Stron

czwartek, 29 czerwca 2017

FASZYZM - CO TO WŁAŚCIWIE... JEST? Cz. I

WYJAŚNIENIE DLA LEWAKÓW 

CZYM BYŁ FASZYZM


"CHCĘ DECYDOWAĆ"

BENITO MUSSOLINI
(NA PYTANIE O PROGRAM POLITYCZNY PARTII FASZYSTOWSKIEJ)






Czym był/jest faszyzm? Czy ktoś zna poprawną odpowiedź na to pytanie? Dziś bowiem etykietkę "faszyzmu" europejskie i amerykańskie lewactwo przykleja wszelkim prawicowym i patriotycznym ruchom politycznym i społecznym, które dążą (lub przynajmniej próbują) do odwojowania przestrzeni publicznej z rąk komunistycznych genderystów (kolejna mutacja tej choroby, jaką jest komunizm - tym razem po "walce klas" i "walce ras" przyszła kolej na "walkę płci". Zresztą dziś znów mamy swoisty miks tego wszystkiego, bowiem dzisiejsi komuniści kulturowi są zarówno rasistami, zwolennikami zniewolenia społeczeństw, poprzez odebranie im bezpieczeństwa finansowego i skazanie na całkowite podporządkowanie się państwu - lub większej grupie ponadnarodowej - oraz są zdecydowanymi zwolennikami wszelakich konfliktów płciowych - ale zostawmy ich na razie). Wracając do tematu, ponownie zapytam - czym jest/był faszyzm? Co to była za organizacja i do czego dążyła. Czy faszyzm był rasistowski? czy faszyści byli wrogami Żydów? czy faszyzm był ideologią NWO (czyli kształtowania "Nowego Wspaniałego Świata" na jedną modłę poprzez mordy polityczne i przemoc? czy faszyzm był bliski ideowo z nazizmem? oraz w jakich właściwie państwach został on wprowadzony jako dominująca ideologia. Na te wszystkie pytania postaram się odpowiedzieć w tym temacie.

Zacznijmy może... od końca. Otóż dziś międzynarodowe lewactwo okłada łatką "faszyzmu" wszelkie wrogie ich chorej ideologii organizacje oraz przedsięwzięcia, które w swym założeniu nie są zgodne z marksizmem-genderyzmem. Jest to stara bolszewicka metoda, jeszcze z lat 20-tych XX wieku (dopracowana następnie do perfekcji podczas wojny i po jej zakończeniu). Polega ona na określaniu mianem "faszyzmu", wszystkiego, co było niezgodne z celami komunistów i co mogło pokrzyżować ich plany zdobycia świata (bo taki był i wciąż jest cel komunizmu). Do jednego wora sowieccy propagandyści wrzucali (a podległe Moskwie partie komunistyczne w innych krajach, jeszcze bardziej to uwidaczniały) najróżniejsze państwa europejskie (i pozaeuropejskie, ale w okresie międzywojennym ich głównym celem było opanowanie przede wszystkim Europy), takie jak Niemcy, Włochy, Hiszpanię, Portugalię, Austrię, Litwę, Łotwę, Estonię, Grecję, czy Polskę. Największym ich przeciwnikiem w tym czasie pozostawała jednak głównie Polska (o czym świadczy niezwykle intensywna działalność propagandowo-wywiadowcza, wymierzona w nasz kraj). Polska bowiem, ze względu na dużą ilość dywizji, silny antykomunizm Polaków i pamięć przegranej przez bolszewików wojny 1920 roku, była podstawą do jakiejkolwiek myśli o podboju Europy. Jej opanowanie być pierwszym krokiem do urzeczywistnienia tego celu. 

Stalin doskonale zdawał sobie sprawę z trudności, jakie pojawiłyby się przy próbie opanowania Polski. Wiedział też, że nawet jeśliby do tego doszło, to i tak z Polakami będą ciągłe kłopoty i trzeba będzie wciąż ich specjalnie kontrolować. Kiedyś miał się wyrazić, że próba "wprowadzenia komunizmu w Polsce, podobna będzie do założenia siodła na krowę", innymi słowy, z Polakami nie da się budować "jedynie słusznego ustroju", jaki miał opanować cały świat. Innym razem zaś na pytanie Wandy Wasilewskiej (polskiej komunistki), aby po "wyzwoleniu" Polski z rąk Niemców (w czasie II Wojny Światowej), przyłączyć nasz kraj bezpośrednio do Związku Sowieckiego jako jedną z republik związkowych. Wówczas Stalin miał jej odpowiedzieć tymi oto słowy: "Wando, nie wnosi się do domu gniazda wściekłych szerszeni". Natomiast już po zdobyciu Berlina i kapitulacji Wehrmachtu (należy bowiem pamiętać, że Niemcy - państwo niemieckie po dziś dzień nie skapitulowało, kapitulację podpisała jedynie niemiecka armia, nie państwo), do gratulujących mu zwycięstwa oficerów, którzy podkreślając jego geniusz, twierdzili że dzięki niemu Rosjanie zdobyli Niemcy i zatwierdzili swe granice najdalej na zachód w historii, Stalin w pewnym momencie uciszył ich ręką, podszedł do mapy, zaciągnął się fajką i powiedział: "Towarzysze, naszym największym zwycięstwem nie jest zdobycie Niemiec, a Polski". 

Tak więc do jednego wspólnego wora dawni (jak i dzisiejsi) komuniści wrzucali najróżniejsze kraje i systemy polityczne, aby propagandowo podkreślić konieczność opanowania tych państw. Te tendencje zresztą nie dotyczyły i nie dotyczą jedynie komunistów, weźmy np. bzdury jakie wypisuje się w niektórych podręcznikach do historii, wydawanych w krajach Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych. Określa się tam (idąc bolszewickim tropem) Polskę po 1926 r. "krajem faszystowskim" (szczególnie mocno owe kłamstwo propaguje się w niemieckich szkołach), jak również Józefa Piłsudskiego określa się także mianem "faszysty". Oczywiście do pewnego stopnia jest to próba ułatwienia sobie pracy, łatwiej wrzucić najróżniejsze systemy polityczno-społeczne do jednego worka, aby wyrobić wśród uczniów i studentów ogólny obraz sytuacji, jednak w większości uważam jest to (szczególnie w przypadku Polski, kraju który jako pierwszy przeciwstawił się zarówno niemieckiemu nazizmowi jak i rosyjskiemu komunizmowi i zapłacił za to ogromną cenę krwi, zniszczeń i ogólnej moralnej degrengolady trwającej dekady), celowe działanie oczerniające (za czym idą też pewne interesy, ale nie o tym teraz). Tak więc świadomość społeczno-polityczna młodzieży zachodnioeuropejskiej jest taka, że albo coś jest "nazi" (czyli faszystowskie, bo tam nie stosuje się rozróżnienia na te dwa pojęcia), albo jest postępowe i cool (czyli liberalno-lewackie czyli komunistyczne). To jest prawdziwa tragedia, bowiem większość ludzi w ogóle nie próbuje nawet zrozumieć pojęć, których używa, nie mówiąc już o tym, aby je prawidłowo opisać. Dlatego też teraz przejdziemy już bezpośrednio do opisu owego zagadnienia, jakim jest FASZYZM.   



 FASZYZM

MIEJSCE NARODZIN - WŁOCHY

MIEJSCE ŚMIERCI - WŁOCHY






Ci, którzy tak szafują pojęciem faszyzmu, powinni zrozumieć (mam tutaj na myśli ludzi inteligentnych, nie lewaków), że faszyzm narodził się tylko w jednym miejscu na świecie - we Włoszech i tam też nastąpił jego definitywny kres. Ale takie podejście nie wyczerpuje sprawy, bowiem faszyzm nie mógłby istnieć bez jego twórcy Benita Mussoliniego. Można bowiem sobie wyobrazić niemiecki nazizm bez Hitlera, komunizm bez Stalina, ale w żadnej mierze nie można sobie wyobrazić włoskiego faszyzmu bez Mussoliniego. Ten niski, łysy grubasek, którego pozy i niesamowita mimika twarzy, dziś najpewniej wywoływałaby co najwyżej salwy śmiechu, był prawdziwym i jedynym twórcą systemu politycznego, które otrzymało niechlubną nazwę faszyzmu. Była to doprawdy dość ciekawa postać, szczególnie biorąc pod uwagę jego niesamowitą wręcz mimikę twarzy i pozy jakie przyjmował (ocierające się wręcz o groteskę, aczkolwiek zaskakujące i ciekawe z punktu widzenia psychologicznego i socjologicznego), próbując pozować na kolejnego rzymskiego cesarza. Kim był człowiek, który zaprowadził w swym kraju ustrój, po dziś dzień będący synonimem (analogicznie z nazizmem) wszelkiego możliwego zła na świecie?

Benito Amilcare Andrea Mussolini, przyszedł na świat w niedzielę 29 lipca 1883 r. w miejscowości Dovi di Predappio, w gminie Forli w regionie Emilia Romana. Jego ojcem był Alessander Mussolini, z zawodu kowal, matką zaś była Rosa Maltoni, pracująca jako wiejska nauczycielka. Rodzina (szczególnie ojciec) miała poglądy socjalistyczne (to właśnie ojciec nadał swemu synowi imiona, na cześć socjalistów Meksyku i Włoch (Benito Juareza, Amilcara Ciprianiego i Andrea Costy). Poza tym (wbrew stanowisku matki) Benito nie został też ochrzczony (choć w późniejszych latach zostało odnotowane że Benito miał być ochrzczony już następnego dnia po swych urodzinach - 30 lipca, zapewne jednak miało to miejsce znacznie później). Pozwolę sobie pominąć całą (nudną) biografię tego człowieka z młodości (bowiem uważam że nie to jest w tym momencie najważniejszą częścią tematu) i przejść do czasów, gdy jako dorosły mężczyzna zapragnął zdobyć władzę (pragnienie władzy było w nim bardzo silne, drzemało głęboko w zakamarkach jego duszy, a niemożność poprawy swego losu, stała się powodem nienawiści Mussoliniego do wszystkich, którzy byli albo bogatsi, albo pochodzący z arystokratycznych rodów, albo też mądrzejsi od niego. Nic więc dziwnego że z taką zapalczywością potem kochał się z kobietami pochodzącymi z arystokracji, częstokroć dokonując na nich wręcz gwałtu, jednocześnie obrzucając je najgorszymi możliwymi wyzwiskami). 

W 1900 r. wstąpił do Włoskiej Partii Socjalistycznej. Mussolini jednak ciągle był bez grosza, co często doprowadzało go do szału, pewnego razu w Lugiano do jednej z kobiet (z którą był zaprzyjaźniony), miał powiedzieć: "Jak ja nienawidzę bogaczy", po czym wskazując ręką na luksusowy hotel dodał: "Ci ludzie bawią się i piją. A ja podróżuję trzecią klasą i niedojadam (...) Dlaczego muszę być ofiarą takiej niesprawiedliwości". Benito otaczał się głównie kobietami (które zresztą traktował dość protekcjonalnie a nawet stosował wobec nich przemoc, jednej ze swych przyjaciółek - Giulii wbił nawet nóż sprężynowy w udo), znajomymi lub koleżankami, za to nie miał prawie żadnych kolegów (prócz krótkotrwała znajomość z Sante Bedeschimim). Pomińmy jednak całą tę (dość nudnawą) biografię Mussoliniego i przejdźmy do konkretów, na jakich chciałbym się skupić podczas opisywania faszyzmu jako ideologii politycznej. A mianowicie chodzi mi o rasizm i o to, czy był on jednym z elementów składowych tego ustroju? Otóż, aby odpowiedzieć na to pytanie, najlepiej będzie jeśli podam przykład, a nawet dwa przykłady. Wszystkie one miały miejsce w 1934 r. i w niewielkim od siebie odstępie czasowym. 




Przykład pierwszy to Hitler we Włoszech. 14 czerwca 1934 r. nowy niemiecki kanclerz (który uważał Mussoliniego za wzór do naśladowania i swego politycznego mentora) Adolf Hitler przyleciał do Wenecji na spotkanie z Duce. Wizyta ta, była wizytą prywatną i nie miała cech wizyt międzypaństwowych, jednak Mussolini wystroił się na spotkanie, wkładając swój obwieszony medalami jaskrawy mundur wojskowy i czapkę z pióropuszem, zaś Hitler przyleciał... w płaszczu. Ponoć gdy ujrzał odświętnie ubranego Mussoliniego, był zły, że nie poinformowano go by zabrał ze sobą na to spotkanie odpowiedni strój. Mussolini też był zdegustowany ubiorem i postacią Hitlera, miał bowiem się wyrazić do swego zięcia hrabiego Ciano w taki oto sposób: "Nie podoba mi się (...) Wygląda jak hydraulik w przeciwdeszczowym płaszczu". Podczas całej tej wizyty Mussolini traktował Hitlera dość protekcjonalnie, wręcz jak uczniaka, któremu należy wskazać miejsce w szeregu. Kładł mu na przykład rękę na ramieniu i wskazywał kierunek, dokąd ma się udać. Zakwaterował go w wygodnej willi nad morzem i towarzyszył mu podczas całego pobytu Fuhrera w Wenecji. Choć bezpośrednio nie zachowały się żadne protokoły z tych spotkań, to jednak (dzięki relacjom i wspomnieniom osób mu towarzyszących) wiadomo jakie wrażenia odniósł po tej wizycie sam Mussolini. Gdy wreszcie samolot z Hitlerem na pokładzie opuszczał już włoską ziemię (16 czerwca 1934 r.), Mussolini miał stwierdzić: "Ta gadająca małpa zasługuje na lekcję". 




O co chodziło i co tak zdenerwowało duce? Otóż Mussolini był wprost wyprowadzony z równowagi niekończącym się potokiem słów, jakie wypuszczał podczas tej wizyty z siebie Hitler. Słowa te zaś dotyczyły głównie kwestii rasowych i tego jakim zagrożeniem dla przyszłości Europy są Żydzi. Hitler nakręcał się coraz bardziej, a ponieważ rozmawiano w języku niemieckim (Mussolini znał ten język, a Hitler nie znał włoskiego), tym bardziej miał wiele możliwości do popisu. Mussolini praktycznie tylko przysłuchiwał się wywodom Hitlera z coraz bardziej posępną miną (której jednak Adolf nie zauważył, gdyż pytany o wrażenia po spotkaniu z duce odparł po powrocie do Niemiec: "Jestem uszczęśliwiony faktem, że to spotkanie stworzyło mi możliwość nie tylko potwierdzenia szacunku, jaki żywię ale także jego wzmocnienia. Tacy ludzie jak Mussolini rodzą się raz na tysiąc lat, dlatego Niemcy mogą się uważać za szczęśliwych, że jest on Włochem a nie Francuzem (...) jestem szczęśliwy że mogłem z nim tak długo rozmawiać". Dobre sobie, bowiem jeśli wierzyć wspomnieniom towarzyszy Mussoliniego, był to głównie monolog Hitlera, a niechęć duce do niemieckiego Fuhrera pogłębiła się nie tylko z tego powodu (stąd słowa o "gadającej małpie"), ale również ze względu na rasizm, jakim kierował się Hitler. Mussolini nie był rasistą, stworzony przez niego faszyzm również nie miał żadnych tendencji rasistowskich, zresztą Duce twierdził że "Rasizm nie pasuje do XX wieku".

Przykład drugi, to niesamowita mowa Duce (bodajże najlepsza w całej jego karierze), wygłoszona 6 września 1934 r. w Bari. Jest ona ciekawa nie tylko z powodu krytyki nazistowskich Niemiec, jaką publicznie wygłosił Mussolini, ale również ze względu na niesamowite wręcz popisy mimiki i mowy ciała, jaką zastosował Duce w kierunku tłumów. Z kronik, jakie się zachowały, można odnieść wrażenie że pewne jego ruchy twarzy, (jak mrużenie oczu czy strojenie min), było zupełnie niepotrzebne, gdyż z dala i tak niewielu to dostrzegało, jednak ową przemową trzeba zobaczyć, aby uświadomić sobie groteskę tego ustroju, który bardziej przypominał występy kabaretowego błazna, niż krwawy, despotyczny i morderczy ustrój dążący do podboju i ujarzmiania innych narodów. Oto fragment przemówienia Mussoliniego z Bari - 6 września 1934 r. Mowa w której publicznie krytykuje on nazistowskie Niemcy, porównując je do barbarzyńskich ludów z czasów Imperium Rzymskiego.



 "MOŻEMY ZE SZCZERĄ POGARDĄ POTRAKTOWAĆ PEWNE NAUKI PŁYNĄCE DO NAS Z DRUGIEJ STRONY ALP, OD NARODU, KTÓRY W CZASACH, GDY RZYM MIAŁ CEZARA, WERGILIUSZA I AUGUSTA, NIE ZNAŁ SZTUKI PISANIA, WIĘC NIE MÓGŁ POZOSTAWIĆ PISEMNEGO ŚWIADECTWA O SWOIM ŻYCIU"

   


Faszyzm zatem nigdy nie był rasistowski i nie dążył do narzucenia swej ideologii innym państwom i narodom, nie pragnął też ich podbijać i niszczyć. Do tego zawsze dążył i tego jedynie pragnął komunizm, którego niemiecki nazizm był tylko jedną z mutacji (jak agresywny feminizm czy genderyzm). Więcej na temat faszyzmu napiszę w kolejnej części tego tematu.


CDN.

niedziela, 25 czerwca 2017

NAJLEPSZE PRZEPISY KULINARNE POLSKIEJ KUCHNI KRESOWEJ - Cz. III

PYSZNOŚCI SZLACHECKIEGO STOŁU

XIV - XIX wiek






Kresowa kuchnia staropolska słynie przede wszystkim ze swej różnorodności szczególnie w odniesieniu do wszelkiego typu mięs, kiełbas, ryb, rolad, ciast, placków, mazurków, tortów, lodów, kremów, ponczów, nalewek, likierów, konfitur, pierników, galaret itd. Kuchnia ta bez wątpienia jest bardzo smaczna, choć może wydawać się ciężkostrawną - powiem tak, to pozory. Oczywiście we wszystkim (w tym w jedzeniu i piciu) należy znać umiar, ale nie jest też tak, że kuchnia staropolska jest pełna li tylko potraw ciężkostrawnych, wręcz przeciwnie - bogata jest bowiem w najróżniejsze warzywa i owoce, przyrządzane również na wiele sposobów, a przede wszystkim zioła (część z nich nie była już używana np. w XIX wieku). W wielu dworkach na wschodzie Rzeczypospolitej (zresztą nie tylko tam, ale chciałbym skupić się głównie na nich właśnie), na wiosnę jedzono np. bardzo lekkie śniadanie, złożone z kromki chleba posmarowanej twarogiem i posypanej rzeżuchom, a do przygryzienia brano pomidora lub kiszonego ogórka (prawdziwego ogóra, nie jakiegoś tam korniszona). Taka śniadaniowa uczta była doprawdy wyśmienita. Poza tym należy pamiętać, że na kresowych stołach Rzeczypospolitej, królowały też zupy, w tym barszcz czerwony, robiony z buraków i dokładnie przyprawiany. Dużo było też owoców, ale prawdą jest, że wiele potraw było dość kalorycznych. 




W każdym razie w tej części pragnę zaprezentować "mięsiwo" jakie udało mi się ugotować i przyrządzić tydzień temu. Mówię tutaj o pieczeni wołowej, przyrządzonej według przepisów kuchni  staropolskiej. Przyznać się muszę że zajęło mi to trochę czasu (dość rzadko gotuję w domu, chyba że zdarza się jakaś wyjątkowa okazja, zresztą w kuchni doskonale radzi sobie moja Pani), dlatego pozwoliłem sobie pominąć cały uciążliwy proces peklowania (czyli marynowania mięsa wołowego w saletrze, tak aby mięso było kruche w smaku - szczególnie zaś tyczy się to mięsa wołowego), gdyż nie miałem aż tyle czasu, potrzebnego na jego przeprowadzenie. W każdym razie przejdźmy już do opisu poradnika "Kucharki litewskiej", z XIX wieku, z którego korzystałem podczas przygotowywania owej potrawy. Oto przepis: 


PIECZEŃ WOŁOWA (WIELKANOCNA)

"ZJADŁ NA ŚNIADANIE UDO BARANIE, I WITYCH W CIEŚCIE KOŁDUNÓW DWIEŚCIE (...) AŻ GŁOS ANIOŁA "WSTAWAJ" - ZAWOŁA. BO JUŻ GOTOWA PIECZEŃ WOŁOWA"  






 SKŁADNIKI: 
4 kg. wołowiny na pieczeń
2 łyżeczki saletry
150 g. soli
2,5 l. octu
łyżeczka suszonej kolendry
łyżka kulek jałowca
1 łyżeczka ziela angielskiego
4 liście bobkowe
4-5 goździków
100 g. słoniny
3-4 cebule
2 marchwie
pół selera
2 łyżki oliwy
2 szklanki bulionu (jako dodatek)
faskę (małą beczkę) do przechowywania ogórków lub kapusty


PRZYGOTOWANIE:
 Na początek bierzemy zakupioną pieczeń wołową i owijamy ją w płótno, po czym bijemy mocno drewnianym wałkiem (nie musi być drewniany, z tym że ważne jest aby nie zrobić z tego mięsa zbyt dużej "miazgi"). Następnie odwijamy płótno i osypujemy mięso łyżeczką saletry, oraz solą, następnie wszystko wkładamy do faski, szczelnie przykrywamy i zostawiamy tak na kilka godzin (3-4). 

W tym czasie gotujemy dwa litry octu z łyżeczką saletry, kolendry, jałowca, ziela angielskiego i kilka liści bobkowych, kilku goździków i 1/4 szklanki soli. Gdy już polewka jest przygotowana, należy przelać ją do miski (lub garnka) i gdy ostygnie zalać nią pieczeń na parę tygodni, przewracając co dzień na drugą stronę (wiem, jest to dość uporczywa praktyka, dlatego też z konieczności musiałem z niej zrezygnować i przygotować pieczeń bez peklowania, które oczywiście musi się odbywać w chłodzie).

Następnie wyjmujemy mięso z lodówki i wkładamy do rondla wraz z kilkoma plastrami słoniny, cebuli, pokrojoną w talarki marchew, trochę korzeni, 1,5 szklanki octu i wszystko to zalewamy bulionem (lub wodą, jak to miało miejsce niegdyś). Wkładamy do piekarnika (tak było u mnie, według przepisu natomiast powinno się unikać piekarnika, a piec na płycie) i pomału dusimy często obracając dopóki mięso nie nabierze miękkości. 

Gdy pieczeń jest już gotowa wykładamy ją na blat i studzimy. Następnie wkładamy ponownie do pojemnika i oblewamy tłuszczem zmieszanym z oliwą (jaki pozostał nam po sosie). Można też dowolnie potem ją jeszcze przyprawić np. auszpikiem (u mnie to było to czerwone wino). Tak przygotowane danie zanosimy na stół i... chwalimy się własnymi dokonaniami kulinarnymi (żartuję). Do pieczeni podajemy także sos musztardowy z żółtkami (według przepisu, ewentualnie można go zastąpić czymś innym, wedle życzeń i upodobań kulinarnych). 


Oczywiście jest to tylko jedno z dań staropolskiej kuchni, które podajemy do stołu (szlacheckie stoły wręcz uginały się od bogactwa wszelkiego jadła, trunków, napojów, galaret, lodów, owoców, warzyw i soków i syropów, w myśl staropolskiej zasady: "zastaw się a postaw się", ujmą było bowiem nieumiejętne i skromne przywitanie gości). Poniżej kilka innych dań z polskiej kuchni (niekoniecznie kresowej, choć większość z nich znana była naszym przodkom):


USZKA
(które doskonale komponują się z czerwonym barszczem, podawanym na Boże Narodzenie)


PIEROGI
(z dodatkiem sosu)
 



 PYZY Z MIĘSEM
(mogą być z kapustą czy owocami)



GOŁĄBKI
(nie jest to notabene mięso z gołębi - to się po prostu tak nazywa)



SAŁATKA 
(moja mama robiła jedną z najlepszych sałatek, jakie jadłem z życiu)



KOTLET SCHABOWY
(z przyprawami)
 



PLACKI ZIEMNIACZANE



KRUPNIK


KOPYTKA
(z przyprawami)



BARSZCZ BIAŁY
(z jajkiem i kiełbasą)



BARSZCZ CZERWONY
(z uszkami)



POLSKA KIEŁBASA


OGÓRKI KISZONE







ZUPA OGÓRKOWA



ZUPA ZIEMNIACZANA



ZUPA POMIDOROWA
(z kluskami)








I JAK TO WSZYSTKO ZJEŚĆ?



NO I OCZYWIŚCIE NAJRÓŻNIEJSZE GATUNKI CIAST, BAB,  I INNYCH SŁODKICH PRZYSMAKÓW POLSKIEJ KUCHNI KRESOWEJ, O KTÓRYCH OPOWIEM W KOLEJNEJ CZĘŚCI


 
 
CDN.

FRANCJA - ELEGANCJA. CZYŻBY?

CZYLI RZECZ O TYM, 

JAK TO PRZEZ WIEKI 

POLACY FRANCUZÓW CYWILIZOWALI 

I JAK OSTATECZNIE SAMI PODDALI SIĘ

ICH "CYWILIZACJI"

 

POLACY W PARYŻU - 1573
"MY, GALLOWIE, DZIWIMY SIĘ, POLACY, WASZYM POSTACIOM, WASZEJ OGŁADZIE, JAKBY PÓŁBOGOM"

JEAN DORAT 

 

 

I znów zostaliśmy skrytykowani przez nowego francuskiego prezydenta, Emmanuela Macrona (zwanego też "Makaronem", gdyż Polacy mają tendencję do spolszczania niepolskich nazw i imion, już Henryka d'Anjou, nazywano nad Wisłą w latach 70-tych XVI wieku - "Panem Gaweńskim", od spolszczonego słowa d'Anjou czyli Andegawen), za to że nie jesteśmy solidarni z resztą Europy i sprowadzamy nasze uczestnictwo w Unii Europejskiej do "supermarketu", czyli na zasadzie brania pieniędzy, zaś odrzucania wartości europejskich (swoją drogą ja się pytam co to są owe "europejskie wartości", bo ja nie mam bladego pojęcia czym to w ogóle jest? Czy zgodą na islamizację Europy i jej powolne zasiedlanie przez muzułmańskich "kardiochirurgów" oraz "kobiet z biednymi sierotami na rękach"? Czy może totalny upadek praworządności i utrata poczucia bezpieczeństwa wśród obywateli zachodnich krajów, które przyjęły do siebie owych "kulturowych ubogacaczy", których nie chciały nawet islamskie, bogate i bezpieczne państwa, takie jak Arabia Saudyjska, Kuwejt, czy Katar. A w Europie wszystkich przyjmują, jak leci. Mało tego sponsorowane przez międzynarodową wielką finansjerę tzw.: "organizacje pozarządowe", zgarniają imigrantów już spod samych wód terytorialnych państw Afryki Północnej - głównie Libii. Jeszcze trochę, i zaczną dokonywać inwazji na libijskie plaże i zgarniać wszystkich jak leci do pontonów i na statki, którymi odwiozą ich do "bezpiecznej Europy", po to tylko aby dusić się z nimi i apelować do państw Europy Środkowo-Wschodniej o "solidarność". Prawdopodobnie więc to są te mityczne wartości europejskie, bo według mnie Europa dziś nie ma już żadnych wartości - tam jest totalna duchowa, kulturowa i cywilizacyjna pustka). 

Tak więc, pan Makaron (notabene mający bardzo ładną babcię, zwaną żoną), znów popisuje się swoją elokwencją na poziomie inteligencji ameby, ale mniejsza o niego. W zasadzie to co on i jego protektorka - pani Angela "Makrela" Merkel mówią, ma takie samo znaczenie co kwestia zeszłorocznych opadów śniegu. Pogadają sobie, powygłupiają się, a tymczasem ich obywatele (zresztą nie tylko ich, bowiem pod Calais zginął już kolejny polski kierowca, co jest dla mnie szczególnie niepokojące ze względu na moją zawodową działalność), powoli są napadani,gwałceni i uśmiercani (ale spokojnie, to jeszcze nie jest ten etap. Prawdziwe gwałty i morderstwa dopiero przed wami, drodzy Francuzi, Niemcy, Szwedzi czy Włosi, co pokazuje w swej twórczości finansowany przez francuską gałąź Rotschildów - rysownik Cleon Peterson, którego obrazy pokazują jawnie przyszłe wydarzenia (czyżby Rotschildowie znali przyszłość? A może sami ją współtworzą?), czyli... powszechne mordy i gwałty białej europejskiej ludności, przez czarnoskórych napływowych "migrantów", oraz niszczenie zdobyczy europejskiej cywilizacji. Ale spokojnie, to dopiero przed wami, na razie zgarniajcie wszystkich muzułmanów z libijskich wybrzeży - bierzcie ich wszystkich, zapewne "ubogacą was kulturowo", tylko nie zmuszajcie nas, abyśmy uczestniczyli w tej waszej samobójczej działalności.

 






 

Jednak nie pragnę się tutaj wcale skupiać ani na prezydencie Makaronie, ani na pani Makreli, ani tym bardziej na "kobietach z biednymi sierotkami", zgarnianych z Afryki do Europy przez tutejsze lewactwo. Pragnę bowiem poruszyć inną kwestię, mianowicie taką, jak to przez wieki Polska była cywilizacyjnym wzorem dla Francji i Francuzów i jak ostatecznie (w XVIII wieku) ulegliśmy wpływom kultury francuskiej, która niestety oznaczała kulturowe cofnięcie się w rozwoju na naszych ziemiach. Pragnę zaprezentować kilka wymownych przykładów Francuzów, którzy odwiedzając nasz kraj, nie mogli się nadziwić jaka to cywilizacyjna przepaść dzieli Rzeczpospolitą od Francji, oczywiście w pozytywnym tego dla Polski znaczeniu. Jakiś czas temu głośna była sprawa widelców, które miały zostać importowane do Francji właśnie z Polski (Francuzi głównie jedli wówczas rękoma), oraz toalet i prysznica na Zamku Królewskim na Wawelu w Krakowie, którymi był oczarowany francuski królewicz (wybrany na polskiego króla - właśnie ów "Pan Gaweński") Henryk Walezy, który po powrocie do Francji kazał zamontować w Pałacu Królewskim w Paryżu pierwszą toaletę (notabene, taka ciekawostka z Francji, podczas wesela  w jednym ze szlachetnych francuskich pałaców zapowiedziano, aby gdy młoda para będzie schodziła po schodach, nie oddawać na nie moczu, bowiem może on młodej parze skapywać na głowy). Ale to nie wszystko. Wystarczy bowiem poczytać sobie pamiętniki, pisane przez francuskich (zresztą nie tylko francuskich, ale na nich teraz się skupimy) dyplomatów i podróżników, którzy w XVI i XVII wieku odwiedzali nasz kraj. Lektura tych pism może być porażająca dla człowieka urodzonego we Francji, który uważał że cała sztuka, moda i kultura współczesna narodziła się właśnie nad Sekwaną. 

Jednym z tak przekonanych o własnej kulturowej przewadze, był pewien francuski oficer, który przyjechał do Polski w czasie wojny z bolszewikami w 1920 r. Jak opisuje Tadeusz Dołęga-Mostowicz, który się z nim zaprzyjaźnił: "W czasie wojny z bolszewikami zaprzyjaźniłem się z pewnym oficerem francuskim. Był to człowiek inteligentny, poza swoją adwokaturą, którą sprawował w cywilu w jednym z zachodnich miast Francji, interesował się historią, studiował literaturę - słowem musiał wyróżniać się wśród kapitanów w ogóle, a wśród kapitanów francuskich w szczególności znacznie mniejszym stopniem ignorancji. Podczas jednej z naszych długich rozmów mój Francuz, któremu na ogół Polska bardzo się podobała, zaczął narzekać na brak w naszym kraju zamiłowania do czystości fizycznej, na brak łazienek w wielu domach, na zupełny ich brak we dworach i w miasteczkach. Na zakończenie pocieszał mnie jednak tym, że kultura Zachodu szybko zostanie przez nas przyjęta i jako pierwszy postęp przyniesie nam łazienki, bowiem miarą poziomu kulturalnego danego kraju, jest jednak naprawdę ilość zużywanego przezeń mydła. A czy widział pan - zapytałem - w Warszawie park i pałac nazywający się "Łazienki"? - Owszem. Nawet dowiedziałem się, że nazwa ta pochodzi od tego, że ostatni wasz król Stanisław August urządził tam pokój kąpielowy, co było takim w Polsce curiosum, że aż cały pałac nazwano Łazienkami. Myli się pan - odparłem - Stanisław August nigdy się nie kąpał. Nie mył się w ogóle. Jedynie przy jedzeniu płukał w wodzie końce palców. Niemożliwe! Skądże zatem nazwa? Nazwa? - rzekłem skromnie - nazwa prawdopodobnie przechowała się z XII-go wieku od wielkiej łaźni, jaka na tym miejscu została wzniesiona przez książąt Mazowieckich". 

I tutaj właśnie dochodzimy do sedna sprawy, mianowicie król Stanisław August Poniatowski jak i większość żyjących w XVIII wieku magnatów i szlachciców polskich, była już całkowicie oddana kulturze francuskiej, której ogromną część stanowiła niechęć do kąpieli i do mycia. Większość z nas zapewne wie, jak bardzo cuchnęły wykwintne pokoje Wersalu, gdzie mocz lub odchody znajdowano nie tylko w kominkach, ale wprost na korytarzach lub nawet w samych pokojach. W Wersali Ludwika XIV nie było... ani jednej łazienki - ani jednej. Gdzie ci wszyscy ludzie tam zgromadzeni, ta cała szlachta miała się wypróżniać? Gdziekolwiek, załatwiali swoje potrzeby tam gdzie była po prostu możliwość. I ta "kultura" przyszła w XVIII wieku do Polski i przetrwała w dużej części przez większość XIX stulecia. Uważano że nie tylko modnie (po francusku), ale również zdrowo jest się nie myć w ogóle, lub raz, dwa razy... w życiu. Zobaczcie jak żyjący wówczas mieszkańcy Rzeczpospolitej, uznali że polska kultura mycia ciała i prania ubrań jest "zaściankowa" i że bardziej po "europejsku" będzie nie myć się wcale, jak we Francji czy innych krajach Zachodu Europy. Wcześniej bowiem, już od czasów słowiańskich w każdym mieście, każdej wiosce była co najmniej jedna łaźnia publiczna - co najmniej (niektóre z nich były to łaźnie parowe). Zresztą miasta budowano w pobliżu rzek, gdzie też można było się wykąpać i odświeżyć. Nic dziwnego że nasi przodkowie do XVIII wieku byli zdrowi, silni, dzielni i mądrzy, a czystość fizyczna szła w parze z czystością obyczajów i zdrowiem duchowym. Życie było bujne, polityka mądra, dobrobyt wszystkich warstw imponujący. Potęga państwa rosła, póki nie uznano że odchody korytarzach i brak łazienek są wyznacznikiem kultury europejskiej, tak samo jak dziś za "wartości europejskie" pan Makaron i pani Makrela uważają przyjmowanie niekontrolowanych mas muzułmańskich nachodźców (a tak na marginesie już, wiecie że Polskę zupełnie ominęła, grasująca po Europie Zachodu i Wschodu epidemia tzw.: "Czarnej Śmierci", która w średniowieczu zebrała ogromne śmiertelne żniwo ponad 100 milionów mieszkańców kontynentu? Spójrzcie na mapkę, tam gdzie była Polska jest biała plama, co oznacza że epidemia nie dotarła na nasze ziemie - ciekawe dlaczego - prawda?)

 

Ale wracając do tematu, oto fragment relacji Jeana de Choisnyn (sekretarza biskupa Walencji Jeana de Montluc'a), z lat 1572-1573 (wydanych książkowo w 1574 r.). Opisuje on i podkreśla wielkość i chwałę Królestwa Polskiego z kilku powodów: 

"(...) z uwagi na wielki - bo co najmniej dwukrotnie większy od Francji - obszar, jaki ten kraj zajmuje (...) ze względu na dużą urodzajność kraju i nadmiar produktów koniecznych do zaspokojenia potrzeb życiowych i przyjemności ludzkich, z wyjątkiem jedynie wina, chociaż pomimo wszystko nie ma tutaj ani miasta, ani wsi nawet, które by nie były w ten trunek dobrze zaopatrzone. W dodatku można go tam nabyć po wiele tańszych cenach niż przeciętnie w Paryżu. Przy tym win węgierskich, reńskich, gaskońskich i małmazji tak wielkie ilości dostarczają Polakom Ormianie znad Morza Czarnego, że szlachcic, który nie uraczy przyjaciela czterema lub pięcioma gatunkami wina i innymi smakołykami, sprowadzonymi z Italii lub Lewantu jest przekonany, że nie dość gościnnie przyjął gościa (...) szlachta polska jest polecenia godna jeszcze z powodu cechującej ją odwagi i zręczności w rzemiośle wojennym. Pod tym względem może iść w zawody z każdą inną szlachtą na świecie. Nie ma narodu, który by równie dobrze i cierpliwie znosił mrozy i upały, i wszelkie trudy - jak Polacy (...) 

Należy podkreślić jeszcze i to, że nawet w czasie pokoju i w czasie przebywania w domu sposób ich życia bardziej przypomina tryb obozowy niż domowy. Można też stwierdzić naocznie, że zwykle po wielkich biesiadach, trwających niemal zawsze od rana do późnej nocy, resztę nocy poświęcają na powrót do domów konno, i to w czasie największych mrozów. A jeśli coś ważnego mają wykonać, nie jedzą aż dopiero wieczorem. Nie należy przypuszczać, by znalazł się na świecie naród, który by tak długo i tak łatwo znosił głód jak naród polski (...) szlachta polska przewyższa każdą inną jednością i bystrością oraz podtrzymywaniem raz zadzierzgniętych węzłów przyjaźni. Wprawdzie wiele tam jest wyznań (...) jednakże szlachta - w zgodnym przekonaniu, że waśnie na tle religijnym spowodowałyby ruinę kraju - nigdy z tego powodu wzajemnie na siebie nie nastaje. Przeciwnie, pełna jest nadziei, że dzięki rozsądkowi króla nadejdzie dzień, który doprowadzi do zjednoczenia wszystkich, pomimo tak wielkiej różnicy poglądów religijnych. Oto przyczyna bardzo troskliwie kultywowanych wzajemnych stosunków przyjacielskich. Gdyby bowiem - jak utrzymują - raz dobyli przeciw sobie miecza, nie tylko uległyby zerwaniu łączące każdego z nich wzajemne węzły przyjaźni, ale już nigdy z tak powszechną gorliwością nie stanęliby do wspólnej obrony państwa. Na piąty i najbardziej zasługujący na pochwałę punkt składa się wierność i posłuszeństwo Polaków wobec prawnie obranych królów. Wiadomo, że chociaż przysługuje im prawo wyboru króla, to zawsze dotychczas wybierali synów królów panujących. Nie wydaje mi się, by wśród innych narodów można było spotkać się z podobnym przykładem"   

 



 

No cóż, ciekawe ile jeszcze czasu (i krwi rdzennych Europejczyków) upłynie, nim Europa dostrzeże, że przykład i stanowisko Polski jest tutaj nie tylko godne polecenia, ale przede wszystkim konieczne do realizacji, jeśli zamierzamy ratować życia własnych obywateli i resztki kultury europejskiej, które przetrwały jeszcze w krajach Zachodu? Osobiście mam nadzieję że Europejczycy wcześniej niż później przejrzą na oczy, bo to leży w ich własnym interesie.       



PS: Wkrótce może powrócę do kulinarnego tematu kuchni kresowe, jako że tydzień temu podczas kameralnego przyjęcia w gronie przyjaciół, zrobiłem jedno ze staropolskich dań - którym będę chciał się pochwalić. Przyznać się jednak muszę, że ja prawie w domu nie gotuję, no chyba że zdarza się jakieś święto, wtedy najczęściej sięgam po staropolskie dania, które smakują (i wychodzą) mi wyśmienicie. Do tego kieliszek Sauternes, albo zwykłej polskiej "gorzałki" i przyjęcie gotowe



"ZA SPOKÓJ DUSZY BOHUNA"
"BRATEŃKI, TO JUŻ TRZECI RAZ ZA JEGO DUSZĘ PIJEMY?"
"TRZECI? ALE ŻE SPOKOJU DUSZY I ZDROWIA NIGDY ZA WIELE - PIJMY OD POCZĄTKU" 


PS: STAROPOLSKĄ TRADYCJĄ BYŁO RÓWNIEŻ PO WYPICIU ROZBICIE SZKŁA O WŁASNĄ GŁOWĘ - ABY NIE URAZIĆ GOSPODARZA


  

piątek, 23 czerwca 2017

INTEGRACJA, KOLABORACJA CZY WROGOŚĆ? - Cz. III

CZYLI JAK ŻYLI GRECY

W IMPERIUM RZYMSKIM

I CZY ASYMILOWALI SIĘ 

Z RZYMIANAMI?




Państwem spartańskim (czy raczej lacedemońskim, jak właściwie należałoby je określić), władał w tym czasie (lata 90-te II wieku p.n.e.), niejaki Nabis. Był on królem Sparty (choć przez wielu uważany był za tyrana), wywodzącym się z bocznej linii dynastii Eurypontydów. Był on już trzecim, wielkim reformatorem spartańskiego ustroju III i II wieku p.n.e. jego poprzednikami byli Agis IV i Kleomenes III. Należy bowiem stwierdzić, że choć państwo spartańskie utrzymało wolność polityczną i nie podlegało bezpośredniej kontroli Macedonii (w przeciwieństwie np. do Aten, gdzie w porcie w Pireusie stacjonował macedoński garnizon), to jednak nie było już tym samym państwem, jakie znamy z wieków wcześniejszych. Co prawda państwo było dość bogate a królowie posiadali liczny skarbiec, to jednak znacznie więcej było biedy wśród obywateli spartańskich, którzy choć posiadali niewielkie przydziały ziemskie, to jednak na przełomie III i II wieku p.n.e. ogromna większość z nich była potwornie zadłużona,a wierzycielami pozostawała garstka najbogatszej elity spartańskiej (która w tym właśnie okresie liczyła nie więcej niż ok. 100 osób). Zresztą wszystkich obywateli też było niewiele, zaledwie 700. Całą resztą stanowiła ludność pozbawiona obywatelstwa i praw z tym związanych, czyli albo periojkowie (grupy osób napływających z innych greckich polis, które osiadły w Sparcie i tutaj zamieszkały), hypomejoni - czyli obywatele Sparty, którzy utracili obywatelstwo (np. za długi), oraz niewolnicy państwowi czyli heloci. 

Państwo, które mogło wystawić armię złożoną z zaledwie 700 obywateli (a jedynie obywatele Sparty/Lacedemonu mogli służyć w wojsku i nosić broń), nie mogło być wówczas żadną realną siłą, w świecie w którym potęga państw takich jak Macedonia, Egipt czy Syria - była nieporównanie większa (państwa te dysponowały armiami liczącymi od prawie 100 tys. żołnierzy do ponad 150/200 tysięcy). Dlatego też zmieniła się wewnętrzna rola i charakter tego kraju. Sparta przestała się liczyć jako ogólnogrecki podmiot, choć wciąż jej rewanżystowskie działania, w stosunku do Mesenii i państw Peloponezu, budziły niepokój (nawet w Macedonii). Krajem wciąż rządzili królowie, ale prawdziwa władza była skupiona w rękach najbogatszych obywateli, członków geruzji i eforów. Władza królewska była praktycznie symboliczna i ograniczała się do zadań kultowych w czasie pokoju, oraz dowódczych w czasie wojny - prawdziwymi kreatorami polityki państwa byli właśnie eforzy (wybierani na rok w liczbie sześciu), którzy przewodzili również obradom geruzji, czyli rady starszych (złożonej z 30 sprawujących dożywotnio swój urząd gerontów, wywodzących się z najbogatszych rodów Lacedemonu), pełniącej rolę takiego senatu doradczego dla eforów. Realna władza polityczna obywateli, sprowadzała się jedynie do wyborów eforów (spośród wskazanych wcześniej kandydatów, przy czym głosów nie liczono, a jedynie nasłuchiwano, kto głośniej krzyczy za danym kandydatem - co też stwarzało duże pole do nadużyć, bowiem w Sparcie obywatele na zgromadzeniu ludowym - apelli, głosowali... krzycząc) i od czasu do czasu składu geruzji (w przypadku śmierci danego geronta). 

Oczywiście "głosować" (swym gardłem) mogli jedynie mężczyźni, ale za to kobiety posiadały w swych rękach praktycznie całą potęgę finansową danego rodu, a co za tym idzie i państwa. Ziemia bowiem, będąca największym wyznacznikiem bogactwa, choć oficjalnie należała do ich mężów, w rzeczywistości to właśnie one głównie nią rozporządzały. One delegowały grupy helotów do pracy, one wreszcie gromadziły środki ze sprzedaży bogactw, jakie owa ziemia zrodziła. Można więc powiedzieć że finanse zarówno spartańskiego domu, jak i poniekąd państwa, były właśnie w rękach Spartanek. Mimo iż Sparta wewnętrznie się bogaciła, to jednak bogactwo było rozłożone nierównomiernie i wielu obywateli traciło swe prawa (wraz z ziemią) właśnie za długi, a to oznaczało że państwo spartańskie nie było w stanie wyjść z zamkniętego kręgu zmniejszającej się populacji obywateli-żołnierzy, a co za tym idzie, niezdolne było nawet do podjęcia próby odzyskania utraconych terenów wspaniałej Mesenii, krainy pełnej pól uprawnych, które mogłyby zadowolić spartiatów. Po raz pierwszy Sparta rozpoczęła podbój Mesenii w roku 743 p.n.e. Bardzo szybko udało im się ten kraj opanować w kilku potyczkach zwyciężyli Meseńczyków i opanowali ich stolicę - Steniklaros. Wydawało im się że wojnę już wygrali, ale król Mesenii - Eufajos, polecił swym poddanym przenieść się na niedostępną górę Ithome, gdzie założyli nową stolicę. Spartanie nie zamierzali zdobywać Ithome, im bowiem chodziło o meseńskie równiny, więc zaakceptowali ten stan rzeczy. Niestety, szybko okazało się że Meseńczycy rozpoczęli wojnę partyzancką i odbijają plony, jakie już zebrali spartańscy koloniści. Nie było rady, aby zabezpieczyć swoje panowanie w tym kraju, należało zdobyć Ithome, jednak walki pod górą i jej oblężenie trwało przez prawie 19 lat, do 724 r. p.n.e. 




Przez ten czas zamknięci na górze Meseńczycy, zaczęli cierpieć ciasnotę, dodatkowo pojawiły się jakieś epidemie, które dziesiątkowały obrońców. Aby więc zatrzymać nieszczęścia i uprosić odmianę losu u bogów, postanowiono złożyć Zeusowi w ofierze jedną z dziewic. Dziewicą tą miała być córka niejakiego Likiskosa (członka dynastii Ksenofontydów), który został zmuszony przez lud nie tylko do jej poświęcenia, ale także do osobistego jej zamordowania na ołtarzu Zeusa. Likiskos został do tego zmuszony zarówno przez króla Eufajosa, jak i przez lud i przysiągł że spełni ich żądanie, ale gdy nadszedł dzień złożenia ofiary z córki, okazało się że ani ojca ani dziewczyny nigdzie nie było, pod osłona nocy zbiegli do obozu Spartan. Lud był tak wzburzony jego zdradą, że zamierzał wymordować całą rodzinę królewską jako zdrajców, ale wówczas jeden z krewniaków Eufajosa, imieniem Aristodemos zapowiedział że złoży własną córkę w ofierze Zeusowi, w zamian za życie dla pozostałych członków swej rodziny. Lud wyraził zgodę, znów jednak okazało się że los nie sprzyjał Ksenofontydom (dynastii panującej w ówczesnej Mesenii). W obronie dziewczyny wystąpił teraz zauroczony jej pięknem młodzian, który zapowiedział publicznie że córka Aristodemosa nie jest już dziewicą i że nosi w sobie jego dziecko. Złożenie w ofierze kobiety brzemiennej byłoby świętokradztwem i obrazą bogów, ale jednocześnie Aristodemos obawiał się reakcji tłumu na kolejne nieudaną ofiarę i począł przekonywać zebranych że chłopak kłamie, a gdy zabrakło mu argumentów, po prostu wyciągnął miecz i przebił nim pierś swej córki. Kapłani byli niezadowoleni i zaczęli szeptać: "To żadna ofiara, to zwyczajne morderstwo". Jednak lud owacyjnie przyjął tę "ofiarę". Nic się jednak nie zmieniło w położeniu Meseńczyków, zamkniętych na Ithome, król Eufajos zginął w jednej z bitew pod górą, próbując przerwać spartańskie oblężenie, zaś Aristodemos (jego następca), w kilka lat później popełnił samobójstwo przy grobie własnej córki. Po jego śmierci wygłodzeni Meseńczycy musieli się poddać. Wszyscy zostali zamienieni w niewolników - helotów i odtąd dawni władcy Mesenii musieli ciężko pracować dla nowych władców tych ziem, jednocześnie będąc traktowani w sposób niezwykle brutalny. Tak oto w roku 724 p.n.e. Mesenia padła łupem zwycięskich Spartan.

W czterdzieści lat później, w roku 685 p.n.e. Meseńczycy zbuntowali się po raz pierwszy przeciwko swemu ciężkiemu położeniu, gdyż nowi panowie traktowali ich nawet nie jak niewolników, a jak zwierzynę łowną. Poczęto organizować nawet zawody "sportowe" dla spartańskiej arystokracji, noszące nazwę "krypteia". Ze sportem oczywiście nie miało to nic wspólnego, a polegało na otaczaniu pod osłoną nocy jednej z licznych wiosek helotów, podpalaniu jej i mordowaniu każdego uciekającego Meseńczyka (mężczyzn, starców, kobiety i dzieci - bez znaczenia). Nic więc dziwnego, że wreszcie doszło do buntu. Przywódcą powstania był niejaki Aristomenes, niewolnik z okolic miasta Andania, które to miasto zostało opanowane przez helotów i uczynione główną bazą odrodzonych Meseńczyków. Stamtąd organizowano podjazdową wojnę partyzancka na tereny spartańskich kolonistów. Powstanie trwało przez 16 lat, a w jego trakcie udało się Meseńczykom odzyskać sporą część kraju. Po dwóch latach wyzwolono całą dolinę Pamisosu, odzyskując dawną stolicę kraju - Steniklaros.Wydawało się wówczas, że odrodzenie Mesenii jest tylko kwestią czasu, tym bardziej że z Aristomenesem zaczęły współpracować inne greckie państwa Peloponezu, a szczególnie Arkadyjczycy króla Aristokratesa. Zjednoczony w sojuszu z Arkadią, Aristomenes postanowił wydać Spartanom decydującą bitwę. Doszło do niej na równinach Denteliatis (ok. 683 r. p.n.e.). W bitwie tej Aristomenes poniósł klęskę, ponieważ król Arkadyjczyków, zdradził go, opuszczając z wojskiem pole bitwy. Klęska nie była jednak pełna (choć utracono wszystkie dotychczasowe zdobycze), postanowiono bowiem znów schronić się na górze, tym razem jednak była to góra Ira (na północ od Ithome, na granicy z Arkadią). Tam dalsza wojna partyzancka trwała przez kolejne czternaście lat.

Wreszcie jednak Ira także została zdobyta przez Spartan w 669 r. p.n.e. (podstępem, podczas ulewnej nocy, gdzie siły obrońców patrolujący górę były mniejsze, gdyż nie obawiano się ataku Spartan podczas takiej ulewy). Aristomenes zdołała jednak wyprowadzić stamtąd większość żołnierzy oraz kobiet i dzieci, po czym wszyscy udali się na dwór króla Arkadii - Aristokratesa do Tegei. Aristomenes nawet pobity i zmuszony do ucieczki z kraju, nie przestawał myśleć o dalszych działaniach wojennych, a nawet planował ofensywę na Lakonię, zdobycie Sparty i wymienienie jej na Mesenię. Prosił jedynie króla Arkadii o wsparcie wojskowe do chwili aż się ponownie nie umocni. Jednak Aristokrates nie zamierzał mu pomagać,wysłał swego posła do Sparty, deklarując że gotowy jest im wydać Aristomenesa, jeśli odpowiednio mu zapłacą. Ci się zgodzili, ale tajne plany króla wyszły szybko na jaw i został on ukamienowany (jako krzywoprzysięzca) przez własnych poddanych. Aristomenes i ci Meseńczycy, których wyprowadził z Iry (była to zaledwie garstka populacji kraju), nie wrócili już jednak do Mesenii. Odpłynęli oni z Grecji na Sycylię, gdzie założyli miasto Messanę (dzisiejsza Mesyna). Potem dojdzie do jeszcze jednego - drugiego dużego powstania helotów w Mesenii w latach 464-457 p.n.e (zwanego III wojną meseńską). Powodem buntu było silne trzęsienie ziemi (ok. 20 000 zmarłych) jakie nawiedziło Lakonię (czyli krainę spartiatów, gdzie m.in. leżała sama Sparta), w 464 r. p.n.e. Prócz samych helotów, po raz pierwszy do powstania przyłączyli się również periojkowie (dwa miasta). Powstańcy ponownie zajęli i obsadzili górę Ithome, a Spartanie, nie mogąc sobie z nimi poradzić, poprosili o pomoc Ateńczyków (wówczas w tym mieście przewagę miało stronnictwo Kimona, bardzo przyjazne Sparcie), ale przybycie ateńskich oddziałów pod wodzą Kimona (462 r. p.n.e.) również nie doprowadziło do zdobycia góry. Wówczas Lacedemończycy postanowili odprawić Ateńczyków, obawiając się aby ci nie przyłączyli się do buntowników, lub aby nie szerzyli wśród żołnierzy wrogiej propagandy (idee demokratyczne). Po kilku miesiącach odesłano ich więc z powrotem. Powstańcy ostatecznie skapitulowali dopiero w kilka lat później (455 r. p.n.e.), i to dopiero wówczas, gdy Spartanie obiecali dać im wolność, oraz bezpiecznie opuścić Mesenię (Ateńczycy osadzili ich w Naupaktos w Lokrydzie).


ATENY vs. SPARTA



Dojdzie jeszcze do dwóch, mniejszych już powstań helotów w Mesenii. W roku 425 p.n.e. część mieszkańców tego kraju zbuntowała się, po wielkim zwycięstwie Ateńczyków w bitwie ze Spartanami pod Sfakterią (do ateńskiej niewoli dostało się wówczas 292 jeńców, w tym 120 Spartiatów, a mimo to Sparta dążyła wówczas do zawarcia pokoju nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach, byle tylko odzyskać swoich obywateli - co też poniekąd świadczy o degradacji państwa lacedemońskiego, gdyż kurcząca się populacja obywateli, była tak ważna, że strata w bitwie nawet kilkudziesięciu z nich mogła być prawdziwą katastrofą, natomiast taki np. Rzym, gdy w bitwie z Hannibalem pod Kannami stracił ponad 40 000 obywateli, był w stanie w szybkim tempie wystawić kolejne siły do dalszej walki). Do jeszcze jednego, tym razem już skutecznego buntu helotów, dojdzie w roku 369 p.n.e. i będzie ono spowodowane agresją tebańską na Spartę, w wyniku czego Mesenia zostanie trwale wyzwolona i do opanowania Grecji przez Rzym, Sparta już nie odzyska władzy nad tą krainą. Ciekawie wyglądały również próby narzucenia przez Spartę swego władztwa innym państwom greckim na Peloponezie. Zaraz po zakończeniu powstania helotów w Mesenii, Sparta postanowiła opanować Argos (i całą Argolidę), jednak w bitwie pod Hysiaj (669 r. p.n.e.) poniosła klęskę i na razie musiała zrezygnować z tych planów, jednak nie porzucono myśli o podboju całego Peloponezu. W dziesięć lat później Lacedemończycy ruszyli ponownie, tym razem przeciwko arkadyjskiemu miastu Figalii (będącemu bramą do opanowania całej Arkadii). Miastu temu jednak pomocy udzieliło inne arkadyjskie polis - Orestazjon i razem ponownie rozbili siły spartańskie w bitwie pod Figalią (659 r. p.n.e.). Po raz ostatni zbrojną próbę opanowania całego Peloponezu, poprzez zajęcie Arkadii, podjęli Spartanie w 640 r. p.n.e. gdy ruszyli przeciwko największemu miastu tej krainy - Tegei. Ponownie jednak los im nie sprzyjał i ponownie zostali pokonani w bitwie pod tym miastem, tracąc wielu zabitych i jeńców. 

Odtąd Spartanie zaprzestali już dalszych prób zbrojnego opanowania Peloponezu (według legendy do Lacedemończyków po klęsce miał przemówić pewien starzec, który zwrócił się do nich tymi słowy: "Poniechajcie wszelkiej myśli o podboju ziem sąsiednich. Jeżeli zaś jesteśmy silniejsi od innych - użyjmy siły naszej , ażeby bronić Hellenów od wspólnego wroga i wspierać sprawiedliwość tam, gdzie będzie deptana". Lacedemończycy postanowili wówczas podporządkować sobie inne państwa Peloponezu, tworząc sojusz, dzięki któremu oni (jako najwięksi i najsilniejsi) pełniliby pozycję dominującą. Tak właśnie narodziła się Symmachia Spartańska, która zwana jest również Związkiem Peloponeskim. Okres ten (od porzucenia planów militarnego podboju Peloponezu ok. 640 r.p.n.e.), był czasem bodajże największej świetności państwa spartańskiego w dziejach. To właśnie wówczas swe elegie tworzył sławny Tyrtajos, swe pieśni pisał Alkman, w architekturze nowe trendy wyznaczali Teodoros z Samos i Bakhykles z Magnezji (którzy zamieszkali w Sparcie - jako periojkowie), zaś prawdziwe triumfy w greckim świecie święciła lakońska ceramika. Powstawały wspaniałe dzieła sztuki, takie jak świątynia Artemidy Orthia (ok. 600 r. p.n.e.), sławny tron Apolla w Amyklaj (ok. 550 r. p.n.e.), czy rzeźby Skias (576 r. p.n.e.). Związek Peloponeski narodził się właśnie w tym czasie, na przełomie VII i VI wieku p.n.e. a Sparta pełniła w nim rolę hegemona. To, czego nie uzyskała w drodze podboju, zdobyła poprzez unię,dzięki której miała wpływ na politykę innych państw Peloponezu, a swoje kompetencje realizowała z całą konsekwencją.

Jej zbrojna interwencja w roku 582 p.n.e. spowodowała upadek władzy tyrańskiej w Koryncie i zainstalowanie tam rządów arystokratycznych (jednocześnie doprowadzając do uniezależnienia się od Koryntu wyspy Korkiry, co również było związane z pewnym upadkiem gospodarczym tego miasta, na czym z kolei zyskała Sparta), pozwoliło to też usamodzielnić się gospodarczo Argos które było pod coraz większą dominacją Koryntu. Należy bowiem pamiętać że tyrańskie rządy w Koryncie były bardzo ożywcze dla tego miasta. Tyrania zaczęła się od zamachu stanu niejakiego Kypselosa w 657 r. p.n.e. i wypędzeniu przez niego arystokracji korynckiej (z dawnego królewskiego rodu Bakchiadów, z którego też sam po matce pochodził). Nim jednak zdobył władzę, miał udać się do Delf, prosząc boga Apolla o radę co ma czynić i jak potoczą się jego losy. Pytia przepowiedziała mu wówczas co następuje: "Będzie szczęśliwy ten mąż, co do mego przybytku wstępuje, sam on i jego synowie, synowie zaś synów - bynajmniej". I to właśnie się sprawdziło, bowiem zarówno sam Kypselos, jak i potem jego syn Periander, cieszyli się wielką sławą i powodzeniem, natomiast synowie Periandra... utracili władzę właśnie po spartańskiej interwencji. Czasy rządów Kypselosa (657-627 r. p.n.e.) i syna jego Periandra (627-585 r. p.n.e.), to okres największej bodajże świetności Koryntu w całych dziejach tego miasta. Ci dwaj tyranii stworzyli prawdziwą ekonomiczną potęgę. Jeszcze za Kypselosa powstały takie korynckie kolonie jak Leukas, Anaktorion i Ambrakia, podporządkował swej władzy Argos i Syrakuzy (na Sycylii), obalając tamtejszy arystokratyczny ród Myletydów. Stworzył finansową potęgę Koryntu, przechodząc na stopę samijską, która dawała więcej korzyści niż dotychczasowa argiwska czy eginecka. Zaczął bić złote i srebrne monety, co spowodowało że waluta koryncka stała się popularna nawet w greckich miastach daleko poza Grecją właściwą. Jego syn zaś - Periander wielce rozbudował miasto, był twórcą igrzysk istmijskich ku czci Posejdona (na których w 196 r. p.n.e. Flamininus ogłosił "Wolność wszystkich Hellenów"), oraz... patronem niewolników (wyzwolił ich bardzo wielu, jednocześnie wprowadzając ustawy, zabraniające posiadania zbyt wielu niewolników). Miał dalekosiężne plany, które częściowo zrealizował (budowa drogi przez Istm dla łatwiejszego holowania okrętów morskich, dzięki czemu można było bardzo szybko przenieść całą flotę z Zatoki Korynckiej na Morze Egejskie, bez konieczności żmudnego opływania wybrzeży Peloponezu, planował też przekopanie Przesmyku Korynckiego), zdobył Korkyrę i założył kolonię w Potidai i Apollonii. 




Poślubił też córkę tyrana miasta Epidauros (w którym to znajdowała się sławna na całą Grecję świątynia boga Asklepiosa - boga medycyny, w którego świątyni leżeli chorzy w nadziei wyzdrowienia) - Proklosa. Melissa, bo tak miała się nazywać żona Periandra, była piękną kobietą, a mąż był w niej zakochany do szaleństwa. Mimo to dopuścił się zbrodni, pewnego razu zamroczony winem, chciał wymusić na niej uległość seksualną, a ponieważ ona się wzbraniała, uderzył ją z całej siły w pierś, po czym kobieta padła bez życia. Świadomy zbrodni jakiej się dopuścił, potem starał się przebłagać bogów, ofiarowując wielkie środki dla świątyń w Delfach i Olimpii, oraz wystawiając żonie kapliczkę u podnóża świątyni Artemidy, w której ponoć co noc błagał ją o wybaczenie, ponoć wywołał nawet jej ducha w jaskini Acheronu, ale według kapłanów, którzy mieli obserwować zjawę, która miała się wówczas ukazać, Melissa nie przebaczyła mężowi zbrodni, jakiej się dopuścił (zjawa miała wypowiedzieć bowiem słowa, skierowane do Periandra, które brzmiały: "Zimno mi"). Nie wiedząc co ma czynić, aby przebłagać zmarłą żonę, ogłosił aby wszystkie szlachetnie urodzone Koryntyjki, podczas święta bogini Hery, udały się na Akrokorynt (dominujące nad miastem, potężnie umocnione wzgórze, taki koryncki Akropol), przyozdobione w najwspanialsze szaty i kosztowności, jakie posiadają. Gdy kobiety zjawiły się tam, otoczył je strażą, po czym kazał wszystkim... rozebrać się do naga. Gdy to uczyniły puścił je wolno, ale wszystkie stroje i kosztowności spalił w kapliczce swej żony, sądząc że w ten sposób ją uraduje i że teraz nie będzie już cierpiała chłodu. Periander kazał też wygnać swego młodszego syna - Likofrona (którego upatrywał na swego następcę), za to że tamten śmiał mu wyrzucać morderstwo matki. Likofron udał się na Korkyrę, gdzie został zamordowany, co doprowadziło Periandra do jeszcze większego żalu i przygnębienia. Znów wyrzucał sobie że to przez niego doszło do tej tragedii. Pariander miał umrzeć w jakiś czas po śmierci swego syna, pogrążony w żałobie i depresji. Władzę po nim objął starszy syn - Kypselos II, który w trzy lata po śmierci ojca został obalony przez Spartan. 



 CDN.
    

środa, 21 czerwca 2017

POLSKA JEST SKAŁĄ!

"NALEŻY CZYNIĆ WSZYSTKO, ABY

UCHRONIĆ BEZPIECZEŃSTWO I ŻYCIE

SWOICH OBYWATELI"

PREMIER POLSKI - BEATA SZYDŁO






I o tę skałę rozbiją się wszelkie lewackie i islamistyczne próby zdominowania Europy. Może to się wydawać niedorzeczne, ale coś w tym jest. Zauważmy, że mimo tych wszystkich nacisków i tej przemocy (głównie medialnej), jaka jest wysyłana ze strony unijnej biurokracji oraz niemieckich polityków i dziennikarzy - Polska nie zamierza rezygnować ze swojego twardego stanowiska w kwestii przyjmowania muzułmańskich nachodźców i wraz z państwami Europy Środkowej trwa w tym zamierzeniu. Oczywiście nie znaczy to że mamy taki wspaniały rząd, który prowadzi taką politykę, ale przede wszystkim jest to zasługa społeczeństwa polskiego, polskiego narodu, dzięki któremu twarde stanowisko rządu w kwestii przymusowej imigracji jest kontynuowane (nie oszukujmy się bowiem, gdyby się okazało że większość Polaków jest za przyjmowaniem tzw.: "uchodźców" do Polski, rząd szybko zmieniłby politykę i sprowadził ich do naszego kraju, gdyż jednocześnie tym posunięciem zamknąłby wiele konfliktogennych sporów). I tak sobie myślę, jak to jest że mieliśmy tyle szczęścia. Gdyby bowiem u władzy wciąż pozostawała ekipa Platformy Obywatelskiej, dla której interes Unii (czytaj Berlina) znaczy więcej niż interes naszego kraju, to już mielibyśmy w Polsce imigranckie getta, pełne zradykalizowanych i w żaden sposób nie integrujących się muzułmanów. Gdyby bowiem kryzys migracyjny nastąpił nie w 2015 a rok wcześniej, to już mielibyśmy w Polsce muzułmańskie getta, pełne "kardiochirurgów" z opuchniętymi genitaliami. Wydaje się więc że jednak Bóg czuwa nad nami, najwidoczniej czara krzywd, jakich doświadczyliśmy została przepełniona i dla równowagi nadchodzą nareszcie czasy które spokojnie w przyszłości mogą zostać nazwane (i najprawdopodobniej tak będą określane przez historyków), czasami "Polskiej Odnowy".

W błędzie jest bowiem ten, kto uważa że multikulturalizm oznacza siłę i ubogacenie kulturowe, w rzeczywistości multikulturalizm to w pierwszej jego formie akulturowość i brak kultury. To spłycenie kultur najróżniejszych narodów świata, żyjących na jednej ziemi do świątecznych zabaw i festynów, z których i tak nic nie wiadomo (po co się odbywają, kiedy się zaczęły, jak ważne są dla danej grupy?). Zauważcie bowiem, że multikulturalizm przegrał już we wszystkich państwach (a szczególnie miastach), w których próbowano go wprowadzać. W Paryżu istnieją zamknięte getta muzułmańskie (zresztą nie tylko, ale na nich głównie teraz się skupię), gdzie wejście do nich osób z innego kręgu kulturowego, może się odbywać tylko pod pewnymi względami (często jednak są to getta tak homogeniczne i zamknięte, że wejście do nich oznacza gwałt lub brutalne pobicie, niekiedy nawet ze skutkiem śmiertelnym - tak jak to ma miejsce w Paryżu, Lionie, Marsylii, Tuluzie, Brukseli, Sztokholmie, Malmo, Goeteborgu, w miastach niemieckich, włoskich i holenderskich). Są to tzw.: strefy no-go. Ale również w Londynie, gdzie nie ma gett (przynajmniej teoretycznie) społeczeństwa o różnych kulturach żyją ze sobą razem. Wszędzie tam (bez względu na to czy istnieją oficjalne getta czy ich nie ma), kultury się nawzajem nie przenikają, a społeczeństwa które żyją obok siebie (często nawet w tej samej dzielnicy) wiedzą o sobie jeszcze mniej, niż gdyby społeczeństwa te żyły oddzielnie. We Francji np. nie ma mowy o łączonych małżeństwach (w ramach multi-kulti), rdzenni Francuzi łączą się z rdzennymi Francuzami, francuskojęzyczni Algierczycy z Algierczykami, Chińczycy z Chińczykami, muzułmanie z muzułmanami a biali ludzie z przedstawicielami swojej rasy - taka jest niestety prawda o multikulturalizmie, który w żaden sposób nie łączy, a wręcz dzieli mieszkające obok siebie wielokulturowe społeczeństwa.

Feliks Koneczny stwierdził kiedyś że: "pomiędzy cywilizacjami, jak też religiami, nie ma syntez i być nie może". Nie istnieje bowiem coś takiego jak multikulturalizm, a raczej jak wielość najróżniejszych kultur w jednym tyglu (państwie), z których wcześniej czy później jedna zacznie w końcu dominować nad całą resztą. Taki wzór już zresztą był wielokrotnie w historii przerabiany - np. wielokulturowe państwo Aleksandra Macedońskiego i jego następców, gdzie to właśnie hellenizm stał się kulturą dominującą (pomimo wielokulturowości, jakie zastali Grecy i Macedończycy na terenach byłego imperium perskiego). Tak było w czasach Imperium Rzymskiego, gdy rzymskie prawo i język stały się wyznacznikiem dominacji kulturowej (szczególnie w zachodniej części Imperium). Tak było wreszcie w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, gdzie wielość żyjących w tym państwie kultur, była łagodzona dominacją kultury polskiej. Zawsze więc zachodzi efekt dominacji jednej z kultur nad całą resztą, bowiem musi istnieć spoiwo, które łączy (często sprzeczne ze sobą idee, kultury i religie) w jedną wspólną całość, musi więc zaistnieć dominacja kulturowa. Dlatego też ci, którzy nawołują do multikulturalizmu, to są albo totalni idioci (co, jeśli się tyczy lewaków nie jest przesadnie rzadkim zjawiskiem), albo też kłamcy (co jest częstsze, szczególnie wśród ludzi, którzy to lewactwo finansują i wspierają, jak np. niejaki George Soros). Czynią oni to z premedytacją, mówiąc o potrzebie przyjmowania muzułmańskich nachodźców, po to aby stworzyć bazę pod przyszłą islamizację takich krajów jak Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy, Belgia, Holandia, Szwecja, Norwegia, Kanada i wielu innych.





Nigdy więc nie ufajcie ludziom, którzy mówią wam o wielokulturowości, bo albo to są idioci, którym wmówiono że każda inna kultura jest lepsza od własnej (tej rdzennej, w której się wychowali),, albo kłamcy, którzy pragną zrobić z was niewolników (Allaha albo "allahów" - wszystko jedno). Dlatego też lewactwo (jedno i drugie), dostaje prawdziwego szału, gdy któryś z polityków powie tę prawdę publicznie, gdy przyzna że celem każdego państwa, jest wspieranie i ochrona WŁASNYCH obywateli, oraz zapewnienie im bezpieczeństwa. Celem bowiem propagandowym wszelkiego lewactwa, jest wspieranie "kobiet z dziećmi uciekających przed bombami" i "biednych sierotek" (które mają po 30 lat, kilka paszportów, najnowsze modele telefonów komórkowych i tabletów, a często są to również osoby mające doświadczenie bojowe, którzy to przez media są przedstawiani jako "13-letnie sierotki"). Czyli innymi słowy zaplanowanej odgórnie i realizowanej obecnie polityki islamizacji Europy i (w dalszej konsekwencji) likwidacji białej rasy, jako najbardziej buntowniczej a jednocześnie najinteligentniejszej i najbardziej wojowniczej. Zauważcie, rasa żółta jest w swej większości pokorna i raczej całkowicie podporządkowana władzy (każdej władzy) - taka jest też idea buddyzmu. Rasa czarna to w większości ludzie całkowicie niezdolni do podjęcia jakiejkolwiek planowej formy działania (czy tyczy się to kwestii tworzenia czy też obrony), a działają w sposób żywiołowy, często w grupach, które są łatwe do rozbicia. Arabowie to fanatycy, a islam można pogodzić z planami NWO więc ok. zaś rasa czerwona praktycznie już nie istnieje. Pozostaje więc eliminacja - lub podporządkowanie - białych ludzi, ale do tego stopnia, aby nie byli w stanie podjąć skutecznej akcji obronnej. Co więc należy uczynić? Zalać ich kraje wielokulturowymi społeczeństwami, które doprowadzą do stanu wewnętrznego wrzenia i stworzą konkurencję w ewentualnych planach walki z nowym porządkiem geopolitycznym świata.

Dlatego też właśnie taką furię budzą wszelkie deklaracje o potrzebie zapewnienia bezpieczeństwa własnych obywateli (tak jak to właśnie uczyniła polska premier - Beata Szydło), bowiem my - Europejczycy jesteśmy wyjęci z tego prawa (o tym się nie mówi, ale właśnie tak się uważa i tak się czyni). Nas można zabijać, rozjeżdżać tirami czy furgonetkami, mordować maczetami, nożami, lub też wysadzać nasze dzieci w powietrze - nikogo to nie wzrusza (a już na pewno nikogo z tzw.: elit, z tzw.: establishmentu). Ale wystarczy aby w jakimś "incydencie" (jakiego to sformułowania używała prasa w wypadku poprzednich zamachów) zginął jeden muzułmanin, a już mówi się o "islamofobii", o "mordowaniu muzułmanów" o "potwornym ataku terrorystycznym" (jakiego to sformułowania użył burmistrz Londynu - Sadiq Khan, który po ostatnim zamachu stwierdził tylko że: "żyjąc w wielkim mieście należy się przyzwyczaić do zamachów" - dlatego też osobiście uważam, że tamu panu trzeba powiedzieć otwarcie - muzułmanin zginął bo żyje w wielkim, obcym dla niego mieście, w którym nie potrafił się zasymilować kulturowo, ot tego efekt -  zapewne takie wyjaśnienie spodobało by się muslimom i międzynarodowemu lewactwu - prawda?). Osobiście uważam że był to pierwszy akt samoobrony białych Europejczyków i że wkrótce dojdzie do podobnych tego typu działań (choć muzułmanie teraz wezmą odwet - jestem o tym przekonany). Tak właśnie zacznie się wojna religijna, która doprowadzi Zachód do katastrofy. Jest ona jednak konieczna, aby Europejczycy nie umierali w ciszy i spokoju, lub przy dźwiękach melodii, jak Żydzi idący do komór gazowych niemieckich obozów koncentracyjnych. Dzisiejszym Europejczykom przygrywa do śmiertelnego snu Johna Lennona swym "Imagine", ale myślę że nie wszystko stracone i przynajmniej cześć z nich wyrwie się z tego marazmu aby podjąć walkę w obronie własnej kultury, tradycji i przede wszystkim... przyszłości swoich dzieci. 


Ale i tak przyszłość Europy (już ta po zniszczeniu kalifatu i wygnaniu islamistów z Europy) należeć będzie do Polski i krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Niebiańska czara została przelana, nadchodzi więc czas "Polskiej Odnowy"