Stron

wtorek, 4 października 2016

WIELKIE UCIECZKI - Cz. II

ZORGANIZOWANE I 

NIEZORGANIZOWANE EWAKUACJE

ŻOŁNIERZY POLSKICH DO FRANCJI

Z OBOZÓW INTERNOWANIA

W RUMUNI I NA WĘGRZECH,

PO SOWIECKIEJ AGRESJI 

NA POLSKĘ 17 WRZEŚNIA 1939 r.



ZA ZDROWIE WĘGIERSKICH BRATANKÓW





"W BERLINIE WYWOŁAŁ NIEZADOWOLENIE FAKT, ŻE NA WĘGRZECH OFICERÓW POLSKICH NIE INTERNOWANO, W ZWIĄZKU Z TYM ISTNIEJE NIEBEZPIECZEŃSTWO ICH UCIECZKI..."

 FRAGMENT NOTY PROTESTACYJNEJ NIEMIECKIEGO DYPLOMATY - KONSTANTINA von  NEURATHA ZŁOŻONEJ NA RĘCE KONSULA WĘGIERSKIEGO W NIEMCZECH, NA TEMAT STOSUNKU WĘGIER DO POLSKICH ŻOŁNIERZY I OFICERÓW, KTÓRYCH NALEŻAŁO INTERNOWAĆ W OBOZACH NA WĘGRZECH, ZARAZ PO PRZEKROCZENIU PRZEZ NICH GRANICY. TYMCZASEM:


"...OTRZYMUJĄ ONI RÓWNIEŻ LIRY. WEDŁUG USTALEŃ WCZORAJ WIECZOREM OKOŁO PIĘĆDZIESIĘCIU POLAKÓW WYJECHAŁO DO WŁOCH BEZPOŚREDNIO POCIĄGIEM. DZISIAJ ZŁOŻYŁEM OSTRY PROTEST U MINISTRA SPRAW ZAGRANICZNYCH Z POWODU NARUSZENIA NEUTRALNOŚCI"

JAK DEPESZOWAŁ 27 PAŹDZIERNIKA 1939 r. DO BERLINA, 
AMBASADOR RZESZY NA WĘGRZECH - ERDMANSDORFF


Rzeczywiście, polscy oficerowie i żołnierze internowani na Węgrzech, bardzo często wymykali się z owych obozów i następnie pociągami docierali do Francji. Co ciekawe, działo się to nie tylko z przymrożeniem oka węgierskich polityków i oficerów, ale wręcz z ich pomocą. Obozy (teoretycznie) były cały czas pilnowane, a realnie odbywało się to tak, że codziennie kilku oficerów lub żołnierzy "znikało" w tajemniczych okolicznościach z ich składów osobowych. Dochodziło nawet to komicznych sytuacji, jak choćby taka, gdy żandarmi mający pilnować obozu, zauważyli podczas obchodu miasta, na ulicach spacerującego sobie polskiego oficera w mundurze (oczywiście był bez broni). Gdy on ich zauważył, podszedł do nich i ... zapytał się którędy ma się skierować na dworzec kolejowy? Ci zasalutowali, stanęli na baczność, wskazali kierunek i ... sobie poszli. Takich przypadków na Węgrzech było bardzo wiele. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę nasze wspólne relacje historyczne i swoistą pamięć genetyczną, której jednym z przejawów była świadomość wspólnej braterskiej więzi narodu polskiego i węgierskiego (wyrażającym się chociażby w stwierdzeniu: "Polak-Węgier, dwa bratanki i do szabli i do szklanki").


PREMIER WĘGIER
(1939-1941)
PAL TELEKI

 


Węgry (w osobie premiera Pala Telekiego), odmówiły Hitlerowi wspólnej z Niemcami agresji na Polskę. Gdy Berlin starał się zmusić Budapeszt do tej akcji (tak jak zmusił powstałą niedawno po upadku Czechosłowacji - Słowację), premier Teleki ostatecznie jednak zakończył sprawę, wysyłając do Hitlera telegram takiej treści: "Prędzej wysadzę nasze linie kolejowe, niż wezmę udział w inwazji na Polskę. Ze strony Węgier jest sprawą honoru narodowego nie brać udziału w jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciw Polsce (...) W akcji zbrojnej przeciwko Polsce ani pośrednio, ani bezpośrednio nie jesteśmy skłonni uczestniczyć. Pod pojęciem "pośrednio" rozumiem każde żądanie przejścia oddziałów niemieckich pieszo czy na pojazdach mechanicznych przez nasz kraj w celu zaatakowania Polski. Żądania takie będą odrzucone. Jeżeli Niemcy odpowiedzą na to przemocą, kategorycznie odpowiadam, że na broń odpowiemy bronią. Jeśli ktoś bez pozwolenia wstąpi na terytorium Węgier, będzie traktowany jak wróg". Po latach Polacy odwdzięczyli się Węgrom za ten gest, oddając gremialnie krew po wybuchu Powstania Węgierskiego w 1956 r. i inwazji sowieckiej na ten kraj. Chętnych do oddawania krwi dla rannych Bratanków było tak wielu, że zaczęło brakować punktów poboru krwi.


ISTVAN CSAKY
POTOMEK KRÓLA STEFANA BATOREGO 
WĘGIERSKI MINISTER SPRAW ZAGRANICZNYCH (1938-1941)




Wracając jednak do sytuacji, jaka powstała po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski i wydaniu rozkazu: "Z Sowietami nie walczyć". 16 września 1939 r. w Kołomyi Marszałek Edward Rydz-Śmigły wydaje rozkaz utworzenia oddziałów partyzanckich na niemieckich tyłach (siatki konspiracyjne miały zostać oparte o Dywersję Pozafrontową, tworzoną od 1923 r.), jednak już 17 września, po otrzymaniu wiadomości o sowieckiej inwazji, rozkaz ten został zmodyfikowany, w którym Marszałek nakazywał utworzenie tajnej organizacji, na wzór dawnej Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), z czasów I Wojny Światowej. Zadanie to powierza majorowi Zygmuntowi Galinatowi, którego (już z Rumunii), wysyła wojskowym samolotem (PZL 46 SUM), z lotniska w Bukareszcie do Warszawy. Co ciekawe, ów polski samolot był, podobnie jak reszta polskiego wojska w Rumunii, internowany. Został jednak wykradziony Rumunom, przez majora Galinata (podczas ich nieuwagi) i o godz. 13:45, 26 września, wystartował w kierunku Warszawy. Za sterami maszyny siedział pilot porucznik inżynier Stanisław Riess, towarzyszyli mu również strzelec pokładowy kapral Władysław Urbanowicz, radiotelegrafista mgr. Władysław Hackiewicz oraz właśnie major Galinat (który leciał w luku bombowym, gdyż SUM był samolotem trzyosobowym).

Galinat wiózł do Warszawy dość dziwny rozkaz Naczelnego Wodza. Tak przedstawił go gen. brygady Józef Wiatr, który był obecny na odprawie z 17 września w Kołomyi i przysłuchiwał się rozmowie Marszałka z majorem Galinatem, oto jej treść, przedstawiona przez gen. Wiatra: "Poleci Pan w jak najszybszym czasie do Warszawy i zawiezie ustny rozkaz przystąpienia natychmiast do utworzenia organizacji, czegoś w rodzaju dawnej POW. Należy się oprzeć w tej pracy przede wszystkim na oficerach, żołnierzach i młodzieży. Organizacja ta ma mieć charakter wojskowy jak dawna POW. Ma być tajna, członkowie zaprzysiężeni. Zebrać jak najwięcej broni i zabezpieczyć ją tak, by była w razie potrzeby do dyspozycji". Nie to jednak było ważne, bardzo ciekawym okazała się natomiast odpowiedź-rozkaz Marszałka, na pytanie majora Galinata, komu w Warszawie ma się zameldować i powierzyć zadanie utworzenia podziemnej organizacji wojskowo-konspiracyjnej, brzmiało ono bowiem następująco: "Zamelduje się Pan u najstarszego oficera legionowego i przekaże mu Pan mój rozkaz objęcia dowództwa nad tą organizacją z tym, że gdyby później znalazł się inny starszy od niego oficer legionowy, to ma mu on przekazać dowództwo". Ciekawe prawda? W tym rozkazie było bowiem jasno stwierdzone, że nie chodzi o najstarszego stopniem oficera Wojska Polskiego, tylko o "najstarszego oficera LEGIONOWEGO" Wojska Polskiego.


"NIE DAMY MORZA, ANI POMORZA
GDY NAM JE RĘKA WRÓCIŁA BOŻA.
NIE DAMY ŚLĄSKA, 
BO TO PIASTOWSKA, ZIEMIA OJCOWSKA

NIE DAMY WILNA, NIE DAMY LWOWA
BO TO TEŻ NASZA SCHEDA OJCOWA
NIE CHCEM CUDZEGO - NIE DAMY SWEGO"





Dlaczego padł taki rozkaz, który przecież otwarcie łamał regulamin, normy i zwyczaje Wojska Polskiego, nakazujące powierzać dowództwo najstarszemu oficerowi w ogóle. W tym przypadku przynależność do Legionów Polskich z lat 1914-1917 była dla Marszałka rzeczą najważniejszą, a dlaczego? Otóż dlatego moi mili, że po wkroczeniu Sowietów na wschodnie ziemie polskie, część oficerów (przede wszystkich tych, nie mających korzeni legionowych), jawnie zaczęła ... sabotować rozkazy Naczelnego Wodza. Ba, sabotować, doszło wręcz do buntu o którym się nie pisze i nie mówi, ale część oficerów nie związanych z dawnymi Legionami, w sytuacji sowieckiego ataku, postanowiła ... poddać się Sowietom, a potem z ich poparciem utworzyć marionetkowy rząd polski, który dalej kontynuowałby wojnę z Niemcami, przy wsparciu Armii Czerwonej. Tak, to nie są żarty - w tych dniach rzeczywiście doszło do realnego buntu oficerów. Ale aby to wyjaśnić, na początek mała dygresja, która powinna dać sporo do myślenia, mianowicie czy to nie dziwne, że największymi bohaterami w czasach komuny (a co za tym idzie również i obecnie), byli ci oficerowie Wojny Obronnej 1939 r., którzy po pierwsze walczyli tylko z Niemcami, po drugie po zakończeniu wal przykładnie poszli do niewoli, a po trzecie ... nie należeli do Legionów Piłsudskiego. Najwyżej oceniani byli ci, którzy wbrew planom Naczelnego Dowództwa, wykrwawiali "dzielnie" swe armie w bojach z Niemcami, po czym wzięci w kleszcze, kapitulowali, natomiast ci, którzy wyprowadzali swoje oddziały z okrążenia i parli ku Kresom, ku Wschodowi, gdzie miano zorganizować klin obrony, byli potem przedstawiani jako tchórze i nieudacznicy.

A przecież o to właśnie chodziło. Naszym celem w tej wojnie nie było zatrzymanie Niemców na granicy, tylko spowalniać niemiecki pochód i kierować się ku Wiśle-Bugu-Narwi i Sanie, aby tam zorganizować stałą obronę tych terytoriów. Niemców należało szarpać, ale nie doprowadzać do okrążenia własnych sił - jak choćby uczynił gen. Tadeusz Kutrzeba - dowódca Armii "Poznań", który w Bitwie nad Bzurą (9-22 września). wyszedł na tyły 8 i 10 Armii niemieckiej, uderzając początkowo tak mocno, że praktycznie rozrywając obronę niemieckich dywizji (30, 17, 10 i 24 Dywizji), doprowadzając "prawie" do ich unicestwienia (zaskoczeni Niemcy zaczęli uciekać potęgując panikę w innych oddziałach i krzycząc: "Za nami polskie czołgi", jednocześnie pozostawiając pustym ogromny teren w centrum własnych linii, który mógłby skutkować zmiażdżeniem dywizji, które już podeszły pod Warszawę i praktyczną eliminacją całej 8 oraz okrążeniem 10 Armii). Tak się jednak nie stało i dlatego właśnie użyłem słowa "prawie", bowiem po silnym ataku i kompletnym zaskoczeniu Niemców (co też świadczy jak pracowało niemieckie rozpoznanie, że nie byli nawet w stanie dojrzeć potężnej i dotąd jeszcze nie atakowanej Armii "Poznań" oraz części dywizji z Armii "Pomorze". Ale chaos, jaki wówczas powstał w Wehrmachcie, to temat na zupełnie oddzielny post), Kutrzeba ... wstrzymał atak i czekał aż Niemcy podciągną posiłki i okrążą jego siły.




Natomiast większość oficerów legionowych (poza chyba nielubiącym się z Marszałkiem Śmigłym, gen. Sosnkowskim, który sam chciał zostać następcą Marszałka Piłsudskiego, jako jego dawny kompan i też sporo Rydzowi nabruździł), pomni własnych bojowych doświadczeń, gdzie często musieli stawać do walki z silniejszym przeciwnikiem, uderzać, zadając silne ciosy, po czym odskakiwać na z góry upatrzone pozycje, by dalej kontynuować wojnę szarpaną - byli świadomi że w przypadku bezwzględnego oporu, istnieje możliwość okrążenia ich sił i zamknięcia w kotłach, dlatego też wielu (jak choćby gen. Antoni Szylling - dowódca Armii "Kraków", czy gen. Stefan Dąb-Biernacki - dowódca Armii "Prusy"), skutecznie wyprowadzało swoje armie z nawet kilku niemieckich okrążeń i parto za Wisłę, gdzie projektowano silną obronę (zresztą Dowództwo Wehrmachtu już 14 września stwierdziło że dojście na "polski wschód" będzie praktycznie niemożliwe, a do Moskwy wysłano telegram że Niemcy nie będą w stanie zająć tych ziem). A tymczasem wśród oficerów niechętnych Marszałkowi Śmigłemu (często powiązanych z Paryżem), rozpoczęło bunt.



CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz