĄ W KIJ DMUCHAŁ, I PRZEPROWADZA BADANIE NA OTWARTYM SERCU - TYLKO NIE TRAFIŁ. ALE TO SIĘ ZDARZA - ZALICZAMY!




SZTURM IMIGRANTÓW NA POLSKĘ OD STRONY BIAŁORUSI 


I TUTAJ ŻARTY SIĘ KOŃCZĄ, OSTATNIO RANNYCH ZOSTAŁO TRZECH POLSKICH STRAŻNIKÓW GRANICZNYCH, I TO DLATEGO ŻE GŁUPIA, SPRZEDAJNA WŁADZA ZABRANIA IM UŻYĆ BRONI PALNEJ W SYTUACJI BEZPOŚREDNIEGO ZAGROŻENIA ŻYCIA.



JA W OGÓLE MIAŁBYM RADĘ CO DO STRAŻY GRANICZNEJ. WEDŁUG MNIE NALEŻY JĄ ROZWIĄZAĆ I POWOŁAĆ PONOWNIE KORPUS OCHRONY POGRANICZA, A NASTĘPNIE USTAWIĆ KARABINY MASZYNOWE I ŻOŁNIERZY Z BRONIĄ AUTOMATYCZNĄ NA CAŁEJ DŁUGOŚCI ZAPORY. A POTEM TYLKO CZEKAĆ NA AHMEDA...




czwartek, 30 maja 2024

WYNALAZKI ANTYKU - Cz. I

CZYLI CO TAKIEGO WYNALEŹLI STAROŻYTNI GRECY I RZYMIANIE, O CZYM MY NIE MAMY POJĘCIA A Z CZEGO KORZYSTAMY?





 Termometr, centralne ogrzewanie, gramofon, to są wynalazki które bez wątpienia zaczęły upowszechniać się dopiero w drugiej połowie XIX wieku i w wieku XX, czyli raptem nie minęło nawet 200 lat od chwili kiedy zaczęliśmy przechodzić ze społeczeństw przedindustrialnych, w zurbanizowane, nowoczesne społeczeństwa industrialne. Za wynalazcę radia oficjalnie przyjmuje się Włocha Guglielmo Marconiego - który rozpoczął pracę nad przesyłaniem fal elektromagnetycznych w roku 1894, choć oficjalnie za datę wynalezienia radia uważa się rok 1901, czyli pierwsze skuteczne przesłanie wiadomości z Europy przez Atlantyk do Ameryki (choć za wynalazcę radia uważa się również Nikola Teslę, który w 1900 r. wynalazł cewkę wysokonapięciową, którą potem w swym radiu użył Marconi. Z tego powodu Tesla z Marconim wdał się w długoletni proces sądowy, który ostatecznie doprowadził Teslę do bankructwa). Wynalazcami hula hop byli dwaj Amerykanie Richard Knerr i Arthur "Spud" Melin, którzy rozpoczęli pracę jeszcze w swoim garażu, a ostatecznie hula hop pojawiło się w sprzedaży w roku 1958.


BONNIE MANCHESTER z HULA HOP 
(NEWPORT BEACH - KALIFORNIA)
1958



Jednak te i wiele innych współczesnych wynalazków nie jest wcale nowe i zapewne część Czytelników tego bloga (którzy z reguły są przyzwyczajeni do najróżniejszych nietypowych historii jakie tutaj się pojawiały), może zaskoczyć fakt, że istniały one już w starożytności, a ich wynalazcami byli antyczni Grecy. Dziś właśnie pragnę opowiedzieć o takich antycznych wynalazkach Greków i Rzymian, które po upadku cywilizacji grecko-rzymskiej jaką było Imperium Romanum, zostały zapomniane i stan taki utrzymał się aż do czasów współczesnych. Nie tylko bowiem Egipcjanie (twórcy chociażby elektrycznego oświetlenia, dzięki któremu rozpraszali ciemności korytarzy wiodących do piramid... i nie tylko) czy Sumerowie i Babilończycy (niezrównani astronomowie) byli wielkimi odkrywcami, również i Grecy, a nawet Rzymianie (którzy żyli już w epoce w której nie pamiętano odkryć dawnych czasów), też potrafili dołożyć swoją cegiełkę do tej palety wynalazków (to właśnie oni wymyślili chociażby centralne ogrzewanie). Bezwzględnie jednak osiągnięcia Greków na tym polu są nie do podważenia i o kilku ich wynalazkach pragnę dziś opowiedzieć. 



MITOLOGICZNE WYNALAZKI


Hellas (Ελλάς) tak właśnie starożytni Grecy nazywali swoją górzystą krainę, leżącą pomiędzy Morzem Egejskim a Jońskim. Jednak Achajowie, Jonowie i Gorowie (Dorowie) nie byli pierwszymi ludami które zamieszkiwały dzisiejszą Grecję. Żyli tam bowiem pierwotnie nie-indoeuropejscy Pelazgowie, którzy stworzyli własną kulturę, przejętą potem w dużej mierze przez najeźdźców z Północy. System mitów też był autorstwa Pelazgów, choć bez wątpienia został on następnie rozbudowany przez Achajów i inne greckie ludy, przybyłe z ziem leżących pomiędzy Wisłą, Odrą a Łabą. Greckie mity opowiadają o przygodach bogów i herosów, ich walkach z cyklopami i olbrzymami, oraz innych niesamowitych i wręcz nieziemskich historiach. Ale co ciekawe, greckie mity są również kopalnią wiadomości na temat najróżniejszych wynalazków, i to wynalazków, które nie były autorstwem ani Achajów ani Pelazgów, lecz zostały wymyślone (lub też ofiarowane) przez bogów olimpijskich, którzy - jak wierzyli Grecy - niegdyś kontaktowali się z ludźmi bezpośrednio, a nawet żyli wśród nich. Jakie zatem były to niesamowite "dary" bogów?


SŁUŻEBNE ROBOTY 




 Bóg Hefajstos (patron kowali), był bardzo brzydkim bogiem. Miał bowiem garb, krzywe nogi i porytą bliznami twarz. Jego matka Hera urodziła go (bez pomocy Zeusa), z wielkiego gniewu jak i czuła na męża, po tym jak odkryła kolejny jego romans (czyli innymi słowy, urodziła dziecko pod wpływem furii / czyżby jakiś antyczny przykład partenogenezy, czyli dzieworudztwa - nie występujący jednak u ludzi, a co najwyżej u niektórych gatunków płazów). Według Greków to właśnie spowodowało że Hefajstos był tak... niefotogeniczny (mówiąc łagodnie). Został jednak mężem najpiękniejszej bogini - Afrodyty (czyli wyrwał najlepszą laskę na Olimpie 🤭). Był on również doskonałym kowalem i twórcą najróżniejszych wynalazków które służyły ludziom (np. Tetyda - matka Achillesa poprosiła go o to, aby wykonał zbroję dla jej syna, dzięki której tamten mógłby uniknąć śmiertelnych strzał).

To właśnie Hefajstos skonstruował mechaniczne złote roboty, które wyglądały jak żywi ludzie (być może były to nawet androidy) i miały one służyć tym, których obdarował nimi Hefajstos. Homer opisuje w "Iliadzie" taki oto przykład: "Tam na ich króla czekały służebne niewolnice; w kształcie żywych niewolnic, ale wykutych w złocie; obdarzonych instynktem i świadomością, obdarzonych głosem. Z siłą i umiejętnościami zaczerpniętymi od niebiańskich nauczycieli. Ci posłusznie czekali u boku monarchy, wspierając jego kroki...". 


TRON Z AUTOMATYCZNYMI KAJDANAMI




 Według mitu, gdy Hera ujrzała zaraz po urodzeniu brzydotę Hefajstosa, cisnęła nim z Olimpu na ziemię. Dziecko jednak przeżyło, chodź upadek doprowadził do połamania jego nóg które potem źle się zrosły i Hefajstos całe życie kulał. Aby odwdzięczyć się swej matce za taki los, skonstruował dla niej złoty tron z niewidzialnymi kajdanami, które - gdy tylko Hera nań usiadła -  natychmiast zacisnęły się na jej rękach, zmuszając ją do pozostania w pozycji siedzącej. Hefajstos delektował się takim widokiem matki która próbowała wyrwać się z wiązów, i dopiero prośby Dionizosa (boga winnej latorośli i radości płynącej z upojenia alkoholowego, ale również boga śmierci i nieszczęśliwych wypadków - kilkukrotnie bowiem próbował popełnić samobójstwo) przekonały Hefajstosa do tego aby uwolnił matkę, a jednocześnie Hera pozwoliła mu ponownie wrócić na Olimp. Czym było owe krzesło (czy też tron) z niewidzialnymi kajdanami? Ciekawe.


ANTYCZNE (LATAJĄCE) AUTO




 Wracając do Homera: "Do wozu Hebe przymocowane były obrotowe, mosiężne koła ośmioramienne, które obracały się na żelaznej osi (w tym miejscu Homer opisuje "złotych chłopców", czyli roboty-androidy które zajmowały się wymianą opon, więc ten fragment pominę). Nawy były srebrne, zaokrąglone ze wszystkich stron. Wisiała deska rydwanu na złotych i srebrnych paskach, a wokół niej biegła podwójna poręcz. Drążek był cały ze srebra, na końcu złote jarzmo, z pięknymi złotymi opaskami na jarzmo. (...) Wtedy Junona ostro dotknęła latających rumaków. Natychmiast spontanicznie się otwierają, zgrzytając szorstko, niebiańskie portale. (...) Byś się rozsunąć, i następnie rozciągnąć zasłonę chmur" (w tym ostatnim zdaniu Homer po prostu opisuje wjazd Junony latającym autem do garażu, znajdującym się... na górze Olimp - stąd właśnie "otwierające się" i "zgrzytające szorstko niebiańskie portale"). Oczywiście twórcą owego latającego auta (zapewne nie jednego) był również Hefajstos.


TALOS 
METALOWY OLBRZYM - OBROŃCA KRETY




 Twórcą Talosa - metalowego olbrzyma który miał za zadanie chronić mieszkańców Krety, był oczywiście także Hefajstos. Był to mechaniczny robot, który okrążał wyspę trzy razy dziennie w poszukiwaniu jakichkolwiek zagrożeń dla mieszkańców. Został zniszczony przez Argonautów z Jazonem na czele, poprzez otwarcie zaworu, przez który Talos stracił "krew" (czyli płyn hydrauliczny).


PANCERNA ZBROJA




 Hefajstos był również autorem zbroi, która miała chronić Achillesa przed uderzeniami miecza i wystrzelanymi z łuku strzałami (zbroja była tylko formalną osłoną, gdyż wcześniej Tetyda - matka Achillesa, zaraz po urodzeniu zanurzyła go w wodach Styksu, przepływającego przez Krainę Umarłych - aby uodpornić go na wszelkie ciosy. Jedynym miejscem na ciele Achillesa które nie zostało zanurzone, to była jego pięta - za którą trzymała go matka. I akurat (no kto by się spodziewał, prawda 😉) ów heros zginął trafiony właśnie w ową piętę, strzałą wystrzeloną z łuku przez Parysa - syna króla Troi Priama.

Poza tym Hefajstos był autorem również podniebnego rydwanu boga Słońca - Heliosa, twórcą latających butów i skrzydlatego hełmu Hermesa, dzięki którym ten mógł pokonywać ogromne odległości w krótkim czasie i stać się dzięki temu posłańcem bogów, a także łuku Erosa (zwanego przez Rzymian Amorem), dzięki któremu wystrzeliwane przezeń strzały powodowały, iż wszyscy, którzy zostali nią trafieni zakochiwali się w pierwszej napotkanej osobie.


SKRZYDŁA DEDALA




 Jednak bóg Hefajstos nie był jedynym wynalazcą w greckiej mitologii. Równie płodnym twórcą był bowiem Dedal z Aten, który jednak jako pierwszy bodajże, nie był ani bogiem ani herosem, a zwykłym człowiekiem. Znany jest on oczywiście z tego, iż próbował opuścić wyspę Kretę (gdzie udał się na zaproszenie króla Minosa, po tym jak musiał opuścić Ateny po dokonaniu mordu na swym siostrzeńcu Perdyksie (zwanym też czasem Talosem). Na Krecie król Minos powierzył Dedalowi budowę sławnego Labiryntu, w którym umieścił zrodzonego ze związku swej żony z bykiem - pół człowieka pół byka zwanego Minotaurem. Gdy pracę dobiegały już końca, a Dedal liczył że okres dziesięcioletniego wygnania minął i może wreszcie wrócić do swej ojczyzny, okazało się że Minos wciąż wymyślał najróżniejsze powody aby tylko nie wypuścić Dedala z Krety. Nie widząc więc innego wyjścia, Dedal skonstruował specjalne skrzydła dla siebie i swego syna Ikara, które miały zabrać ich z powrotem do Aten.

Dedal w ogóle wywodził się z rodziny wynalazców, sam będąc wnukiem Hefajstosa. Jego ojciec Eupalamos również był wynalazcą, a siostrzyniec Perdykas (syn siostry Dedala Polikasty) w wieku 12 lat skonstruował piłę (początkowo znalazł kręgosłup ryby na piasku i przeciął nim patyk. Tym samym doszedł do wniosku że to może być bardzo przydatne i następnie skonstruował podobną piłę, ale już metalową. Potem Perdykas wynalazł koło garncarskie i kompas, a to spowodowało że Dedal poczuł się zazdrosny osiągnięciami siostrzeńca i postanowił go zamordować. Gdy tak się stało został wygnany z Aten, a jego siostra Polikasta popełniła samobójstwo. Ściągnięty na Kretę przez Minosa, został poproszony przez jego żonę Pazyfae o skonstruowanie byka z brązu, w którym królowa mogła się ukryć i skonsumować swoją miłość do byka (ta miłość była karą zesłaną przez Posejdona na Minosa, który obraził bogów i gdy ci zesłali mu pięknego białego byka jako na ofiarę, król zafascynowany jego pięknem, włączył go do swych stad. Wówczas Posejdon zesłał zauroczenie na Pazyfae, która zakochała się w byku i aby tę miłość skonsumować potrzebna była ta właśnie mechaniczna jałówka, w którą weszła królowa wypinając swoją sempiternę i w ten sposób byk miał zapłodnić Pazyfae a z tego związku narodził się Minotaur).




Nim jeszcze Dedal przybył na Kretę, był również autorem wielu wynalazków, które w użyciu są po dziś dzień. Wynalazł bowiem olisbosy (sztuczne penisy), tokarkę i był autorem pierwszych posągów z rozłączonymi nogami. Niektórzy historycy twierdzą, że jeśli można by było przyporządkować okres życia Dedala do chronologii historycznej, to należałoby go umieścić na przełomie XI i X wieku p.n.e., czyli w okresie, w którym król Dawid w Izraelu zdobył Jerozolimę na Jebuzytach i uczynił z niej stolicę swego Królestw (ok. 1000 r. p.n.e.). Ale oczywiście nie ma żadnej gwarancji że Dedal był postacią historyczną.

W każdym razie już na Krecie gdy Minotaur został zamknięty w Labiryncie, to aby ukoić gniew bogów co dziewięć lat składano mu w darze siedmiu młodych mężczyzn i siedem dziewcząt (co Minotaur z nimi robił pozostaje zagadką, gdyż biorąc pod uwagę że od góry był bykiem, to z pewnością  był wegetarianinem a nie mięsożercą - ale nie wszystkie mity są logicznie spójne. Może więc wzorem swojej matki uprawiał z nimi - jak mawiał Marian Paździoch - dziki, niczym nie skrępowany seks 😂)





Ponieważ jednak Ateny przegrały wojnę z Kretą, zostały więc zobowiązane aby co dziewięć lat przysyłać na wyspę 14 młodych osób. Aby ukrócić ten proceder, do grupy 14 osób (odbywało się to oczywiście poprzez losowanie i kto wylosował biały kamyk był bezpieczny, a kto czarny, ten płynął na Kretę do Minotaura - na "dziki, niczym nieskrępowany seks" 😬) włączył się syn króla Aten Egeusza - Tezeusz, który miał z ojcem układ, iż gdy polegnie i nie uda mu się zabić Minotaura, wówczas jego ludzie wywieszą na okręcie czarny żagiel, ale gdy wszystko się zakończy szczęśliwie, wówczas przypłynie pod białym żaglem. Po dotarciu na Kretę Tezeusz wpadł w oko Ariadnie, córce króla Minosa, która poprosiła Dedala aby ten skonstruował dla Tezeusza specjalną nić, dzięki której będzie mógł bezpiecznie wyjść z labiryntu po zabiciu Minotaura. Tak też się stało, a następnie Ariadna zbiegła z Tezeuszem na jego okręt i zamierzała udać się z nim do Aten (ponoć uciec w ten sposób chciał również Dedal, ale jego zamiar został odkryty i król kazał go uwięzić wraz z synem Ikarem). Tezeusz zaś szybko znudził się Ariadną i porzucił ją gdy cumowali na wyspie Naksos, a ona akurat zasnęła na plaży. Wówczas cała załoga odpłynęła pozostawiając ją tam samą. Oczywiście mit mówi, iż Tezeusz postąpił tak ponieważ tak właśnie kazał mu we śnie bóg Dionizos, który zamierzał poślubić Ariadnę. Tezeusz jednak był tak przybity utratą ukochanej (którą zapewne wciąż miłował, ale nie mógł sprzeciwić się woli bogów) iż kazał na okręcie wywiesić czarny żagiel. Egeusz, wypatrując powrotu syna, ujrzał okręt z czarnym żaglem i rzucił się z klifu w morskie głębiny, ponosząc śmierć na miejscu. Nowym królem Aten został teraz Tezeusz, a morze w którym utonął Egeusz odtąd zwało się Egejskim.




Dedal z Ikarem wciąż jednak pozostawali na Krecie i było im tam coraz gorzej i coraz bardziej pragnęli wrócić do ojczystych Aten. Potajemnie stworzył więc skrzydła z ptasich piór, które zszył nićmi i skleił ze sobą woskiem. Sporządził dwie pary dla siebie i swego syna i w ten sposób postanowili opuścić niegościnną dla nich wówczas wyspę, lecą jak ptaki po niebie. Oczywiście Dedal przestrzegł syna, aby ten nie latał zbyt wysoko, gdyż wówczas wosk się roztopi i skrzydła odpadną, a wtedy spadnie on w głębiny morza lub też rozbije się o skały. Owidiusz pięknie opisał ucieczkę owych mężczyzn, pisząc: "Jakiś rybak, być może bawiąc się drżącą wędką, jakiś pasterz oparty na lasce lub wieśniak pochylony nad trzonkiem pługa, zauważył ich, gdy przelatywali obok, i stanął ze zdumienia, wierząc, że te stworzenia, które potrafią latać w powietrzu, muszą być bogami". Ikar zapomniał jednak przestróg ojca i zafascynowany lotem wzbijał się coraz wyżej i wyżej, nie zauważając iż traci pióra. Gdy stracił je wszystkie spadł i rozbił się o nadbrzeżne skały wyspy, która potem nazwana została Ikaros. 


ALFABET, SYSTEM MIAR I WAG ORAZ PIERWSZE MONETY


Ich wynalazcą miał być Palamedes, syn Naupiliusa z Argos. Był on greckim wojownikiem który uczestniczył w wojnie trojańskiej i tam właśnie wynalazł również grę w szachy (pessoi - grecki prekursor szachów). Palamedes zginął ostatecznie z ręki Odyseusza (po wcześniejszej intrydze, jaką uknuł Odyseusz w imię zemsty za to, że wcześniej Palamedes zdemaskował go na Itace, gdy ten udawał obłąkanego starając się wymiksować z wojny trojańskiej).

To tyle jeśli chodzi o mitologię, teraz przejdziemy do historycznych wynalazków wymyślonych przez Greków.



"Wszystko, co można było wynaleźć, zostało wynalezione"

Charles H. Duell
Amerykański komisarz do spraw patentów 
(Uwaga wygłoszona w roku 1899)


CDN.

wtorek, 28 maja 2024

PIERWSZE" ODKRYCIE AMERYKI - Cz. XIII

CZYLI JAK WŁADCY MUCHOMORZA
DOTARLI DO NOWEGO ŚWIATA





HALFDAN JASNOWŁOSY
Cz. XII



ZŁOTA BRAMA I PAŁAC KALIFA W BAGDADZIE 
(Obraz wygenerowany przez sztuczną inteligencję) 



 Po objęciu władzy nad kalifatem przez Haruna ar-Raszida we wrześniu 786 r. (170 roku ery muzułmańskiej) spodziewana stabilizacja wewnętrzna Imperium Abbasydów jednak nie nastąpiła. Złożyło się na to oczywiście wiele nierozwiązanych spraw z poprzednich dekad, jednak rządy młodego, zaledwie 20-letniego nowego kalifa zapowiadały się początkowo pomyślnie i bezproblemowo. Perski ród Barmakidów na którego czele stał Jahja ibn Chalid (w poprzedniej części błędnie napisałem iż był on mlecznym bratem Haruna, mój błąd, po prostu Barmakidzi mi się pomylili. Jahja nie był mlecznym bratem Haruna, lecz ojcem jego mlecznego brata - czyli al-Fadla. Tę pomyłkę już skorygowałem), rósł w siłę i potęgę. Mieli oni co najmniej dwa pałace we wschodnim Bagdadzie otoczone rozległymi ogrodami, z którego jeden (al-Dżafari) zostanie po upadku tego rodu pałacem kalifa. Bogactwo Barmakidów było też wręcz bajeczne i to do tego stopnia, że ponoć ofiarowane przez nich podarki (dla ich stronników i klientów) czyniły z tamtych ludzi zamożnych. Jahja miał dwóch synów, wspomnianego wyżej al-Fadla - mlecznego brata Haruna i młodszego Dżafara. Ale to właśnie ten drugi, Dżafar stał się najbliższym przyjacielem i druhem Haruna (doszło do tego, że jego ojciec Jahja miał nawet zabronić Dżafarowi spotykać się z kalifem, gdyż podejrzewał że oddają się oni stosunkom homoseksualnym). W każdym razie pozycja tego rodu przez siedemnaście pierwszych lat panowania Haruna była niepodważalna, a oni sami czasem zdobywali się nawet na nieposłuszeństwo wobec poleceń samego kalifa. Wszyscy namiestnicy prowincji i urzędnicy którzy coś chcieli uzyskać na dworze bagdadzkim, słali im kosztowne podarki. Wydawali się bowiem niezatapialni i wszechpotężni. Ale oczywiście i Barmakidzi mieli na dworze kalifa w Bagdadzie silną opozycję. Na jej czele stał hadżib (czyli szambelan dworu) Al-Fadl Ibn ar-Rabi - Arab, zdecydowany przeciwnik perskich wpływów zarówno na dworze kalifa, jak i w całym Imperium. Należy bowiem pamiętać, że o ile Imperium tworzone przez pierwszych kalifów po śmierci Mahometa, jak również przez dynastię Omajadów, to było Imperium Arabskie, o tyle nie sposób nazwać tak państwo Abbasydów, które iranizowało się na potęgę (oczywiście zachowując pewne pozory). Dwór kalifa przyjął całkowicie wzorce perskiej dynastii Sassanidów, a co za tym idzie wprowadzono zarówno obowiązek padania przed kalifem na twarz (co wcześniej było nie do pomyślenia dla każdego pobożnego Araba, który padał na twarz jedynie przed Allahem), jak również kalifa nie obowiązywał wymóg posiadania najwyżej czterech żon i na wzór perski tworzyli sobie prawdziwe haremy, pełne kobiet sprowadzanych z najróżniejszych zakątków Imperium. I o ile Imperium Abbasydów można nazwać nie arabskim, ale muzułmańskim Imperium, o tyle dwór kalifa był bardzo daleko od tego określenia. kalif i jego świta żyli bowiem wytwornie, w całkowitym odcięciu od reszty społeczeństwa muzułmańskiego, dlatego też przywódcy szyitów z rodu Alego, którzy żyli w zgodzie z pierwotnym wzorcem Mahometa i Abu Bakra, byli tak niebezpieczni dla rządzącej Dynastii Abbasydów.




Ale spokoju nie było. Jeszcze w tymże 786 r. zaraz po objęciu władzy przez Haruna ar-Raszida, Bizantyjczycy zdobyli i zburzyli dwie arabskie twierdze: Al-Hadas i Zibatra. Harum snow marzenia o zepchnięciu "Rumów" (czyli Rzymian, bo tak nazywano Bizantyjczyków) daleko na zachód, odbierając im całą Anatolię, a nawet (jeśli byłyby ku temu sprzyjające okoliczności) zdobyciu samego Konstantynopola (tym bardziej że panował tam młody Konstantyn VI którym sterowała jego ambitna matka, cesarzowa Irena). W roku 787 kalif przeprowadził reformę administracyjną regionów przygranicznych z Cesarstwem "Rumów" i wydzielił dwie (wojskowe) prowincje z Syrii Północnej i Mezopotamii, zasilając je szeregiem odbudowanych twierdz i nowym pasem umocnień. Powstały prowincje As-Sughur i Al-Awasim, było to preludium do planowanej na 788 r. inwazji na Anatolię. Zakończyła się ona co prawda zwycięską bitwą w górach Izauryjskich pod Podandus, ale Arabowie ograniczyli się jedynie do tradycyjnych spustoszeń okolicy i nie zamierzali ryzykować kampanii w głąb Azji Mniejszej. W roku 789 zmarła Chajzuran - matka Haruna która realnie wyniosła go do władzy. Przez te ostatnie trzy lata jego rządów była jakby drugą osobą w państwie a wezyr Jahja musiał codziennie składać przed nią raporty na temat najważniejszych spraw w Imperium. Po krótkim okresie żałoby Harun powrócił do swego hulaszczego trybu życia, bawiąc się na biesiadach ze swym druhem i najbliższym przyjacielem Dżafarem Barmakidą, który uchodził za arbitra elegancji. Kalif powierzył mu też wiele funkcji, był bowiem dowódcą osobistej straży Haruna, zarządzał pocztą i mennicą, a także sprawował nadzór nad manufakturami włókienniczymi rozsianymi po całym Imperium (jednocześnie dokonując inspekcji owych manufaktur, nabywał dla siebie posiadłości w różnych miastach). Był też opiekunem młodszego syna kalifa Abd Allaha al-Mamuna (opiekunem następcy tronu, księcia al-Amina był zaś a jego starszy brat al-Fadl).

Niestety jednak rozwój kulturalny i gospodarczy Imperium Abbasydów (swoją drogą Barmakidzi zostali również przedstawieni w opowieści "Tysiąca i jednej nocy") nie szedł wcale w parze z jednością polityczną, która zaczęła się rozpadać. Jako pierwsza od Imperium Abbasydów odpadła Hiszpania (Al-Andalus) jeszcze w 756 r. (czyli na co najmniej dekadę przed narodzinami Haruna). Odzyskał tam władzę dla swego wygnanego rodu Omajadów Abd ar-Rahman, który uczynił tę krainę kwitnącą i bogatą. W 788 r. niepodległość odzyskała Gruzja, wyłamując się z muzułmańskiego Imperium. Natomiast w roku następnym, w dalekim Maghrebie (dzisiejsze Maroko) swoją szyicką dynastię założył ocalały z pogromu w bitwie pod Fachch (z czerwca 786 r.) Idris Ibn Abd Allah Ibn Hasan - założyciel Dynastii Idrysydów ze stolicą w założonym przez siebie Fezie. Cały zachód rwał się więc jak domek z kart, tym bardziej że w prowincji Ifrikija (czyli dzisiejsza Tunezja i wschodnia Algieria) od 768 r nieoficjalnie ale realnie rządziła Dynastia Muhallabidów, która co prawda uznawała zwierzchnictwo Abbasydów, ale było ono jedynie symboliczne. Tak naprawdę przedindustrialne imperia miały wielki kłopot z utrzymaniem ciągłości swych granic i jedności politycznej. Tym bardziej gdy wiadomości z Maghrebu czy Al-Andalus do Bagdadu szły (w najlepszym razie) kilka tygodni. Nie dosyć na tym, bowiem Sistanem (dziś jest to rejon wschodniego Iranu i zachodniego Afganistanu) realnie władali Charydżyci, którzy nawet w latach 758-759 wzniecili tam powstanie, a po jego upadku i tak nieoficjalnie zarządzali prowincją (każdy nowy namiestnik musiał uzyskać ich akceptację aby nie paść ofiarą skrytobójcy). Charydżyci to była sekta religijna, która wyodrębniła się w 656 r. na kanwie sporu Alego z namiestnikiem Syrii Muawiją (założycielem dynastii Omajadów) którzy wyznawali pogląd że kalifem może zostać każdy sprawiedliwy i pobożny muzułmanin bez względu na pochodzenie (dzielili się oni też na szereg podgrup, i gdy jedni akcentowali odrębność Persów od Arabów, inni byli zdania że wszyscy muzułmanie są równi, a jeszcze inni podkreślali wyższość Arabów). Charydżyci byli wpływowi również w górnym Iraku. W Syrii też nie było spokojnie, gdzie konkurowały ze sobą dwa arabskie plemiona Jamenitów i Mudarytów, tak więc Imperium Haruna al-Raszida nie było stabilne.




W 792 r. w górzystym, nadkaspijskim Tabaristanie wybuchło kolejne powstanie szyitów. Główna linia szyitów wywodząca się bezpośrednio od Alego, żyła w Medynie i tam skupiała się głównie na kwestiach koranicznych. W tym czasie (od 765 r.) siódmym imamem szyickim był Musa al-Kazim, który co prawda uważał się za prawomocnego kalifa, ale jednocześnie stwierdzał że nie zamierza dochodzić swej władzy, a tym samym przelewać krwi muzułmanów. Jednak boczna linia rodu Alego często doprowadzała do najróżniejszych buntów i powstań, przeciw - czy to Omajadom czy teraz Abbasydom. Takim właśnie człowiekiem był Jahja Ibn Abd Allah al-Mahd, wywołując szyickie powstanie w Tabaristanie. Szyici szybko opanowali tę prowincję i jedynie góry Zagros oddzielały ich od Iraku i Bagdadu i dopiero wysłany tam w roku następnym (793) al-Fadl Barmakida, zdołał załagodzić ów konflikt i przekonać al-Mahda do zaprzestania buntu. Jego zaś młodszy brat Dżafar - cieszący się niesłabnącym poparciem kalifa (Jahja zapewne miał rację, podejrzewając tę dwójkę o jakieś homoseksualne stosunki, gdyż Dżafar pisał ponoć do Haruna listy - gdy tylko musiał opuścić stolicę - i w tych listach żalił się, iż nie może znieść rozstania ze swoim kalifem). W 792 r. Harun powierzył mu stanowisko zarządcy zachodnich prowincji Imperium, ale Dżafar (aby nie opuszczać Bagdadu i zapewne kalifa), mianował na owych ziemiach swoich pełnomocników, którzy mieli go o wszystkim informować listownie. Dodatkowo w 791 r. 20-letni Konstantyn VI, pragnąc udowodnić że jest prawdziwym władcą (bowiem w październiku 790 r. armia obaliła regencję Ireny i zmusiła ją do wyjazdu z Konstantynopola, przekazując pełnię władzy młodemu cesarzowi), zorganizował wyprawę wojenną na prowincję syryjskie, ale wyprawa ta była - ogólnie rzecz biorąc kompromitująca - wojsko praktycznie nie przekroczyło gór Taurus i szybko wycofano się do Anatolii. W roku następnym Arabowie przeprowadzili kontratak na bizantyjski temu Chaldia, ale cesarza nie było wówczas ani w Anatolii ani nawet w Konstantynopolu, był bowiem w Rumelii (czyli na Bałkanach), gdzie podjął się wyprawy przeciwko Bułgarom. Wyprawa ta jednak zakończyła się katastrofą w bitwie pod Markellai (lato 792 r.). Chan bułgarski Kardam rozbił tam praktycznie całą armię bizantyjską, a młody cesarz musiał ratować się ucieczką. Wiadomość o tej klęsce, jak również ucieczce władcy, wywołała przygnębiające wrażenie w całym kraju. Okazało się bowiem że Konstantyn VI jest co najmniej nieudolny, a poza tym daleko mu do jego dziada Konstantyna V czy pradziada Leona III, a nawet do ojca (który panował zaledwie pięć lat) Leona IV, którzy z powodzeniem wielokrotnie rozbijali Arabów i Bułgarów (notabene jeszcze w styczniu 792 r. Konstantyn przywrócił regencję swojej matce, ponownie zapraszając ją do stolicy. Stracił tym poparcie wspierających go dotąd kręgów dworskich, niechętnych Irenie i jej ikonofilskiej polityce).




Walki toczyły się na granicach, bunty trwały wewnątrz Imperium. Państwo politycznej jedności z czasów pierwszych kalifów i tych z rodu Omajadów, na zachodzie (a także i na wschodzie) coraz bardziej się sypało. Mimo to gospodarka tego państwa rozkwitała, a kultura stawiała swoje pierwsze kroki (ale jakże intensywne kroki) znamionując złoty wiek Abbasydów. Harun ar-Raszid stał się też pierwowzorem owego kalifa, który w opowieściach Szeherezady miał każdą kobietę ze swego haremu która nie zdołała go rozśmieszyć, skazywać na śmierć. Szeherezada zaś zaciekawiła władcę swymi opowieściami i tak właśnie powstały opowieści "Tysiąca i jednej nocy". O Dżinie z lampy którą on znalazł Aladyn, o Alibabie i czterdziestu rozbójnikach i o wielu innych opowieściach (których niestety już nie pamiętam 🥴). Dwór abbasydzki był pierwowzorem dworu Sassanidów, a tym samym panowała tam zupełnie inna atmosfera, niż w domu zwykłego muzułmanina. Jak już wyżej wspomniałem, kalif praktycznie nie przestrzegał wielu zakazów Koranu (liczny harem, dużo alkoholu który lał się strumieniami na biesiadach - chociaż ponoć Harun nie pijał alkoholu - a także sztywna etykieta wymuszająca na poddanych wręcz boskie uwielbienie władcy). Z władcy przykład brali jego dworzanie, urządzając w swych własnych pałacach (budowanych na kształt pałacu kalifa, wraz z ogrodami), swoje małe, prywatne dwory. Ludziom z kręgu szyitów (także charydżytów) nie mogło się to podobać i stąd liczne bunty. Nie podobało się to również arabskiemu stronnictwu dworskiemu, na którego czele stał wspomniany wyżej al-Fadl Ibn ar-Rabi, ale dominująca pozycja wezyra Jahji (ojca) i Dżafara (syna) w otoczeniu kalifa była nie do przełamania. Taki stan rzeczy jednak nie miał trwać wiecznie (nic zresztą nie trwa wiecznie I na wszystko trzeba być gotowym) a upadek rodu Barkidów który nadejdzie, będzie dlań bardzo bolesny. Na razie jednak Dżafar jako arbiter elegancji i mistrz stołu w czasie biesiad organizowanych przez kalifa, nie miał sobie równych i cieszył się całkowitym poparciem władcy. Starał się też jak najmniej opuszczać Bagdad, aby zbyt długo nie pozostawiać Haruna w otoczeniu innych, być może niechętnych mu osób. I tak to się kręciło.




CDN.

niedziela, 26 maja 2024

KOCHAM CIĘ ŻYCIE... Cz. III

CZYLI WSPOMNIENIA LUDZI Z OSTATNICH OŚMIU MIESIĘCY 1939 ROKU, TUŻ PRZED APOKALIPSĄ





III
WSPOMNIENIA JANA MARCINKOWSKIEGO
(KIELCE)



 Urodziłem się 18 maja 1926 r. w Kielcach w domu stojącym wówczas na końcu ulicy Seminaryjskiej, gdzie dzisiaj mamy ogromne bloki mieszkalne. Do tego domu, wkrótce po moim urodzeniu, ojciec sprowadził znajomego felczera nazwiskiem Rotman. Mama później opowiadała, że była przerażona, kiedy na ręczniku rozłożonym na stole byłem "turlany", w czasie tego badania, od jednego do drugiego końca stołu. Ostatecznie felczer stwierdził: "Nu, panie radco, chłopaczek jest fain, dobre są rączki i nóżki". Mama z przekonaniem dodała: "No i główka!". Tu poprawił się pan Rotman: "Pewnie będzie uczonym albo bankierem!".

W tym samym roku, w drugim dniu świąt Bożego Narodzenia, zostałem ochrzczony w kieleckiej katedrze. Zdarzenie to, jak wiele lat później opowiadała moja matka chrzestna, nie odbyło się bez małego incydentu. Otóż, z niewiadomych przyczyn, w czasie oczekiwania na moment chrztu, płakałem dość głośno zachęcając inne dzieci uczestniczące w tej uroczystości do podobnych wyczynów. Moja matka nie wiedziała co zrobić, gdyż podobno wyrzuciłem smoczek na posadzkę katedry i dopiero ojciec chrzestny, jak to powiedział ksiądz Jędrzej Marchewka, uratował sytuację szepcząc do mojego ucha jakieś wyrazy, których skutek był natychmiastowy. Zamiast płaczu roześmiałem się i nawet nie płakałem, kiedy ksiądz Jędrzej polewał moją głowę wodą. Stryj nie ujawnił jakie to były wyrazy, oświadczając, że to tajemnica, która obowiązuje obu Janów! Mnie i jego. Musiał być zaprawiony w słownym przekonywaniu także marynarzy będąc wieloletnim oficerem austriackiej Kriegsmarine. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości stryj Jan opuścił marynarkę i rozpoczął służbę w polskiej dyplomacji będąc konsulem generalnym w Zagrzebiu. Kiedy występował jako ojciec chrzestny w Kielcach, był już pracownikiem MSZ w Warszawie.


POWRÓT Z WIELKIEJ WOJNY 
I ODRADZANIE SIĘ POLSKI
(LISTOPAD 1918)



Nie pamiętam tego naszego pierwszego domu na Seminaryjskiej, ale już dokładnie pamiętam drugi dom przy Zagórskiej, stojący blisko skrzyżowania z ulicą Źródłową. Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca stoi dzisiaj wysoki krzyż upamiętniający powstańców z 1830/1831 r. W tym drugim domu odrestaurowanym przez mojego ojca, mieszkały dwie rodziny, nasza i brata mojej mamy. Oprócz rodziców było nas czworo dzieci, ale z młodszych mieszkańców trzeba wymienić również dużą wilczycę Arę, którą brat mojej mamy przywiózł aż z Brańska. Pamiętam, że w tym naszym starym domu była duża kuchnia, w której mój ojciec uczył mnie tańczyć krakowiaka i kujawiaka oraz śpiewać różne piosenki. Repertuar mojego ojca był bardzo szeroki, od "Ułanów pod okienkiem" aż do pieśni pątników idących na kalwarię. Z biegiem czasu, mój tato cieszył się, kiedy powtarzałem nieco sprośne piosenki. Mama nie była z tego zadowolona przewidując, że będę chciał się pochwalić takimi "zdolnościami" kiedy odwiedzą nas znajomi. I tak było rzeczywiście, a treść tych piosenek przetrwała w mojej pamięci aż do dzisiaj. Niestety z tych muzycznych zdolności mojego ojca, szczególnie z grania na ustnej harmonijce, niewiele przeszło na mnie…




W przerwach nauki tańców nasz tato opowiadał o swoich wojennych przygodach, najpierw w armii austriackiej, później w niewoli włoskiej, a następnie jak z armią gen. Hallera przyjechał do Polski, aby walczyć z bolszewikami. W środkowym, stołowym pokoju, wisiało duże powiększenie zdjęcia ojca zrobione przez fotografa w Tarnopolu. Kiedyś pytałem się czy może tato pamięta, jak opasywał mnie kilkakrotnie swoim wojskowym pasem? Tak, ojciec potwierdził, dodając jak trudno było w tym pasie zrobić nowe dziurki. Przypomniał mi wtedy jeszcze jeden "mundurowy" epizod, kiedy pani Maria, szyjąca czasem sukienki dla mojej mamy, uszyła, także na mamy życzenie, dla mnie bluzę z patkami i kieszonkami podobną do wojskowej. To był prezent imieninowy dla mnie.

W 1931 r. przenieśliśmy się do nowego domu, także przy ulicy Zagórskiej, ale nieco dalej, na górce, w kierunku wsi Zagórze. Ara została razem z rodziną brata mojej mamy i widzieliśmy się z nią jedynie od czasu do czasu. Bardzo za nią tęskniliśmy. W lecie 1933 r. spotkaliśmy się już w ogródku tego nowego domu.

Na początku września 1933 roku mama zaprowadziła mnie do szkoły ćwiczeń w kieleckim pedagogium nauczycielskim przy ul. Leśnej. Za nowym i dużym piętrowym budynkiem połączonym z gimnazjum im. Bł. Kingi stał stary budynek, gdzie mieściła się izba harcerska i pomieszczenie gospodarcze. Jak powiedziała mi mama, poprzednio było tutaj seminarium nauczycielskie, do którego uczęszczała kilkanaście lat temu. Droga z domu do szkoły nie była długa, zaledwie dwa kilometry, zabierała mi około pół godziny. Kiedy była pogoda szedłem sam, w czasie deszczu, a potem śniegu odprowadzała mnie mama. Od wiosny następnego roku już cały czas sam chodziłem do szkoły. Bardzo mi się w niej podobało. Nasz wychowawca, pan Kamiński, opowiadał nam dużo o rosyjskiej szkole na Syberii, gdzie uczył polskie dzieci. Pan Kamiński często w czasie lekcji grał na skrzypcach umilając nam pobyt w szkole. Kiedy byliśmy starsi uczył nas pieśni Lenartowicza: "Żegna ptaszę las i gaj i w daleki leci kraj, gdzie jaśniejsze słońce lśni, płyną życia dni, pola ściemniały i poczerniały, jesień nadchodzi już".

Chętnie chodziłem do mojej szkoły, gdzie ciągle się coś działo. Właśnie ta szkoła wychowywała mnie na myślącego i wiernego swojej ojczyźnie obywatela. Każdego poniedziałku odbywało się rozpoczęcie nowego tygodnia uroczystym apelem. Staliśmy szeregami na długim korytarzu pierwszego piętra, poczet sztandarowy złożony z wysokich uczniów pedagogium wnosił sztandar naszej szkoły. Śpiewaliśmy wtedy pieśń: "Wszystko co nasze Polsce oddamy. W niej tylko życie, więc idziem żyć. Świty się bielą, otwórzmy bramy. Hasło wydane, wstań w słońce idź! Ramię pręż, słabość krusz. Ducha tęż, ojczyźnie swojej służ. Na Jej zew, w bój, czy w trud. Pójdzie nasz harcerzy polskich ród". Na zakończenie tego apelu dyrektor szkoły miał zawsze krótkie przemówienie kończone życzeniami pilnego zdobywania przez nas wiedzy.

Tak było przez cały rok szkolny. Natomiast większe zgromadzenia uczniów z okazji świąt państwowych, rocznic, pamiętnych zdarzeń historycznych i innych szczególnych okazji, odbywały się w sali gimnastycznej. Tam też, prawdopodobnie jesienią 1935 r., była specjalna impreza urządzana przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Występowali w niej uczennice i uczniowie ćwiczeniówki. Andrzej Boksiński przygotował się bardzo starannie prezentując bardzo poważny wiersz. Otóż, niedźwiadek mieszkający w sklepie z zabawkami został ukarany za złe zachowanie, nie mógł opuszczać swojego mieszkania znajdującego się na górnej półce. W sobotę, kiedy pracownicy sklepu poszli do domu, lalki postanowiły urządzić bal. Niedźwiadek nie mógł w nim wziąć udziału, ale tak się wiercił na półce, że spadł na podłogę i rozbił sobie nos. Wiersz ten w oryginale kończył się morałem, że tak się kończy nieposłuszeństwo wobec starszych. Ale stryj Andrzeja, pułkownik Wojska Polskiego, widząc jego starania, aby dobrze wypaść, zachęcił go do zmiany zakończenia wierszyka na bardziej dosadne i motywujące. Cena za tę zmianę zakończenia była smakowita, gdyż stryj obiecał fundować Andrzejowi lody przez miesiąc w cukierni Smoleńskiego. Tak się też i stało, dzielny Andrzejek mówił bardzo szybko ten wierszyk o niedźwiadku, żeby się nie zaciąć, ale przede wszystkim, żeby nie załamał mu się głos przy zakończeniu. A zakończenie brzmiało: "...a potem niedźwiadka postawili przy słupie i wszyscy go bili po d..." Po występie Andrzejek, zgodnie z poleceniem, podszedł do pierwszego szeregu widzów, aby ucałować dłoń księdza biskupa… Schodząc ze sceny, usłyszał, że jedna z nauczycielek krzyknęła: "podać wody komuś kto zemdlał z wrażenia". Następnego dnia po tym wydarzeniu Andrzej w tajemnicy mi wyjawił, że księdzu biskupowi trząsł się brzuch ze śmiechu. Naturalnie Andrzej żądał ode mnie dyskrecji. Takie to były nasze szczęśliwe, szczenięce lata. Szkoda, że przeminęły w siną dal.




Mama była zaniepokojona moim brakiem apetytu, a ojciec uważał, że jestem za szczupły, gdyż ważę tylko 32 kilogramy, co sprawdzono w aptece. Dlatego mama porozumiała się ze swoją najstarszą siostrą, prowadzącą pensjonat w Jaremczu, prosząc abym mógł pojechać do niej w czasie wakacji. W końcu czerwca przyjechała po mnie do Kielc Leśka, córka ciotki Poldy, aby mnie zabrać ze sobą do Jaremcza. Były to moje pierwsze tak dalekie wakacje, a w czasie podróży wstępowaliśmy do naszych krewnych w Krakowie, we Lwowie i Stanisławowie. Z tych trzech pięknych miejscowości znałem, chociaż w małym stopniu, jedynie Kraków. Ogromnie podobał mi się Lwów, a przede wszystkim "Panorama Racławicka", nie mówiąc o wielu pięknych zabytkach. 

Nieco dłużej zatrzymaliśmy się u dziadków w Stanisławowie, rodzinnym mieście mojej mamy. Już w pierwszym dniu mojego pobytu zastanowił mnie pewien fakt z rozmowy dziadków. Otóż dziadek Wacław mówił do babci, mającej dziwne imię Amalia: "Posłuchaj Malciu, wyszedłem z domu i spotkałem na ulicy kondukt pogrzebowy. Zwróciłem się po polsku do jednego z tych uczestników z zapytaniem, czyj to pogrzeb?Na to odpowiedział mi ze złością po ukraińsku, że to pogrzeb "muczynyka". Wtedy zapytałem po rusku, że nie zrozumiałem czy to tego co był "muczony", czy tego, który "muczył". Rozmówca był tak obrażony tą wypowiedzią, że dziadek obawiał się, aby go nie pobił i szybko schował się w tłumie. Potem usłyszałem od dziadka szereg opowieści o zdarzeniach mówiących o stosunkach narodowościowych, które nie wróżyły nic dobrego. W tym czasie miałem już dosyć dużo wiadomości z tej dziedziny, gdyż już od dwóch lat systematycznie przeglądałem "Gazetę Polską", prenumerowaną przez mojego ojca. Ojciec chętnie dyskutował ze mną na różne tematy, poruszane w tej gazecie. Po kilku dniach pobytu w Stanisławowie, babcia Malcia niezbyt zadowolona z odjazdu swojego wnuczka, wyposażyła mnie w dużą torbę z różnymi przysmakami i w obowiązkowy termos, przykazując Leśce, aby nie pozwoliła mi pić lemoniady i jeść, Boże broń, lodów. Po południu byliśmy już w Jaremczu. Zachwycony byłem dzikimi górami, Prutem i sympatycznymi spacerowiczami. Willa mojej ciotki była drewnianym i stylowym domem, wybudowanym przez mojego dziadka, znanego budowniczego w tych górskich miejscowościach.

Odnalazłem fotografię upamiętniającą przyjemne zdarzenie, kiedy byliśmy w drugiej klasie ćwiczeniówki, a na pięknym stadionie na Bukówce w Kielcach zorganizowano święto lasu. Z dziewięciu zuchów zdołałem rozpoznać jedynie pięciu, i to z "korespondencyjną" pomocą naszej koleżanki Danusi Machurównej-Pietrus i mojego kolegi Andrzeja Boksińskiego. Niestety kilku z nich już nie żyje. (...)

Wojna, wojna… Przebudziłem się słysząc jakieś nerwowe rozmowy w pokoju moich rodziców, a potem zaświecono światło, za oknem było jeszcze ciemno. Poszedłem do tego pokoju, mój ojciec był już ubrany. "Wojna, wojna - powiedział - Niemcy bombardują miasta i transporty kolejowe". Radio nadawało alarmujące wiadomości. Mama była zdenerwowana i poszła do pokoju swoich rodziców, aby ich o tym zawiadomić. Ubrałem się szybko i wybiegłem z domu do ogrodu licząc, że zobaczę jakieś zmiany lub usłyszę odgłosy strzałów. Na ulicy właśnie w ten piątek, w dzień targowy, przejeżdżały wozy ze wsi do miasta na bazary. Może tych wozów było więcej jak zwykle, nasi sąsiedzi wyszli na ulicę i dosyć głośno rozmawiali. Zjedliśmy śniadanie, a wtedy ojciec, jak nigdy dotąd, pożegnał się z nami bardzo serdecznie, całując nas, a potem rodziców mojej mamy. Zapytałem się mamy czy ojciec wyjeżdża z domu? Mama zaprzeczyła, mówiąc, że nigdy nie wiadomo, co się może stać. Tymczasem razem z babcią i mamą wyszliśmy z domu, zapowiadając siostrze i dziadkowi, aby nie wychodzili z domu, z obawy przed nalotami niemieckich samolotów. We troje poszliśmy, jak to mama zwykle mówiła, na zakupy do "Konika". Przyjęło się tak mówić od kilku lat, i to z naszej dziecinnej inicjatywy. Naszym  celem był duży sklep na rogu ulic Głowackiego i Śniadeckich, a właściwie na bazarach. Nad drzwiami wisiał duży szyld: "ARTYKUŁY SPOŻYWCZE I KOLONIALNE S. KOHN". Od wielu lat, odkąd sylabizując ten napis, szczególnie wyraz "KOLONIALNE", intrygował mnie i przypomniałem sobie jak mama tłumaczyła mi, że to są towary z ciepłych krajów, gdzie rosną pomarańcze, banany i słodkie figi. Zwykle za trzema długimi ladami czekali na klientów właściciel, wypisany na szyldzie, starszy już, z okularami na nosie pan S. Kohn i jego rodzina. Wszyscy byli bardzo uprzejmi, zawsze uśmiechnięci i dający nam do rąk albo kieszonek jakieś słodycze. Wtedy w piątek, 1 września, jak zauważyła mama, nie było jeszcze pryncypała, a jedynie synowie, którzy mimo pewnej, dającej się odczuć, nerwowej atmosfery, włożyli mi jakieś czekoladki do kieszeni. Potem przybiegł pryncypał i odciągnął mamę do swojego kantoru w głębi sklepu. Potem mama mówiła do babci, że pan Kohn proponował, aby mama zgodziła się kupić więcej artykułów na zapas, które wyśle do domu dorożką: "Pani dobrodziejka nie musi myśleć o pieniądzach, tylko co pani sobie życzy"  - zachęcał. Mama się zastanawiała, co odpowiedzieć na tę propozycję, i po rozmowie z babcią, zamówiła różnych towarów, w tym też kolonialnych za ok. 200 zł. Wieczorem, a było już całkiem ciemno, gdyż lampy uliczne były zgaszone, jeden z synów pana Kohna przywiózł nam dorożką konną: mąkę, cukier, ryż, kaszę, makarony i te kolonialne przysmaki. Towary złożono w korytarzu, a pan Kohn wręczył mamie rachunek na 227 zł.

W niedzielę w pierwszej połowie września 1939 r., mama, starsza siostra i ja wyszliśmy z mszy porannej z kościoła katedralnego, po raz pierwszy bez naszego ojca. Pamiętam przerażający wieczór w pierwszych dniach wojny, kiedy razem z siostrą szykowaliśmy się do ucieczki z domu. Co jakiś czas mama dodawała albo zdejmowała ubrania, obuwie i małe poduszki ze stołów, przeznaczone do zabrania przez nas w drogę. Mama była zdenerwowana, wybiegała na ulicę, aby zobaczyć co się dzieje i obawiając się o moją małą siostrę, która już od południa wręczała wiązanki kwiatów idącym i jadącym na koniach żołnierzom i oficerom. W końcu mama zamknęła drzwi wejściowe do domu na klucz i nie pozwoliła nam wychodzić z domu. Pamiętam jak wszedł do korytarza mamy znajomy prosząc o wodę, aby mógł popić jakieś krople. Mama do niego mówiła: panie Lis, radząc mu, aby nie wybierał się na tułaczkę, będąc chorym na serce. Do tego wszystkiego dźwigał ciężką drewnianą walizkę. Pan Lis jednak nie dał odwieść się od swojej decyzji, mówiąc: "przecież widzi pani, wszyscy uciekają". Wtedy mama poradziła mu, aby wyrzucił tę ciężką walizę i dała mu naszą lekką walizkę fibrową. Ostatecznie z żalem rozstawał się pan Lis ze swoją walizką i wyszli razem z naszym ojcem z domu. W ostatniej chwili ojciec zdecydował, że my, dzieci i mama, zostaniemy w domu. Wybiegliśmy z domu, przy furtce pożegnaliśmy się z ojcem, i przerażeni widzieliśmy, jak dołączył do licznej grupy mężczyzn idących drogą przez Zagórze, Domaszowice, w kierunku Bodzentyna. Jakiś znajomy rozmawiał z mamą, informując o ostatnich apelach radiowych, o konieczności ucieczki przed Niemcami i o formowaniu oddziałów wojskowych w głębi kraju, zdolnych do obrony przed nieprzyjacielem. 

W tym niedzielnym dniu szliśmy smutni do domu, mijając oddziały maszerujących Niemców. Zbliżając się do bazarów, postanowiłem udać się do mojego gimnazjum przy ul. Śniadeckich, aby zobaczyć, czy nie ma zawiadomienia o rozpoczęciu nauki. Mama była raczej przeciwna mojemu zamiarowi, gdyż dwa dni wcześniej, będąc tam, szybko wycofałem się spod drzwi wejściowych, gdzie przechadzał się niemiecki wartownik. Ale ostatecznie pozwoliła mi pójść tam do gimnazjum, nakazując jednak największą ostrożność. Doszedłem tylko do drzwi wejściowych, nie zatrzymując się wobec braku widocznego ogłoszenia. Uszedłem kilka kroków, kiedy idący z naprzeciwka żołnierz niemiecki w furażerce i bez widocznej broni zatrzymał mnie, mówiąc po polsku z dziwnym akcentem polecił mi wejść do bramy domu sąsiadującego z gimnazjum. Znałem tę bramę, gdyż w tym domu pracowała w SUPP-ie jeszcze niedawno moja mama i wiedziałem, że jest tam przejście do równoległej ulicy, a dalej do mojego domu. Ten żołnierz widząc moje zdenerwowanie powiedział: "Niech się nic nie bać, ja jestem ze Śląska. Już wczoraj kiedy jego widziałem" - tak się do mnie zwracał - "chciałem zapytać się jego jaki nosi na sobie uniform i do tego taka czapka z daszkiem?". Odpowiedziałem mu, że jest to mundur szkolny, który sprawili mi rodzice, kiedy zdałem egzamin do gimnazjum. "Jest wojna" - powiedział żołnierz - "pewnie nie będzie on chodził do gimnazjum. A w tym mundurze lepiej nie chodź, Niemcy są różni". Otworzył ostrożnie drzwi w bramie i pokazał idącego chodnikiem po przeciwnej stronie Niemca w czarnym mundurze. "Niech patrzy, tamten Niemiec w czarnym mundurze ma trupią czaszkę na czapce i opaskę na ramieniu. Przed takim Niemcem trzeba uciekać". "Widziałem taką czarną chorągiew na ulicy Focha" - powiedziałem do tego żołnierza - "a na tej chorągwi były dwie cyfry 44". Żołnierz zamyślił się i powiedział: "To nie są cyfry, to są dwie litery, ale po gotycku, to są dwie litery S. Od takich Niemców trzeba uciekać" - dodał troszkę głośniej. Potem mnie zapytał czy mam rodziców? Na to odpowiedziałem, że teraz mam tylko mamę, bo ojciec jest "na ucieczce". To znaczy, że mój ojciec kilka dni temu uciekł z innymi ludźmi przed Niemcami. "Rozumie" - odpowiedział żołnierz. "A teraz niech mi powie co znaczy ten szyld na rękawie?" - pytał o tarczę z numerem 331, mojego gimnazjum. "Teraz musisz wiedzieć, że szybko do szkoły nie pójdziesz, powiedz mamie, żeby zdjęła ten szyld z rękawa i żeby odpruła te metalowe guziki, albo je obszyła materiałem. Rozumie to? A teraz zdejmuj czapkę i szybko idź do domu. Pamiętaj, co powiedziałem. Wyjdź z tej bramy dopiero za chwilę a lepiej idź przez podwórze i ogród do drugiej ulicy". Jeszcze raz powtórzył: "Pamiętaj co powiedziałem. Bądź ostrożny!"




Bardzo szybko nie zatrzymując się nigdzie, przybiegłem do domu i powiedziałem mamie o tym co mnie spotkało. Mama zaraz wyszukała czarne guziki i przyszyła je do marynarki w miejsce tych metalowych. Czapkę schowała do szafy, a stamtąd wyjęła dwa berety. Była zmartwiona tym, że nie ma nauki w gimnazjum i zastanawiała się nad podjęciem przeze mnie nauki w gimnazjum handlowym, przy ul. Leonarda. Tymczasem przeglądała różne książki w ojca bibliotece i znalazła dwie traktujące o algebrze i geometrii. Obiecała wybrać się do księgarni, gdzie pracował mamy znajomy właściciel księgarni pan Król, i kupić podręczniki do pierwszej klasy gimnazjum. Zainteresowałem się książką do algebry, a nawet byłem zadowolony, kiedy udało mi się rozwiązać kilka zadań z równań algebraicznych, uzyskując poprawny wynik zgodny z odpowiedziami w tej książce. W pierwszych dniach października mój ojciec wrócił z tej ucieczki przed Niemcami, z kilkoma sąsiadami z naszej ulicy, między innymi z panami Frelichem, Lisem i Feldmanem.

Przypomniałem sobie, jak pewnego jesiennego dnia mama powiedziała mi, że trzeba zemleć kilkanaście kilogramów pszenicy, którą dostała od znajomej gospodyni. Już poprzedniego dnia mama suszyła pszenicę w szabaśniku, a ja cieszyłem się, że będę miał ciekawe zajęcie. Potem mama się zawahała, bo był 10 listopada, przeddzień święta niepodległości, którego po raz pierwszy nie będziemy obchodzić. Ostatecznie mama zdecydowała, że ja pójdę do naszego znajomego gospodarza o nazwisku Wachla, który pozwoli nam skorzystać ze swojego urządzenia. Ten uczynny gospodarz zaprowadził mnie do stodoły i pokazał jak wprowadzać ziarno pomiędzy mielące kamienie. Po jakimś czasie przyszedł syn gospodarza zobaczyć jak mi idzie i z przerażeniem stwierdził, że nie jestem pojętnym uczniem, a wsypany do worka przemiał wymagał ponownego mielenia. Córka gospodarza przyniosła duże sito i przesiała na wpół zmielone ziarno, oddzielając mąkę od reszty wymagającej powtórnego mielenia. Tak więc mój pobyt u Wachlów się przedłużył, gospodarz nie chciał mnie też wypuścić z domu, gdyż idący z miasta poinformowali go, że jest niespokojnie. Podobno aresztują ludzi, a nawet rozstrzelano kilkanaście osób. Kiedy syn gospodarza rozmawiając ze mną, dowiedział się, że mój ojciec jeszcze nie wrócił z kieleckiego więzienia, gdzie od tygodnia przebywa jako zakładnik, powiedział, że mnie nie wypuści do domu obawiając się, żeby mi się nic nie stało. Dopiero po dłuższych naleganiach zgodził się, że jeżeli będę u nich nocował i nie wrócę do domu, to mama nie będzie wiedzieć co się stało, a przecież nie ma żadnych połączeń telefonicznych. Ostatecznie w jego towarzystwie wracałem do domu polnymi drogami, wieczorem byłem na miejscu.

Pamiętam dziwny, bardzo smutny, dzień w pierwszym tygodniu stycznia 1940 r., który zakończył się niespodziewanie dobrze. Ojciec wrócił z miasta, gdzie sprzedał swój złoty sygnet, gdyż w domu nie było ani grosza. Był zmartwiony, bo otrzymał mniej pieniędzy niż się spodziewał. Złotnik kupił sygnet po oddaniu ojcu kamienia, złoto kupił jako złom. Takich trudnych dni od powrotu ojca z ucieczki było wiele. Wtedy ojciec skarżył się, że ma gorycz w ustach, co było według niego wynikiem ulewającej się żółci. Doszedł więc do wniosku, że trzeba tę dolegliwość usunąć jedząc landrynki. Taką landrynkową kurację stosował dosyć długo, aż w końcu przestała skutkować…

Około południa, kiedy siedzieliśmy w kuchni, gdzie mama gotowała obiad, a ojciec mówił nam, co widział w mieście, usłyszeliśmy w korytarzu męski głos wesoło śpiewający kolędę. Ojciec szybko otworzył drzwi, powiedział zapraszamy i czekał, aż jego znajomy Franciszek Drozdowski zakończy śpiewać drugą zwrotkę kolędy. Pan Franek, jak go ojciec tytułował, mieszkał samotnie w ostatnim domu przy ul. Zagórskiej, tuż przed granicą miasta i wsi Zagórze. Uchodził za wielkiego dziwaka, ale przy tym był człowiekiem bardzo uczynnym, chętnie pomagającym ludziom, szczególnie, gdy nagle znaleźli się, jak ojciec mówił, w dużych tarapatach. Po wesołych powitaniach, pan Franek wyjął z przepastnej torby, z którą nigdy się nie rozstawał, dwa duże buty, z których każdy był owinięty w gazetę. Zwrócił się do ojca z zapytaniem czy zgadnie, kto mu przysyła taki piękny prezent. Od razu zastrzegł, że o ile ojciec nie zgadnie nazwiska nadawcy tego prezentu, to on weźmie buty dla siebie. Ojciec domyślał się, kto przysłał buty, ale udawał że nie wie, a Franek w końcu oświadczył, że butów i tak nie weźmie dla siebie, gdyż są co najmniej trzy numery większe od noszonych przez niego. Okazało się, że buty podał spotkany przez Franciszka szewc Chaim Laks, znajomy ojca. Razem z butami przesłał pozdrowienia i życzenia, aby długo się nosiły, bo już więcej takich butów nie będzie. Franek pytał się o cenę tych butów, ale Laks powiedział, że są to buty bezcenne, a do tego ostatnie, gdyż kopyta zostały w jego sklepie, zagrabionym przez komisarza. A zresztą nigdy nie sprzedawał prezentów! Na pytanie ojca, gdzie teraz mieszka Laks, pan Franciszek odparł, że na Piotrkowskiej, ale nie zna numeru, chociaż z pewnymi trudnościami mógłby tam trafić. Ojciec prosił pana Franciszka, aby wstąpił do nas, kiedy będzie szedł do miasta i umówił się, co do spotkania z panem Laksem. Rodzice zastanawiali się, czym się zrewanżować i ostatecznie zdecydowali, że trzeba zanieść gęś i to chyba żywą. Ojciec poczuł się lepiej, ponieważ "z nieba spadły buty i już ma pieniądze także na ładną gęś".

Kilka dni później przyszedł Franek mówiąc, że jest chętny pójść do Laksa. W komórce z węglem, w drewnianej skrzyni przebywała kupiona przez mamę gęś, czekając na podróż do ofiarodawcy butów. Ustaliliśmy, że wyprawa z gęsią odbędzie się następnego dnia po południu. Ojciec przygotował plecak z ziemniakami i jarzyną. Ja miałem nieść gęś w koszyku, przykrytą workiem. Gęś jednak była uparta i nie chciała siedzieć w koszyku. W końcu pan Franciszek powiedział, że weźmie gęś w worku pod pachą i niepotrzebny jest koszyk. Ojciec zachęcił Franciszka, aby na swój płaszcz włożył jeszcze ojca kurtę z kapturem, bo mróz był szczypiący. Mama znalazła plecak dla mnie, do którego przesypała część ziemniaków z torby ojca i dołożyła jarzyny z naszego ogrodu. Idąc bocznymi ulicami doszliśmy przez Bodzentyńską do wskazanego przez pana Franka domu w ciasnej zabudowie ul. Piotrkowskiej. Zastaliśmy pana Laksa w domu, właśnie zabierał się do podkładania węgla w żelaznym piecyku z długą rurą wyprowadzającą spaliny przez otwór w oknie. Laks był zaskoczony naszym przyjściem i dziękował za przyniesione pożywienie. Mówił, że spodziewa się przyjazdu rodziny z Chmielnika, stąd nasze wiktuały będą bardzo przydatne. Ojciec i pan Drozdowski rozmawiali żywo z panem Laksem, szczególnie o trudnej sytuacji w czasie tej srogiej zimy i przy napływającej fali przesiedleńców z Pomorza i Śląska. A co nas jeszcze czekało? Mój ojciec niezbyt dowierzał optymizmowi pana Franciszka powtarzającego uparcie, że wiosną będzie jakieś rozstrzygnięcie w tej wojnie: "Im słoneczko wyżej tym Sikorski bliżej". Pan Laks był raczej małomówny, tylko kiwał głową i powtarzał: "Co to będzie, co to będzie?" Która wiosna ma być szczęśliwa Franek mówił, że to pewnie ta najbliższa. Laks był mniejszym optymistą i choć nie przeczył, że doczekamy się zwycięstwa, to jednak był ostrożny, co do bliskiej zmiany na lepsze. Tymczasem długi płomień z wrzucanych odpadków drewna rozgrzał rurę do wiśniowego koloru. Na podwórze zajechała fura z rodziną Laksa i dobytkiem spakowanym w dużych koszach i walizkach. Nie chcieliśmy przeszkadzać w rozpakowaniu się przybyłym, a pan Laks jeszcze raz dziękował za gęś, wspominając, że powitalny obiad będzie obfitował także w podziękowania dla nas. Mimo tych przyjaznych akcentów naszego spotkania, co chwilę wracały czarne myśli, co będzie dalej? Pożegnaliśmy się z Laksami, jako że wyraźnie się ściemniło, a zamierzaliśmy wracać bocznymi drogami.

W czasie drugiej wojny światowej początkowo uczyłem się samodzielnie, a potem na tajnych kompletach. Kiedy była mi potrzebna karta pracy zatrudniłem się jako pomocnik kierowcy samochodu ciężarowego napędzanego gazem drzewnym. Przetykałem wówczas długim drągiem palące się klocki bukowe, jeżdżąc na pace tego samochodu. Potem uciekałem przed Baudienstem, kończąc tajną podchorążówkę AK ze stopniem wojskowym st. strzelca. Przed ukończeniem studiów, a po ujawnieniu mojej działalności w AK, zostałem przeniesiony do rezerwy w specjalności: niewyszkoleni pisarze, rachmistrze i bibliotekarze.



DLACZEGO?


"To my Polacy okazaliśmy się narodem historycznym, wychowanym na tradycji I Rzeczypospolitej, zdolnym do wywalczenia państwowości przy sprzyjających warunkach międzynarodowych. A takie nastąpiły po upadku trzech potęg rozbiorowych naraz. Problem polega na tym, że ten upadek z 1918 r. stworzył "przestrzeń niczyją", w której starły się interesy polskie, niemieckie i rosyjskie (czyli dawnych zaborców starających się o powrót swych ziem do macierzy), żydowskie (walka o ich autonomię), litewskie (walka o Wileńszczyznę), czesko słowackie (o Śląsk Cieszyński, Orawę i Spisz), ukraińskie (de facto oparte na dążeniu do reaktywacji pokoju brzeskiego, którego Ukraina była największym beneficjentem). Gdy sobie zanalizujemy sprzeczności interesów między tymi mniejszymi i większymi graczami, to zauważymy, że w wyniku naszej determinacji staliśmy się największymi beneficjentami tych zmagań, zajęliśmy najwięcej tej "przestrzeni niczyjej" i nie zamierzaliśmy jej nikomu oddać. Co więcej, wychowaliśmy w szkołach Polski Odrodzonej co najmniej jedną generację, nazwaną potem "pokoleniem Kolumbów", która zdecydowała się w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu stanąć w równym szeregu z pokoleniami powstańców: kościuszkowskiego, listopadowego czy styczniowego".

prof. Jan Żaryn




CDN.

czwartek, 23 maja 2024

WALKA Z KOMUNISTAMI W PRZEDWOJENNEJ POLSCE - Cz. XII

CZYLI GDZIE CHOWAŁY SIĘ "SZCZURY"





KOMUNISTYCZNA PARTIA POLSKI
(CZYLI DZIAŁALNOŚĆ SOWIECKIEJ EKSPOZYTURY W POLSCE)
Cz. XII





 Rząd gen. Władysława Sikorskiego został obalony 26 maja 1923 r. podczas debaty nad budżetem, stosunkiem głosów 279 do 117. Prezydent Stanisław Wojciechowski dwa dni później powierzył misję stworzenia nowego rządu Wincentemu Witosowi. 11 dni wcześniej przewodniczący PSL "Piast" spotkał się w Lanckoronie (w rezydencji senatora Ludwika Hemmerlinga z "Piasta". Potem jednak wywiązał się ostry spór - szczególnie na łamach prasy - pomiędzy lewicą a prawicą właśnie o owego Hemmerlinga. Lewica zarzucała prawicy, że ta mając na sztandarach hasła antyżydowskie, jednocześnie dochodzi do władzy przy pomocy żyda Hemmerlinga, który w czasie I Wojny Światowej będąc w USA miał prowadzić akcję na rzecz Niemiec) z przedstawicielami Związku Ludowo-Narodowego i Chrześcijańskiej Demokracji, który łącznie dawał im przewagę w Sejmie stosunkiem 239 na 444 głosy. Do obalenia rządu Sikorskiego przyłączyły się jednak jeszcze inne ugrupowania (w tym dwóch komunistów z KPRP którzy zawsze głosowali przeciwko stabilizacji w Polsce), ale w dniu w którym sformował się rząd Wincentego Witosa, "pakt lanckoroński" osłabił się poprzez secesję 14 posłów z Janem Dąbskim na czele, którzy wystąpili z PSL "Piast" i utworzyli własne koło sejmowe PSL "Jedność Ludowa". Tak więc teraz przewaga sejmowa nowego rządu liczyła jedynie 225 posłów. W każdym razie 28 maja 1923 r. powstał niesławny potem rząd Chjeno-Piasta, którego reaktywacja w maju 1926 r. doprowadziła do sprzeciwu Marszałka Józefa Piłsudskiego i zamachu majowego.

Od razu też zarysował się konflikt nowego rządu Marszałkiem, szczególnie gdy ministrem spraw wojskowych został gen. Stanisław Szeptycki. Piłsudski już 30 maja złożył dymisję ze stanowiska szefa Sztabu Generalnego (którą piastował od grudnia 1922 r.) i poprosił o zwolnienie go z wojska, po czym wyjechał do Sulejówka (do "Milusina") i na trzy lata wycofał się z życia politycznego i wojskowego kraju. Potem okaże się że od czerwca 1923 r. wywiad sowiecki planował zorganizowanie zamachu na Piłsudskiego, którego celem było oskarżenie o to Narodowej Demokracji. Bolszewiccy zamachowcy mieli być przebrani za członków organizacji prawicowych, po to, aby doprowadzić do fermentu politycznego w Polsce, a nawet wybuchu wojny domowej, która ułatwiła by Armii Czerwonej interwencję oraz kolejny marsz na Zachód. Piłsudski zapewne obawiał się takiego scenariusza, gdyż zawsze sypiał z rewolwerem pod poduszką (te nawyki pozostały mu jeszcze z czasów konspiracji i walki z rosyjskim zaborcą w Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcji Rewolucyjnej). Ów już przygotowywany zamach nie doszedł ostatecznie do skutku, gdyż na najwyższym szczeblu w Moskwie zablokował go sam szef bezpieki - Feliks Dzierżyński ("Wspaniałym kumplem był dla nas Felek"). Należy tutaj też zaznaczyć że rodziny Dzierżyńskich i Piłsudskich znały się dobrze, a nawet były ze sobą w pewnym stopniu spokrewnione. Trzeba jednak powiedzieć jasno i otwarcie że jeżeli Sowieci (czy ktokolwiek inny) planowali zabić Marszałka, to w zasadzie nie mieliby przy tym wiele trudności. Piłsudski bowiem praktycznie nie korzystał z ochrony. W późniejszym okresie, gdy był już szefem Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, to często wychodził na miasto i chodził sobie swobodnie ulicami bez żadnej ochrony. Natomiast oczywiście ochronę miał, a żołnierz który miał Go chronić, musiał przede wszystkim dobrze się kamuflować, gdyż gdyby Piłsudski zobaczył że chodzi on za Nim, to by po prostu dostał - że tak powiem - opr. Jednocześnie Marszałek w kieszeni swego płaszcza zawsze miał odbezpieczony rewolwer, mimo to gdyby ktokolwiek chciał zorganizować akcję zamordowania Go, to nie miałby z tym większych kłopotów.




Ale my tutaj mówimy o bolszewikach, Sowietach, ewentualnie "polskich" komunistach, lecz okazuje się że Piłsudski był również inwigilowany przez nowy rząd Wincentego Witosa. Gdy bowiem w 1924 r ministrem spraw wojskowych został gen. Władysław Sikorski, ujawnił on, iż na jesieni 1923 r. II Oddział Sztabu Generalnego za czasów Stanisława Szeptyckiego rozpoczął inwigilację Jego osoby. Porucznik Stanisław Błoński, referent II Oddziału ujawnił, że jego szef - major Eugeniusz Pieczonka polecił mu w październiku 1923 r. inwigilować Marszałka Piłsudskiego. Poinformować o tym miał również kilku wyższych stopniem oficerów. Potem doszło do procesu, gdyż gen. Stanisław Haller wytoczył Błońskiemu sprawę sądową za złożenie fałszywego meldunku. 21 marca 1924 r. jako świadek zeznania składał sam Piłsudski i stwierdził: "Istotnie byłem inwigilowany, o ile to pojęcie inwigilacji oznacza obserwację mojej osoby, zarówno w Sulejówku, gdzie mieszkałem, jak też moje wprawne oko, które mam wyrobione z przeszłych doświadczeń, stwierdzało to i w innych miejscach". Piłsudski dodał również o podsłuchu jaki miał na telefonie: "Jedna stacja rembertowska, która była połączona z moim mieszkaniem, miała nakaz podsłuchiwania". Ostatecznie 19 listopada 1924 r. dochodzenie umorzono, gdy prokuratura wojskowa wycofała oskarżenie porucznika Błońskiego.

Szalejąca inflacja była prawdziwym wyzwaniem dla każdego nowego rządu w roku 1923. Chodź dotknęła ona wiele innych krajów Europy Środkowej (w tym Austrię i Węgry) to jednak największe spustoszenie poczyniła w Niemczech, a na drugim miejscu była właśnie Polska. 20 czerwca Ministerstwo Skarbu nie widziało już innego wyjścia, jak zamknięcie giełd pieniężnych i zawieszenie obrotu walutami. W czerwcu za jednego dolara płacono 140 tys. marek polskich, w lipcu już 230 tys. Pieniądze coraz bardziej traciły na wartości, a to powodowało że podatki również stawały się fikcją (np. w drugiej połowie 1923 r. podatek gruntowy za 1 hektara wynosił mniej więcej równowartość jajka). Wprowadzenie proponowanej przez Władysława Grabskiego (który pozostał na swoim stanowisku w nowym rządzie) reformy finansowej państwa, było odkładane przez rząd Chjeno-Piasta, gdyż politycy ci obawiali się że najbardziej uderzy owa reforma właśnie ich wyborców. Z tego powodu Grabski podał się do dymisji 30 czerwca 1923 r. a jego miejsce zajął Hubert Linde, który rozpoczął urzędowanie od dodruku pieniądza, co jeszcze bardziej spotęgowało inflację. Ceny zmieniały się dosłownie z dnia na dzień, co jeszcze bardziej dezorganizowało gospodarkę. Rozpleniła się spekulacja i pojawiły się różnego rodzaju gospodarcze afery. Rząd próbował z tym walczyć metodami policyjnymi, co oczywiście nie mogło przynieść zamierzonych skutków na dłuższą metę. Inflacja oczywiście najbardziej uderzyła w ludzi najuboższych i tych, którzy wykonywali zawody tzw. fizyczne i którzy z reguły nie mieli wartości nie ulegających deprecjacji (jak np. złoto lub ziemia). Te same procesy wystąpiły w Niemczech, z tym że na znacznie znacznie większą skalę. Pieniądze stały się bezwartościowym świstkiem papieru, który nadawał się co najwyżej do ogrzania mieszkania w piecu, lub do wykonania z niego stroju (np. na przyjęcie karnawałowe lub sylwestrowe). Rozliczeń dokonywano w Niemczech w zasadzie jedynie w walucie stałej (czyli np. w złocie) lub też w walutach obcych (głównie w dolarach lub frankach), ewentualnie powrócił handel wymienny, czyli towar za towar.

Nieporadność rządu Witosa na polu gospodarczym, starano się w jakiś sposób przykryć amnestią, która miała wejść w życie 24 lipca 1923 r. Jednak na wniosek rządu Sejm 26 czerwca przyjął, iż planowana amnestia nie będzie obejmowała "wywrotowców powyżej 17 roku życia, skazanych za dążenie do rozpowszechniania zasad ustroju komunistycznego". Jednocześnie dwa dni później Sejm przyjął uchwałę na temat osoby Marszałka Józefa Piłsudskiego, w której można było przeczytać: "Sejm stwierdza, że Marszałek Józef Piłsudski jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz zasłużył się narodowi".

Z końcem czerwca Marszałek złożył również przewodnictwo w Ścisłej Radzie Wojennej (była to ostatnia z piastowanych przez Niego funkcji publicznych). A 3 lipca 1923 r. w Sali Malinowej hotelu "Bristol" w Warszawie, na pożegnalnym przyjęciu z oficerami z którymi przez lata współpracował, dał upust swemu zniesmaczeniu polską polityką po zakończeniu Wojny z bolszewikami. Tam właśnie znalazły się sławne potem słowa o "Zaplutym karle z rodzimych bagien, który bity po pysku przez zaborcę, sprzedajny, teraz wszystko chce sprowadzić do swojego poziomu". Marszałek mówił: "Gdziekolwiek indziej wódz naczelny który jest zwycięzcą, jest czczony i czyni się wysiłki, aby błyszczał. U nas przeciwnie. Wódz musi iść do błota i dopiero gdy wystarczająco się tego błota napije, staje się godny Polski. (...) O co tu idzie? Tu idzie o plucie! Zapluty karzeł z bagien rodzimych pluje. Bity niegdyś po pysku przez zaborcę, sprzedajny, teraz wszystko stara się sprowadzić do swojego poziomu".




Piłsudski po rezygnacji ze wszystkich urzędów wojskowych i politycznych, wycofał się do podarowanego przez Naród dworku w Sulejówku (zwanego Milusinem). Pani Aleksandra Piłsudska pisała potem, że to były najlepsze chwile w ich życiu, gdy mąż był w domu i gdy bawił się z córkami. Piłsudski uwielbiał ogród którym zajmowała się jego małżonka, ale sam nie potrafił zajmować się kwiatami (pani Aleksandra pisała też, że mąż pewnego razu próbował zająć się ogrodem i cały dzień kopał w ziemi, a potem na drugi dzień nie mógł się ruszyć z łóżka) i uwielbiał patrzeć jak robi to jego małżonka. Około godziny 21:00 Piłsudski siadał do pisania książek lub też przemówień z których rodzina żyła (bowiem Piłsudski zrezygnował z wszelkich uposażeń twierdząc, że nie ma prawa swoimi problemami finansowymi obarczać odrodzone Państwo). Ale i tutaj sam osobiście nie pisał, jedynie dyktował, chodząc wokół pokoju (najczęściej wokół stołu - bo to było rodzinne u Piłsudskich. Oni bowiem jak mieli do rozważenia jakiś kłopot, to wzajemnie chodzili wokół stojącego na środku pokoju stołu i dla pani Aleksandry wyglądało to wówczas nieco komicznie). Pisaniem oczywiście zajmowała się Aleksandra Piłsudska, Marszałek tylko dyktował (i to często tak szybko, że nie nadążała za Nim). Kończono ową pisaninę ok. drugiej w nocy i udawano się do łóżek. Warto też dodać (już na marginesie) że Marszałek bardzo bał się duchów i szczególnie w Belwederze sypiał przy zapalonej lampce (twierdził bowiem że nocami po korytarzach Belwederu przechadzał się arcyksiążę Konstanty Pawłowicz, brat cara Aleksandra I i Mikołaja I, który w latach 1815-1830 był realnym władcą Królestwa Kongresowego. Jeszcze mała dygresja odnośnie Milusina. Według wspomnień publicysty i dziennikarza Ryszarda Wojny urodzonego w 1920 r. w końcu lat sześćdziesiątych przebywał on akurat w rejonie Sulejówka i pisał tak: "Było to w końcu lat sześćdziesiątych. Wojskowy gazik wiózł mnie do wojsk pancernych pod Sulejówkiem. Kiedy wyjechaliśmy w pierwsze uliczki, rzekłem - właściwie sam do siebie - to gdzieś tutaj mieszkał Piłsudski. Towarzyszący mi major, "politruk" zapytał z miejsca: "Chce pan zobaczyć tę willę?" Przytaknąłem. Młody kierowca wiedział, jak tam dojechać. Dom, w którym mieściło się wówczas przedszkole, był ładnie utrzymany. W ogrodzie bawiły się dzieci. Major z nieskrywaną dumą mówił, że to pancerniacy opiekują się obejściem, a wskazując ręką na duży kwiatowy klomb, dodał: "Powiedziano nam, że to jest grób Kasztanki, więc sadzimy tam kwiaty". Oniemiałem. Jak się miała oficjalna ideologia do poczucia ciągłości historii Polski?!"




Wcześniej, bowiem 24 czerwca 1923 r. ok. godz. 22:00 Krakowskim Przedmieściem wstrząsnęła potężna eksplozja. Bomba wybuchła w Gmachu Porektorskim Uniwersytetu Warszawskiego, w którym nie tylko wyleciały szyby z okien, ale również zawalił się dach. Biorąc pod uwagę wcześniejsze detonacje w czasie których nie było ofiar śmiertelnych (o których pisałem w poprzedniej części) tym razem była ofiara śmiertelna. To ciężko ranny profesor Roman Orzęcki, który szybko przywieziony do szpitala św. Rocha, zmarł tam nie odzyskawszy przytomności (odszedł znakomity ekonomista, który wcześniej - jeszcze w czasie zaborów będąc na Ukrainie, nie krył się ani ze swoją katolicką wiarą, ani też z polskim patriotyzmem). Siła wybuchu owej bomby lątowej (jak potem stwierdził ekspert, kapitan Zessel z Oddziału IV Sztabu Generalnego Wojska Polskiego) była bez porównania większe niż wcześniejsze w detonacje. Nie tylko bo miałem zawalił się dach budynku, ale również zniszczone zostały schody łączące poszczególne piętra. Ci, którzy zostali uwięzieni na wyższych piętrach, byli potem ściągani przez strażaków za pomocą drabin. Policja gorączkowo szukała sprawców, a politycy w Sejmie przerzucali się oskarżeniami kto mógł spowodować owe ataki. Jedni twierdzili że byli to z pewnością komuniści, inni zaś uważali że to endecja, jeszcze inni że to zwolennicy Marszałka itd. Prawda zaś była taka, że atakowano zarówno budynki należące do prawicy jak i lewicy oraz Żydów, co realnie wprowadzało zamęt i niepewność. Już bowiem dnia następnego 25 czerwca ktoś przekazał informację o podłożeniu kolejnej bomby pod lokalem jednej z żydowskich organizacji. Policja przeszukała teren i rzeczywiście znaleziono ładunek który nie eksplodował. Studenci na Uniwersytecie Warszawskim zorganizowali pikietę, która miała być odpowiedzią na barbarzyńską śmierć lubianego przez nich profesora. Rektor uczelni Jan Łukasiewicz apelował o wyprowadzenie polityki z uczelni, ostatecznie wykłady zawieszono na dwa dni. Brak postępu w śledztwie kompromitował przede wszystkim rządzącą formację Chjeno-Piasta, dlatego też politycy naciskali na komendanta policji aby ten wreszcie dał im winnego, którego oni mogliby przedstawić społeczeństwu. Ostatecznie więc aresztowano pewnego studenta, u którego znaleziono w domu materiał wybuchowy, oraz piekarza, u którego policja znalazła siedem innych ładunków wybuchowych. 4 sierpnia z trybuny sejmowej minister spraw wewnętrznych Władysław Kiernik ogłosił, że wreszcie ujęto sprawców zamachów bombowych z Krakowa i Warszawy. Dodał również, że w nocy z 1 na 2 sierpnia aresztowano 10 członków tajnej organizacji - wśród których było dwóch oficerów Wojska Polskiego - którzy planowali kolejne zamachy i którzy byli powiązani z siatką komunistyczną. Posłowie lewicy ostro protestowali wobec takim faktom, twierdząc że ataki ustały z chwilą dojścia prawicy do władzy, czyli innymi słowy przestały być potrzebne.




Ostatecznie na ławie oskarżonych zasiadło pięciu mężczyzn, w tym pirotechnik i jeden podporucznik. Ponoć miała ich rozpoznać adwokat Helena Dziewianowska, która tego dnia przechodziła obok budynku Uniwersytetu i widziała dwóch mężczyzn, których opisała jako oskarżonych. Uznano ich za agentów komunistycznych działających na zlecenie, ale wiele faktów było bardzo niespójnych, tym bardziej że gdy doszło do konfrontacji i Dziewianowska ponownie przyglądała się rekonstrukcji wydarzeń z tamtego feralnego dnia, już nie była taka pewna czy to owi mężczyźni są tymi, których należy oskarżyć o udział w zamachu. Poza tym ten, który miał być komunistą, okazał się bohaterem z czasów Wojny z bolszewikami, który otrzymał Krzyż Walecznych za męstwo w boju. Inny ze sprawców miał się okazać policyjnym agentem, który miał za zadanie przeniknąć do struktur Komunistycznej Partii Robotniczej Polski i ją zinwigilować. Ostatecznie tylko trzech mężczyzn usłyszało wyroki skazujące na 15 lat więzienia, byli to Mieczysław Krasiński, Mieczysław Rotter i Lucjan Maśliński (jednak zostali oni oczyszczeni z zarzutu ostatniego zamachu i śmierci profesora Orzęckiego). Natomiast porucznik Walery Bagiński i podporucznik Antoni Wieczorkiewicz skazani zostali Na karę śmierci, gdyż miano im udowodnić przynależność do KPRP i dążenie do "wielkiej rewolucji społecznej" i chęci przyłączenia ziem polskich do ZSRS. Ostatecznie nie zostali zabici gdyż prezydent Wojciechowski za zastosował prawo łaski, mieli też być wymienieni na przetrzymywanych na moskiewskiej Łubiance polskiego konsula w Gruzji Józefa Łaszkiewicza wraz z rodziną i księdza Bronisława Usasa. Do wymiany jednak nie doszło, gdyż gdy byli tam transportowani (w 1925 r.) Bagiński i Wieczorkiewicz zostali zastrzeleni przez eskortującego ich przodownika policji Wincentego Muraszkę (zapewne kolejny sowiecki szpicel), który potem tłumaczył się iż "nienawidzi komunistów śmiejących się Polakom prosto w twarz". Został uniewinniony przez sąd. Według mnie jednak za tymi atakami od początku do końca stali Sowieci z grupy zamachowców Władimira Milutina. Oczywiście żadnych dowodów na to nie mam i mieć nie mogę, aczkolwiek należy pamiętać że właśnie wówczas (1923/1924) sowiecki wywiad dążył do wywołania w Polsce jak największego politycznego chaosu, a co za tym idzie również wszelkiego typu ataków bombowych i innych (w tym jak zabójstw) w celu sprowokowania wojny domowej i umożliwienia sowieckiej interwencji w Polsce, która mogłaby dojść co najmniej do Niemiec. Oczywiście zamachy te miano przeprowadzać rękoma tutejszych komunistów, ewentualnie ludzi zwerbowanych lub przekupionych jak oficerowie, żołnierze czy studenci. Tak uważam i takie jest moje zdanie.

24 lipca 1923 r. w Lozannie zwycięskie mocarstwa I Wojny Światowej podpisały pokój z Turcją, na mocy którego wojska brytyjsko-francuskie wycofały się z Konstantynopola. Jednocześnie po przegranej wojnie z Turkami swoje ziemie (na których żyli tam od tysięcy lat) musieli opuścić Grecy. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie temu, aby Turcję uczynić republiką i znieść ostatecznie sułtanat osmański.

16 sierpnia władze polskie w Wielkopolsce i na Pomorzu rozwiązały niemiecki Związek Nauczycieli. Sprzedano również Zakłady Żyrardowskie francuskiej spółce Marcela Boussaca. Skarb Państwa poniósł na tej inwestycji duże straty, jako że sprzedaż nie uwzględniła dramatycznego spadku kursu marki polskiej. 

1 września 1923 r. straszliwe trzęsienie w ziemi nawiedziło Japonię. Budynki w okolicach Kobe i Osaki waliły się jak domki z kart a rozszalałe pożary i uderzenia gigantycznych fal morskich odbitych od poruszonego dna Pacyfiku, ostatecznie spowodowały śmierć 143 000 osób. Było to bez porównania największe trzęsienie ziemi w dotychczasowej historii Japonii.




CDN.