Stron

czwartek, 31 maja 2018

AMERICAN STORY - Cz. II

DZIEJE

STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI

OPOWIEDZIANE PRZEZ PRYZMAT

KOLEJNYCH POKOLEŃ AMERYKANÓW




POKOLENIE I

WŁÓCZĘDZY I PIRACI



ANGLIA XV-XVI WIEKU
"KRAJ TYSIĄCA DZWONÓW"
 




Anglia podjęła się polityki kolonizacyjnej stosunkowo późno (końcówka XVI wieku) i była na tym polu prawdziwym nowicjuszem. Plany kolonizacji Nowego Świata (czyli terenów Ameryki Północnej i Południowej), zaczęto wprowadzać w życie dopiero wówczas, gdy ustabilizowana została sytuacja wewnętrzna w samej Anglii. Bowiem po krwawej wojnie Dwóch Róż (1455-1485), która wybuchła w wyniku wzajemnej rywalizacji dwóch bocznych linii "czarciej dynastii" (jak w średniowieczu mówiono o rodzie Plantagenetów których protoplastą miał ponoć być sam szatan) - Lancasterów (mających w herbie czerwoną różę) i Yorków (biała róża), kraj był zniszczony i wewnętrznie rozdarty. Potrzebowano spokoju, który doprowadziłby do odrodzenia angielskiej gospodarki i pozycji w Europie. Krajem wciąż rządziły wielkie rody magnackie, takie jak Mortimerowie (ród wielkich baronów, mający swe główne posiadłości na zamkach Wigmore i Ludlow, oraz kontrolujący ziemie wzdłuż granicy z Walią, oraz w samej Walii, jak również Dorset, Somerset, Grenville, March i Lacy), Staffordowie, Percy, Neville'owie, Beauchampowie, Courtaneyowie czy FitzAlanowie, których przedstawiciele wchodzili w skład rady królewskiej, zwanej Izbą Lordów (swoją drogą rody te, podobne są do naszych wielkich rodów magnackich: Zamojskich, Radziwiłłów, Sobieskich, Paców, Potockich, Firlejów, Lanckorońskich, Szafrańców, Ossolińskich, Opalińskich, Leszczyńskich czy Wiśniowieckich, gdyż tak jak tamte kontrolowały kraj), spory wpływ jednak zyskiwali nowobogaccy i drobna szlachta (W Rzeczpospolitej każdy szlachcic, bez względu na to czy posiadał jakikolwiek majątek, czy nie, miał prawo decydować o polityce swojego kraju, zaś w Anglii o polityce kraju mogli decydować albo dobrze urodzeni arystokraci, albo też nowobogacka klasa średnia, która zbiła majątek na handlu).

Takim władcą, który po latach zamętu i walk zapewnił spokój, był pochodzący z rodziny królewskich bękartów Henryk VII Tudor (jego dziadek, zwykły rycerz - Owen Tudor, był kochankiem królowej Anglii - Katarzyny de Valois, małżonki króla Henryka V Lancastera, zwycięzcy bitwy z Francuzami pod Azincourt w 1415 r. - jednej z dwóch największych bitew średniowiecza, po Grunwaldzie). Zaprowadził on w kraju pokój i pomimo bardzo niepewnych praw do korony Anglii, pozostawił następcę, swego syna - Henryka (pierwszy syn Henryka VII - Artur, zmarł jeszcze za życia ojca), który przeszedł do historii jako sławny Henryk VIII, ten który aby spłodzić prawowitego męskiego potomka, musiał się żenić aż sześć razy, z czego dwie ze swych żon skazał na śmierć. Pragnienie Henryka VIII, aby pozostawić po sobie legalnego potomka płci męskiej, brało się z tego, że ród Tudorów był powszechnie (wśród starej szlachty) uważany za uzurpatorów, gdyż ich prawa do tronu oparte były na tak wątłych podstawach, iż można było je łatwo podważyć, tym bardziej że w Anglii wciąż żyli tacy, którzy posiadali większe prawa do korony tego kraju. Poza tym musiał to być koniecznie syn, bowiem panowanie królewskiej córki - kobiety, było bardzo źle widziane w całym społeczeństwie angielskim. Krótkotrwałe (półroczne) rządy ambitnej królowej Matyldy, która w 1141 r. odebrała tron swemu kuzynowi - królowi Stefanowi z Blois, przeszły do ludowej legendy i były przykładem kobiecej nieudolności w sprawowaniu władzy. Powszechnie twierdzono ze płeć piękna nie jest stworzona do panowania lecz do służenia (w 1393 r. nieznany autor dzieła: "The Goodman of Paris" - ["Dobroczyńca z Paryża"] zalecał wprost kobietom w Anglii by w związku małżeńskim zawsze był posłuszne swoim mężom, wykonywały ich polecenia niczym "wierne psy". Mąż - jak głosiło owe dzieło -  jest panem rodziny, podobnie jak Bóg panem Świata, więc kobieta, która sprzeciwia się mężowi, jest niczym zły duch, który sprzeciwia się Bogu. Głównym obowiązkiem żony jest więc posłuszeństwo i zadowolenie swego męża). Dlatego też Henryk VIII miał taką obsesję na punkcie pełnoprawnego dziedzica płci męskiej.




 Ze swą pierwszą (Katarzyną Aragońską) i drugą żoną (Anną Boleyn) miał Henryk VIII dwie córki (Marię i Elżbietę), które zupełnie nie nadawały się na dziedziców korony i tronu Anglii, potrzebny był syn - dziedzic, który ugruntuje panowanie dynastii na kolejne dekady. I takiego syna urodziła dopiero trzecia żona Henryka - Jane Seymour, która jednak zmarła w wyniku powikłań poporodowych w kilka dni po narodzinach. Młody Edward był teraz oczkiem w głowie swego taty, który nakazywał nawet (codziennie) czyścić podłogi oraz ściany w komnatach w których przebywał syn. Był wynagradzany za sam fakt że w ogóle się urodził, zaś córki króla - Maria i Elżbieta, często publicznie upokarzane (obawiały się że pewnego razu tatuś może im przysłać kata). Uznawane za bękarty i pozbawiane praw do tronu, potem prawo to ponownie odnawiano, ale mogły panować dopiero po swym młodszym bracie i jego ewentualnych następcach. W każdym razie ciągle żyły w strachu (Henryk nie chciał płacić nawet za suknie swych córek, gdy pewnego razu jego osobisty doradca Tomasz Cromwell stwierdził iż młoda Elżbieta wyrosła z sukien i prosi Jego Królewską Mość o nowe, on odpowiedział: "Dlaczego mam płacić? To nie moje dziecko, jej matka była dziwką"). Po śmierci Henryka VIII nowym królem został młody, zaledwie 9-letni Edward VI, który jednak był dzieckiem dość słabowitym i zmarł po sześciu latach panowania. Dopiero po jego śmierci tron i koronę przejęły starsze siostry - Maria I i Elżbieta I.  


           

 W tym czasie Anglia znacznie się zmieniła. Przede wszystkim kraj zerwał związki z Rzymem, co oznaczało powstanie religii krajowej - anglikanizmu. Tym samym Anglia wypisała się ze społeczności zjednoczonej Europy średniowiecza (zjednoczonej pod względem religijnym). Nie ona pierwsza zresztą, cała Europa została wówczas zainfekowana pierwszym wielkim wirusem, jakim był tzw.: humanizm (polegał on w głównie na zastąpieniu racjonalnej filozofii Arystotelesa, przez utopijną, totalitaryzującą filozofię Platona - "Nowy Człowiek i Nowy Świat" - komuniści jeszcze bardziej rozwinęli te pojęcia). Nie przyniósł on jednak pokoju, gdyż zniszczenie wspólnoty religijnej zachodniego chrześcijaństwa, spowodowało rozlew krwi ludzkiej na skalę tak wielką, że dopiero XX-wieczne komunistyczno-nazistowskie totalitaryzmy był w stanie ten rekord pobić. W każdym razie Anglia, kraj "tysiąca dzwonów" (jak ją nazywano jeszcze w XVI wieku), stała się krajem w którym osobista wola monarchy w kwestii wiary, była jednoznaczna z wolą Boga. Doprowadzi to w XVII wieku do wybuchu wojny religijnej w Anglii, której celem będzie wybicie wszystkich, pozostających w kraju katolików. Ponieważ zaś to się nie powiedzie i stroną zwycięską będą bardziej umiarkowani protestanci (którzy dążyć będą "jedynie" do politycznego i społecznego upokorzenia katolików w Anglii), ci najbardziej radykalni "misjonarze", wsiądą na statek i przypłyną do Nowego Świata, aby tam budować swoje "Królestwo Boże" wolne od katolików. Będzie to kolejna migracja, typowo już religijna, która nada kształt przyszłemu państwu - Stanom Zjednoczonym Ameryki.  



 PIERWSZE PRÓBY ANGIELSKIEJ 
KOLONIZACJI AMERYKI




 Po ogłoszeniu Aktu Supremacji i zerwaniu związku Anglii z Rzymem (1534 r.), zaczęła zmieniać się również struktura społeczna tego kraju. Oto bowiem przejmowane przez państwo majątki zakonów i klasztorów, były następnie odsprzedawane, a ponieważ dużą cześć nabywców tych posiadłości zaczęli stanowić przedsiębiorcy, którzy dorobili się na handlu (głównie wełną) i którzy nie posiadali żadnych szlacheckich korzeni, doprowadziło to do zmiany nie tylko stosunków społecznych, ale również gospodarczych. Oto bowiem system feudalny, który w swych majątkach preferowała arystokracja, okazał się niewystarczający, gdy ich nowobogaccy sąsiedzi zaczęli wprowadzać stosunki oparte na produkcji typu kapitalistycznego, przenoszącej większy dochód. Szlachta angielska uznała że system pańszczyźniany jest już obecnie nieprzystający do nowych czasów i wzorem swych sąsiadów zaczęła zastępować ją płatną pracą najemną i dzierżawą gruntów. Przynosiło to im większe zyski, ale miało również negatywne skutki. Oto bowiem grodzenia i dzierżawy pozbawiały pracy znacznej ilości ludzi, dotąd praktycznie trudniącej się tylko pracą na polu wielkiego pana. Ludzie którzy nie mieli pracy, nie mogli też wyżywić rodziny, tak więc jedynym wyjściem dla nich było opuszczenie rodzinnej wsi i przeniesienie się do miasta - głównie zaś do Londynu. Stolica była uważana za miasto, w którym znikną wszelkie problemy i gdzie człowiek będzie mógł godnie żyć. Już w latach 90-tych XV wieku William Danbur pisał w swym wierszu:
"Mocne są mury, co trwają nad tobą, mądrzy to ludzie co tutaj mieszkają (...) Możni są kupcy twoi, z ich bogactwami, każda ich żona z nadobności słynie. Dziewice czyste, krzepkie pod sukniami, kwiatem miast wszystkich jesteś ty, Londynie".

Tam jednak także nie znajdowali wymarzonego miejsca do życia, a ponieważ nie mogli nigdzie znaleźć pracy, zapełniali szeregi włóczęgów, żebraków i oczywiście zbójników. Ulice miast i wsi pełne były żebrzących ludzi, ciemne zaś zaułki i lasy wszelakich bandytów. Plaga ta była powszechna w Anglii XVI wieku, a ponieważ poprzez grodzenia i dzierżawy na wsi potrzebna była tylko niewielka ilość ludzi, cała reszta z konieczności musiała trudnić się zbójectwem. Złapani zaś na kradzieży kończyli na szubienicy. Prace przymusowe, organizowane dla ubogich przez państwo nie rozwiązywały problemu, dlatego coraz częściej zaczęto zastanawiać się nad możliwością przesiedlenia ich do Ameryki i tym samym pozbycia się palącego problemu społecznego. Ale Anglia była bardzo zapóźniona pod względem eksploracji Nowego Świata. Pierwszą angielską wyprawą do Ameryki, była ta, zorganizowana przez Johna Cabota - weneckiego żeglarza i podróżnika w 1497 r. Cabot dotarł do dzisiejszej Kanady, gdzie zatrzymał się i zszedł na lad w dwóch miejscach, najpierw w południowo-wschodnim Labradorze (niedaleko Nowej Fundlandii), a następnie na wyspie Cape Breton, po czym odpłynął do Anglii. Podobne były próby badawcze jego syna - Sebastiana Cabota, który w służbie Anglii przedsięwziął wyprawę w roku 1504 i 1508-1509. W 1521 r. planował on przedsięwzięcie wielkiej wyprawy do Nowego Świata, której celem mogłoby być nawet założenie tam jakiejś faktorii, ale angielscy kupcy uznali że przedsięwzięcie jest zbyt kosztowne a do tego mocno ryzykowne i nie zamierzali sfinansować mu tej wyprawy, co spowodowało że obrażony opuścił Anglię i przeniósł się do Hiszpanii. Przez większość XVI wieku, po 1509 r. Anglicy nie podjęli już prób eksploracji wybrzeża amerykańskiego, aż do wydania przez Humpreya Gilberta w 1576 r. pracy o potrzebie wypraw dalekomorskich i odkryciu nowej drogi do Azji.

Ożywiło to wyobraźnię ówczesnych ludzi i na Ocean Atlantycki wyruszył w 1576 r. (pierwszy bodajże) angielski żeglarz - Martin Frobister (kontynuował on swoje wyprawy w 1577 i 1578 r.). Jednak to właśnie Humprey Gilbert otrzymał od królowej Elżbiety I - 11 czerwca 1578 r. jedyny patent nie tylko na: "poszukiwania, odkrycia, zwiedzania i wybrania odległych ziem barbarzyńskich i pogańskich, nie będących dotąd we władaniu żadnego chrześcijańskiego księcia", ale również do władzy i ściągania opłat z wszystkich, którzy tam następnie mogą przybyć z Anglii i Irlandii (nie wolno mu było jednak napadać i rabować poddanych angielskiej królowej ani zaprzyjaźnionych z nią władców). Patent królowej Elżbiety I z 1578 r. czynił de facto Gilberta... panem i władcą całej Ameryki (a w praktyce oczywiście tylko tych ziem, które zdołał zasiedlić i których nie odebraliby mu następnie Hiszpanie). Był to bowiem pierwszy angielski patent, upoważniający do założenia na amerykańskim brzegu angielskiej kolonii. Nad wszystkim jednak czuwali Hiszpanie, którzy byli wówczas prawdziwymi panami Atlantyku. Hiszpańskie galeony, wypełnione złotem z Nowego Świata, płynęły najpierw na Hispaniolę i inne wyspy Karaibów, a następnie bezpośrednio do Kadyksu, La Coruny lub Malagi, napełniając bogactwa tamtejszych donów. Król Hiszpanii - Filip II Habsburg, był (jak opisał go pewien anonimowy Anglik) "najpotężniejszym monarchą chrześcijaństwa (...) i posiadł teraz władzę tak wielką, że słońce poza jego włościami ni wstać ni zajść nie może". 




Kontrolował on znaczne tereny Ameryki Środkowej i Południowej (od najdalszej kolonii na terenach dzisiejszego Chile w Patagonii - Valdivii, złożonej w 1552 r., poprzez takie ośrodki jak Valparaiso (1541 r.), Santiago (1541 r.) Cordobę (1573 r.),Buenos Aires (1536 r.), Limę (1535 r.), Karakas (1567 r.), Panamę (1519 r.), Bogotę (1538 r.) Kartagenę (1533 r.) po Veracruz (1519 r.) Meksyk (1522 r.) po Hispaniolę, całe Karaiby, Florydę (fort St. Augustine założony w 1565 r. po zniszczeniu, założonego rok wcześniej francuskiego Fortu Caroliny). Założono dwa główne wicekrólestwa, terytorialnie obejmujące po kilka a nawet kilkanaście krajów Europy. Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii (założone realnie w 1527 r. choć formalnie dopiero w 1535 r.), oraz Wicekrólestwo Peru ze stolicą w  (założone w 1544 r.). Podlegały one, założonej w 1524 r. Radzie Indii (kompetencje administracyjne i sądowe nad amerykańskimi koloniami), oraz Domu Transakcji (kompetencje gospodarcze). Stolicą Hiszpanii od czasu oficjalnego zjednoczenia Kastylii i Aragonii w 1479 r. było Toledo. W 1561 r. król Filip II przeniósł stolicę do Madrytu, a w 1601 r. król Filip III do Valladolid, skąd ponownie (już na stałe) hiszpański dwór przeniósł się do Madrytu w 1606 r. Hiszpania owego czasu była również krajem, skąd płynęły wszelkie nowinki np. na temat mody. Na zachodnioeuropejskich dworach ubierano się w XVI wieku na modę hiszpańską - bufiaste rękawy, kryza wokół szyi, krótko przystrzyżone włosy wśród mężczyzn i spiczasta bródka oraz wąsy, do tego długie, czarne buty i kapelusze o małym rondzie. Kobiety zaś nosiły suknie, zwane vertigadinami lub quardainfantenami (ciasno przylegające do ciała i nie odkrywające niczego, poza głową i rękoma "strażniczki ciała" kobiet, oraz ciasny gorset, który ściskał piersi i talię dzieląc je na dwie części, oraz niezwykle szerokie spódnice. Hiszpanie przodowali w owym czasie w praktycznie każdym względzie, stąd ten okres nazywany jest: "Złotym Wiekiem Hiszpanii".

W 1580 r. król Filip II zajął Portugalię i koronował się na jej króla w roku następnym jako Filip I. Tym samym pod jednym berłem zjednoczył oba państwa iberyjskie. Było to potężne imperium którego monarcha, pewny siebie Filip II, mógł uważać się za największego władcę Europy. Ale nawet na tym tak wspaniale i bogato udekorowanym obrazku, zaczęły powstawać pierwsze rysy. Otóż Hiszpanię tego okresu możemy porównać do jej monarchy - Filipa II. On bowiem, jako młody władca, był przystojny i pewny siebie, ale już na swych ostatnich obrazach było widać (mimo prób zacierania owych oznak przez malarza) że król łysieje, jest zmęczony, oczy jego są smutne, pobladłe i tępo wpatrują się przed siebie. Na obrazie Pantoi de la Cruz za królem stoi również wózek inwalidzki. W niczym nie przypominał tego młodzieńca z pierwszych lat swego panowania. I taka też była Hiszpania pod jego rządami - pozostawione mu w 1556 r. przez ojca króla Karola I (panował również jako cesarz rzymski Karol V) imperium, zostawiał w 1598 r. w bardzo trudnym położeniu, a jego następcy jeszcze je pogłębiali, tak iż po koniec XVII wieku, Hiszpania nie była już zdolna zapewnić ochronę samej sobie i stała się igraszką w ręku wzrastających potęg - Francji, Anglii i austriackiej monarchii habsburskiej. Ale należy tutaj dodać, że Filip II, jako człowiek był niezwykle rodzinny. Martwił się każdym, nawet najlżejszym przeziębieniem czy katarem swych dzieci, córki obsypywał lalkami, synów ołowianymi żołnierzykami. Latem wszystkich zabierał na wieś, gdzie razem spędzali czas, chodząc po lesie lub uczestnicząc w polowaniach. Kupował im też specjalnie sprowadzane słodycze i konfitury, ale czynił tak dopiero, gdy dzieci skończyły piąty rok życia. Wcześniej ani nie bawił się z nimi ani też ponoć ich nie tulił. Prawdopodobnie bał się przywiązać do tak wątłego, nowo narodzonego maleństwa, które w owym czasie było znacznie bardziej narażone na na wszelkie przeciwności losu i podatne na szybszą niż człowiek dorosły śmierć.

Królowa Elżbieta I wydając więc patent Humpreyowi Gilbertowi co do założenia kolonii w Nowym Świecie, kierowała się pewnie takim oto przekonaniem, że Bóg niesprawiedliwie doświadczył Anglików. Oto bowiem Hiszpanie stworzyli potężne zamorskie imperium, kontrolują szlaki handlowe do Ameryk i bogacą się na amerykańskim złocie, a Anglia? Na swej przeludnionej Wyspie, Anglicy zamieniają się w rzezimieszków i zbójów i muszą klepać swoją nędzę, ciesząc się solonymi rybami i nieprzyprawiona baraniną. Niesprawiedliwe prawda? A czyż sprawiedliwe jest ulokowanie Polski pomiędzy Niemcami a Rosją? Uważam że jak najbardziej, gdyż dzięki temu mamy możliwość stać się potęgą (lub przestać istnieć), gdyż nie ma dla nas innej, pośredniej drogi. Już Józef Piłsudski powiedział: "Polska albo będzie wielka, albo nie będzie jej wcale", nie ma innej drogi. Podobnie Anglia Elżbiety I nie miała innej drogi, jak rzucić wyzwanie potężnej Hiszpanii i o ile jeszcze królowa odczuwała strach przed bezpośrednią konfrontacją z Madrytem, o tyle jej poddani szybko się z tego wyleczyli i podjęli skuteczną walkę z Hiszpanami, przejmując ich wypełnione złotem galeony i atakując hiszpańskie wybrzeża. W sto lat po śmierci Elżbiety i Filipa byli potęga, decydującą o losach ubezwłasnowolnionej iberyjskiej monarchii - i tak się właśnie buduje wielkość. "Cała naprzód i na pohybel sukinsynom" - jak mawiał gen. Patton.   




 

ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND



CDN.

środa, 30 maja 2018

NULLA POTESTAS NISI A DEO - Cz. II

FILARY SPOŁECZNEGO 

ROZWOJU LUDZKOŚCI

I METODY PATOLOGIZACJI

NA PRZESTRZENI WIEKÓW





FILARY EUROPY
HAPLOGRUPY
Cz. I





"HISTORIA GATUNKU LUDZKIEGO, ŻYJĄCEGO NA PÓŁWYSPIE, KTÓRY DZIŚ NAZYWAMY EUROPĄ LICZY SOBIE JAKIEŚ SIEDEMSET CZY OSIEMSET TYSIĘCY LAT (...) GDYBY PRZEMIJANIE CZASU W PREHISTORII NA PÓŁWYSPIE LICZYĆ W SKALI 1:100, TO POJAWIENIE SIĘ CZŁOWIEKA EPOKI NOWOŻYTNEJ (...) PRZYPADAŁOBY GDZIEŚ W OKOLICY PUNKTU 94 (...) WCZESNE POCZĄTKI TAK ZWANEJ REWOLUCJI NEOLITYCZNEJ - W OKOLICY PUNKTU 99"

 NORMAN DAVIES
(brytyjski historyk)


Ok. 18 000 r. p.n.e. stało się coś nieprawdopodobnego, co odmieniło na zawsze losy dzisiejszego świata i całej Ludzkości. Oto bowiem ze wschodnich terenów największego kontynentu na Ziemi - Eurazji, wyszły grupy migrantów, które kierowały się na zachód. Co było tego powodem? Oficjalnie nie wiadomo, nieoficjalnie zaś było to związane z upadkiem tajemniczego, wielkiego wschodniego królestwa Ariów, które w mitach i legendach otrzymało nazwę "Kolebki". Ten właśnie okres jest niesłychanie ważny, bowiem to wówczas (powoli i etapami) całkowicie zmieniło się genetyczne oblicze terenów leżących za Uralem, które otrzymają potem nazwę - Europy. Kim jednak byli ci migranci (uciekinierzy?), którzy zasiedlili ten kontynent? Na tak postawione pytanie nie można odpowiedzieć inaczej, jak tylko kierując się badaniami genetycznymi, gdyż jedynie genetyka wyklucza jakiekolwiek "może", "prawdopodobnie", "ale", "gdyby" - tam nie ma gdybania, tam 1+1 zawsze równa się 2, a 1-1 zawsze wychodzi 0, bez żadnych niedomówień i przypuszczeń. I oto właśnie owa genetyka przynosi nam niesamowitą odpowiedź, a mianowicie - na kontynent, który następnie otrzyma nazwę Europa, migrowały dwie fale przybyszy ze wschodu, posiadające dominujące haplogrupy krwi - R1a1 i R1b1.

Dominującą i największą okazała się grupa ludności, posiadająca haplogrupę R1a1. Obie grupy, które rozpoczęły swą migrację do Europy w wyżej wspomnianym okresie, należą do wspólnego pnia genetycznego, który zaczął się dzielić już ok. 24 200 r. p.n.e. (jeszcze w Azji), skąd pochodzi tzw.: "Chłopiec z Mal'ta" - (nad Bajkałem) genetyczny praojciec ludności z haplogrupą R1b1 (czyli ludności celtyckiej, a szerzej całej ludności zachodnioeuropejskiej). Wyodrębnienie się ludności celtyckiej następowało jednak etapami i trwało do ok. 20 000 r. p.n.e. Pierwotną bowiem ludnością dominującą w ówczesnej Azji, byli tzw: Ariowie/Praindoeuropejczycy, których geny, są tożsame z genami Słowian. Była to więc ludność praindoeuropejsko-słowiańsko-bałtyjska (istnienie ojcowskiego - czyli posiadającego wspólnego męskiego przodka - rodu aryjsko-słowiańskiego R1a1,  jest znane sprzed roku 31 900 p.n.e.). Przybysze z Azji, migrujący do Europy, nie zastali jej jednak zupełnie bezludnej. Zasiedlała ją grupa ludności, posiadająca haplogrupę I1 i I2 oraz J1 i J2. Nie byli oni jednak pierwotnymi mieszkańcami kontynentu europejskiego, zajęli oni miejsce tzw.: "Człowieka bohunickiego" (zwanego również "Człowiekiem z Cro-Magnon"), który zupełnie wymarł ok. 40 000 r. p.n.e. na skutek (zapewne) oziębienia klimatu i gwałtownych erupcji wulkanicznych. Jego miejsce zajął (ok. 38 000 r. p.n.e.) spokrewniony z nim, tzw.: "Człowiek oryniacki" (lub też "Człowiek z Kostienek"). Była to właśnie migrująca z terenów Bliskiego Wschodu, grupa ludności o łączonej haplogrupie IJ-M429 (obie grupy ludności - Człowiek z Cro-Magnon i Człowiek oryniacki są sobie pokrewne, gdyż pochodzą z jednego pnia genetycznego, który podzielił się na Bliskim Wschodzie ok. 50 000 r. p.n.e. na grupę IJ - Cro-Magnon, i grupę IJ-M429 - oryniacką).




Nie byli to Indoeuropejczycy/Ariowie, to była raczej ludność o ciemniejszym (choć nie czarnym) kolorze skóry migrująca z kierunku bliskowschodniego, w przeciwieństwie do białych Ariów-Indoeuropejczyków-Słowian i Celtów z terenów Azji Wschodniej (miejsce istnienia legendarnej "Kolebki" plemion aryjskich). Ludność oryniacka, stworzyła swoją kulturę, której rozkwit nastąpił w okresie 35 000 p.n.e. - 29 000 r. p.n.e. Ok. 28 000 r. p.n.e. ze wspólnej grupy IJ-M429, wyodrębniła się tzw.: "grupa ludności północnej" - I-M170 (choć do podziału doszło na terenach dzisiejszych Bałkanów), która potem migrując na północ, została zdziesiątkowana panującymi tam ciężkimi warunkami pogodowymi. Natomiast pozostała na Bałkanach ludność IJ, podzieliła się ponownie na "grupę południową" J-M304. Gdy rozpoczęło się ostatnie wielkie zlodowacenie Europy (ok. 20 000 r. p.n.e.) "grupa południowa" w swej większości wyemigrowała na wschód (tereny Kaukazu). a "grupa północna" została zdziesiątkowana i rozbita, tak iż po tym okresie mamy do czynienia jedynie z niewielkimi grupkami plemion, które dodatkowo jeszcze się podzieliły. I tak z haplogrupy I (M170) wyłoniła się (ok. 22 000 r. p.n.e.) tzw.: "grupa germańska" czyli I1 (M253). Wraz z cofaniem się zlodowacenia, zajmowali oni kolejne ziemie na północy, w tym dzisiejsze Niemcy, Polskę, oraz oczywiście Skandynawię (gdzie stworzyli wielkie przedneolityczne kultury). To właśnie tzw.: "grupa germańska" I1 starła się po raz pierwszy z przybywającymi do Europy plemionami aryjskich Słowian i Celtów. Nim jednak do tego doszło, ok. 21/20 000 r. p.n.e. wyodrębniła się kolejna grupa - I2-L460, która zasiedliła tereny dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii, Półwysep Apeniński, południową Francję, Anglię, Irlandię oraz tereny południowych Niemiec. Ta ostatnia grupa zostanie wchłonięta przez Słowian i Celtów i przekształcona w słowiańską grupę I2a2 (M423).

Oczywiście nie nastąpiło to od razu. Proces ekspansji trwał bowiem bardzo powoli, a grupy "germańskie" długo opierały się aryjskiej inwazji. Przez pierwsze 4 000 lat nie udało się aryjskim Indoeuropejczykom wejść na Bałkany. Dopiero ok. 14 000 r. p.n.e zorganizowali oni ekspansję w kierunku południowym, na Bliski Wschód (gdzie wyodrębniła się słowiańska gałąź bliskowschodnia R1-YP5018, a część weszła do Egiptu i Tunezji (R1-YP1272). Ok. 12 000 r. p.n.e. Słowianie przeprowadzili swoją pierwszą, udany ekspansję na Europę, która wyszła właśnie z terenów Bliskiego Wschodu. Tej inwazji już przedstawiciele "grupy germańskiej" I1 nie byli w stanie powstrzymać, choć całkowite opanowanie Bałkanów i dojście do Bałtyku, zajęło Ariom/Słowianom kolejne ok. 4 000 lat. Ok. 8 500 r. p.n.e. wyodrębniła się główna i najsilniejsza grupa ludności słowiańskiej - R1-M417. Z tej grupy wyłoni się zaś (ok. 6 400 r. p.n.e.) praojciec wszystkich ludów słowiańskich Europy Środkowej i Wschodniej - tzw.: "Człowiek z Jeleniej Wyspy", zwany również "Karelczykiem" lub "Pierwszym Polakiem". Pełnił w swym plemieniu funkcję przywódcy plemienia oraz (zapewne) szamana. Uważany jest dziś za ojca wszystkich plemion Polaków i niektórych innych słowiańskich ludów południowo i wschodnioeuropejskich.

Podczas tej ekspansji, trwającej 4 000 lat, ludność zamieszkująca Bałkany (I2) została wchłonięta przez Słowian (prawdopodobnie w wiekszości bez walki), natomiast grupa (I1) była wypierana na północ (w kierunku Skandynawii), zapewne tutaj dochodziło już do walki zbrojnej. Ok. 7 600 r. p.n.e. Słowianie zajęli już ziemie całych północnych Niemiec, Holandii, Belgii, północnej Francji a nawet przeprawili się do południowej Brytanii. Od tej chwili, aż do ok. 4 200 r. p.n.e. Słowianie byli jedynymi panami większej części Europy (poza południową Francją, Półwyspem Iberyjskim, Południową Italią, wyspami śródziemnomorskimi, terenami z\dzisiejszej Grecji i oczywiście obszarem dzisiejszej Skandynawii). Ich władza rozciągała się nawet na tereny dzisiejszego Iranu u północnych Indii. Ok. 4 200 r. p.n.e. ma miejsce pierwsza ekspansja ludności celtyckiej na słowiańską Europę. Dochodzi do walk, pomiędzy ariami wywodzącymi się z tego samego pionu genetycznego, czego efektem jest (do ok. 4 000 r. p.n.e.) opanowanie części środkowej Europy przez plemiona celtyckie z kultury halsztackiej (tereny dzisiejszej Austrii, południowych Niemiec i Szwajcarii). Wzajemna rywalizacja plemion słowiańskich i celtyckich, po roku 4 000 p.n.e. ustępuje miejsca współpracy i kooperacji (dochodzi nawet do łączenia rodzin - stąd dziś wspólne geny słowiańsko-celtyckie zamieszkujące jedno terytorium), a pokój utrzymuje się przez kolejne 2 000 lat.




Ok. 2 250 r. p.n.e. plemiona celtyckie wkraczają do dzisiejszej Francji i bardzo szybko wypierają stamtąd dotychczasową niearyjską ludność - I2. Pochód Cetlów przez Francję (czyli ówczesną Galię) znamionują płonące wioski plemion o haplogrupie I2, którzy albo uciekają na południe (częściowo tereny Akwitanii, lub przechodzą przez Pireneje do Hiszpanii), albo też asymilują się ze zwycięzcami, tworząc lud celtyckich Galów. Ok. 2 200 r. p.n.e. Celtowie wkraczają do północnej Italii (tamtejsze słowiańskie osady były nieliczne i szybko uległy asymilacji), ok. 2 100 r. p.n.e. opanowują Brytanię (skąd wchodzą do Irlandii), zaś ok. 1 700 r. p.n.e. wchodzą do Skandynawii (przez ziemie dzisiejszej Danii, opanowane przez Słowian ok. 4 000 r. p.n.e.), ale tylko na tereny południowej Szwecji i Norwegii (Dania wciąż pozostaje słowiańska, co oznacza że Słowianie i Celtowie nadal utrzymywali między sobą pokój i wspólnie "dzielili" się Europą, choć na terenie Europy Środkowej mogło dochodzić do lokalnych walk niektórych plemion), wypierając tamtejsze ludy I1 na daleką, mroźną północ. Słowianie również podejmują wyprawy, ok. 1 800 r. p.n.e. wkraczają do Grecji (plemię "Gorów" - "Dorów" z którego narodzą się późniejsi Spartanie). Ok. 1 200/1 100 r. p.n.e. nastąpiła słowiańska inwazja na Italię (zapewne obyło się bez większych walk), plemienia - Etrusków (alfabet etruski jest praktycznie dokładnie tożsamy ze starosłowiańskim, zaś sens słów jest... identyczny).

W kolejnej części przedstawię zarówno granice ówczesnej słowiano-celtyckiej Europy, jak i najpotężniejsze organizmy plemienne (nie tylko te, które dotyczą Ariów), religię ludów indoeuropejskich (oraz pierwotnych ludów o haplogrupie I1 i I2) no i parę słów na temat rozwoju języka Ariów (słowiańskiego i celtyckiego), który to jest bodajże najbliższy tzw.: prajęzykowi. A następnie przejdę do prezentowania dalszych rozwojów Europy (i wyznaczania jej nowych granic, tak wewnętrznych jak i zewnętrznych).



WZAJEMNE PRZENIKANIE SIĘ KULTUR SŁOWIAŃSKICH I CELTYCKICH




 ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND



 CDN.

niedziela, 27 maja 2018

NULLA POTESTAS NISI A DEO - Cz. I

FILARY SPOŁECZNEGO 

ROZWOJU LUDZKOŚCI 

I METODY PATOLOGIZACJI 

NA PRZESTRZENI WIEKÓW





"Cała władza pochodzi od Boga" - tytuł tej serii jest aż nadto oczywisty i niepodlegający dyskusji, ale niestety jest to stwierdzenie nie do końca pełne, gdyż naprawdę powinno ono brzmieć - "Non est vita ultra Deo" ("Nie ma życia poza Bogiem"). Nie istnieje życie, które nie pochodziłoby bezpośrednio od Boga, czyli Stwórcy Wszechrzeczy. Pytanie tylko się nasuwa, jakie to może być życie? No właśnie - już kiedyś napisałem że Bóg tak naprawdę nie bierze bezpośredniego udziału w tym wszystkim, z czym my tutaj, żyjący na Ziemi ludzie (lub szerzej, w tej materialnej części Wszechświata), musimy się na co dzień zmagać. To może zabrzmieć dosyć nietypowo (i jest też niezgodne z oficjalną nauką Kościoła), ale pozwólcie że postaram się to wytłumaczyć, na tyle, na ile moje możliwości umysłowe na to pozwolą. Bóg jest jeden - tak, JEDEN JEDYNY, WSZECH-WIECZNY PIERWSZY PORUSZYCIEL. Jakie są Jego prawdziwe cele i motywy - nie sądzę aby wiedziały o tym istoty od nas potężniejsze, oraz te duchowe, które są bliżej Niego, wiec nie będę się tutaj wymądrzał. Zakładam jednak iż pewną podstawą boskich działań jest Rozwój (jakkolwiek byśmy tego nie interpretowali, zapewne nie jest to, to samo co my rozumiemy pod tym terminem). I to powinno nam wystarczyć, gdyż próba zrozumienia boskich działań jest według mnie niemożliwa dla istot takich jak my (istot inkarnacyjnych), nie sądzę też, aby była zrozumiała nawet dla istot duchowych - starych dusz lub tzw.: Założycieli. 

I właśnie, tutaj przechodzimy do pewnego etapu, który (według mnie jest kluczowy) - sądzę (to oczywiste że pewności mieć nie mogę, jak i nikt inny takiej pewności mieć nie może), że to właśnie Oni, owi Założyciele stoją za całą tą "materialistyczną grą" Wszechświata i to Oni pociągają za wszystkie "sznurki". To Założyciele są stwórcami tego świata (nie tylko tego świata, ale wszystkich innych światów, zarówno tych, które istniały przed powstaniem naszego Wszechświata, jak i tych, które istnieją obok naszego Wszechświata w rzeczywistości równoległej - których niewątpliwie jest nieskończenie wiele). Ale tutaj także istnieją pewne nieścisłości, którymi należałoby się zająć. Mianowicie, mówiąc "Założyciele" - mam na myśli wszystkie te formy duchowe, które są bezpośrednią emanacją Jedynego Boga Stwórcy, wszystkie one są Nim bezpośrednio, ale jednocześnie posiadają swoją własną Wolną Wolę (i zapewne oni też nie znają dokładnego "Bożego Planu Działania"). Kierując się Wolną Wolą, a jednocześnie będąc emanacją Najwyższego Stwórcy, działają i tworzą w taki sposób, który ma wpływać na Rozwój (szeroko pojęty, zapewne również zupełnie dla nas niezrozumiały, przynajmniej na tym etapie, na którym się znajdujemy). Ale też Założyciele nie tworzą (wszech)światów zbiorowo. Każdy z nich jest swoistym Bogiem dla swojego Wszechświata (będąc jednocześnie bezpośrednią emanacją Esencji Wszechrzeczy i posiadając przy tym swoją Wolną Wolę). Także Bóg, który jest bogiem naszego Wszechświata, nie jest (bezpośrednio) tym samym Bogiem Stwórcą, owym Pierwszym Poruszycielem, choć posiada wszystkie Jego cechy (plus jednocześnie swoje własne, indywidualne). I takich indywidualnych Bogów jest tyle, ile istnieje Wszechświatów (czyli zapewne nieskończenie wiele). 

Jeśli celem głównym Stwórcy Wszechrzeczy jest Rozwój (tak należy założyć, choć być może jest nim jeszcze coś innego), Bogowie Wszechświatów realizują ten cel, zarówno kierując się tym, czego są bezpośrednią emanacją, jak i dokładając do tego własne "pomysły" (Wolna Wola). I to właśnie Oni stoją za powstaniem tego (wszech)świata, choć (znów mam takie przypuszczenie), Oni również bezpośrednio nie angażują się w jego dzieje, poza tzw.: Pierwszym Poruszeniem (czyli stworzeniem). Jeśli celem jest Rozwój, to musi on przebiegać dwutorowo, czyli musi się opierać na dwóch, przeciwstawnych kierunkach, które można nazwać Przeciwstawnymi Biegunami. te Bieguny (w bardzo uproszczonym, ale niezwykle bliskim naszemu zrozumieniu nazewnictwie) można określić jako "Dobro" i "Zło" lub "Niebo" i "Piekło" i wszystko, co się z tym wiąże. Nie ma bowiem realnej możliwości, aby jakikolwiek Rozwój mógł postępować opierając się tylko na jednym czy drugim Biegunie, one muszą być ze sobą sprzęgnięte i dodatkowo muszą się równoważyć. W zasadzie na tym stwierdzeniu można by było zakończyć nasze "wyliczanie", gdyż wszystko już zostało powiedziane, a cała reszta powinna od tego momentu być jasna i zrozumiała, ale uważam że takie postawienie sprawy jest niepełne (przynajmniej dla niektórych). Po pierwsze - to że istnieje Zło (i Dobro) i że istnieją ciemne moce (demony etc. etc.) jest OCZYWISTE i nie powinno podlegać żadnej dyskusji, bowiem wychodzi to z samego założenia Przeciwstawnych Biegunów. Pytanie tylko powinno brzmieć, na ile my sami jesteśmy podatni na wpływy jednej lub drugiej strony "mocy" (że tak się wyrażę, posługując się terminologią z... Gwiezdnych Wojen). 

I znów, że by to wyjaśnić i sobie uświadomić, należy (ponownie) dopowiedzieć iż my również, wszystkie istoty inkarnacyjne - pochodzimy z tego samego Źródła Stwórcy Wszechrzeczy, z którego pochodzą Założyciele (czyli Bogowie Wszechświatów). Jesteśmy częścią emanacji Źródła (Boga Najwyższego), a przez to jesteśmy NIEŚMIERTELNI (co zapewne dla wielu jest oczywiste). Nie tylko jesteśmy nieśmiertelni, ale również nie mamy ani początku ani końca (i tutaj pragnę dopowiedzieć, to że nie mamy początku i nie będziemy mieli końca, nie oznacza że nasza dusza nie została kiedyś stworzona - owszem została stworzona, powstaliśmy jako istota obdarzona własną Wolną Wolą, podobnie jak kiedyś powstali Założyciele, również obdarzeni własną Wolną Wolą. Ale my zostaliśmy stworzeni bezpośrednio z samej emanacji Stwórcy, czyli nie tylko posiadamy wszystkie cechy Stwórcy Wszechrzeczy, a dodatkowo nie mamy ani początku ani też końca. Końcem - teoretycznie - końcem naszym będzie ponowne Zjednoczenie ze Stwórcą, ale... to nie będzie wcale żaden koniec. To będzie ubogacenie Wszech-stwórcy wszystkim tym, co przez kolejne nasze etapy duchowego i nieduchowego życia zebraliśmy, łącznie z naszą Wolna Wolą. Zjednoczenie będzie czymś wspaniałym, bowiem oznaczać będzie wypełnienie naszej roli, po niezwykle długim (nie do zmierzenia dla nas) okresie "zbierania doświadczeń". Skoro tak, zastanówcie się, czy dusza istniejąca z Boga Stwórcy (istniejąca bezpośrednio) może doświadczyć tego wszystkiego, co oficjalnie chce się nam wmówić, czyli wiecznego potępienia w Piekle, pełnym demonów? 

Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami, ja powiem tylko tyle - istoty, które my nazywamy demonami i które zasiedlają miejsce (będące "centrum dowodzenia" dla jednego z dwóch Przeciwstawnych Biegunów) zwane przez nas w uproszczeniu "Piekłem", są częścią gry TEGO WSZECHŚWIATA. Sądzę że nie nie muszę dalej wyjaśniać, gdyż większość czytelników już pojęła całą tę (teoretycznie zawiłą, a realnie niezwykle prostą) zasadę? Ale jeśli ktokolwiek jeszcze tego nie zrozumiał, to wyjaśnię - demony istnieją jako część gry Założycieli w danym, konkretnym Wszechświecie, po to aby realizować zadanie postawione przez Boga danego Wszechświata (czyli niekończący się Rozwój). W realizacji tego celu, (ogólnie przyjęte) "Zło" ma określone zadania, które polegają na sprowadzaniu człowieka na boczne tory, pobojowiska życia, oczywiście po to, aby mógł on odnaleźć równowagę i poprzez nią oczyścić się zupełnie ze zmaz Przeciwstawnych Biegunów wybierając drogę Boga Stwórcy Wszechrzeczy, Jego Esencję która jest jedynym prawdziwym życiem - Miłości! Wszystkie przeszkody naszego życia, wiodą nas ku Miłości Stwórcy, choć zapewne większość z nas, żyjących tu i teraz nie uświadamia sobie tego celu, gdyż kierując się naszym (ograniczonym) życiem i materialną umysłowością - staramy się postrzegać świat w kategoriach "Tu i Teraz" (jak kiedyś napisał Marszałek Piłsudski: "Nie było nas, był las, nie będzie nas, będzie las"). Przeszkody, rzucone pod nogi naszego życia, są jedynie elementami wiodącymi nas ku Stwórcy Wszechrzeczy, naszej Esencji Istnienia - Miłości. I to od nas zależy kiedy i jak poradzimy sobie w uświadomieniu tej oczywistości, wielu zabiera do okres dość długi (niekiedy bardzo długi), przekraczający jedno, a nawet kilka kolejnych inkarnacji. 

Celem Bieguna "ciemnej strony mocy" jest więc czynienie wszystkiego, by nasza droga w tym materialnym Wszechświecie trwała jak najdłużej i aby była niezwykle zawiła. Ale nie ma możliwości, aby człowiek, który poddaje się "ciemnej stronie" mógł trafić do miejsca, które istnieje tylko jako element gry TEGO Wszechświata, czyli do Piekła (i znów, nie oznacza to że po śmierci niektóre dusze nie trafiają do Piekła, bo i tak się dzieje, tylko należy zrozumieć że nie jest to piekło takie, o którym jest mowa w świętych księgach, ale piekło stworzone w naszym Umyśle, dla nas samych i trwające dopóty, dopóki nie zechcemy uświadomić sobie że to wszystko, co przeżyliśmy, było jedynie elementem pewnej gry i miało nas odpowiednio uzbroić i przygotować do celu głównego - czyli uświadomienia sobie naszej roli tutaj i dążenia ku równowadze, a następnie ku całkowitej Miłości. Takie dusze wybierają często samotność i wydaje im się że Bóg ich opuścił, co dla nich jest mentalnym piekłem. Nie oznacza to jednak że stan taki jest permanentny, wręcz przeciwnie - takie dusze są otoczone opieką, choć taką, która nie podważa Wolnej Woli ich umysłowej samotni). Istoty, pochodzące bezpośrednio z Esencji Bożej Miłości Stwórcy Wszechrzeczy, nie mogą trafić do miejsca, które istnieje tylko jako część gry określonego Wszechświata, który wcześniej czy później przestanie istnieć, a duchowe emanacje "ciemnej strony" wrócą do swojego miejsca stworzenia, czyli Boga naszego Wszechświata, który to też sam zjednoczy się z Wszech-wieczną Miłością. Oczywiście na podobnych zasadach działa i drugi element Przeciwstawnych Biegunów, czyli owe "Niebo", które też jest tymczasowe i pełni zadanie przygotowania nas do kolejnej wytężonej pracy w tym materialnym świecie, pełnym pokus "ciemnej strony mocy".

Oczywiście, to że Bóg Wszech-stwórca nie zajmuje się bezpośrednio naszymi sprawami, wcale nie oznacza że jesteśmy Mu całkowicie obojętni - nic z tych rzeczy. Bogu zapewne zależy na wszystkich elementach, przyspieszających Rozwój, a co za tym idzie na naszych indywidualnych doświadczeniach. A ponieważ jesteśmy częścią Emanacji Jego Samego, mamy niesamowitą możliwość zawsze i wszędzie "skontaktować" się z Bogiem. Wystarczy jeden "telefon do Boga" aby nasze życie nabrało więcej kolorów, nabrało sensu, tylko musimy chcieć użyć numeru, który wszyscy dokładnie znamy, ale wielu nie chce z niego korzystać, uważając iż są najmądrzejsi i sami wiedzą wszystko (np. to że Boga nie ma, bo przecież gdyby był, to nie pozwoliłby na istnienie zła na tym świecie - prawda?). Ludzie nie uświadamiają sobie ani swojej roli, jaką mają do spełnienia (do której się przygotowują, będąc w tzw.: "Niebie" - miejscu wytchnienia pomiędzy wytężoną inkarnacyjną pracą), na tym świecie, ani też nie rozumieją że nigdy nie są pozostawieni sobie samym. Jesteśmy cały czas "obrabiani" zarówno przez "ciemną stronę" jak i obserwowani przez tę "jasną". A przy tym posiadamy Wolną Wolę i możliwość wyboru własnej drogi i dopóki nie uświadomimy sobie że posiadamy cały czas numer bezpośrednio do naszego Stwórcy, Boga Jedynego - dopóty wszystko będzie nam się wydawać niezwykle zawiłe, trudne, często nie do pokonania, a przytyk tak bardzo niezrozumiałe i niepojęte (jak może istnieć dobry Bóg, skoro jest tyle zła na świecie - no jak?). Zachowujemy się niczym ślepcy, szukający drogi idąc przez pole pełne pułapek i dziur, nie zdając sobie sprawy, że obok jest pięknie oświetlona droga która wiedzie do celu. A my nie, uparcie idziemy do "celu" przez pole pełne pułapek - należałoby tylko życzyć tym uparciuchom "powodzenia".


 "DOTKNIJ PANIE MOICH OCZU - ABYM PRZEJRZAŁ"




I właśnie w tym temacie chciałbym się zająć wszelkimi możliwymi drogami, które na przestrzeni wielu wieków przyczyniały się do rozwoju poszczególnych społeczeństw i jednocześnie prześledzić te elementy ("ciemnej strony") które prowadziły do patologizacji i wypaczania tego kierunku - wiodąc człowieka na pole pełne niebezpieczeństw, przekonując go jednocześnie ze to jest jedyna, najlepsza dla niego droga. Aby nie przedłużać, przejdźmy więc do tematu:           



PS: Chciałbym, aby ten post był jednym z elementów, które mogłyby przybliżyć Wielką Pielgrzymkę ludów Europy z Częstochowy do Santiago de Compostela (o której mówił Witold Gadowski, a która niezwykle mi się spodobała i pragnąłbym jej doczekać), będącej swoistym początkiem odnowy tego tak przez dekady niszczonego kontynentu jakim jest nasza przepiękna Europa. Odnowy, która (tak jak przewidywali w swych proroctwach jasnowidze i mistycy) wyjdzie z Polski. 



 ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND



 CDN.
 

PLAYBOYE U WŁADZY - Cz. IX

CZYLI JAK TO WŁADZA

DODAJE SEKSAPILU


NAPOLEON BONAPARTE
KRÓLOWA LUIZA
"MOJE SZLACHECTWO ZRODZIŁO SIĘ POD MARENGO"
CZ. VIII 





"STRASZNIE MUSZĄ JĄ DRĘCZYĆ WYRZUTY SUMIENIA Z POWODU CIERPIEŃ, KTÓRE ŚCIĄGNĘŁA NA SWÓJ KRAJ"

NAPOLEON O KRÓLOWEJ LUIZIE PRUSKIEJ


 Wiedeń - stolica cesarstwa austriackiego, był w tych ostatnich miesiącach roku 1806, bodajże najważniejszym miejscem, gdzie kłębiły się interesy najważniejszych stron tego konfliktu. Po strasznej grudniowej klęsce roku poprzedniego pod Austerlitz, zarówno cesarz Franciszek I jak i koła polityczno-wojskowe cesarstwa, wolały utrzymać stan neutralności i nie wchodzić do wojny przeciwko napoleońskiej Francji. Co prawda osobisty wysłannik króla Fryderyka Wilhelma III - pułkownik Gotzen nalegał na jak najszybsze wejście Austrii do wojny z Francuzami, twierdząc iż dzięki temu Wiedeń zapewni sobie nie tylko łatwe zwycięstwo (uderzając od tyłu na siły francuskie, walczące przeciwko armii rosyjskiej i pruskim niedobitkom gen. Lestoca), ale również dominującą pozycję w Rzeszy po zwycięskiej wojnie. Twierdził również że jeśli Wiedeń nie włączy się do teraz, gdy jest tak dogodny czas, do tego konfliktu, będzie to miało dramatyczne konsekwencje dla dalszej pozycji cesarstwa w Europie. Wtórował mu w tym rosyjski poseł - Andriej Razumowski, argumentując konieczność wejścia Austrii do wojny tymi słowy: "Bonaparte zamierza wyrwać Polskę z potęgi władców, którzy ją teraz posiadają i stworzyć zależny od niego kraj, będący w nieustannym konflikcie tak z Rosją jak i z Austrią". Ich apele jednak pozostawały bez odzewu, tym bardziej że armia austriacka nie była jeszcze gotowa do nowej konfrontacji z armią napoleońską i potrzebowała czasu na odbudowanie własnych sił. Zresztą pamiętano Prusakom nieukrywaną radość, jaka zapanowała na berlińskim dworze po sromotnej klęsce Austrii pod Austerlitz. Dlaczego więc teraz, gdy rozgromione Prusy (w ciągu miesiąca zarówno cała pruska armia, jak i pruskie państwo realnie przestało istnieć, była to klęska rzadko spotykana w historii na taką skalę), błagały ich o interwencję, mieli to uczynić - w imię czego?

Jednak polityka hrabiego Johanna Stadiona - austriackiego ministra spraw zagranicznych, polegała na potakiwaniu wszystkim, przy jednoczesnym nie wchodzeniu w żadne polityczne zobowiązania - innymi słowy chodziło o to, aby niczego nie obiecując, jednocześnie nikogo do siebie nie zrażać (choć należy tu dodać, że hrabia Stadion był skory ostatecznie wystąpić po stronie prusko-rosyjskiej, ale hamował go w tych zamierzeniach sam cesarz Franciszek I, który jak przystało na Habsburga kierującego się dobrem dynastii i krajów koronnych, wolał przeczekać ten okres w spokoju). Powstał jednak problem, który mógł brutalnie zakłócić austriackie plany o neutralności, co z premedytacją wykorzystywała Rosja, pragnąc czym prędzej zmusić Wiedeń do opowiedzenia się po stronie prusko-rosyjskiej. Chodziło mianowicie o problem portu Cattaro na Morzu Adriatyckim. Port ten, zgodnie z pokojem preszburskim (zawartym pomiędzy Austrią a Francją 26 grudnia 1805 r.), miał zostać oddany Francji, tylko że do tego nie doszło. Mało tego, austriacki dowódca portu gen. Ghizilizieri przekazał go (z początkiem 1806 r.) operującej na Morzu Adriatyckim flocie rosyjskiej (jednocześnie deklarując w listach, iż postąpił tak na rozkaz płynący z Wiednia). Powstał problem, bo to małe dalmatyńskie miasto mogło stać się casus belli nowej wojny z Francją, nic więc dziwnego że dwór wiedeński asekuracyjnie uwięził gen. Ghizilieri, jednocześnie dając do zrozumienia że nie ma z jego decyzją żadnego związku, oraz wysłał posła do Petersburga, prosząc o jak najszybsze zwrócenie tego portu. Rosjanie (którym zależało na wciągnięciu Austrii do wojny) oczywiście zwlekali z decyzją, a gdy już ona zapadła (koniec maja 1806 r. - Razumowski obiecał szybkie oddanie Cattaro), do końca roku 1806 port ten wciąż pozostawał w rosyjskich rękach (ponoć wiceadmirał Seniawin odmówił przekazania Cattaro Austriakom), a francuski ambasador La Rochefoucault naciskał na jak najszybsze wypełnienie traktatu preszburskiego przez austriacką stronę.

Wkrótce powstał inny problem (choć tamten wciąż nie został rozwiązany). W listopadzie 1806 r. po raz pierwszy Francuzi złożyli dworowi wiedeńskiemu nietypową (i można tak rzec niemoralną - ale moralność i polityka to dwie, często wykluczające się kwestie) propozycję. Mianowicie zaproponowano Austrii oddanie należącego do Prus Śląska (utraconego przez Habsburgów po wojnie z Fryderykiem II Wielkim w 1742 r.), w zamian za zrzeczenie się zasiedlonej w dużej mierze przez Polaków Galicji, która miała stać się częścią odbudowywanej przez Cesarza Napoleona Polski. Propozycja ta była dla Austrii niezwykle niebezpieczna, bo choć oddawałaby im ich dawny Śląsk, to jednak postawiłaby Wiedeń w sytuacji całkowitego uzależnienia od Paryża (wybuchłby wówczas spór prusko-austriacki w kolejnej odsłonie, tym samym skutecznie torpedując antyfrancuską politykę mocarstw - był to w swej prostocie i "nikczemności" wprost genialny plan Paryża). Hrabia Stadion był przerażony tą propozycją i uważał jej urzeczywistnienie za początek końca monarchii Habsburgów. Nie wiadomo też było jak na to zareaguje Rosja, z którą toczyła również "cichy" spór o dominację na Bałkanach (stąd wojna rosyjsko-turecka i zajęcie Mołdawii i Wołoszczyzny przez Rosjan, działały w Wiedniu niczym zimny, pobudzający prysznic). Stanowisko Austrii pozostawało więc niezmienne - utrzymać neutralność za wszelką cenę. A że nie było to łatwe, świadczyły działania agentów (i jednocześnie posłów) czterech mocarstw - Francji (La Rochefoucault w drugiej połowie 1806 r. zastąpiony przez Andreossy'ego), Rosji (Razumowski i specjalny agent cara Pozzo di Borgo), Prus (Finckenstein i gen. Gotzen) oraz Anglii (sir Robert Adair). Należało więc czekać na rozwój wypadków na teatrze wojny francusko-prusko-rosyjskiej.




A tam wojskami rosyjskimi dowodził feldmarszałek Kamieński. Ten starzec przejawiał już spore oznaki demencji a także nawet...szaleństwa. Wydawał on bowiem rozkazy, które często wzajemnie sobie przeczyły, poza tym cierpiał na przeróżne dolegliwości i głównie o nich rozmyślał podczas toczących się działań wojennych (jednocześnie zasypując cara Aleksandra I prośbami o dymisję), miał też spore problemy z pamięcią i nie potrafiąc zapanować nad chaosem organizacyjnym, sam, swymi działaniami przyczyniał się jeszcze do jego pogłębienia. Jednak w pierwszej bitwie, do jakiej doszło w taj wojnie pomiędzy wojskami francuskimi a rosyjskimi pod Pułtuskiem (26 grudnia 1806 r.), dowodził gen. Benningsen. Ten zruszczony niemiecki hrabia, brał udział w spisku pałacowym z 23 marca 1801 r. w wyniku którego brutalnie zamordowany został ojciec cara Aleksandra I - Paweł I. Oczywiście nie był to też młodzik, ale nie miał jeszcze tak zaawansowanej demencji, jaką przejawiał feldmarszałek Kamieński. Hrabia Levin August Teofil Benningsen, nim przeniósł się do Rosji, jakiś czas spędził w Danii, gdzie, zaprzyjaźnił się (w sposób "szczególny") z królową tego kraju - Karoliną Matyldą, która będąc żoną szalonego króla duńskiego - Chrystiana VII, nawiązała potajemny erotyczny związek z ministrem swego męża, matematykiem i lekarzem - Johannem Friedrichem Struensee. Za to została osadzona w twierdzy Zelle, gdzie straż przy jej celi pełnił właśnie młody Benningsen, który wyjątkowo mocno pocieszał zrozpaczoną królową. Szybko więc został wydalony z Danii i wówczas (1773 r.) osiadł w Rosji i tam zrobił wojskową karierę.


 KAROLINA MATYLDA i JOHANN STRUENSEE



Po zamordowaniu cara Pawła I, został (tymczasowo) odwołany na Litwę, jako jej generalny gubernator i tam zakochał się po uszy w pięknej polskiej szlachciance - pannie Marii Buttowt-Andrzejkowiczównie i wkrótce ją poślubił. Szybko jednak okazało się że pani Maria wpadła również w oko carowi Aleksandrowi, który był częstym gościem na balach, urządzanych w majątku Zakret pod Wilnem. Ale to mu nie wystarczało, pragnął bowiem częściej widzieć swoją kochankę, więc zaproponował Benningsenowi iż kupi od niego ów dworek, a ponieważ nie wypadało odmawiać carowi, generał wyraził zgodę. Tym bardziej że car twierdził, iż małżonkowie będą wciąż mogli mieszkać w tym majątku (nie dodał tylko, że jako właściciel będzie mógł często przejeżdżać do Zakretu bez podania oficjalnej przyczyny, aby spotkać się z panią Marią). I tak też było, car nie żałując sobie "nawilżał" łono pięknej szlachcianki kiedy tylko chciał, zaś Benningsen za to otrzymywał kolejne awanse, łącznie z tym największym, gdy został (1 stycznia 1807 r.) mianowany głównodowodzącym armii rosyjskiej po marszałku Kamieńskim. Tak więc feldmarszałek Benningsen zbierał trupy swoich żołnierzy po krwawych pobojowiskach, zaś car Aleksander spędzał ten czas w ramionach jego małżonki - tak więc panowie podzielili się tutaj "obowiązkami" i wypełniali "przyjemne z pożytecznym".

A tymczasem dochodziło do kolejnych bitew. Pod Pułtuskiem i Gołyminem (26 grudnia 1806 r.) obie strony poniosły ogromne straty i obie uważały się za zwycięzców (pod Pułtuskiem Rosjanie zniszczyli by armię marszałka Lannesa, gdyby nie przyszedł mu z odsieczą marszałek Davot, który zmusił do odwrotu Benningsena, podobnie było pod Gołyminem). Zarówno Benningsen jak i książę Andriej Golicyn (który walczył pod Gołyminem), skutecznie wyprowadzili swe wojska z okrążenia (za Gołymin książę Golicyn otrzymał nawet gratulacje ze strony Napoleona, gdy spotkali się w Tylży w lipcu 1807 r.), wycofali swe siły w kierunku Białegostoku, Napoleon zaś 28 grudnia także rozlokował swoje siły na leże zimowe wzdłuż Wisły i wrócił do Warszawy. Zresztą nie było innego wyjścia, sroga zima, zamiecie śnieżne, głód i... mobilizacja 80-tysięcznej obserwacyjnej w Czechach, zmusiły Cesarza do zawieszenia kampanii na pewien czas. Armia bowiem już zaczęła "sarkać", że "za ciężko, za daleko" itp. Brakowało chleba oraz trunków na wzmocnienie - baron Pierre Percy (główny chirurg armii napoleońskiej) pisał w tych dniach: "Żołnierz (...) nie ma nawet uncji chleba, ani kropli koniaku (...) Znajdowaliśmy takich, co wyzionęli ducha w przydrożnym rowie; szklaneczka wina lub koniaku ocaliłaby im życie". Było bardzo wiele samobójstw (do Bożego Narodzenia 1806 r. ok. 100 żołnierzy francuskich odebrało sobie życie). Napoleon wiedział o tym, wiedział o problemach aprowizacyjnych i o bardzo trudnej kampanii terenowej i często starał się obracać to wszystko w dość okrutny żart (jak podczas rozmów ze swym lekarzem Jeanem-Nocolasem Corvisartem, gdy pytał go: "Dużo ludzi pan dziś uśmiercił?"), albo wchodził w rozmowy z żołnierzami, typu: "Sire, wojsko już nie ma siły, jest za ciężko", "Dajcie mi jeszcze cztery dni, tylko cztery dni", "Dobrze, cztery dni, to niedużo, ale jeśli nic się nie zmieni to potem sobie pójdziemy" - takie to były rozmowy Cesarza z jego wiarusami.




1 stycznia 1807 r. Napoleon w drodze do Warszawy spotkał na drodze ową sławną panią Marię Walewską, której to powóz zajechał drogę berlinie Cesarza. Pozwolę sobie jednak pominąć tutaj całą tę sytuację, jak również późniejsze zauroczenie Napoleona tą kobietą, gdyż na to przyjdzie czas gdy przejdę już bezpośrednio do omawiania wszystkich kobiet w życiu Cesarza. Była to jedna z niewielu radosnych chwil podczas tej wojny, gdyż widok lezących w śniegu, zamarzniętych ciał swych żołnierzy, musiał być dość przykry. Na razie był spokój, Rosjanie się cofnęli, dzięki czemu zyskano kilka dni oddechu, ale już 7 stycznia marszałek Ney, wbrew rozkazom Napoleona, postanowił uderzyć na Królewiec - nie miał zresztą innego wyjścia, wojsko jego już od tygodni było bez nowych zaopatrzeń, a w Królewcu były wielkie magazyny, które zdobyte, mogły wykarmić znaczną cześć armii. Myśli Napoleona krążyły w tych styczniowych dniach, wokół postaci pani Walewskiej, gdyż wojna przybierała zły obrót, a do tego niekończące się listy Józefiny, z prośbą o przyjazd, na co on nie wyrażał zgody, argumentując iż jest zajęty sprawami wojny itd. Gdy jednak dotarła do niego wiadomość, że młoda, 19-letnia Eleonore Denuelle de La Plaigne, urodziła w Paryżu 13 grudnia 1806 r. chłopca. Nie było to jednak zwykłe dziecko, gdyż Eleonore była kochanką Napoleona. "Mój syn?" - zdawał się zapewne myśleć w tych dniach Cesarz - "Mam syna?!". Te narodziny był niezwykle ważne, szczególnie dla Józefiny, o czym zarówno ona, jak i On dobrze zdawali sobie sprawę. Dotąd bowiem Józefina wmawiała Napoleonowi, że brak potomstwa jest związany z Jego niepłodnością. Zwykła mawiać: "Chcesz syna? Adoptujmy jakiegoś, a ja będę udawała że jestem jego prawdziwą matką" - teraz to wszystko się rozpadło, niczym mydlana bańka, On ma syna, nie jest więc bezpłodny. Ona teraz zaś ma duży problem, gdyż jej przyszłość jako cesarzowej i Jego żony właśnie stanęła pod dużym znakiem zapytania - to ona bowiem już nie może mieć więcej dzieci, nie On. 

Ale te myśli przyćmiewa uroda Marii Walewskiej (o czym w kolejnych częściach), dlatego zabrania przyjazdu do Warszawy swej wyrażającej żal i tęsknotę za jego osobą, żonie. Ta kobieta, do której jeszcze kilka lat temu pisywał niezwykle pikantne, erotyczne listy, teraz jest dla niego coraz bardziej starzejącą się i rozpłakaną matroną, nic dziwnego że szuka pocieszenia w ramionach młodszych panien (jednocześnie okłamując Józefinę w listach że kobiety podczas tej wojny nie robią na nim wrażenia). Żale i prośby Józefiny, zapewne były również związane z Eleonore i jej synem, o którym musiała się dowiedzieć wcześniej niż Napoleon. Wiedziała również że to diametralnie zmienia sytuację (i jej pozycję), bowiem teraz Cesarz nabrał pewności iż może płodzić synów. Czy można więc się jej dziwić, że po tych wydarzeniach (jak również spływających do niej informacjach o romansie z Marią Walewską), chciała być jak najbliżej swego męża? Tymczasem trwała wojna, i choć Neyowi nie udało się dotrzeć do Królewca (drogę zastąpił mu pruski korpus gen. Lestoca), i otrzymał rozkaz powrotu na pozycje wyjściowe, udało się (dzięki opieszałości w wykonaniu owego rozkazu) dowiedzieć że Benningsen właśnie przeszedł do ofensywy.        




 ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND



CDN.

środa, 23 maja 2018

WŁADYSŁAW IV I PLANY WIELKIEJ WOJNY Z IMPERIUM OSMAŃSKIM - Cz. XII

CZYLI JAK TO KRÓL

RZECZYPOSPOLITEJ WŁADYSŁAW IV

PLANOWAŁ ODBUDOWAĆ DAWNE

CHRZEŚCIJAŃSKIE PAŃSTWO 

W KONSTANTYNOPOLU




 1645 r.

IMPERIUM OSMAŃSKIE

Cz. II





 Nowy, młody sułtan Osman II, odwiedził Stary Pałac (w którym mieszkały wówczas najważniejsze kobiety tego okresu, jego prababka - sułtanka Safiye, prawdopodobnie, bo nie wiadomo czy jeszcze żyła - jego matka, sułtanka Mahfiruz, oraz oczywiście sułtanka Kosem), dopiero po kilku miesiącach od objęcia władzy (luty 1618 r.). Zresztą sam już fakt, że tam pojechał, był czymś niezwykłym, bowiem sułtani raczej unikali wizyt w Starym Pałacu, głównie aby niepotrzebnie niepokoić swych faworyt z haremu, gdyż każda taka wizyta, mogła nastręczać przypuszczeń iż dana kobieta (która została tam zesłana), odzyska swe wpływy i będzie mogła powrócić do haremu. Osman uczynił jednak wyjątek... dla Kosem. Kobieta ta wychowała go od małego i obdarzała miłością, choć jego matka - Mahfiruz była jej konkurentką do serca sułtana Ahmeda I i władzy nad haremem. Teraz pragnął zapewne jej podziękować za wcześniejsze poświęcenie i miłość. Kosem na jego cześć miała urządzić świetną ucztę i zapewne radowała się że jej pasierb o niej nie zapomniał. Liczyła zapewne również i na to, że pomimo oddalenia będzie mogła zdobyć wpływ na młodego sułtana, głównie po to, aby chronić swoich synów. Kolejne dni i miesiące upływały jej jednak na rozmyśleniach, z dala od haremu i blichtru władzy. Tymczasem czternastoletni sułtan wziął się energicznie za rządy nad krajem, otoczył się swoimi ludźmi (m.in.: swym nauczycielem - Hoca Omerem Efendii oraz szefem eunuchów - Kizlarem Agą). Jego celem było pozbawienie władzy wszechwładnego wezyra Halila Paszy, który to właśnie promował do tronu po śmierci Ahmeda I - wuja Osmana, szalonego Mustafę I. Ale jak na razie reforma funkcjonowania Dywanu była wprowadzana metodą małych kroków.

Mijały miesiące, państwo co prawda nie prowadziło żadnych wojen z innymi krajami, ale nowe panowanie nie miało szczęścia. Otóż od chwili wstąpienia Osmana II na tron, co jakiś czas pojawiały się jakieś "złowróżbne" znaki, przepowiadające nadchodzące nieszczęścia - a to na niebie w Konstantynopolu pojawiła się kometa, a to w dzielnicy kupieckiej wybuchł pożar, który strawił wszystkie stoiska, a to w Budzie ponoć padał krwawy deszcz i leciały z nieba kamienie, a to znów (z początkiem 1619 r.) nad stolicą Imperium oberwała się chmura a deszcze padały przez trzy miesiące, powodując zalanie większości ulic, minaretów i domów. Najgorsza jednak okazała się plaga szczurów (które wyszły ze swych nor, gdy opadły wody zalanego Konstantynopola) oraz epidemia dżumy, którą te zwierzęta ze sobą przyniosły. To wszystko razem wzięte nie wróżyło dobrze panowaniu młodego i energicznego władcy, który pragnął zapisać się w historii jako wielki zdobywca, niczym Aleksander Wielki czy sułtan Sulejman Wspaniały. Te klęski żywiołowe dały jednak sułtanowi powód, aby pozbyć się wielkiego wezyra Halila Paszy, który został zastąpiony przez Ali Paszę (grudzień 1619 r.) który bardzo szybko zdobył sobie wpływ na sułtana. Ten żeglarz, ofiarowywał Osmanowi najróżniejsze i najdziwniejsze podarki, jednocześnie prawiąc mu komplementy i wynosząc ponad wszystkich innych. Dzięki temu udało mu się nie tylko zająć miejsce Halila Paszy, ale również obalić Kizlar Agę - zarządcę eunuchów, który został odesłany do Egiptu. 

Młody sułtan zaufał Ali Paszy, który snuł przed nim wizję wielkich podbojów na miarę Aleksandra Wielkiego. Zajął się też wyszukiwaniem dla sułtana najlepszych koni (Osman II bardzo kochał konie), a także nowych dziewcząt do jego haremu. Władza wielkiego wezyra rosła z miesiąca na miesiąc, a ten zachowywał się niczym prawdziwy sułtan (kazał wtrącić do lochu sułtańskiego kontrolera finansów, który zaczął badać nagły wzrost majątku wielkiego wezyra). Ali Pasza planował wielką wojnę z Wenecją, Hiszpanią i Rzymem, której kulminacją byłoby zawieszenie zielonego sztandaru Proroka na Bazylice św. Piotra i Pawła w Rzymie, ale sułtan Osman kierował swój wzrok w inną stronę. Wychowany na tradycji wielkich władców i zdobywców, zapragnął... podbić Rzeczpospolitą polsko-litewską. W dniach 17 września - 7 października 1620 r. doszło do bitwy pod Cecorą (o której już pisałem we wcześniejszych postach). Spowodowana ona była polską interwencją w Mołdawii, a zakończyła się klęską i śmiercią hetmana wielkiego koronnego - Stanisława Żółkiewskiego (który nie chcąc uciekać, zabił swojego konia, nakazując jednocześnie ratowanie się swemu synowi i innym podkomendnym), mówiąc iż swą osobą pragnie zagrodzić drogę wrogom w stronę Ojczyzny. Jego głowa została potem odcięta i wysłana do Konstantynopola, zaś sułtan Osman umieścił ją przed wejściem do swego pałacu. Klęska cecorska spowodowała otrzeźwienie szlachty Rzeczypospolitej, która szybko uchwaliła podatki na wojsko, mające zapobiec inwazji osmańskiej, planowanej przez Osmana i Ali Paszę na lato roku 1621.




Nim jednak Osman wyruszył na wojnę, postanowił zadbać o to, aby pod jego nieobecność nikt nie ośmielił się odebrać mu tronu, dlatego też postanowił zamordować swego przyrodniego brata - szesnastoletniego Mehmeda (z którym przed objęciem władzy rywalizował o względy janczarów). Napotkał jednak na problem, gdyż główny sędzia Anatolii nie chciał wydać fatwy (było to niezbędne aby skazać na śmierć członka dynastii panującej), a ponieważ akt ten musiał zostać uświęcony przez Allaha, Osman nie mógł zabić Mehmeda bez wydanej przeciwko niemu fatwy. Zmusił więc do tego sędziego Rumelii i tak 12 stycznia 1621 r. Mehmed - syn Ahmeda I i sułtanki Kosem został uduszony (nim wyzionął ducha, miał krzyknąć w stronę Osmana: "Obyś szybko zginął szczurze! Oby twoje panowanie było porażką i oby twój los był jeszcze gorszy od mojego"). Ta śmierć dużo zmieniła w stosunku Kosem do Osmana - zrozpaczona matka odtąd będzie robiła wszystko, aby obalić mordercę jej syna z sułtańskiego tronu (prawdopodobnie jednak nie pragnęła jego śmierci). Tymczasem zaczęła się wojna z Rzeczpospolitą. Sułtan pewny zwycięstwa, otoczony pocztem janczarów, przywdział zbroję swego wielkiego przodka - Sulejmana Wspaniałego i pod zielonym sztandarem Proroka ruszył ku granicy na Dniestrze (7 maja 1621 r.). 

Celem Osmana była inwazja na Polskę i jej podbicie (lub zhołdowanie), dlatego też zgromadził do tego celu ogromną armię, liczącą ponad 300 000 wojska (są dane mówiące i o 400 000). Była to potężna siła, stawili się bowiem wszyscy czterej paszowie, siedmiu bejlerbejów, namiestnicy Arabii, Syrii i Egiptu wiodący swoje wielbłądy. Do tego mnogość janczarów, sipahów i straży sułtańskiej, oraz oczywiście Tatarów i Wołochów. Prowadzono 10 000 wielbłądów (dźwigających aprowizację i rynsztunek), 20 000 bawołów oraz cztery słonie, które niosły namioty sułtańskie. Osman II widząc swoją potęgę był pewny "połknięcia" Polski, a król Zygmunt III pisał w liście do papieża Grzegorza XV: "Jeszcze nigdy takiej siły nie widziała Europa, ani też podobnej wojny nie zasięga pamięć ludzka; nie trzeba było takich natężeń sułtanom, aby tylu królów i cesarzy zwyciężyć, do podłych warunków pokoju zniewolić". Tymczasem Polacy zmobilizowali 60 000 armię (na taką zostały uchwalone podatki na sejmie w listopadzie 1620 r.) - 14 000 husarzy, 15 000 lekkiej jazdy, 4 000 rajtarów i reszta piechoty. Spodziewano się również dotarcia 40 000 Kozaków atamana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego. Dowódcą całej armii wybrano hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza (było to pierwsze złamanie zasady, która mówiła że hetmani koronni operują przeciwko Turcji, Tatarom i Moskwie - oraz ewentualnie na zachodzie kraju, a hetmani litewscy przeciwko Szwecji i Moskwie. Jednak ze względu na śmierć hetmana wielkiego koronnego w bitwie pod Cecorą w roku poprzednim, urząd ten nie został jeszcze obsadzony i buława nie została nadana jego następcy). Wojsko w Inflantach na wojnie ze Szwecją powierzono hetmanowi polnemu litewskiemu - Krzysztofowi Radziwiłłowi, powierzając mu jedynie 3 000 żołnierzy. 

Papież Grzegorz XV wysłał jedynie poświęconą chorągiew chorągiew ze znakiem krzyża z piersi orła i napisem: "Za chwałę krzyża", oraz kwotę 20 000 złotych. Cesarz rzymski - Ferdynand II Habsburg, z obawy przed turecką inwazją w ogóle nie przysłał żadnej pomocy (w liście do króla Zygmunta usprawiedliwiając się wojną religijną, jaka wybuchła wówczas w Czechach i w Niemczech, a w liście do sułtana korzył się, nazywając "synem sułtańskim"). Anglicy również nie wysłali żadnej pomocy, jedynie rozpropagowali u siebie egzemplarz owy Jerzego Ossolińskiego, posła Rzeczypospolitej na dwór króla Jakuba I Stuarta. Król Francji, młody Ludwik XIII toczył wówczas walki z hugenotami i powstańcami, sprzeciwiającymi się władzy jego faworyta - Karola de Luynes, więc w ogóle nie odpowiedział na wezwanie o pomoc. Jedyną realną pomoc w postaci żołnierza, dostarczył tylko namiestnik Flandrii - arcyksiążę Albert (kilka tysięcy żołnierzy najemnych). Zarządzono oczywiście pospolite ruszenie, ale z tego łącznie zebrano nieco ponad 10 000 żołnierzy. Szybko jednak okazało się, że liczby te są znacznie przesadzone, gdyż w obozie nad Rzepnicą zebrano jedynie... 10 000 ciężkiej jazdy husarskiej, 1 200 Lisowczyków (lekka jazda), 7 000 Kozaków i 14 000 piechoty. Łącznie miano zebrać 34 987 żołnierzy, czyli śmiesznie małą liczbę w porównaniu z potęgą sułtana Osmana II. 16 sierpnia 1621 r. wojsko to weszło do twierdzy Chocim nad Dniestrem. 1 września dołączyło 30 000 Kozaków, którzy jednak nie weszli do twierdzy, a pozostali na zewnątrz, celem dokonywania kontrataków. 2 września pojawiły się pod Chocimiem pierwsze czambuły turecko-tatarskie i rozpoczęła się krwawa bitwa, która trwała do 9 października. Zakończyła się ona klęską armii osmańskiej i pomimo śmierci hetmana Chodkiewicza (i tego że w twierdzy w dniu podpisania zawieszenia broni została już tylko jedna beczka prochu), garstka wojsk Rzeczypospolitej, pobiła i zmusiła do odwrotu potężną armię sułtańską, która straciła prawie 100 000 poległych. 




Osman II był wściekły i trudno mu się dziwić, czuł się już zwycięzcą i panem nowo zdobytych terenów chrześcijańskiej Europy, a tu wracał z podkulonym ogonem z niczym, totalnie z NICZYM. Jak pisał w swych pamiętnikach Jakub Sobieski (ojciec przyszłego króla Jana III Sobieskiego - zwycięzcy Turków spod Wiednia): "Cała na cienkiej nici wisiała Europa". I rzeczywiście, gdyby bowiem pod Chocimiem poniesiono klęskę, armia turecko-tatarska wlałaby się wgłąb Rzeczypospolitej, a potem mogłaby pójść dalej, do Czech, Niemiec, Austrii, Włoch... Rzymu. Mimo oczywistej klęski, Osman nakazał aby we wszystkich prowincjach przedstawiać bitwę jako wielkie zwycięstwo i tak właśnie była ona określana (nakazał również oświetlić Konstantynopol z tej okazji). W czasie jego nieobecności w stolicy, jego żona (wcześniej niewolnica, którą otrzymał od Agi Paszy, wyzwolił i poślubił ze względu na jej urodę), Rusinka Milikia (otrzymała imię Aysa), urodziła syna - Omera, był to zapewne jedyny radosny moment po powrocie sułtana do stolicy z przegranej wojny (którą kazał przedstawiać jako wielkie zwycięstwo). Osman II uważał że winnymi klęski są janczarzy, którzy miast bardziej przykładać się do wojennego rzemiosła, coraz częściej wiedli beztroskie życie cywili, jednocześnie pobierając żołd (który był ich głównym środkiem utrzymania). Wiedział dobrze że wojna nie była zwycięstwem a klęską, widział stosy poległych i rannych, a także dezerterów (których ponoć kazał mordować we własnej obecności). Cel teraz był jeden - rozprawa z janczarami. Należało tę formację albo wziąć w ryzy i zmusić do posłuszeństwa, albo też... rozwiązać. I tutaj powstała możliwość dla sułtanki Kosem, odpłacenia się mordercy jej syna pięknym za nadobne.   






 ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND



CDN.

wtorek, 22 maja 2018

RAPORT GEHLENA - Cz. V

CZYLI JAK TO NIEMCY ZAMIERZALI

STWORZYĆ WŁASNY RUCH OPORU,

WZORUJĄC SIĘ NA POLSKICH

DOŚWIADCZENIACH

KONSPIRACYJNYCH



RAPORT GEHLENA 

Cz. V





E. WALKA O NARÓD POLSKI


   4. ZE STRONY POLSKIEJ


Polska droga walki o własny naród dzieli się od samego początku na dwa zasadnicze kierunki, a mianowicie na narodowopolski oraz na prosowiecki, przy czym w miarę rozwoju sytuacji podział ten jest coraz bardziej radykalny (kolejny już błąd, jaki popełnia w swej pracy Gehlen, a mianowicie nie było żadnych "dwóch kierunków" polskiej drogi walki o niepodległość - istniał tylko jeden kierunek, kierunek reprezentowany przez Rząd Polski na Uchodźstwie w Londynie, oraz podległe mu - lub nie zawsze całkowicie podporządkowane Delegatowi Rządu na Kraj, ale również dążące do odbudowania Niepodległego kraju po pokonaniu Niemców, inne organizacje patriotyczne. Natomiast nurt "prosowiecki" nie był wcale nurtem polskim, nie wywodził się stąd, był całkowicie obcy, całkowicie wrogi jakiejkolwiek formie Niepodległości Polski. Wspomniałem o tym zresztą w poprzedniej części. Stawianie znaku równości pomiędzy tymi dwoma nurtami - rodzimym i narzuconym przez Moskwę jest zupełnie niezrozumiałe i totalnie nieodpowiadające prawdzie. Komuniści w Polsce mieli zawsze poparcie oscylujące na granicy błędu statystycznego i gdyby nie Armia Czerwona, to jak powiedział Stalin: "w miesiąc wystrzelają was jak kuropatwy". Porównanie Gehlena jest więc w tym miejscu podobne do porównania Orła z... kuropatwą).


WOJSKO POLSKIE
II RZECZYPOSPOLITEJ




a. Droga narodowopolska

Po katastrofie roku 1939 można było odnieść wrażenie, potęgowane brakiem wszelkich przejawów życia narodowego, że naród polski utracił całą dotychczasową warstwę przywódczą. co z kolei zdawało się wskazywać, iż owa warstwa nie była głęboko zakorzeniona w swym narodzie. Jak jednak pokazał następny okres, wniosek taki był błędny. Warstwa przywódcza, która z pozoru zupełnie zanikła, nie mogła występować oficjalnie, toteż rozpoczęła bardzo żywą, tajną, podziemną, konspiracyjną działalność (po klęsce roku 1939, polska warstwa przywódcza częściowo uległa rozproszeniu i potrzebowała czasu, aby się znów skupić. Poza tym tak Niemcy jak i Rosjanie systematycznie mordowali tych przedstawicieli polskich elit, którzy pozostali w okupowanym kraju, celem okupantów bowiem, było stworzenie niewielkiego marionetkowego społeczeństwa niewolników, pozbawionego zupełnie elit przywódczych i przeznaczonego jedynie do pracy na rzecz zwycięzców - gównie Niemców. Część zaś narodu zostałaby eksterminowana, a najbardziej "wartościowe" dla Niemców jednostki zniemczone). Oczywiście, można z całą pewnością założyć, że stare i nowe spory personalne jak również merytoryczne w obrębie warstwy przywódczej odgrywają i będą odgrywać dużą rolę. W skutek konsekwentnego użycia systemu pseudonimów nie ma możliwości wyrobienia sobie ogólnego pojęcia o stanie owej warstwy przywódczej i przemianach w niej zachodzących , przez co ważne źródło wiedzy m.in. na temat sił wojskowych i wywiadowczych pozostaje dla nas zamknięte. Wszak również i w polskim ruchu oporu to czynnik ludzki decyduje o jego obliczu. Według nowego źródła, które uważamy na razie za wiarygodne tylko w pewnym stopniu, pod powierzchnią działa cały czas ta sama warstwa przywódcza, która wpędziła naród polski w wojnę 1939 r., podczas gdy na zewnątrz prezentowane są bardziej umiarkowane elementy.

Chodziłoby tu przede wszystkim o grupę pułkowników, czyli stare przywództwo sanacji (nie jest to do końca prawdą, ale Gehlen nie myli się całkowicie, gdyż co prawda w samym rządzie w Londynie dawni piłsudczycy stanowili dość znikomą cześć przedstawicieli [część zaś dawnych oficerów i żołnierzy o poglądach piłsudczykowskich, została umieszczona w obozie internowania na angielskiej wyspie Bute. Stało się tak głównie dzięki wpływom dwóch ludzi, którym ulegał premier Władysław Sikorski - prof. Stanisławowi Kotowi i Izydorowi Modelskiemu - pierwszy był zaprzysięgłym anty-piłsudczykiem, a drugi... w ten sposób leczył swoje kompleksy z czasów przedwojennych, gdy w maju 1926 r. nie potrafił się zdecydować za kim się opowiedzieć - Piłsudskim czy rządem Witosa. Sam bowiem jako żołnierz I Brygady Legionów, nie chciał występować przeciwko Komendantowi, ale z drugiej strony jako dowódca warszawskiej Cytadeli, musiał wypełniać rozkazy strony rządowej. Ostatecznie nie podjął żadnej decyzji, a na dodatek dał się zamknąć własnym żołnierzom w ubikacji. Piłsudski następnie pozbawił go dowództwa i odesłał w stan spoczynku za nieudolność. Nigdy nie zapomniał tej zniewagi i teraz mścił się na piłsudczykach już w Anglii, odsyłając ich na sławną Wyspę Węży]. Natomiast w dowództwie Związku Walki Zbrojnej i potem Armii Krajowej wpływy piłsudczykowskie były dość silne). 




Jakkolwiek by było, narodowopolska warstwa przywódcza przeżyła nieunikniony kryzys kadrowy i programowy, który miał duże znaczenie nie tylko dla niej samej, ale również dla całego narodu polskiego (rzeczywiście, większość oficerów, polityków żołnierzy jak i po prostu narodu - nie była psychicznie "gotowa by przegrać". Byliśmy przecież "Silni, Zwarci, Gotowi" a ta wojna miała wyglądać zupełnie inaczej, mieliśmy zwyciężyć - zająć Wrocław, Szczecin, Berlin i pogonić Hitlera gdzie pieprz rośnie - tak się jednak nie stało [głównie z powodu zdrady naszych zachodnich "sojuszników" Anglii i Francji oraz "ciosu w plecy" ze strony Związku Sowieckiego]. Nic więc dziwnego, że jak pisał Stanisław Cat-Mackiewicz, większość naszej elity polityczno-wojskowej, która ewakuowała się do Francji a potem do Anglii "funkcjonowała na proszkach od bólu głowy"). Kwestie te były początkowo niedostrzegalne i dopiero z czasem zaczęły wychodzić na światło dzienne. Początkowo można było odnieść wrażenie, że przed narodowopolską warstwą przywódczą, stojącą u boku Anglo-Amerykanów, otwierają się bardzo duże możliwości. Pod osłoną i z pomocą aliantów udało się - mimo wszystkich niemieckich prób przeciwdziałania - stworzyć sieć dobrze rozbudowanych pozycji z centralą w Londynie, obejmującą całą Europę. Jej przedstawiciele niezliczonymi i różnorodnymi drogami docierali do kraju. urabiali go, organizowali, aż wreszcie poprowadzili go do zbrojnego powstania przeciwko Niemcom. Tę konspiracyjną formę narodowopolskiej walki o własny naród można zaprezentować w sposób szczególny na przykładzie czterech zjawisk, a mianowicie:
  • polskiego wywiadu
  • systemu partyjnego
  • struktur rządowych i administracyjnych
  • oraz sił zbrojnych


aa. POLSKI WYWIAD

Podczas katastrofy struktur państwowych i wojskowych Polski wywiad ucierpiał stosunkowo najmniej. Zgodnie ze swą naturą już przed 1939 r. działał on w sposób tajny nie tylko poza granicami, ale również w samym kraju. Zasady konspiracji były nieobce jego organom. Stąd też były one w stanie bezpośrednio po katastrofie po prostu zejść do podziemia. Zagraniczne placówki wywiadu pozostały przynajmniej w początkowej fazie nienaruszone. Przed 1939 r. polski wywiad był skupiony pod względem organizacyjnym w Oddziale II polskiego sztabu generalnego (od 1928 r. był to Sztab Główny Wojska Polskiego), przy czym miał on szczególnie ścisłe powiązania z Oddziałem V, któremu podlegało przekazywanie informacji. Jak bardzo rozbudowany był ten wywiad i jak wielkie znaczenie miał zarówno w Polsce, jak i w całej Europie, i to od wielu lat, wynika jednoznacznie z akt II Oddziału, które zdobyliśmy podczas kampanii polskiej (rzeczywiście, była to jedna z największych wpadek polskiego wywiadu, gdy w ręce Niemców po zajęciu przez nich Warszawy, wpadły ściśle tajne archiwa, szyfry oraz agenci, pracujący dla polskiego wywiadu w Niemczech. Dzięki tym informacjom zdobyli gruntowną wiedzę na temat struktur i agentów polskiego wywiadu, który trzeba było organizować od nowa). Liczna, znakomicie wyszkolona i nadzwyczaj uzdolniona siatka agentów oplotła (i oplata nadal) całą Europę. Znamienne jest, że polski wywiad już przed rokiem 1939 był na służbie Anglików, a potem stał się poniekąd wywiadem angielskim zarówno na kontynencie europejskim, jak i w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie, a przez pewien czas także i w Rosji (polski wywiad nie był na służbie Anglików przed 1939 r. co prawda przekazano Brytyjczykom plany niemieckiej maszyny szyfrującej - Enigma, dzięki którym w Bletchey Park zorganizowano angielską centralę łączności, dzięki której udało się ocalić wiele konwojów morskich, oraz czytać niemieckie tajne szyfry co do ich działań na kontynencie - np. to właśnie dzięki odczytaniu przez Polaków Enigmy i podarowaniu tych szyfrów Anglikom, Winston Churchill wysłał do Stalina depeszę o pewnym niemieckim ataku na Związek Sowiecki, na kilka godzin, nim on nastąpił - 22 czerwca 1941 r. Stalin jednak do końca nie wierzył w informacje że Hitler może go zaatakować, a tych, którzy je głosili uważał albo za defetystów, albo za wrogów). 

Wartość, jaką dla Anglii mają wyniki pracy polskiego wywiadu, może być mierzona również i tym, że angielskie subwencje dla polskiego rządu emigracyjnego w Londynie są regulowane właśnie przy ich pomocy. Pracując dla Anglii, polski wywiad nigdy nie zapominał, że jest przede wszystkim polską służbą. Zapewniał on polskiemu ruchowi oporu nie tylko środki finansowe, lecz bez zastrzeżeń oddawał się do jego dyspozycji, uczestnicząc bardzo aktywnie we wszystkich jego przejawach. Okoliczności tej nie sposób przecenić. Po wyjeździe na emigrację najwyższych władz przez Rumunię, Węgry oraz Francję (gdzie zatrzymano się do czasu niemieckiej ofensywy na zachodzie) do Londynu ich najważniejszym zadaniem było nawiązanie łączności z krajem oraz przekazywanie informacji o sytuacji oraz rozgrywających się tam wydarzeniach, ponieważ od ich szybkiego i dokładnego rozpoznania zależała wszelka działalność polityczna. To priorytetowe zadanie zostało wykonane prawdopodobnie bardzo szybko. Zarówno szeroko rozgałęzione i dobrze zakonspirowane linie kurierskie, jak i coraz liczniejsze linie radiowe zabezpieczały szybkie i stosunkowo bezpieczne przekazywanie informacji. Chociaż przekazywanie informacji - jak już wspomnieliśmy - nie należy do wąsko rozumianego zakresu zadań polskiego wywiadu, to jednak jest nieodzownym elementem każdej skutecznej pracy wywiadowczej, toteż w syntetycznym ujęciu musi być odpowiednio uwzględniony.

Właściwym obszarem działań wywiadu jest zbieranie, analiza i opracowanie informacji o charakterze politycznym, wojskowym i gospodarczym. Umożliwia to rozpoznanie i zwalczanie całego potencjału wroga. Polski wywiad ma dodatkowo do wykonania zadania o charakterze propagandowym, rozkładowym i sabotażowym. Nie ma chyba takiego kraju i takiego państwa w Europie czy na Bliskim Wschodzie, w którym polski wywiad nie utrzymywałby mniej lub bardziej rozbudowanej siatki agentów. Najważniejszą jego centralą - oprócz Londynu - była aż do wybuchu powstania Warszawa. Stąd rozpracowywano nie tylko GG (Generalgouvernement - Generalne Gubernatorstwo, czyli część środkowych i południowych ziem polskich), ale również cały obszar wielkoniemiecki, łącznie z okupowanymi w danym czasie terenami rosyjskimi (należy tutaj też dodać, że to właśnie polski wywiad stworzył cały późniejszy... niemiecki ruch antyhitlerowski. To właśnie Polacy w ramach sławnej "Akcji N" rozpoczęli wydawanie w języku niemieckim broszur i ulotek, rozsyłanych następnie do żołnierzy niemieckich na froncie, informujących ich iż w Niemczech narodził się silny ruch antyhitlerowski, który ma ocalić Niemcy przed totalną katastrofą, do jakiej prowadzi naród szaleniec Hitler - tak mniej więcej to było przedstawiane i rozbudowywane ilością niemieckich ofiar tej wojny etc. etc. Na temat Akcji N pisałem już trochę w poprzednich postach w innych tematach - teraz jedynie przypominam. Dodatkowo należy dodać, że również Polacy stworzyli we Francji bardzo silny ruch oporu, o którym w dalszej części swego raportu będzie również wspominał Gelhen. Zaś francuski Resistance był godny pożałowania od samego początku, oni zajmowali się głównie plakatowaniem ulic, niczym więcej - to była prawdziwa dziecinada, którą dokładnie w całej pełni obrazuje angielski serial satyryczny "Allo, Allo"). 




W latach 1939-42 polski wywiad rozwinął również aktywną, zróżnicowaną i pełną sukcesów działalność na terenie sowiecko-rosyjskim (przypuszczalnie było to powiązane z pracą komitetów opiekuńczych oraz formowaniem armii Andersa) - (błąd! po 1938 r. i wymordowaniu ponad 111 000 Polaków na terenie Związku Sowieckiego w ramach tzw.: "Akcji polskiej", polski wywiad w ZSRS został w dużej mierze sparaliżowany i potem powoli odbudowywany dopiero po 1941 r. i agresji Niemiec na Sowiety). Znalezione sowieckie materiały pokazują, że NKWD rozpoznało to niebezpieczeństwo i było zdecydowane użyć wszelkich środków dla jego zażegnania. Z tego punktu widzenia ewakuacja armii Andersa staje się bardziej zrozumiała. Moskwa wolała zrezygnować z 70 000, a nawet więcej, żołnierzy niż pozwolić polskiemu wywiadowi na stworzenie z tych żołnierzy, reprezentujących narodowopolskie nastawienie, trudnej do zwalczenia, a zapewne nawet niemożliwej do wykorzenienia bazy. W każdym razie w walce NKWD z polskim wywiadem wygrała NKWD, co stwierdzamy m.in. na podstawie eliminacji polskich połączeń radiowych prowadzących z Londynu do Rosji (nie wiem dokładnie o co tutaj Gehlenowi chodzi?). Ciężkie ciosy zadane w latach 1942-43 polskiemu wywiadowi przez niemieckie służby policyjne i wojskowe, dzięki wglądowi w jego szeroko rozgałęzioną agenturę oraz w wyniku jej pracy, pozwoliły z całą ostrością dostrzec stopień zagrożenia, jaki on stwarzał. Dotychczasowe niemieckie działania kontrwywiadowcze świadczą o tym, że przy użyciu samych tylko środków wojskowych oraz policyjnych nie można wyeliminować polskiego wywiadu. Co prawda udało się zadać mu wiele ciosów, ale nie udało się go rozbić. Bez względu na to, gdzie i jak go ugodziliśmy, w krótkim czasie wracał do poprzedniej formy, ucząc się z porażek. Jego metody są coraz bardziej wyrafinowane, jego natura coraz bardziej zakonspirowana, a przez to coraz trudniejsza do ogarnięcia (to samo dotyczy elementów politycznych i wojskowych ruchu oporu). Konkretne wskazówki:
  • najważniejsze linie kurierskie zostały zniszczone poprzez liczne aresztowania, ale samej działalności kurierskiej nie udało się powstrzymać
  • najważniejsze stacje nadawcze zostały wykryte, a pomimo to ruch radiowy stale się nasilał
  • czołowi funkcjonariusze (wywiadu) zostali aresztowani, a wśród nich dwukrotnie jego dowódcy: wywiad jednak pracował dalej pod nowym kierownictwem
  • masowe aresztowanie agentów powodowały przejściowe zakłócenia, lecz nie przerwały pracy wywiadowczej; powstałe luki wchodzili wciąż nowi agenci
  • mimo jak najostrzejszych form przeciwdziałania polskiemu wywiadowi wciąż udaje się pozyskać cenny materiał polityczny i wojskowo-gospodarczy analizować go i przekazywać dalej.
W obliczu tych faktów narzuca się pytanie, jakim to siłom polski wywiad (a wraz z nim cały polski ruch oporu) zawdzięcza swoją żywotność. Ramy tej pracy nie pozwalają na udzielenie wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Jedno jest pewne: przewaga zewnętrznych środków nie może być traktowana jako wyjaśnienie, decyduje w tym wypadku raczej fakt, że Polak ma szczególny talent do działalności konspiracyjnej. Do istoty problemu przybliża nas uświadomienie sobie, że siłą polskiego wywiadu, jak zresztą i całego polskiego ruchu oporu, jest wrodzona skłonność całego narodu do rezystencji. Na tle tej gotowości do oporu wywiad zajmuje szczególną pozycję, ponieważ jednocześnie jest on emocją, a zarazem systemem nerwowym, poprzez które postrzegana jest rzeczywistość własna i rzeczywistość wroga. Efekty tej obserwacji przekazywane są do serca, które wydaje polecenia poszczególnym członkom organizmu. W związku z tym postawić można jedną jeszcze kwestię. Jeśli bowiem różne elementy polskiego oporu nie są zjawiskami jednostkowymi, oddzielnymi w stosunku do narodu pojętego jako całość, lecz jak najbardziej częściami większej całości, oznacza to, że wyplenienie pojedynczych elementów ruchu oporu nie złamie oporu całości. Jeszcze bardziej rozmija się z rzeczywistością ten, kto potraktuje członków ruchu oporu jako element aspołeczny. Konspiratorzy, walcząc, nierzadko nierzadko popełniają w obliczu znienawidzonego wroga czyny o charakterze aspołecznym, lecz nie stają się oni przez to istotami aspołecznymi.




Wprost przeciwnie. Dokonują oni tych czynów nie z powodu osobistej postawy aspołecznej, lecz dla ustanowienia nowego, własnego porządku społecznego. Z tego względu każda próba zwalczania ruchu oporu za pomocą metod, którymi zazwyczaj wykorzenia się postawy aspołeczne, jest skazana na niepowodzenie. O ile w przypadku aspołeczności poprzez eliminację aspołecznej jednostki usuwa się źródło aspołecznej postawy, o tyle po śmierci członka ruchu oporu w żadnym wypadku nie umiera jego idea. Ofiarność, męczeństwo budzi nowych bojowników. We wspólnocie siew krwi przynosi stukrotny plon. W nowszej historii Niemiec zjawisko to obserwowaliśmy na chwalebnym przykładzie korpusów wolności (Gehlenowi zapewne chodzi o Freikorpsy, które były formowane po zakończeniu I Wojny Światowej i brały udział np. w walkach z powstańcami wielkopolskimi - 1918-1919 i śląskimi - 1919-1921, oraz z komunistyczną piątą kolumną w samych Niemczech - 1919) oraz walki o Zagłębie Ruhry (opór Niemców z Zagłębie Rury, przeciwko okupacji tych terenów przez Francuzów i Belgów - styczeń-wrzesień 1923 r.). Jeżeli na terenach polskich dochodzi do podobnych wydarzeń, musimy choćby tylko dla poprawności naszych analiz, wartościować je w taki sam sposób. Bez tego nie da się nakreślić obrazu sił wywiadowczych i wojskowych polskiego ruchu oporu.


"WIEC PIJMY WINO, SZWOLEŻEROWIE
NIECH TROSKI ZGINĄ W ROZBITYM SZKLE.
GDY NAS NIE BĘDZIE, NIECH NIKT SIĘ NIE DOWIE,
CZY DOBRZE BYŁO NAM, CZY ŹLE" 




ACT 447 IS NOT APPLICABLE AND NEVER WILL APPLY TO POLAND

 

CDN.