Stron

środa, 7 grudnia 2016

NIEWOLNICE - Cz.XII

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI





Następna nasza wyprawa na zakupy wyglądała zupełnie inaczej. Z tylnego siedzenia kolejnego mercedesa, którym dojechałyśmy na lotnisko w Bandar Seri Begawan, przeskoczyłyśmy na pokład prywatnego samolotu i poleciałyśmy do Singapuru. Wnętrze było luksusowe - biała skóra, złote okucia i ściany imitujące marmur ze złotymi żyłkami. Szykowne stewardesy podawały drinki i lunch, a potem rozłożyły magazyny mody.
- Dziękuję, Siti. Dziękuję, Jing - żegnała Fiona uśmiechnięte dziewczyny, gdy wychodziłyśmy z samolotu. Dbała o to, by poznawać imiona i żadne nie ulatywało jej z pamięci. Przez lotnisko szła zdecydowanie, jakby do wytyczonego celu, ale nie przyspieszała kroku. Nosiła buty na wysokich obcasach, dzięki czemu wprawiała biodra w lekkie kołysanie - nie było w złym guście, lecz miało wystarczającą siłę przyciągania, by wodziły za nią męskie oczy. Starałam się naśladować jej chód, gdy szłyśmy do czekającego samochodu i potem, gdy wchodziłyśmy do Hiltona, gdzie miałyśmy się zatrzymać w prywatnym apartamencie księcia. Zajmował całe piętro, miał własną obsługę, właściwie to była raczej willa niż apartament w hotelu. Wnętrze w typowym dla Robina stylu: fontanna w holu i złote gałki w drzwiach. 

Fiona, kobieta z klasą, pasowała tu, ja czułam się jak pijana w sztok Courtney Love w pałacu Buckingham. Skoro jednak miałam mieć w perspektywie do swojej dyspozycji stewardesy i pilotów, i kierowców, i służące, postanowiłam być tego godną. Zaczęłam od świadomego oczyszczenia mowy z wyrazów "pieprzyć" i "fajny", które wtykałam do każdego zdania. Naśladowanie brytyjskiego akcentu Fiony było zbyt ambitne, ale starałam się zgrać tempo moich sylab z jej poprawną dykcją. Próbowałam pozbyć się resztek twardej wymowy typowej dla Jersey, nie wytępionej do końca w toku nauki aktorstwa, i nadać głosowi jedwabistość jej kontrami. Obserwowałam ją przy stole wyprostowaną jak trzcina, a jednocześnie swobodną. Zaczęłam trzymać widelec w lewej ręce i odkrajać nożem małe kawałki kurczaka, uczyłam się przeżuwać z zamkniętymi ustami, nie przerywając rozmowy. Traktowałam to jak ćwiczenia aktorskie. Rzeczywiście uczyłam się nowej roli, tym razem takiej, z której się łatwo nie wychodzi. Kiedy stałam na balkonie w Singapurze, czułam, że dokonuje się we mnie wielka przemiana. Nie myliłam się.

Noc spędziłyśmy w hotelu, rano zamówiłyśmy na śniadanie jajka na bekonie. Fiona zachowywała się przy stole jak dama, ale nie skubała jedzenia. Nie przejmowała się dietą. 
- Sama zauważysz, że Robin nie trzyma przy sobie długo chudych dziewcząt - powiedziała - No więc powiedz, czy można się oprzeć takiemu mężczyźnie? 
Czysta prawda. Która kobieta nie lubi mężczyzny lubiącego pulchne babki? Odsunęłam na talerzu bekon, ale beztrosko sięgnęłam po więcej jajek. Czułam ulgę. Rozmawiałyśmy o tym, jak wygląda nasze życie, gdy jesteśmy u siebie. Ona wcześniej zdołała kupić sobie i rodzicom domy w mieście z zarobków aktorskich. Ostatnio swój dom podarowała siostrze, a dla siebie kupiła następny za pieniądze zarobione u Robina, a raczej za jego "prezenty". 
Po śniadaniu wyruszyłyśmy oddzielnie, każda z innym kierowcą. Myślałam, że pojedziemy razem i wyraziłam zdziwienie, na co Fiona mnie zbyła, mówiąc, że nie będzie miejsca dla nas obydwu w tym samym sklepie, co wydało mi się śmieszne. Obok kierowcy siedział ochroniarz z neseserem Louis Vuitton wypchanym banknotami niczym groteskowy gangster z niemego filmu z pełnym workiem po skoku na bank. Zapytał mnie, gdzie chcę jechać, i dodał, że zna adresy wszystkich magazynów w Singapurze, tak że mogę dowolnie wybierać. Wymieniłam nazwę domu mody, jaki pierwszy przyszedł mi do głowy: Dolce & Gabbana. Załatwione.


CO SIĘ TYCZY WALIZKI WYPEŁNIONEJ PIENIĘDZMI, TO OD RAZU PRZYSZŁA MI NA MYŚL KOMEDIA Z SYLWKIEM STALLONE W ROLI GŁÓWNEJ pt:
"OSCAR"




Singapur robił wrażenie srebrzystego miasta z science fiction, nakrytego kopułą wdmuchującą tlen. Podobnie jak sam mikrokosmos metropolii, również centra handlowe epatowały nowoczesnością. Weszliśmy do pierwszego, wnętrze lśniło bielą, a pasaż z butikami ciągnął się spiralnie w górę niczym galeria w Muzeum Guggenheima. Ostrożnie dotykałam palcami ubrań, otwierając oczy na widok licznych zer przy cenach. Ekspedientka nie odstępowała mnie i ściągała z wieszaka każdą rzecz, której dotknęłam. Gdy miała pełne ramiona ubrań, podawała je innej dziewczynie, a ta biegła z nimi do przebieralni. Działały jak brygada podająca z rąk do rąk kubły wody przy pożarze. Kiedy weszłam, żeby przymierzyć ubrania, zaskoczyło mnie inne niż w Urban Outfitters zachowanie singapurskich ekspedientek. We trzy wtłoczyły się ze mną do kabiny i praktycznie zdjęły ze mnie ubranie. Zaczęłam, nie spiesząc się, każdą rzecz przymierzałam dwa razy, pytałam asystujące mi dziewczyny o ich opinię. Cmokały, wygładzały tkaninę i aprobująco kiwały głowami. Marszczyłam czoło i obracałam się przed lustrem, póki ochroniarz nie stracił cierpliwości i nie ujął mnie za ramię.




- To dopiero pierwszy sklep - rzekł. 
Wziął z ławki odłożoną suknię, zdjął trzy inne z wieszaka i podał wszystkie ekspedientce, coś jej wyjaśniając po malajsku. Poszła z nimi do lady. 
- Bierz wszystkie. Takie zakupy robisz pierwszy i ostatni raz w życiu. 
Zdjął jeszcze damską torebkę z podświetlonej szklanej półki i podał ją drugiej ekspedientce. 
- Ile mogę wydać? 
Nie chciałam przekroczyć limitu wydatków i wylądować z kupą ciuchów, którymi niekoniecznie byłam zachwycona, tym bardziej że miały to być zakupy życia.
- Bierzemy to i idziemy dalej. Powiem ci, kiedy zaczniesz się zbliżać do limitu. 
Chanel, Hermes, Versace, Dior, Armani, Gucci. Wyeksploatowaliśmy możliwości pierwszego centrum i przejechaliśmy do następnego i jeszcze do kolejnego, aż wreszcie wszystkie rzeczy, nawet te najdroższe - a może szczególnie te najdroższe - zaczęły wyglądać tandetnie i mdło się od nich robiło. Nawet nie zabieraliśmy ze sobą toreb i pudeł, od razu były wysyłane na adres. To było jakieś szaleństwo.

Byłam świadoma, że to obrzydliwy konsumpcjonizm. A co ze zmuszanymi do niewolniczej pracy ośmioletnimi dziećmi w Chinach, które zszywały te ciuchy, wycenione potem absurdalnie wysoko? Co z głodującymi na świecie? Bezdomnymi? Z krajami nękanymi nędzą i głodem? I ulicami w Nowym Jorku, których chodniki zamienione zostały w obozowiska z tektury? Powiedziałam sobie tak: To nie ja wydaję te pieniądze, tylko Robin, a on nie chce wydawać ich na bezdomnych, tylko na swoje kochanki, i nawet jeżeli nie kupię jakiejś sukienki, nikomu przez to nie pomogę, żadna zniewolona szwaczka nie zachłyśnie się dzięki temu wolnością choćby na sekundę. I w ogóle głupotą jest udawanie, że serce jakiegokolwiek burżuja potrafi krwawić. Nie kupować sukienki, bo ludzie głodują? Samo poczucie winy wywoływało zakłopotanie. Fiona by mnie wydrwiła. Uznałaby to za niewybaczalną głupotę. Rozgrzeszyłam się ostatecznie argumentem, że Robin uprawia działalność charytatywną. W końcu każdy obywatel Brunei ma zapewnioną bezpłatną służbę zdrowia i bezpłatną edukację. Więc cóż złego w tym, że książę chce, by jego kochanki pięknie wyglądały?

Sklepy zamykano o godzinie dziewiątej wieczorem, ale ochrona otwierała drzwi przed nami, a ekspedientki zostawały dłużej. Kontynuowaliśmy zakupy, niemal biegiem przemierzając butiki, w których światła już przygaszono, a ja nie zważałam na bolące w podbiciu stopy. Rzucałam na ladę suknie od Chanel, w ogóle ich nie przymierzając. Uznałam, że będę kupować aż do wyczerpania limitu na stroje, niestety zderzyłam się ze ścianą - dopadło mnie skrajne zmęczenie i musiałam się poddać. Do hotelu wróciliśmy krótko przed północą. Chodziłam po sklepach od jedenastej rano.
- Jaki był mój limit? - zapytałam ochroniarza jeszcze w samochodzie. Nie mogłam uwierzyć, że go nie przekroczyłam. A bardzo się starałam.
- Nie było żadnego - usłyszałam. - Dla niektórych dziewcząt nie ma limitu. Tylko dla nielicznych.
- Wobec tego, powiedz chociaż, ile wydałam.
Podał mi taką sumę, że mnie zamurowało. Przekraczała znacznie wysokość zaliczki na dom, w którym obecnie mieszkam. Poczułam odurzenie. 

W Brunei zaczęłam żyć w świecie, w którym nawet słowo pisane nie było prywatne. Gdziekolwiek bym usiadła do notowania w dzienniku, zawsze za mną było jakieś lustro, a za nim kamera rejestrująca każde pociągnięcie pióra. Ogarnęła mnie depresja, która co jakiś czas wyciągała po mnie swoje macki, czasem kąsając delikatnie, a czasem wywołując kompletny paraliż. Ari widziała, jak podle traktują mnie dziewczyny, i miałam wrażenie, że mi trochę, ale tylko trochę, współczuje. Opłacana była sowicie za ciężką pracę, ale nie spływał na nią deszcz klejnotów ani pieniędzy, jak na niektóre z nas. A my w ogóle nie pracowałyśmy ciężko, jej zdaniem. To ją irytowało, jednak potrafiła zdobyć się na dystans. Co do swojego zajęcia miała odrobinę wątpliwości. W końcu obowiązki zarządcy posiadłością w Bel Air rozszerzyła na stręczycielstwo. Trzeba zacząć od tego, że dziewczyny zwożone przez Ari do Brunei nie były prostytutkami, jednak nie widziałam żadnej, która odrzuciłaby awanse księcia, jak już się zorientowała, jakie czekają, gratyfikacje. Raz, dosłownie raz, słyszałam od którejś o wyrzutach sumienia, ale wielkie pudło kosztowności stłumiło je po kilku dniach. Co ciekawe, dziewczyny, które oderwały się od normalnej pracy, normalnych chłopaków, normalnej codzienności, najszybciej ulegały fascynacji nowym stylem życia. Wstyd mi było za nie, gdy nie mogły oderwać oczu od urodzinowych rolexów. Trafiły, owszem, do istniejącego w równoległej rzeczywistości haremu, co nie znaczy, że nie powinny zachować choć trochę poczucia własnej godności.




Ari za to miała w sobie godności w nadmiarze. Zachowała tożsamość mimo wykoślawiającej charaktery brunejskiej presji. Utrzymała także związek z narzeczonym. John był dobrze prosperującym przedsiębiorcą. Miał jedno oko niebieskie, drugie zielone i był zabójczo przystojny, jakby właśnie wyszedł z reklamy płynu po goleniu. A do tego jeszcze jako wolontariusz raz w tygodniu uczył pływać autystyczne dzieci. Chociaż Ari w żadnym wypadku nie romansowała z nikim w Brunei, imię Johna było tabu. Ari i Madge powierzono trudne i odpowiedzialne obowiązki, operowały dużymi sumami i poufnymi informacjami, lecz miały zakaz wiązania się małżeństwem czy narzeczeństwem. A przynajmniej taka była niepisana umowa. W przypadku Ari i Madge posiadanie kochanka byłoby równoznaczne z naruszeniem reguł, dla którejkolwiek dziewczyny Robina równałoby się samobójstwu. Gdyby ktokolwiek to ujawnił, odlatywałaby najbliższym samolotem do domu. Bywało, że nawet Ari dokuczała w Brunei samotność, więc czasem szukała kontaktu ze mną. Opowiadała mi, jak wyobraża sobie weselne przyjęcie, starannie omijając słowo "małżeństwo". Rozmawiałyśmy w taki sposób, żeby przechytrzyć podsłuch. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, wyjadając łyżeczką awokado z łupiny, a ja się pakowałam. Ari miała wyjść za mąż za Johna za sześć miesięcy. W naszych kodowanych rozmowach mówiła o nim "prezydent", gdyż nazywał się John Adams. Miała dwadzieścia pięć lat i budowała własny dom w Malibu. Nie dziwiłam się, że chce zawiesić na kołku buty podróżnika i osiąść w jednym miejscu, zakładając rodzinę. Czy nie widziała dosyć świata, chociaż miała zaledwie dwadzieścia pięć lat?

Robin rozglądał się za kolejną żoną i ponieważ to miała być czwarta, nie można było wykluczyć, że wybierze ją spośród dziewcząt, które gościł na przyjęciach. To byłoby nie do pomyślenia, gdyby chodziło o pierwszą czy drugą żonę. Skoro jednak ciągłość rodu była już zapewniona, królewski playboy miał większe pole manewru. Czasami myślałam, jak by to wyglądało, gdybym została jego żoną. Nie tak źle mieć męża, który pokazuje się tylko od czasu do czasu, a przy tym ma się do dyspozycji służbę, która dba o wszystkie twoje potrzeby, i do tego odrzutowiec, którym polecisz do Singapuru, gdy najdzie cię taki kaprys. Niestety swoboda kupowania to nie to samo, co swoboda w ogóle. Wiedziałam, że jako żona księcia nie zagrałabym już nigdy w żadnej sztuce, nie wędrowałabym z plecakiem po Europie, nie poszłabym z przyjacielem do kina, nie chodziłabym na zakupy bez ochroniarza. Czasami dręczyły mnie fantazje o zostaniu księżną. Było dziwne, że w ogóle znalazły się w orbicie rozpatrywanych przeze mnie możliwości. Ale powiedzcie, która amerykańska dziewczyna z głową nabitą disneyowskimi bajkami nie kładzie się do łóżka, marząc o tym, że obudzi ją ze złego snu pocałunek księcia? Że otworzy oczy i bez żadnego wysiłku z jej strony zmieni się jej bezbarwne życie? Kto w mojej sytuacji by nie myślał o złotej obrączce i koronie na głowie?

Po wyprawie do Singapuru na zakupy zorientowałam się, że nawet te nieliczne dziewczyny, które miały do mnie stosunek obojętny, obrosły w kolce. Więc wybierając się do Kuala Lumpur, ubrałam się z wielką satysfakcją w mój najwytworniejszy kostium Chanel z tweedu o splocie różowo-szarym. Doprowadziły mnie do ostateczności i były tak podłe, że przestałam czuć potrzebę przymilania się im, żeby być lubianą. Zaprzyjaźniać się z tymi kretynkami? Tak samo myślałaby Fiona i po kilku tygodniach ich okrucieństwa naprawdę zgadzałam się z jej postawą. Wyzwoliłam się. Znowu leciałam z Fioną własnym samolotem, tak się tu widać podróżowało. Na lotnisku w Kuala Lumpur zostałyśmy błyskawicznie przeprowadzone pod ochroną służb do wyjścia wprost do czekających aut. Nie ma odprawy celnej, kiedy się podróżuje pod szyldem dyplomaty. Nikt nie kwestionował naszej obecności. Ja już się nauczyłam chodzić z obstawą i nie zadawać pytań. Zawieziono nas pod opieką ochroniarzy do hotelu i zostawiono w osobnych pokojach, na szczęście obok siebie. Ochroniarz przykazał, że nie wolno wychodzić z pokoju, chyba że ktoś po nas przyjdzie. Stanął między naszymi drzwiami. Powiedziałam Fionie do widzenia i weszłyśmy do sąsiadujących luksusowych cel. Po pięciu minutach zadzwoniła, żeby pogadać.

- Dlaczego nie możemy się nawet zobaczyć? - spytałam. 
- Nie martw się. Nie będzie tu stał cały dzień. Zjemy razem obiad. 
Spędzałyśmy dzień za dniem bądź w moim, bądź w jej pokoju, zamawiając kawior, który jadłyśmy łyżkami ze słoika, oglądając filmy i pijąc drogie wina. Szampan i kawior - obrzydliwie banalne połączenie - ale smakują wspaniale, gdy się je konsumuje w T-shirtach przy oglądaniu programu Today Show przez satelitę. Zamawiałyśmy masaż, słuchałyśmy muzyki, układałyśmy sobie nawzajem włosy, a raz wymknęłyśmy się nawet na pedikiur do hotelowego salonu kosmetycznego.  Robin kompletnie mnie ignorował przez całe sześć dni. Po rozstaniu się wieczorem z Fioną czytałam Artauda i Hessego i regularnie dostawałam świra. Zatrzymałam się przy słowach Artauda: "Nie jestem całkiem sobą" i pomyślałam: to o mnie. Nie jestem całkiem sobą. Nawet nie wiem, kim ja jestem. Przysięgłam sobie, że muszę się stamtąd wydostać jak najszybciej, robić coś na serio, poczuć się wolna.




Jeszcze nic machnęłam ręką na Brunei, nie chciałam przyznać się do porażki. Więc gdy dostałam telefon, że Robin zaprasza mnie na górę, ożywiłam się. Postanowiłam zabłysnąć. Miałam nadzieję, że wykrzeszę iskrę, która go zgalwanizuje, a zainteresowanie z jego strony zmotywuje mnie do pozostania. Na odebranie brunejskiego Oscara ubrałam się w suknię od Armaniego, naszywaną cekinami i z sięgającym poniżej talii dekoltem na plecach. Robina kręciły zadki, więc ubrałam się odpowiednio. Nasz ochroniarz eskortował mnie do apartamentu na najwyższym piętrze, gdzie Robin wydawał uroczystą kolację. Posadzono mnie obok niego, byłam jedyną obecną kobietą. Rozpoznawałam wielu mężczyzn siedzących przy stole, ale widziałam także nowe twarze i słyszałam wymowę różniącą się od angielszczyzny Robina i jego świty. Niektórzy nowi goście byli Brytyjczykami, niektórzy być może Irańczykami. Wszyscy wydawali się w wyjątkowo dobrych humorach, jakby świętowali jakiś sukces. To była jedna z tych nocy, podczas której unosisz się na zaczarowanym dywanie, magiczny jest szampan i każda chwila, noc, kiedy wszystko jest jak trzeba i czujesz się piękna i mądra. Wiedziałam, że jest ze mnie zadowolony. Nie wydawał mi się niedostępny i krytyczny, a tak go zwykle odbierałam mimo jego sztucznego uśmiechu. Jego twarzy nie zakrywała chmura niezadowolenia, zwiastująca karę, wygnanie z jego łóżka na niejeden dzień, triumf na twarzy rywalki.

Na koniec jednak, jak każdej innej nocy z nim, przyjęcie się przeciągało ponad wytrzymałość uczestników. Należał do tych ludzi, którzy nie potrzebują snu i dziwią się, że ktokolwiek chce marnować na sen te niewiele godzin, które są nam dane na ziemi. Gdyby był zwyczajnym człowiekiem, musiałby spędzać samotnie wiele nocnych godzin. Ponieważ jednak był obrzydliwie bogatym arystokratą, miał pieniądze na przyjęcia, na których mógł trzymać ludzi choćby przez całą dobę, jeśli przyszłaby mu na to ochota. Robin przeprosił gości i zabrał mnie do sypialni. Panoramiczne okno od podłogi do sufitu tworzyło owalną ścianę i miałam wrażenie, że rozświetlone miasto znalazło się w naszym prywatnym akwarium. Zabawialiśmy się przy odsłoniętych zasłonach i zgaszonych światłach. Po wszystkim oczekiwałam, że przeprosi i wyjdzie, da mi jak zwykle na pożegnanie klapsa w zadek i buziaka w policzek. Tymczasem zdarzyło się coś nie do pojęcia. Wcisnął przycisk pilota, zasuwając zasłony, po czym przytulił się, objął mnie ramieniem i powiedział dobranoc. 

Kompletnie zgłupiałam. Taki przeskok do intymności? W obecności Robina byłam zawsze jak pod napięciem, grałam swoją rolę, miałam go zadowolić, nie myśląc o sobie. Tak zaprogramowana nie śmiałam nawet wystawić spod nakrycia gorących nóg z obawy, że mu przeszkodzę zasnąć. Leżałam, czuwając, nogi mi się pociły, serce waliło, ściskało mnie w żołądku. Kiedy się obudziliśmy, zjedliśmy razem śniadanie przyniesione do pokoju i potem oglądaliśmy CNN, podczas gdy Robin się ubierał. Do końca tego wyjazdu w ten sposób spędzaliśmy wieczory i noce. Jak normalna para. Czasem tylko przemykało mi przez głowę, że teraz Fiona czeka samotnie na zmianę. Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej właśnie się skończyła, w mediach wciąż jednak wałkowano ten temat. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej protestowałam przeciwko tej wojnie w Tompkins Square Park, ale w Brunei to wszystko wydawało się dalekie. Leżałam w wielkim hotelowym łożu, czterdzieści pięter niżej
hałasowało miasto Kuala Lumpur, oglądałam stale obecną CNN, a Robin szykował się do pracy. Ponieważ Robin stawał się dla mnie kimś bardziej na podobieństwo kochanka niż pracodawcy, od czasu do czasu ośmielałam się pytać o jego opinie na temat wydarzeń, które wspólnie oglądaliśmy w telewizji. Odpowiadał raczej wymijająco, więc nie zadawałam zbyt wielu pytań. Wiedziałam, że w Brunei nie ma wolności prasy, że sułtan jest autokratą (choć genialnym) i nie wolno go krytykować. 


Dotychczasowe poglądy polityczne, lata aktywistycznej postawy, nagle przestały być istotne. Nie oznaczało to, że nagle stałam się zwolenniczką teokracji, poligamii i niekontrolowanego konsumpcjonizmu, przestało być jednak ważne, w co mam wierzyć. W szkole średniej jeździłam autobusami do Nowego Jorku, żeby brać udział w marszach na rzecz prawa kobiet do aborcji i w wiecach homoseksualistów. Pisałam artykuły o zapatystach i planowałam wyprawę do Chiapas. Nigdy tam nie pojechałam. W brunejskim świecie, a ten w miarę upływu miesięcy stawał się rzeczywistością, w której z wyboru żyłam, nie mieściły się ani sztuka, ani polityka. Powiedziałam Robinowi, że moja rodzina jest związana z finansami, zrobiło to na nim pewne wrażenie, ale po minucie stracił zainteresowanie. Używałam wszelkich chwytów, żeby go zabawić. Któregoś ranka zaczęłam z niego żartować, że nie chce brać ze mną kąpieli. 
- Do wanny wejść mogę tylko z kaczuszką. 
Tegoż popołudnia wysłałam ochroniarza po gumową kaczkę i dałam ją w prezencie Robinowi, żeby nie czuł się samotnie w wannie. Przyszedł wieczór i zdawało się, że jest bardziej niż zwykle pod moim urokiem.

Każdego dnia rano żegnałam Robina pocałunkiem i każdego wieczoru siedziałam u jego boku przy obiedzie. Zupełnie jakbym miała kochanka, tyle że to był brat dyktatora, żenił się trzy razy, miał czterdzieści innych kochanek. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak ostro walczyłam o Robina. Czasami wydawało mi się, że jest intrygujący, fascynujący, bardzo sexy, choć drań. Niekiedy czułam się przy nim naprawdę godna miłości. Czasami widziałam w nim nędznego kutasa i miałam wprost niepohamowaną ochotę, żeby walnąć go w głowę pilotem. Jednak prawda przedstawiała się smutno i brzydko: dzieliłam z Robinem łóżko i czułam się częścią świata władzy i znaczenia. Nigdy przedtem nie zastanawiałam się, co daje panowanie nad innymi. Nie jestem pewna, czy kochałam Robina jako osobę, ale zakochałam się ekstatycznie w potężnym władcy. Być może mieszało mi się jedno z drugim. Władza smakowała jak ostryga, jakbym połykała morze z jego pamięcią, spokojem, rozkładem i siłą. Zawsze marzyłam o czymś niezwykłym i trafiło mi się. Zostałam królewską kochanką i stałam sobie w bieliźnie firmy La Perla, spoglądając na Kuala Lumpur z apartamentu na najwyższym piętrze.





 
CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz