Stron

środa, 30 października 2024

POLSKA NA WOJNIE! - Cz. III

CZYLI JAK TO SIĘ ZACZĘŁO?





Kolejna część wybranych przeze mnie fragmentów z książki Zbigniewa Parafianowicza: "Polska na wojnie. Nieznane fakty, kulisy rozmów. Wielkość i małość polskiej polityki".





INWAZJA 
Cz. III


Zbigniew Parafianowicz: Czy Kaczyński albo Duda zakładali, że Ukraina może upaść?

Minister X: Nie było takich rozważań. Jesteśmy na wojnie i nie zajmujemy się tym, czy wygramy, czy przegramy, tylko walczymy.

Zbigniew Parafianowicz: Kto podjął decyzję o otwarciu granic?

Minister X: Sama się podjęła. I nie pamiętam, żeby ta decyzja była przez kogokolwiek kwestionowana. Duda na parę dni przed wybuchem wojny rozmawiał z Justinem Trudeau i powiedział, że Polska granice otworzy. Obiecał to zresztą Zełenskiemu w Wiśle. Trudeau mówił, że dziękuje, bo to jest takie ważne dla nich. Drugiego czy trzeciego dnia wojny dostaliśmy informację, że jest problem, bo pociąg z czterystoma osobami utknął. Był siedem godzin sprawdzany przez ukraińskie służby. Ktoś poprosił, czy możemy to udrożnić. Zadzwoniliśmy do Ukraińców. I tak się zaczął wielki exodus. Dochodziło oczywiście do incydentów. Hindusi jacyś dostali po łbie, bo kobiety wywalali z kolejki. Nie miało to nic wspólnego z kwestiami rasowymi. Tylko jak ktoś drze japę i popycha kobiety, po prostu dostaje.

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Przez pierwsze tygodnie wojny każdy dzień zaczynaliśmy naradą koło ósmej rano, potem były kolejne. Po jakimś czasie była już tylko jedna narada. Po półtora miesiąca chyba przyszedł dzień, w którym nie mieliśmy żadnego gabinetu wojennego. 

Minister X: Struktura nart była zawsze taka: najpierw występowały służby i sucho przedstawiały, jaki jest stan gry na frontach. Wywiad miał dobre informacje. Wychodziłem mądrzejszy z tych spotkań. Służby zajmujące się bezpieczeństwem wewnętrznym relacjonowały, czy jest zagrożenie infiltracją. Ich informacje były uspokajające. Po nich dochodziło do generacji, która się chwaliła. Oni tak mają. Mundury, lampasy, te sprawy. Nie wierzyli, że Ukraina przetrwa. My studziliśmy te ponure emocje. Mnie irytuje osobiście taka ekspertyza generalska. Nauczyłem się tego, żeby w to nie wierzyć. Oni siadają i zaczyna się jazda. "Proszę państwa, przewaga tutaj jest jednak tak duża, że proszę. Tutaj nie ulegajmy też złudzeniom". No i co z tego. Była przewaga, nie ma przewagi. Ukraina stoi. Nie doceniali tego, że od pierwszego dnia nie było żadnej zdrady w wojsku ukraińskim. Nie było powtórki z Krymu. Stawili opór. Nie poszli w rozsypkę. (...)

Minister Y: Nie rozumiałem podejścia generalicji. Wiedziałem, że trzeba prowadzić wojnę do zwycięstwa. Trzeba tak zakładać, bo jak się nie wierzy w zwycięstwo i cały czas prowadzi wojnę, kwestionując, czy ma to sens, przegrywa się. I tak jesteśmy w luksusowej sytuacji. Żaden Polak nie musi walczyć. Walczą z za nas. My tylko mamy robić zaplecze. 





 AWARIA PREZYDENCKIEGO SAMOLOTU
 

Wojskowy: Siedziałem blisko szefa sztabu generalnego generała Rajmunda Andrzejczaka. Na początku był wyluzowany. Ale tylko na początku. Zapytałem go, czy jest źle. Potwierdził. Nie był w dobrym nastroju. Wiedziałem, że jesteśmy w dupie. Ktoś wyszedł z kokpitu od pilotów. Był zielony i przerażony. Nic nie powiedział. Prezydencki boeing 737-800 NG 25 marca o godzinie 12:50 wystartował z warszawskiego Okęcia. Lot do Rzeszowa miał potrwać czterdzieści pięć minut. Na lotnisku w Jasionce Andrzej Duda miał witać Joe Bidena, który składał pierwszą wizytę w Polsce. Duda dotarł jednak spóźniony. Maszyna po kilkudziesięciu kilometrach zawróciła. Pilot zgłosił awarię. 

Minister X: Gdy wyłączono sygnalizację zapiąć pasy, wstałem z fotela. Szedłem do toalety, kiedy poczułem silne przeciążenie. Tak, jakby pilot walczył z maszyną. Próbował ją za wszelką cenę poderwać do góry, żeby nie spadła. Nogi miałem strasznie ciężkie. W zasadzie nie mogłem iść. Na miejsce wracałem, trzymając się foteli. 

Minister Y: To było strasznie dziwne. Na początku nie wiedziałem, o co chodzi. Załoga zaczęła ponaglać pasażerów, żeby ponownie zajęli swoje miejsca. Zrobiło się nerwowo, zanim znów włączyła się sygnalizacja, aby zapiąć pasy. Najpierw trzęsło. Później czuć było silne przeciążenie. Nikt nie wiedział, o co chodzi. 

Minister X: Stewardesa pogoniła mnie z powrotem na miejsce. Wiedziałem, że coś niedobrego się dzieje. Usiadłem. Zapiąłem pasy. Czekaliśmy, co dalej.




Wojskowy: Jeszcze na początku tego dziwnego wydarzenia ktoś sobie żartował. Takie klasyczne heheszki, gdy samolotem mocno trzęsie. Jak w locie czarterem do Egiptu. Ktoś rzucił, że jak to minie, nagrodzimy pilota oklaskami. Żołnierze śmiali się, że zrzucamy paliwo, choć chyba go nie zrzucaliśmy. Możliwe, że padły wtedy słowa nawiązujące do Smoleńska. Coś na wzór czarnego humoru. Szybko jednak te heheszki się skończyły. Było jasne, że dzieje się coś bardzo złego. Nie widziałem prezydenta. (...)

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Trzęsło jak cholera. Wszyscy patrzyli na wojskowych. Ich reakcje były papierkiem lakmusowym tego, co się dzieje. Zdawało nam się, że oni wiedzą najlepiej. (...) Maszyna należy do Pierwszej Bazy Lotnictwa Transportowego, która zajmuje się wożeniem VIP-ów. Wojskowi wiedzieli najlepiej, jak się sprawy mają. Ich koszarowy humor szybko jednak ustąpił miejsca powadze. To mogło oznaczać tylko jedno, będziemy lądować awaryjnie. (...)

Minister X: Wysłałem sms-a do żony, że jest problem z maszyną. Pożegnałem się. Całym samolotem telepało. 

Wojskowy: Zapadła decyzja, że wracamy do Warszawy. Po walce pilota o kontrolę nad maszyną, boeing zaczął obniżać lot. (...) Maszyna miała priorytet w awaryjnym lądowaniu w Warszawie.




Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Zawróciliśmy nad Warką i krążyliśmy w okolicach Warszawy. Pilot musiał podjąć decyzję, gdzie będzie lądował awaryjnie. Zdecydował, że optymalne będzie Okęcie. Załoga argumentowała, że to najlepiej wyposażone lotnisko. Tam też jest baza, z której pochodziła maszyna. Było jednak jasne od początku, że chodzi o potencjalną pomoc dla pasażerów. Przede wszystkim pasażera numer 1 - gdyby okazało się, że grozi nam katastrofa.

Wojskowy: Pilot ustalał, jaka jest kondycja maszyny. Stabilizował ją. Przestało trząść. Wydawało się, że wyjdziemy z tego cali. Na pokładzie panowała jednak grobowa cisza. Nie było rzucania kurwami. Nie było paniki. Była cisza. Pustka.

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Każdy wiedział, że w przypadku lotów o statusie HEAD w Polsce nie ma tabu. 10 kwietnia 2010 spadł samolot z prezydentem. Skoro to się wydarzyło, dlaczego my mielibyśmy nie spaść. To rujnowało morale. Myślałem: "Jak to, powtórka z tego będzie? Przecież to niedorzeczne".

Minister X: Po wysłaniu wiadomości do rodziny po prostu się modliłem.

Wojskowy: To był najdłuższy lot w moim życiu. Nie chciałem dołączyć do grona kolejnych żołnierzy, którzy zginęli w katastrofach. Wolę na wojnie. Smoleńsk jest jednak pewną hańbą. Porażką państwa. Niezależnie od tego, czy jesteś w gronie zwolenników teorii o zamachu, czy tych, którzy są przekonani o zaniedbaniach rosyjskich i polskich. No nie może być tak, że drugi raz, po dwunastu latach, znów dochodzi do takiej kompromitacji. Po Smoleńsku transport VIP-ów przekazano LOT-owi. Niedawno znów wrócił do wojska. Wojsko zaczęło odzyskiwać autorytet w tej dziedzinie. Kupiono nowe maszyny za astronomiczne sumy. Po tupolewizmie w Londynie i próbie zapakowania do jednego samolotu dwóch, napisano nawet nową, zupełnie sensowną instrukcję HEAD. Katastrofa doprowadziłaby do utraty wiary w to, że państwo może takie rzeczy ogarniać.
Po Smoleńsku była zgoda co do tego, że to nie może się powtórzyć. (...)




Minister X: Lądowaliśmy w grobowej ciszy. Nikt nic nie mówił. To był zupełnie surrealistyczny obrazek. Gdy schodziliśmy do lądowania, nie było czuć już żadnych problemów technicznych. Samolot usiadł normalnie. Nic nadzwyczajnego się nie działo.

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Po lądowaniu, gdy emocje opadły, byłem na najzwyczajniej wściekły. Boeing miał być nowoczesny. To nie Tupolew czy Jak, w którym były popielniczki z PKS-u i koce na fotelach. Tamte maszyny były postrzegane jako stary złom. Boeing zmieniał wszystko. Nie śmierdziało w nim paliwem. Nie było głośno. Siedzenia się same nie składały. Był wygodny. Dlaczego się zepsuł? Dlaczego znów mieliśmy przed oczami kompromitację? 

Wojskowy: Na Okęciu vis-a-vis terminala pasażerskiego jest budynek z poczekalnią dla VIP-ów i dziennikarzy. W salonce dla dziennikarzy kiedyś był alkohol. Miałem ochotę po prostu się napić.




CDN.
 

poniedziałek, 28 października 2024

HISTORIA ŻYCIA WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. CXC

TWÓRCY EUROPEJSKICH CYWILIZACJI 
SŁOWIANIE I CELTOWIE





PIERWSZE EUROPEJSKIE CYWILIZACJE

SŁOWIANIE

(POD SKRZYDŁAMI ASYRII - UPADEK IZRAELA)

(ok. 738 r. p.n.e. - ok. 635 r. p.n.e.)

Cz. X







FILISTEA
PONOWNIE ODRODZENIE
(738 r. p.n.e. - ok. 635 r. p.n.e.)
Cz. X



DEWARIM
(738 r. p.n.e. - 586 r. p.n.e.)
Cz. XII



 Od chwili kiedy nubijski władca Pianchi podporządkował sobie Górny Egipt (ok. 737-736 p.n.e.) minęła kolejna dekada, a podział wpływów był jasno ustalony. Południe (czyli cały Górny Egipt wraz z Tebajdą) należał do Kuszytów. Na północy zaś najsilniejszym królestwem Delty było to władane przez Szepsesre Tefnachta z Sais (zwane również Królestwem Zachodnim). Obok niego w Leontopolis panował Usermare Juput II, a w Tanis Acheperre Szeszonk V, zaś od roku 735 p.n.e. jego syn i ostatni władca XXII Dynastii z Bubastis (pierwotnie będącej częścią słowiańskiego plemienia Medzwiedzi, przybyłych do Libii w czasach migracji Ludów Morza) Acheperre Osorkon IV. Byli też pomniejsi władcy w Hermopolis i Herakleopolis, ale byli oni uzależnieni od Pianchiego (gdyż potem ten zarzuci im zdradę i przejście na stronę Tefnachta). W Tebach wielką małżonką Amona-Re wciąż była Szepuseneb I, córka Osorkona III i siostra Takelota III (754-714 r. p.n.e.), ale Pianchi narzucił jej przyjęcie na jej następczynię jego córki, czarnoskórej Amenardis (ok. 736 p.n.e.). Wydaje się że władający w Napacie kuszycki władca, miał ogromne propagandowe (i nie tylko) możliwości ponownego zjednoczenia kraju pod swoimi rządami. Sam zresztą z pewnością uważał się za kogoś w rodzaju krzyżowca, który przywraca porządek ustanowiony przez Amona-Re, rejestruje dawne tradycje i wierność bogom, które to na Północy coraz bardziej stawały się iluzoryczna.  Zanim stała potrzeba religijnego odrodzenia, ponownego zjednoczenia kraju, a także powstrzymania rabunku królewskich grobów (plaga złodziejstwa nie była co prawda tak duża jak w czasach XXI Dynastii, aczkolwiek napady na królewskie groby i rabunek ich zawartości w dalszym ciągu się zdarzały). Pianchi miał więc za sobą wszelkie, zarówno propagandowe jak i moralne powody aby podjąć walkę o zjednoczenie Egiptu. Nie uczynił tego jednak pierwszy (zapewne z Napaty sprawy wyglądały nieco inaczej i nie śpieszyło mu się do konfrontacji zbrojnej z Deltą), dopiero wówczas, gdy rękawicę rzucił mu Tefnacht.




Ten jednak (po nieudanej próbie podboju Górnego Egiptu w roku 737 p.n.e.), ponownie sprzymierzył się z władcami Leontopolis i Tanis, przygotował wojsko i ruszył Nilem na południe, do Teb (ok. 727/726 r. p.n.e.) Herakleopolis poddało się Tefnachtowi, wkrótce potem dotarł też do Hermopolis które także skapitulowało i przyłączyło się do koalicji władców Delty. Wówczas dopiero Pianchi nakazał swoim wojskom stacjonującym w Tebajdzie przygotowanie się do obrony, a zostało to spisane na granitowej steli ustawionej następnie przez Pianchiego w Napacie (odkrytej w 1862 r.). Zapewne podobne kopie tej wyżej wymienionej ustawił Pianchi po zwycięstwie w Memfis i w Tebach, ale te akurat się nie zachowały. W każdym razie ze steli spod góry Gebel Barkal, znad ruin Napaty widniał taki oto zapis: "Dwudziesty pierwszy rok, pierwszy miesiąc pory wylewów, dzień pierwszy, za majestatu króla Górnego i Dolnego Egiptu Pianchi-meri-Amona, oby żył wiecznie. (...) Przyszli, aby powiedzieć Jego majestatowi: "Jest wódz Zachodu, książę wielki z Neczer Tefnacht w powiecie Harpuna (7 i 8 powiat dolno-egipski), w powiecie Byka Pustynnego (powiat Xois), w Harpi (?) (...) w Anu (tego też nie znam), w Domu Złota w Białym Murze (Memfis). Zajął on cały Zachód, od wybrzeży aż po Icz-taui (prawdopodobnie 21 powiat górno-gipski), idąc na południe z liczną armią. Obydwa Kraje łączą się za nim, wielmoże i włodarze są jak psy u jego stóp. Żadne majątki w powiatach południowych nie zamknęły przed nim swoich bram. (...) Wszystkie miasta zachodu otwierają bramy ze strachu przed nim. Zwrócił się ku powiatom wschodnim (i) ponownie stanęły dla niego otworem: Pałac Feniksa (?), Taudżoi (?), Pałac Króla (chyba 18 powiat górno-egipski), Pani Naczelnika Krowy (już się trochę pogubiłem, ale prawdopodobnie 22 powiat górno-egipski). Oto oblega miasto Dziecka Królewskiego (Herakleopolis - miasto gdzie z jajka miał narodzić się Wielki Re). (...) Wtedy Jego Królewska Mość (Pianchi) rozkazał namiestnikom i wodzom którzy byli w Egipcie, komendantowi Puarma, komendantowi Lamerskeny i wszystkim dowódcom (...) "Posuwajcie się naprzód w szyku bojowym, uderzajcie, otoczcie wroga, oblegajcie go! Weźcie do niewoli jego ludzi, zabierzcie mu bydło i statki na rzece! Nie pozwólcie rolnikom wychodzić na pola, nie dajcie oraczom orać (...) i walczcie z nieprzyjacielem każdego dnia. (...)" Następnie Pianchi poleca swoim żołnierzom aby przed bitwą weszli do rzeki i oczyścili się w niej wraz ze swoją bronią by uzyskać wsparcie Amona-Re, bez którego (jak dalej pisze): "dzielny jest bezsilny".




Bitwa stoczona w rejonie Teb zakończyła się zwycięstwem armii kuszyckiej, A Tefnacht wycofał się teraz na północ do Memfis. W Hermopolis wojska Pianchiego obległy lokalnego władcę który przeszedł na stronę koalicji Delty - Nimlota. Pianchi osobiście nie uczestniczył do tej pory w działaniach wojennych, ale po zwycięstwie w pobliżu Teb, przybył do tego miasta i długo celebrował święto Nowego Roku i święto Opet w Karnaku, w tym samym zaś czasie jego wojsko oblegało Hermopolis, które wkrótce potem zostało zdobyte. Wówczas Pefczauauibastet z Herakleopolis także się poddał (bez walki), jednocześnie wysyłając do Pianchiego wiernopoddańczy list, w którym m.in. pisał tak: "Bądź pozdrowiony, Horusie, królu zwycięski, byku, który powalasz byki. Ogarnęła mnie Dat i błądzę w ciemnościach. Oby mi był dany blask twego oblicza. (...) Będę twym sługą, wraz z mymi dobrami. Nenusset zapłaci podatek twemu rządowi. Tyś jest bez wątpienia Horachty, który stoi na czele Niezniszczalnych: tak jak on będziesz królem (...) królu Górnego i Dolnego Egiptu Pi(anch)y - obyś żył wiecznie!" Pefczauauibastet wysłał Pianchiemu bogate dary, nazywając się sługą jego majestatu a jego samego nazywając "królem Dórnego i Dolnego Egiptu", co akurat wówczas było nieprawdą, ale miło łechtało ego Pianchiego. Wcześniej Nimlot z Hermopolis ofiarował mu nawet swoją własną koronę, aby tylko pozwolił mu dalej pozostać u władzy. W każdym razie Pianchi ruszył teraz ze swą armią na Północ, wiedząc że Takelot umocnił się w Memfis. Dotarł do twierdzy Ra-henet (wzniesionej jeszcze przez Osorkona I) i strzegącej południowego wejścia do oazy Fajum i do jeziora Moeris - po czym ją zdobył dając obrońcom godzinę czasu na poddanie się. Twierdza (którą dowodził syn Tefnachta - Bakenranef) poddała się bez walki. Zgodnie z daną przez siebie obietnicą, nikomu z obrońców nie wydarzyła się krzywda, każdy mógł też udać się dokąd zechce i jedynie pozostawione w twierdzy kosztowności zasiliły skarbiec Pianchiego. Teraz ruszył nubijski władca do "Białego Muru", siedziby Boga Szu, "bramy Delty" - czyli Memfis, w którym znajdował się Tefnach ze swoim wojskiem. Ogłosił, że jeśli miasto także z kapituluje, nikomu z obrońców nic się nie stanie i będą mogli udać się dokąd zechcą, tak, jak ci, którzy bronili Ra-henet. Twierdził bowiem że nie pragnie rozlewu krwi wśród wyznawców Amona-Re. Tefnacht miał w Mempfs 8 000 żołnierzy, twierdził też że mury miasta są nie do zdobycia, a atak od strony Nilu nie jest możliwy, gdyż "tam się nie da walczyć". Namawiał więc żołnierzy aby wytrwali w obronie, sam jednak zadeklarował że musi udać się na Północ, aby sformować nową koalicję władców Delty i przyjść miastu z odsieczą, z nową silną armią i tak też uczynił. 




Miasto rzeczywiście było dobrze umocnione, od strony południowej i zachodniej, naqtomiast umocnienia od strony Nilu czyli od wschodu były bardzo słabe (zapewne nie spodziewano się ataku z tej strony, gdyż Nil wówczas wylał, a woda podeszła pod mury miasta, dlatego też Tefnacht uznał, że w tych warunkach "nie nie da się walczyć"). Nie doceniono jednak żołnierzy Pianchiego, a raczej ich religijnego podniecenia. Żołnierze, którym nubijski władca wmawiał że są "zbrojną ręką Amona", karzącą jego nieprzyjaciół, wdarli się na mury od strony Nilu, weszli następnie do domów przyległych do muru, a potem ulicami przecierali się ku centrum miasta i Świątyni Ptaha. W krótkim czasie (bodajże w ciągu jednego dnia) miasto zostało zdobyte, wielu obrońców poległo lub zostali wzięci do niewoli. Pianchi w zdobytym Memfis, "Wadze Obydwu Krajów" (była to nazwa głównie literacka, a odnosiła się ona do położenia miasta na granicy pomiędzy Górnym a Dolnym Egiptem) pierwsze co uczynił to oczyścił Świątynię Ptaha kadzidłem i natronem, a następnie złożył ofiarę ku czci Ptaha-Sokara - patrona miasta. Zapowiedział też odnowę religijną, a tym samym swoje szczęśliwe i błogosławione rządy. Przeprowadził tam też Pianchi ceremonię puryfikacji i swojej koronacji na króla Dolnego Egiptu w Heliopolis. Gdy wiadomość o tym dotarła do książąt i wodzów Północny, ci w ogromnej większości postanowili ukorzyć się przed zwycięskim Nubijczykiem. Usermare Juput II z Leontopolis złożył mu pokłon, podobnie uczynił wódz plemienia Medzwiedzi (chodzi tutaj o wodza zakonu wojskowego z zachodnich rejonów delty, niezależnego bezpośrednio od władców czy to Sais, Tanis czy Leontopolis) Makanosz, a także książę Padiese i wielu innych wielmożów Północy. Wszyscy oferowali Pianchiemu bogate dary, które on następnie dzielił w taki sposób, że mniejszą część przeznaczał do własnego skarbca, a całą resztę dzielił pomiędzy świątynie Amona, Ptaha czy hermopolitańskiej Ósemki bogów. W Heliopolis na Wzgórzu Piasku złożył Pianchi ofiarę z białego byka, kadzidła, mirry, mleka i wonności. Objeżdżał teraz miasta Delty, witany wszędzie jako wybawiciel i wyzwoliciel (tylko pytanie od czego? Ale należy pamiętać że takie określenie powodowało, że władca przychylniejszym okiem spoglądał na swych nowych poddanych). Pierwszy raz w historii czarnoskóry faraon zdobył sobie przychylność Egipcjan, którzy raczej murzyńskich wojowników, a także mieszkańców kraju Kusz - z którego się wywodził - traktowali najczęściej z pogardą.




Myjąc twarz w rzece Nun nieopodal Heliopolis (który dla Egipcjan miał być pozostałością praoceanu, z którego wyłonić miał się bóg stwórca - Re, w końcu przytoczone wyżej jego narodziny z jajka złożonego przez gęś, są tylko jedną z prawdopodobnych form jego narodzin, a było ich kilka, różne miasta bowiem obchodziły swoje własne święta związane z tym wydarzeniem), oczyszczając się kadzidłem i myjąc ręce wodą, a także przyjmując kwiaty ze Świątyni Benben (w której to miał ukazać się bóg Atum jeszcze przed powstaniem czasu), oraz oczywiście składając przekazane temu ofiary, Pianchi dokonał uroczystej koronacji swojej osoby na króla Delty (726 r. p.n.e.). Dwadzieścia jeden lat od wstąpienia na tron w Napacie, stał się teraz panem nie tylko kraju Kusz, nie tylko Górnego ale również i Dolnego Egiptu. Hołd oddali mu Osorkon IV, Juput II i książę Padiese z Athribis, otwierając przed nim swoje skarbce i stajnie, obsypując go kosztownościami, wspaniałymi końmi, tkaninami i wielu innymi dobrami. A co z Tefnachtem? Ten uciekł na bagna Delty, gdzie się schronił z zamiarem dalszego prowadzenia walki, chociaż zdawał sobie sprawę że potrzebuje czasu aby zebrać wojsko. Wysłał więc stamtąd do Pianchiego wiernopoddańczy list, w którym znalazły się chociażby takie zdania: "Czy sercu Twej Królewskiej Mości nie wystarczy to, co już mi uczyniłeś? Bez wątpienia jestem nędznikiem (...) Możesz mi potroić karę, ale oszczędź ziarno, zbierzesz je w swoim czasie. Nie wyrywaj drzewa z korzeniami. Na twe ka, lęk przed tobą jest w moim brzuchu, obawa przed tobą jest w moich kościach. Od chwili gdy usłyszałeś moje imię, nie zasiadłem w domu piwa, nie słuchałem gry na harfie, a jadłem tylko chleb głodowy i piłem wodę spragnionych. Ból jest w mych kościach: mam obnażoną głowę, a moje odzienie jest w strzępach, i tak będzie póki mi Neith nie przebaczy. Zmusiłeś mnie do długiego biegu, ścigając mnie: czy któregoś dnia zaznam spokoju? Zmyj winę ze sługi swego. Niech me dobra powędrują do twego skarbca". Tefnacht wiedział że w tym momencie nie ma szans na dalszą walkę i postanowił się ukorzyć, aby przynajmniej odzyskać swoje królestwo w Sais. Pianchi wysłał do niego kapłana-lektora Peteamonnebnesuttauri i generała Puarma, przed którymi Tefnacht złożył przysięgę, że nie uczyni niczego, co nie spodoba się Pianchiemu i zawsze będzie wykonywał jego polecenia. Wówczas Pianchi przebaczył mu i pozwolił ponownie wrócić do Sais. Zatwierdził też wszystkich wyżej wymienionych władców z którymi walczył ponownie na swych stolicach, tym razem jednak w roli jego sług i wykonawców woli. Obładowany teraz skarbami Egiptu i wonnościami Arabii, powrócił Pianchi do Napaty, gdzie znacznie rozbudował i upiększył tamtejszą świątynię Amona-Re.

Dlaczego jednak Pianchi nie usunął tych wszystkich dzielnicowych książąt i samemu nie koronował się na władcę zjednoczonego Egiptu? Odpowiedź na to pytanie znajduje się najprawdopodobniej na steli Pianchiego, znalezionej w ruinach Świątyni Amona pod górą Gebel Barkal. Pisze on w niej iż: "Amon z Napaty dał mi władzę nad wszystkimi krajami. Ten, komu powiem "bądź królem" - staje się nim, A komu powiem "nie będziesz koronowany" - nie jest koronowany". Innymi słowy, zamiast samemu władać tak naprawdę obcym krajem (chociaż zarówno pod względem religijnym jak i językowym czarnoskórzy Nubijczycy nie różnili się wiele od znacznie bielszych od nich Egipcjan), wolał stosować politykę "dziel i rządź". Sam utrzymał kontrolę nad całym krajem (jego wojska stacjonowały w Tebajdzie i kontrolował zyski z pustyni zachodniej), a pozostawiając lokalnych władców na ich stolicach, mógł ich wykorzystywać przeciwko sobie samym, zawsze pozostając głównym arbitrem i jedynym sędzią, do którego mogli się zwrócić z prośbą o wsparcie. Wydaje się że to wówczas mu wystarczyło, choć propagandowo wciąż podkreślał że jest jedynym władcą, że to on zjednoczył Oba Kraje i "uspokoił" Oba Kraje. W swej tytulaturze nawiązał teraz do postaci którą najbardziej cenił (gdyż to właśnie za jego rządów wzniesiono w Napacie pierwszą wielką świątynię Amona-Re), czyli Totmesa III. Zmienił też swój dotychczasowy prenomen, który brzmiał - Seneferre, na taki sam, jak Totmesa III - Mencheperre i Ramzesa II - Usermare. Od tej pory przez kilka lat panował spokój (nie licząc drobnego buntu, jaki wybuchu w mieście Mesed nieopodal Athribis - ok. 725 r p.n.e. ale wojska Pianchiego stacjonujące w Egipcie szybko się z nim rozprawiły, mordując prawie wszystkich mieszkańców, a miasto oddając księciu Padiese z Athribis). Ale pomysł na uniezależnienie się od murzyńskiego króla wcale nie uleciał z głowy Tefnachta. A wręcz przeciwnie w ciągu kilku kolejnych lat zdobył on władzę nie tylko w Sais, ale również w całej zachodniej Delcie, a także opanował miasto Memfis (Osorkon IV zaś - oczywiście za zgodą Pianchiego - wprowadził nawet swoje wojska do Teb królewskich). Gdy zaś w roku 720 p.n.e. w Leontopolis zmarł Juput II, Tefnacht włączył jego ziemie do swojego królestwa, a tym samym czując się wystarczająco silny, koronował się na króla (720/719 r. p.n.e.) bez pozwolenia Pianchiego, tym samym ponownie rzucając mu wyzwanie.




CDN.

sobota, 26 października 2024

ZJEDNOCZENIE PRUS I INFLANT Z POLSKĄ - Cz. VI

POCZĄWSZY OD PIERWSZEGO SPORU POLSKO-KRZYŻACKIEGO (1309-1310), AŻ PO WŁĄCZENIE INFLANT DO RZECZPOSPOLITEJ (1558-1561)





KONRAD I MAZOWIECKI
Cz. VI





 Tak więc Bazyli - ubogi wieśniak z temu Macedonia - po przybyciu do Konstantynopola (początek lat 50-tych IX wieku) i krótkim okresie przebywania (a także nocowania) w kościele św. Diomedesa, został zauważony przez majętną damę z Peloponezu o imieniu Danelis. Ona już zadbała zarówno o jego wykształcenie, jak i późniejszą karierę w administracji cesarskiej Michała III wówczas zaledwie nastoletniego chłopaka który pozostawał pod całkowitą kontrolą swej ambitnej matki Teodory (o ludziach którzy także pomagali jej w regencji pisałem w poprzedniej części). To właśnie jej znajomościom zawdzięczał Bazyli to, iż przygarnął go do siebie niejaki Teofilitzes - kierownik cesarskiej administracji, dając mu zatrudnienie, a tym samym stały dochód. Bazyli (jak pisałem już w poprzedniej części) odznaczał się przede wszystkim posturą i siłą fizyczną, ale nie był głupi i wiedział, że te walory mogą mu bardzo dopomóc w kolejnych awansach. Według Genezjusza (opisującego panowanie m.in. panowanie Michała III, oraz objęcie władzy przez Bazylego i początek dynastii Macedońskiej) młody Michał miał dostrzec Bazylego (wówczas już mężczyznę w wieku ok. 40 lat), podczas zawodów zapaśniczych zorganizowanych w pałacu w których również uczestniczył Bazyli. Jego siła - i to, iż pokonał wszystkich swoich przeciwników - zrobiła wrażenie na młodym władcy i tak też zaczęła się ich przyjaźń (jednak inni autorzy twierdzą, że pierwsze spotkanie miało miejsce wtedy, gdy Bazyli zdołał poskromić jednego z nieujeżdżonych cesarskich koni). Cesarz mianował go wówczas jednym ze swoich szambelanów. Od tej pory Brazyli uczestniczył w uwielbianych przez Michała polowaniach, a także organizował dla niego wyścigi rydwanów (cesarz pył wielkim miłośnikiem tego sportu, kazał nawet wybudować nową, luksusową stajnię dla koni wyścigowych w Konstantynopolu).

Nim jednak to nastąpiło, w roku 853 logoteta (minister finansów) Teoktistos (nieoficjalnie zapewne również kochanek cesarzowej regentki Teodory) postanowił zorganizować kolejną wielką wyprawę wojenną. Ta z roku 843 zakończyła się bowiem połowicznym sukcesem. Co prawda udało się odzyskać wówczas Kretę z rąk Arabów, ale bardzo szybko ponownie ją utracono (już w roku następnym). Ta wyprawa była jeszcze bardziej ambitna niż poprzednia, a mianowicie skierowana została... na podbój Egiptu. Kalifatem od roku 847 władał wówczas Dżafar, syn kalifa al-Mutasima (i wnuk Haruna ar-Raszida), który przyjął imię al-Mutawakkil ala Allah (co znaczy: "Ten który powierza się Bogu"). W chwili objęcia władzy miał jakieś on 25 lat, krótko przyciętą czarną brodę i kruczo-czarne włosy z charakterystyczną czołową łysiną. Był też miłośnikiem wina (z biegiem lat upijał się nawet do nieprzytomności) i kobiet (jego haremu ponoć nikt nie był w stanie zliczyć, mówi się że miał ok. 4 000 konkubin). Uwielbiam róże, a jego ogrody były przepełnione tymi kwiatami (które również służba rozrzucała po pałacowych korytarzach, gdy tylko przechadzał się po nich), a nawet eksperymentował nad zmianą ich barwy. Znacznie rozbudował także swoją stolicę w Samarze. Był też władcą politycznie aktywnym, marzył o odrodzeniu sunny, o staniu się prawdziwym wodzem wiernych i z tego też powodu wychwalał pierwszych Ommajadów (których następnie jego przodkowie bandycko wymordowali w roku 750, kładąc podwalinę pod nową dynastię - Abbasydów). Nienawidził natomiast szyitów, a w roku 851 (235 ery muzułmańskiej) polecił nawet zniszczyć mauzoleum syna Alego, al-Husajna w Karbali. W ogóle Alidów prześladował sposób niezwykle konsekwentny i to zarówno w Medynie, w Iraku jak i w Egipcie. Wznowił też prześladowania chrześcijan i Żydów w całym Kalifacie. Do już istniejącego prawa zakazującego wznoszenia nowych kościołów i synagog, teraz doszło również prawo zakazujące remontowania już istniejących świątyń chrześcijańskich i żydowskich, a jeśli prawo to zostałoby złamane, wówczas taki przybytek miał być zamieniony w meczet. Polecił też aby chrześcijanie nosili pasy i turbany (choć nie wszyscy chrześcijanie w Kalifacie nosili turbany) w kolorze żółtym, a także żeby naszywali specjalne łaty na swoje ubranie, tak, aby można ich było odróżnić od muzułmanów i aby ich kobiety również nosiły żółte stroje wychodząc na miasto (850 r.).




Wyprawa bizantyjska na Egipt z roku 853 nie miała jednak zdobyć tej prowincji (gdyż na to Bizantyjczycy byli za słabi). Chodziło o zlikwidowanie punktu wsparcia udzielanego Krecie, a takim była egipska twierdza Damietta, która w tym właśnie czasie została zdobyta i spalona. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów bizantyjska flota zapuściła się tak daleko na południe, odnosząc tak naprawdę spory sukces, jakim było zniszczenie Damietty (to wydarzenie jednak będzie impulsem dla arabskich Egipcjan, aby nie tylko szybko odbudować tę twierdzę, ale również stworzyć silną lokalną flotę, którą Egipt będzie się szczycił już w wieku X). Wyprawa egipska była więc tak naprawdę demonstracją polityczną i choć udaną, to jednak krótkotrwałą. Jednak Kalif al-Mutawakkil nie interweniował zbrojnie i nie najechał terenów bizantyjskich w Anatolii, wybierając mimo wszystko pokojową koegzystencję obu imperiów. A tymczasem młody cesarz Michał znalazł sobie kochankę, a była nią dziewczyna o imieniu Eudoksja Ingerina, w której się zadużył bez pamięci (ok. 855 r.). Niestety jednak pomimo iż skończył lat 15, jego ambitna matka Teodora (której pomagała w rządach jej córka Tekla), oraz logoteta Teoktistos wciąż traktowali go jak dziecko i zabraniali wielu rzeczy (w tym właśnie kontaktów z Ingeriną). Nie wiadomo też, co takiego nie spodobało im się w młodej sympatii Michała, tym bardziej że jej matka wywodziła się że szlachetnej greckiej rodziny, mającej nawet pewne powiązania z dworem cesarskim. Być może problemem było pochodzenie ojca, który był Waregiem (czyli szwedzkim wikingiem z Rusi), a tym samym uważany był za barbarzyńcę. Matka kategorycznie zabroniła Michałowi spotykać się z Ingeriną. Zamknęła go nawet w jego komnatach na klucz i zorganizowała dla niego pokaz panien, który miał wybrać jego przyszłą małżonkę. Ten konkurs wygrała A jakże by inaczej wybranka cesarzowej matki - Eudoksja Dekapolita, którą Michał musiał poślubić jeszcze w tym samym 855 r. W tym czasie Brazyli był już jednym z jego szambelanów, i człowiekiem któremu najczęściej się zwierzał (niektórzy autorzy średniowieczni sugerują nawet, że ich przyjaźń miała podtekst seksualny, choć nie ma na to żadnych dowodów - bo... oczywiście takich dowodów nie mogłoby być, nawet gdyby istniały). Bazyli bowiem sypiał nawet w komnacie cesarza Michała -  oficjalnie jako strażnik cesarskiego majestatu.

Michał był bardzo zły na matkę i niezadowolony z faktu, że został zmuszony do poślubienia kobiety, której nie chciał, nie kochał i nie pożądał. Wsparcie znalazł głównie w osobie Bazylego, który notabene nawiązał romans z jego starszą siostrą - Teklą (co ciekawe cesarz o tym nie wiedział). Niechęć do matki i jej regencji, wybiła z pełną siłą w roku 856, gdy Michał dogadał się ze swym wujem - Bardasem, który już od dłuższego czasu był odsunięty od władzy przez wszechwładnego Teoktistosa. Uknuto więc spisek, który miał na celu zamordowanie logotety, odsunięcie Teodory od regencji i przejęcie pełnej władzy przez Michała, u którego boku będzie znajdował się Bardas jako wszechwładny minister. Tak też się stało, Teoktistos został zamordowany w Pałacu Cesarskim w obecności samego Michała, gdy z jakąś sprawą zwracał się do cesarza. Zabójcy następnie odcieli mu głowę i podrzucili pod drzwi komnaty Teodory. Ta, nie mając w nikim oparcia, musiała zrzec się regencji, a wówczas Senat ogłosił Michała pełnoprawnym władcą. Bardas został obsypany najróżniejszymi tytułami i przywilejami i zajął miejsce u boku cesarza. Tekla - starsza siostra Michała, która pomagała matce w kontrolowaniu brata, została przezeń skazana na zamknięcie w klasztorze do końca życia. Michał pozwolił jednak Teodorze pozostać na dworze w Konstantynopolu, co wkrótce potem okazało się wielkim błędem, gdyż matka nie zamierzała tak łatwo rezygnować z pełni władzy i wkrótce obmyśliła intrygę, mającą na celu powrót do rządów regencyjnych. 16-letni Michał, czując się teraz w pełni panem swego losu i całego Cesarstwa, nie tylko sprowadził na dwór Eudoksję Ingerinę, ale prowokacyjnie przebywał w jej towarzystwie, a nawet pozwalał jej odwiedzać się w swojej komnacie (takiego pozwolenia nie dostała natomiast jego oficjalna małżonka - Eudoksja Dekapolita). Pił też coraz więcej wina i coraz częściej się upijał (mieli więc wspólne hobby z kalifem al-Mutawakkil'em 🤭). Późniejsi historycy nazwali go po prostu "opojem", uznając że był on słabym i miernym władcą. Nie jest to do końca właściwa diagnoza jak mi się wydaje. Michał III rzeczywiście nie był wybitnym władcą, ale należy też pamiętać że był odważnym młodzieńcem, a za jego rządów miały miejsce dosyć korzystne dla ludu reformy. Chociaż rzeczywiście w sytuacjach wybitnie konfliktowych Michał całkowicie tracił rozeznanie, nie potrafił podjąć decyzji i opierał się na zdaniu innych, bliskich mu osób. Teodora doskonale wiedziała o słabościach syna. Wiedziała o jego zamiłowaniu do wina i postanowiła to wykorzystać, aby ostatecznie rozprawić się ze swym bratem - Bardasem, który był głównym sprawcą mordu na jej ukochanym Teoktistosie. Uknuła więc spisek, który polegał na opiciu Michała i w tym samym czasie zamordowaniu Bardasa. Spisek się jednak nie udał, bowiem przekupieni przez nią zabójcy (wprowadzeni do Pałacu Cesarskiego przez jej człowieka) zostali odkryci, gdy za pasem ujrzano ich sztylety. Wzięci na tortury, wydali Teodorę jako sprawczynię zamachu (858 r.)




Tym razem Michał nie miał już litości dla matki i kazał ją zamknąć w klasztorze, którego nie mogła opuścić do końca swoich dni, a Bardas stał się realnie wszechwładnym kierownikiem państwa (wkrótce potem przyjął tytuł cezara). Jego rządy były bardzo dobre dla państwa, lepsze nawet niż rządy Teoktistosa. To właśnie Bardas był autorem wszystkich (no przepraszam, jeszcze patriarcha Focjusz) kluczowych reform, jakie pojawiły się w czasach rządów Michała III. Cesarz w zasadzie był w tych kwestiach całkowicie bierny i zdany na opinię swego wuja. Jednak nieudany zamach Teodory na Bardasa, stał się również kolejnym powodem wywyższenia Bazylego, który tym razem awansował na wielkiego szambelana (po usunięciu i egzekucji Damiana, poprzedniego wielkiego szambelana, który umożliwił Teodorze podjęcie owej próby zamachu. Notabene Damian był eunuchem, a stanowisko wielkiego szambelana piastowali właśnie eunuchowie. Były to środki bezpieczeństwa, podjęte po to, aby żadnemu z nich nie przyszło do głowy usunięcie cesarza i samodzielne wstąpienie na tron. Bo nawet gdyby do tego doszło, to taki ktoś nie mógłby założyć swojej dynastii. Wydaje się więc że Bazyli był {prawdopodobnie} pierwszym nie eunuchem na tym stanowisku i... zakończyło się to jego wyniesieniem na tron). Zmiany które nastąpiły zaraz po nieudanym zamachu Teodory w roku 858, dotyczyły również Kościoła. Cesarzowi Michałowi i Bardasowi nie po drodze było teraz z wniesionym przez stronnictwo zelotów z klasztoru Studios (choć potem z nimi skonfliktowanym) patriarchą Ignacym (synem cesarza Michała I Rangabeusza, który po upadku ojca w roku 813 został wykastrowany i zmuszony zostać mnichem). Po 11 latach pełnienia patriarchatu Ignacy został usunięty, a w jego miejsce 25 grudnia 858 r. Michał III powołał Focjusza. Był on bodajże najinteligentniejszym i najbardziej uczonym spośród wszystkich patriarchów jacy zasiadali w Konstantynopolu.




Podobnie jak papież Sylwester II - którego pontyfikat przypadał na lata 999-1003 - był bodajże najlepszym spośród papieży rzymskich, oczywiście poza Janem Pawłem II 😊. Co się tyczy tego papieża, to istnieje o nim ciekawa teoria, a mianowicie taka, że wraz z cesarzem rzymskim Ottonem III - tym, który w 1000 roku odbył zjazd w Gnieźnie wraz z Bolesławem I Chrobrym, na którym uznał Bolesława za równego sobie, wkładając mu na skroń swoją cesarską koronę - byli oni... fałszerzami czasu. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, istnieje coś takiego jak teoria czasu fantomowego, która ma polegać na dodaniu do historii jakichś... 300 lat. Innymi słowy, cesarz Otton III - który marzył o uniwersalnym Cesarstwie Rzymskim odrodzonym jako Cesarstwo Chrystusowe, pragnął zadeklarować powstanie tego tworu właśnie w roku 1000 {i tak też się poniekąd stało w Gnieźnie}, czyli w roku milenijnym, będącym początkiem nowego tysiąclecia. Problem polegał jednak na tym że on... nie żył w X wieku, tylko w wieku VII. Aby więc przeskoczyć do nowego Millenium i ogłosić powstanie uniwersalnego Cesarstwa Chrystusowego, Otton III {wraz z papieżem Sylwestrem II - uczonym znającym się na astronomii, medycynie i wielu innych dziedzinach nauki}, postanowił po prostu zmienić kalendarz. Okazuje się że z roku 614 przeskoczono automatycznie do roku 911, tak aby uprawomocnić powstanie odrodzonego Cesarstwa w roku 1000. Ktoś powie - niemożliwe i nikt by się nie połapał? Otóż dla zwolenników teorii czasu fantomowego nie jest to niemożliwe, tym bardziej że zmiany kalendarzy następowały w historii już wielokrotnie, przeskakując o kilkanaście dni czy kilka tygodni do przodu, tak było w roku 1582 w Rzeczpospolitej, we Francji i w Hiszpanii, oraz w roku 1752 w Wielkiej Brytanii. Specjalistą w tej dziedzinie miał być właśnie papież Sylwester II, który miał tak skutecznie zakręcić kalendarzem, że wyszło na to, iż realnie świat przeniósł się o 300 lat do przodu w ciągu kilku, może kilkunastu dni. Rzeczywiście papież Sylwester II był ponoć geniuszem. Według różnych teorii milenijnych miał w podziemiach Watykanu zamknąć odrodzonego szatana pod postacią smoka. Ale czy poradziłby sobie z kalendarzem, zmieniając go o... 300 lat? Dla zwolenników teorii czasu fantomowego jest to fakt, a nie przypuszczenie. Jeśli więc byłaby to prawda, to obecnie nie żyjemy w roku 2024 tylko w 1721. 

Jako dowód zwolennicy tej teorii podają że budynki (a szczególnie zamki) między VII a X wiekiem praktycznie się nie zmieniły i są takie same, ale już późniejsze budynki są zupełnie inne. Według nich całe te 300 lat zostało po prostu... wymyślone przez Sylwestra II i Ottona III aby zapchać ową dziurę czasową dla przyszłych pokoleń. Nie było więc Karola Wielkiego i całego odrodzenia karolińskiego, nie było państwa Wielkomorawskiego, wypraw Wikingów i tak dalej. Wszystko po prostu zostało tak skutecznie dopisane i narzucone do narracji, że uznaje się za fakt autentyczny (jeśli w ogóle istnieje fakt nieautentyczny 🥴). Wszystko ładnie pięknie, tylko teoria czasu fantomowego jest kompletną bzdurą i została już wielokrotnie obalona, a mimo to jej zwolennicy nadal w nią wierzą (tak jak w płaską Ziemię wierzył pewien milioner-konstruktor, który zbudował rakietę aby udowodnić że Ziemia jest płaska. Wzbił się w powietrze, ale coś poszło nie tak i runął o ziemię, kończąc tym samym swoją ziemską wędrówkę i... niczego nie udowadniając). Warto też dodać że rok 999 był rokiem niesamowitej milenijnej ekstazy. Wszyscy w chrześcijańskiej Europie obawiali się nowego Millenium i ponownego przyjścia Chrystusa oraz Sądu Bożego, dlatego też bogacze rozdawali swój majątek, wypuszczano więźniów z lochów, książęta i władcy okazywali swoją dobroć i wspaniałomyślność na wszelkie możliwe sposoby, natomiast skazańcy na siłę pchali się do więzień, aby tylko uzyskać zbawienie i nowe życie w Niebie. Ale gdy nastał rok 1000 i nic się nie stało, wszystko wróciło do normalności, czyli naszej nienormalności (zawiści, zbrodni, kłamstw, spisków, nieszczerości itd. - czyli tego, co jest częścią naszego jestestwa tutaj na Ziemi).




Cesarstwo Bizantyjskie wkraczało teraz w nowy okres, którego kwintesencją staną się rządy Dynastii Macedońskiej założonej właśnie przez Bazylego.


CDN.

czwartek, 24 października 2024

MOGLIŚMY TO WYGRAĆ! - Cz. VII

CZYLI, CZY RZECZYWIŚCIE WOJNA ROKU 
1939 BYŁA Z GÓRY SKAZANA NA KLĘSKĘ?





SOWIECI NIE WCHODZĄ 
(TYMOTEUSZ PAWŁOWSKI)



DLACZEGO DOSZŁO DO WOJNY? 
Cz. III





 Hitler wybrał drogę konfrontacji, czy też - jak rozumowano w Berlinie - zabezpieczenia sobie tyłów. W niespełna miesiąc po konferencji monachijskiej, 24 października 1938 roku, Joachim von Ribbentrop - nowy minister spraw zagranicznych Rzeszy - przedstawił ambasadorowi Polski w Berlinie Józefowi Lipskiemu propozycję "uporządkowania istniejących między obydwoma krajami punktów spornych". Chodziło przede wszystkim o przystąpienie Polski do paktu antykominternowskiego. Był to dziwny sojusz podpisany przez Niemcy i Japonię 25 listopada 1936 roku w Tokio, do którego 6 listopada 1937 roku dołączyły Włochy. Sojusz był dziwny dlatego, że choć nominalnie wymierzony przeciwko Kominternowi - a więc w Związku Sowieckiego - faktycznie grupował państwa wrogie Wielkiej Brytanii i Francji. Oprócz zerwania z Francją Warszawa miała wykonać gesty dobrej woli wobec Berlina - przedłużyć polsko-niemiecką deklarację o niestosowaniu przemocy na 25 lat, wyrazić zgodę na przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy, oraz na przeprowadzenie eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej przez polskie Pomorze do Prus Wschodnich.

Czy Polska mogła zaakceptować takie rozwiązania? Kwestie, na które przez długi czas zwracali uwagę historycy, publicyści - a przede wszystkim propagandyści - czyli "oddanie Gdańska i budowa eksterytorialnej autostrady", były w gruncie rzeczy zmianami kosmetycznymi. Gdańsk nie był częścią terytorium Rzeczypospolitej, tylko państwem pod protektoratem Ligii Narodów. W drugiej połowie lat 30-tych - po wybudowaniu portu w Gdyni - miasto to nie miało dla Rzeczpospolitej większego znaczenia gospodarczego (zresztą Berlin gwarantował utrzymanie polskich przywilejów). Miało jednak znaczenie propagandowe - i to przede wszystkim na arenie międzynarodowej. Polska zgoda na jego połączenie z Rzeszą byłaby prztyczkiem w nos Lidzie Narodów, a przede wszystkim publicznym upokorzeniem Francji. Eksterytorialna autostrada i linia kolejowa miała również symboliczne znaczenie, tym razem jednak pozytywne. Czemu zaprzyjaźnione państwo miałoby utrudniać kontakty pomiędzy poszczególnymi częściami Niemiec? (Od czasu pierwszego konsula generalnego Rzeczpospolitej Polskiej w Królewcu - Stanisława Srokowskiego, który piastował tę funkcję od 24 IV 1920 do 16 XI 1921 r. polska polityka wobec Prus Wschodnich polegała na maksymalnym osłabieniu wpływu tej prowincji od Berlina i w miarę możliwości uzależnić go od Polski. Srokowski pisał bowiem: "Sąsiada w rodzaju Prus Wschodnich należy przeto za każdą cenę albo pozyskać, albo przeistoczyć. Inaczej przy nadarzającej się sposobności zgotuje on nam los fatalny. I to wtedy, kiedy sąsiedzkiej lojalności jak najbardziej będzie nam potrzeba. Robota zmierzająca do uzgodnienia dążności Prus Wschodnich z interesami polskimi winna być (...) wykonywana z niezłomną, choćby wieki trwającą stanowczością i wytrwałością. Celem jej ostatecznym musi być zniszczenie ekspansji wschodniopruskiej". Polska polityka wobec Prus Wschodnich polegała więc na stopniowym przechodzeniu z płaszczyzny rozważań gospodarczych głównie z handlu drewnem, na płaszczyznę militarną i stopniowym uzależnianiu ziemi pruskiej od Polski. Nie brano jednak pod uwagę faktu, że prowincja ta -  paradoksalnie oderwana od reszty Niemiec polskim Pomorzem - już w latach 20-tych była znacznie bardziej podporządkowana Berlinowi, niż miało to miejsce przed rokiem 1918, gdyż odebrano tej ziemi, posiadane przez nią wcześniej autonomiczne prerogatywy).

Poza tym rozwiązanie takie było proponowane już od lat 20-tych - i to nie przez kręgi niemieckie (pisałem już o tym, że to właśnie polska strona proponowała stworzenie sieci kolejowej, biegnącej przez Pomorze do Prus Wschodnich. Aczkolwiek wydaje mi się że jeszcze tego tematu nie zakończyłem) ponieważ było symbolem porzucenia przez Berlin planów inkorporacji całego polskiego Pomorza. (...) Wydaje się, że przyjęcie takich rozwiązań terytorialnych rzeczywiście zakończyłoby spory terytorialne pomiędzy Berlinem a Warszawą. Najważniejszym postulatem było jednak przyłączenie się Polski do paktu antykominternowskiego, a więc zerwanie sojuszu z Francją. Byłby to na pewno wielki dyplomatyczny sukces Berlina, bowiem za Rzeczpospolitą akces do bloku niemieckiego ogłosiłyby zapewne państwa bałtyckie, a przede wszystkim Rumunia. Królestwo to związane było dość ogólnikowym sojuszem z Francją (poza tym niemiecka ekspansja gospodarcza w tym kraju była bardzo intensywna), oraz sojuszem z Jugosławią i Czechosłowacją (tzw. Mała Ententa) wymierzonym w państwa "reakcyjne": Węgry, Bułgarię i Austrię w rozumieniu "habsburskim"). Po konferencji monachijskiej Mała Ententa (...) przestała istnieć. Mała Ententa była sojuszem podwójnie, a nawet potrójnie egzotycznym (rzeczywiście, jak się na to patrzy, to trzeba sobie powiedzieć jasno, że poszczególne interesy państw sygnatariuszy tego układu były ze sobą często sprzeczne - to znaczy nie w pełni jednakowe. Podam przykład: Czechosłowacja obawiała się przede wszystkim Niemiec i Węgier i to przeciwko nim głównie się zbroiła, natomiast za sojusznika uznawała Związek Sowiecki. Rumunia na odwrót, za wroga uznawała Związek Sowiecki {z tego powodu zawarła również sojusz z Polską w roku 1921} i Węgry, natomiast Niemcy za partnera handlowego, a również i politycznego. Jugosławia zaś nie miała żadnych pretensji ani do Niemiec, ani do Związku Sowieckiego, a za głównego wroga upatrywała... Włochy {w mniejszym stopniu Węgry}, czyli tak naprawdę jedynym państwem które łączyło te trzy kraje, to była obawa węgierskiej irredenty za rozbiór tego kraju dokonany w czerwcu 1920 r w Trianon). (...) Każdy kraj miał bowiem wrogiego sobie sąsiada, z którym jego alianci mieli bardzo dobre stosunki. (...)




Jedynym lojalnym sojusznikiem Rumunii była Rzeczpospolita, gdyby więc Warszawa związała się z Berlinem, Bukareszt uczyniłby podobny krok (przemawiał też za tym fakt, że uzbrojenie armii rumuńskiej było produkcji czeskiej i francuskiej. Niemcy kontrolowali po Monachium przemysł czeski, a Polacy - także używając sprzętu pochodzącego znad Sekwany i Loary - samodzielnie produkowali do niego i części zamienne, i amunicję). Nowy układ sojuszy w Europie Środkowej - Niemców z Polską, Rumunią i państwami bałtyckimi - wzmocniłby pozycję Berlina wobec Paryża i Londynu. Spowodowałby jednocześnie powstanie silnego bloku antysowieckiego. Racjonalne wydaje się założenie, że w takiej konfiguracji wojna pomiędzy Niemcami a Francją nie wybuchłaby. Nie leżałaby ani w interesie Francji, ani samych Niemiec. A tym bardziej niemieckich sojuszników, tzn. Polski i Rumunii. Rzecz nie w tym, że Polacy i Rumunii jakoś szczególnie kochali Francuzów - takie "uczucia" ulicy łatwo zmienić akcją propagandową. Rzecz nawet nie w tym, że Polacy i Rumunii obawiali się uderzenia sowieckiego. Rzecz w tym, że zwycięstwo Niemiec oznaczałoby wzmocnienie pozycji Berlina wobec Warszawy i Bukaresztu, a zwycięstwo Francji - katastrofę polityczną i gospodarczą. Dla człowieka myślącego realistycznie to właśnie z sukces Francuzów był bardziej prawdopodobny -  otrzymaliby oni wsparcie ze swych kolonii, od imperium brytyjskiego, a nawet Stanów Zjednoczonych i Związku Sowieckiego. III Rzesza mogłaby korzystać z ograniczonych zasobów kontynentalnych (i nie ma powodów w podejrzewać, że scenariusz wojny niemiecko-francuskiej różniłby się znacznie od tego z lat 1914-1918 czy 1939-1945). 

Dużo bardziej prawdopodobne było podjęcie - w bliższej lub dalszej przyszłości - "krucjaty antybolszewickiej". Jeśli doszłoby do niej, to najprawdopodobniej zakończyłaby się sukcesem państw europejskich. Przeciwko kontynentalnemu mocarstwu bolszewickiemu - wrogiemu nie tylko sąsiadom, lecz także swoim obywatelom - wystąpiłyby państwa wspierane przez niemal cały wolny świat. Co więcej, jedną z głównych przyczyn klęski III Rzeszy w wojnie przeciwko Związkowi Sowieckiemu w latach 1941-1945 było kurczowe trzymanie się ideologii narodowosocjalistycznej (to prawda, Hitler popełnił totalną głupotę pod tym względem. Chociaż należy też pamiętać, że Niemcy częściowo przynajmniej korygowali tę politykę od roku 1943, dopuszczają również uczestnictwo narodów takich jak Kozacy, Ukraińcy, a  nawet oddziały Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej gen. Własowa - czyli chętnych mimo bandyckiej niemieckiej polityki na Wschodzie było dosyć dużo do wstępowania w szeregi Wehrmachtu {bo przecież te jednostki nosiły mundury niemieckie i jedynie ich naszywki różniły je od siebie}. Z tym że w roku 1943 to nawet nie tyle czynnik ludzki był dla Niemiec istotny na Wschodzie - bo tego wbrew pozorom nie brakowało - a kluczowe zaopatrzenie w paliwo, czyli to "czarne złoto" którego Niemcom zawsze brakowało, a także Niemcy nie nadążali w produkcji czołgów i artylerii. Sowieci byli w stanie miesięcznie wystawić samych czołgów T-34 kilkaset, podczas Niemcy produkując ciężkie "Tygrysy" czy "Pantery" mogli ich wyprodukować co najwyżej od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk). Zaowocowało to ludobójstwem i utrzymaniem - w okupowanych częściach państwa sowieckiego - "bratniego" socjalistycznego porządku gospodarczego z kołchozami, sowchozami i komisarzami. (Niemcy na ogromnych obszarach Związku Sowieckiego mieli ogromne trudności z aprowizacją, to znaczy oni wkraczając do Rosji sowieckiej od razu zakładali, że tamtejsza ludność nie będzie żywiona. To znaczy, będzie zdana na śmierć głodową, co było oczywiście zgodne z narodowosocjalistyczną ideologią słowiańskich podludzi przeznaczonych do eksterminacji. I to właśnie ta polityka, połączona jeszcze z represjami, doprowadziła do radykalnej zmiany nastrojów ludów Związku Sowieckiego, które jeszcze w czerwcu i lipcu 1941 r. witały wkraczający Wehrmacht kwiatami, a nawet niekiedy chlebem i solą).




Gdyby w wojnie przeciwko Sowietom walczyło państwo polskie, można przyjąć za pewnik, że przyjęto by ideę prometeizmu, czyli wykorzystania tendencji odśrodkowych w imperium bolszewickim. Obywatelom sowieckim oddano by prawo wolności do ziemi, pamiętano bowiem doskonale co leżało u podstaw polskich sukcesów i porażek w walkach z Rosjanami w roku 1863 i 1920. Polski chłop występował po stronie tej władzy, która gwarantowała mu prawo własności do ziemi. A przy zachowaniu życzliwości obywateli Związku Sowieckiego to zbrodnicze państwo upadłoby bardzo szybko. Można też przyjąć, że nastąpiłyby okresy pokojowego rozwoju Europy. Nie musiałoby dojść do żadnych wojen. Francuzi skupiliby się na swoich koloniach, Niemcy Hitlera i Rosja Stalina utrzymywałyby pokojowe stosunki  scementowane wspólną socjalistyczną ideologią. Mogłoby to trwać kilkadziesiąt lat po których nastąpiłaby destalinizacja i dehitleryzacja, a Europa rosła by w siłę i ludziom żyłoby się dostatnio. (Z tym się nie zgodzę, to jest kompletny miraż, i to nie tylko dlatego że zarówno Hitler jak i Stalin dążyli do wojny bez względu na wszystko, tylko że do wojny rozsądnej -  takiej, z której wyjdą zwycięsko. Ale nawet jeżeli założymy że do wojny nie doszłoby, to taki sojusz - czy to ideologiczny, czy polityczny, czy jakikolwiek inny pomiędzy Niemcami a Rosją - byłby z góry zagładą dla Polski. Po prostu w żadnym takim wariancie Europy rosnącej w siłę istnienie Polski nie byłoby możliwe. Polski nie było na mapie Europy 123 lata, i przyznam się szczerze nikomu na Zachodzie to nie przeszkadzało, a w Europie Środkowej Rosja i Niemcy wpływami by się podzieliły. Zresztą w takiej konfiguracji po zagładzie Polski nie byłoby możliwe również istnienie państw w bałtyckich, a także Czechosłowacji - chyba że w jakiejś kadłubkowej formie protektoratu. Czy to by oznaczało europejski pokój? Śmiem wątpić)




Czy Polska mogła zaakceptować sojusz z Niemcami? Technicznie nic nie stało na przeszkodzie. Związanie się Polski z Niemcami nie stanowiłoby też chyba większego problemu moralnego. Przez większą część wspólnej historii Polacy i Niemcy pozostawali w stosunkach pokojowych, a nawet przyjacielskich. Oprócz kilku średniowiecznych awantur dynastycznych, wojen nie prowadzono (w okresie PRL duży nacisk propagandowy położono na konflikty polsko-krzyżackie, nie zwracając uwagi ani na fakt, że państwa krzyżackiego nie można w pełni utożsamiać z państwem niemieckim, ani na to, że każda niemal wojna rozpoczynała się od polskiej agresji). Co więcej, najlepszym i najwierniejszym sojusznikiem Rzeczpospolitej było Cesarstwo Niemieckie - to dzięki niemu odbudowano państwo polskie po Potopie. Polska i Saksonia były związane unią personalną, którą oceniano na tyle dobrze, że regularnie wracano do tej idei (zarówno w Konstytucji 3 Maja, jak i w konstytucji z 1807 roku). Cieniem na wzajemne stosunki kładła się oczywiście polityka pruska. Warto jednak zauważyć, że Hitler był Austriakiem, a NSDAP - jako socjalistyczna partia robotnicza - zwracała uwagę na interesy przemysłowe, a nie agrarne. Poza tym w czasach wielkiej wojny najbliższymi sojusznikami żołnierzy polskich - a także ich nauczycielami i wychowawcami - byli żołnierze państw centralnych: Niemcy i Austriacy. Wreszcie III Rzesza u progu 1939 roku nie była wcale ohydnym i zbrodniczym organizmem planującym masowe ludobójstwa. Oczywiście obrzydzenie w Polakach mogły wzbudzać i ustawy norymberskie, i krwawe porachunki towarzyszy partyjnych, i obozy koncentracyjne, ale nie były one niczym wyjątkowym: rasistowskie prawo funkcjonowało w "kulturalnych" Stanach Zjednoczonych do 1965 roku (jeszcze w latach 50-tych XX wieku na południu USA murzyn, który był chociażby podejrzany o stosunek z białą kobietą, mógł zawisnąć na stryczku. I nie było to wcale rzadkie zjawisko), pogromy zdarzały się na terenach kontrolowanych przez "kulturalnych" Brytyjczyków (m.in. w 1929 roku w Hebronie dopuścili do śmierci 67 Żydów, w 1919 roku w Amristarze żołnierze króla zastrzelili co najmniej 379 Hindusów), obozy koncentracyjne zakładali "kulturalni" Czesi (w Letach i Hodoninie), a przeciwników politycznych brutalnie eliminowali także "kulturalni" Rumunii (mordując przetrzymywanych w więzieniach setki wrogów politycznych).

Polacy mogli patrzeć z wyższością na Niemców, ale inni sąsiedzi Rzeczypospolitej nie byli lepsi. W porównaniu zaś ze Związkiem Sowieckim i Stalinem - mającym na sumieniu miliony ofiar - Hitler wydawał się świętoszkiem. I to sowiecka Rosja była wrogiem numer jeden dla Polaków, Europy i świata -  przynajmniej przed 1939 rokiem. (...) Racjonalne argumenty mogą wskazywać, że skutki kapitulacji Polski przed III Rzeszą i przyjęcie jej dyktatu byłyby lepsze niż danie im odporu. Jest jednak pewne "ale" - Hitler był niegodnym zaufania głupcem. Sam zresztą tak siebie określił w początkach 1939 roku: "Musiałbym być idiotą, gdybym rozpoczął kolejną wojnę światową z powodu Polski". Jako że niedaleko pada jabłko od jabłoni, to inni przywódcy niemieccy byli równie "stabilni" emocjonalnie i "godni zaufania" jak Hitler. Niemal wszyscy sojusznicy Niemców - czy z I, czy z II wojny światowej - stracili na tym związku. Jedynie ci, którzy odpowiednio wcześnie zerwali alians z Berlinem, nie zostali zniszczeni. Wystarczy porównać sobie pierwszowojenne losy Bułgarii i Grecji, albo drugowojenne losy Italii - pierwszego odstępcy - oraz Węgier - państwa wiernego Niemcom do ostatka. Jeszcze lepszym materiałem porównawczym dla Warszawy, były pierwsze lata państw oddzielonych Zbruczem: stworzone przez Niemców Królestwo Polskie latem 1917 roku zlikwidowało militarne stosunki z Berlinem, a w październiku 1918 roku ogłosiło niepodległość (mowa tutaj oczywiście o rejonie Krakowa i Galicji, które to pierwsze się oderwały od okupacji austriackiej, dopiero potem, w listopadzie przyszła kolej na Warszawę. Należy jednak powiedzieć że owych listopadowych dniach, szczególnie po 11 listopada 1918 r. gdy rozpoczęto w Warszawie rozbrajanie wojsk niemieckich, zaczęło krążyć takie powiedzenie: "Ni to z tego, ni z owego, mamy Polskę na pierwszego". Mało kto zdaje sobie dzisiaj sprawę że te słowa nie były wcale od tak rzucone na wiatr, a oddawały rzeczywistość jaka wówczas zaistniała. Rzeczywiście 11 listopada była Polska ponieważ wcześniej Niemcy dekretem z 5 listopada 1916 r. stworzyli administrację Królestwa Polskiego, czyli my mieliśmy już pełne kadry administracyjne rodzącego się państwa, co prawda nadal podzielonego, ale jednak administracja już była. Wojsko też już było, choć podlegało różnym wodzom i wciąż jeszcze było nieliczne. Dopiero Piłsudski zebrał to wszystko w karby i w kolejnych miesiącach rozpoczęto rozbudowę Wojska Polskiego, głównie stawiając nacisk nie na ilość a na jakość, co było powodem późniejszych zwycięstw w wojnie z Ukraińcami w roku 1919 i w wojnie polsko-bolszewickiej z lat 1919-1920). Objęta protektoratem niemieckim Ukraińska Republika Ludowa do 11 listopada 1918 roku pozostawała wierna Kajzerowi. Polska pozostała państwem suwerennym, Ukraina nie zdołała obronić swej niepodległości.




CDN.
 

wtorek, 22 października 2024

POLSKA NA WOJNIE! - Cz. II

 CZYLI JAK TO SIĘ ZACZĘŁO?



Kolejna część wybranych przeze mnie fragmentów z książki Zbigniewa Parafianowicza: "Polska na wojnie. Nieznane fakty, kulisy rozmów. Wielkość i małość polskiej polityki".



INWAZJA
Cz. II




Zbigniew Parafianowicz: "Czy Polska dowiedziała się o inwazji na swojego sąsiada w porę, czy później niż wszyscy?"

Dyplomata A: Zacznijmy od tego, że nikt w Europie nie wierzył w wojnę na pełną skalę i w marsz na Kijów. Ten, kto twierdzi, że wiedział, kłamie. Wszyscy dowiedzieliśmy się 23 lutego 2022 wieczorem, czyli na kilka godzin przed inwazją. Dwa, może trzy dni przed tą datą Amerykanie przekazali nam precyzyjne informacje wywiadowcze o tym, że do grup taktycznych na Białorusi i w obwodach graniczących z Rosją zostały wysłane rozkazy z datą ataku. Ale to nie było wcale potwierdzenie, że wojna wybuchnie. Wówczas nie wierzyliśmy Amerykanom. Pamiętaliśmy o kłamstwach w sprawie broni masowego rażenia Saddama Husajna. Prawda jest więc taka, że wiedzę wyprzedzającą o ataku mieli tylko Amerykanie i Brytyjczycy. Szczególnie Brytyjczycy są dobrze zorientowani. Mają dobre źródła. Prowadzą zaawansowane operacje wywiadowcze. Pozostałe kraje mają specjalizacje wywiadowcze. Mają wiedzę wycinkową. My też. Amerykanie i Brytyjczycy składają w całość. My mamy fragmenty. 

Oficer wywiadu: Pewność ostateczną, na kilka godzin przed atakiem, dały nam nasze służby. Prowadzimy nasłuch tego, co się dzieje na Wschodzie. Nie chodzi o to, że wiemy o czym oni rozmawiają. Chodzi o śledzenie sygnału. Wywiad podał nam informację, że została wprowadzona cisza radiowa. Na całej długości potencjalnego frontu wprowadzono ciszę radiową. Również od strony Białorusi. Co to oznacza? Tylko tyle, że łączność nie odbywała się za pomocą urządzeń. Przyszły rozkazy w zalakowanych kopertach na piśmie poprzez kurierów z zadaniami do realizacji. Jak to się mówi, jazda w starym stylu. (...) Wiedzieliśmy, że mamy od kilku do kilkunastu godzin.




Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: Poszedłem z tym do premiera i wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego, który wówczas odpowiadał za bezpieczeństwo. Obaj nie byli szczególnie zaskoczeni. Kaczyński był jednym z nielicznych, którzy wierzyli w wojnę na pełną skalę. My kierowaliśmy się analizami naszych służb i wojska, że owszem dojdzie do wojny, ale będzie ona prowadzona na Donbasie i na południu Ukrainy. Byliśmy pewni, że Rosja chce przebić korytarz lądowy na Krym, zająć Donbas. Markowanie uderzenia z Białorusi traktowaliśmy jako odciąganie uwagi. 

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Brak wiary w wojnę na pełną skalę nas nie kompromituje. Nikt w Europie nie wierzył w ten wariant. Na krótko przed wybuchem Morawiecki miał taki duży objazd po Europie, aby przekonywać, że idą ciężkie czasy i że zaraz może rozpocząć się atak. Wrócił przerażony, że nikt nie bierze tego na serio. "Szok. Oni nie wierzą w żadną wojnę" mówił.

Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: Informacja o ciszy radiowej natychmiast trafiła do Kaczyńskiego i Morawieckiego. Wiedzieliśmy, że Rosjanie wychodzą na pozycje. Nad ranem zorganizowaliśmy pierwsze posiedzenie zespołu kryzysowego. (...)

Dyplomata B: Ministerstwo Spraw Zagranicznych było 24 lutego zaskoczone. Kaczyński i Morawiecki nie podzielili się informacjami z Rauem (Zbigniew Rau - polski minister spraw zagranicznych). Minister informacje miał z prasy. 

Ważny urzędnik Kancelarii Premiera: 23 lutego wyszliśmy z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przed północą. Powołaliśmy zespół zarządzania kryzysowego i uruchomiliśmy komitet bezpieczeństwa państwa. Nad ranem odbyły się pierwsze posiedzenia. Później było spotkanie u prezydenta w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Wojskowi byli bardzo sceptyczni wobec rozwoju wydarzeń. Wojsko, ale też i większość polityków i ludzi służb nie wierzyli, że Kijów się utrzyma. Wielokilometrowa kolumna rosyjskich wojsk szła później na stolicę. Nie było mądrych, którzy mogliby powiedzieć, jak rozwinie się sytuacja. Uczyliśmy się wszystkiego. To była wojna bez precedensu. 




Oficer wywiadu: Intuicyjnie za pomocą polskiego wywiadu elektronicznego ustaliliśmy położenie jednostek rosyjskich i ukraińskich. Nie mieliśmy jednak pełnej wiedzy na temat tego, w jakim zakresie Kijów jest otoczony i czy został zamknięty dostęp do miasta. Przynajmniej na początku tego nie wiedzieliśmy. Mieliśmy swoje źródła na Ukrainie, które ekspresowo musiały przestawić się na tryb wojenny. Nie trwało to długo. Mieliśmy ludzi z wywiadu w Kijowie, którzy zbierali dane na temat sytuacji w mieście i wokół miasta. Od początku tam byli. Od początku dostarczali wiedzę. Tylko że to były suche fakty, których ani politycy, ani wojskowi nie potrafili jeszcze właściwie interpretować. Gdy otrząsnęliśmy się z szoku, te informacje były naprawdę wysokiej jakości. To, co dziś wydaje się nieważne, wtedy było kluczowe. Musieliśmy wiedzieć, jak wygląda miasto od środka. Ile jest blokpostów i jakie siły będą broniły miasta. Musieliśmy wiedzieć, czy jest wola walki i jaka taktyka będzie stosowana. Czy Ukraińcy będą bronili miasta, czy się rozejdą. Nasi ludzie z wywiadu mapowali miasto. Jest prosty sposób na ustalanie miejsc, w których są na przykład blokposty czy większe punkty oporu. W kieszeni spodni wystarczy zrobić puste zdjęcie iPhonem. Takie foto natychmiast trafia do IClouda z podaniem precyzyjnej pozycji ukraińskiej czy rosyjskiej. Taką daną nanosi się na mapie miasta. W Kijowie działał internet. Skoro działał internet, to i podstawowe komunikatory z niezłymi zabezpieczeniami i maile szyfrowane - Signal, ProtonMail czy Tutanota. Wszystko działało, a jeśli ktoś to czytał, to co najwyżej sojusznik. Można było pracować. (...)

Minister X: Wojsko i służby dostarczały na bieżąco informacje o postępach ofensywy. W pierwszym dniu, mimo telefonu Zełenskiego do Dudy, nie było jasne, gdzie on jest. Czy został w Kijowie, czy na przykład wyjechał do Lwowa. Później się okazało, że pod swoją siedzibą ma bunkier głęboko pod ziemią, połączony systemem przejść z metrem. Tam urzędowali. Niektórzy siedzieli tam przez kilka tygodni. Zastępca szefa administracji Zełenskiego Andrij Sybiha mówił później, że zapomniał, jak wygląda światło dzienne. Z czasem przywykli, ale pierwszego dnia Sybiha był roztrzęsiony. Prosił o pociski przeciwlotnicze i dostawy paliwa. Mówił chaotycznie. Widać było, że sami Ukraińcy nie wiedzą, w jakiej sytuacji się znajdują.




Minister Y: Atmosfera była raczej grobowa. Wojsko pesymistyczne. Mówili: "Cudu nad Dnieprem raczej nie będzie".

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: 26 lutego zaczęliśmy też analizować zasady sukcesji władzy na Ukrainie w razie śmierci Zełenskiego. Jaka będzie rola premiera i przewodniczącego Rady Najwyższej? Jakie to zrodzi spory? W drugim dniu wojny niemal wszyscy byli pewni, że Ukraina nie przetrwa. Choć pojawił się pogląd, że jeśli utrzyma część terytorium, to stanie się powojenną Chorwacją na sterydach. Na poważnie zastanawialiśmy się też nad tym, jakie jest prawdopodobieństwo dołączenia Białorusi do inwazji. Gdyby tak się stało, rozpatrywaliśmy powołanie grup dywersyjnych złożonych z przedstawicieli diaspory białoruskiej, które działałyby na zapleczu armii Łukaszenki i utrudniały mu wojnę. Rozmawialiśmy o tym z Amerykanami. Nasze obawy o Białoruś okazały się przesadzone. Łukaszenka sam bał się o swoje życie. Na początku marca sondował ucieczkę z Mińska. Utrzymywał z nami kontakt i badał, czy pozwolimy mu przyjechać do Polski i stąd odlecieć w świat. On wiedział, że z Mińska samolotem nigdzie bez zgody Putina nie wyleci. Bo Putin ma go w zasięgu rosyjskiej obrony powietrznej. Na całej Białorusi były już obecne oddziały rosyjskie, w tym zestawy S-300 czy Buk.

Minister X: Szczerze mówiąc, te analizy wojskowych z pierwszych dni wojny były bardzo rozczarowujące. Generalicja się nie popisała. Prawdziwe jest powiedzenie, że generałom nie można oddać prowadzenia spraw wojennych. Nie chciałem się tego wszystkiego dowiedzieć o polskiej armii, czego dowiedziałem się w pierwszych dniach wojny. Gdyby to na nas padło, nie wiem, czy byśmy się utrzymali tak jak Ukraińcy. Raczej przeciętne analizy i wszechobecny niedasizm panowały w wojsku. Nic się nie da. Zawsze milion przeszkód. (...) Tymczasem Ukraińcy trzymali się. Nie oddawali miast. Okazało się, że zagrożeniem była nie słabość militarna, ale pojawiające się na Zachodzie, ale też i w Polsce dogadywactwo - dążenie na siłę do rozejmu.

Dyplomata A: Pierwszego dnia wojny musieliśmy też podjąć decyzję, co dalej z naszą ambasadą w Kijowie. Kumoch upierał się, aby ambasador został. Bartosz Cichocki też nie chciał wyjeżdżać. Kłócił się jednak z Pałacem o personel ambasady. Chciał, żeby jak najwięcej osób zjechało. Żeby zostali tylko ochotnicy. Ale nie tacy ochotnicy, na których ktoś naciska. 

Minister Y: Efekt był taki, że został ambasador i dwóch oficerów. Jeden jest pułkownikiem Agencji Wywiadu, drugi zastępcą attaché wojskowego. Pułkownik Agencji Wywiadu był łącznikiem naszych służb. Miał kontakt z agencjami ukraińskimi. Pierwszego dnia musiał nauczyć się tego, jak zorganizować system kamer wokół ambasady. W kolejnych dniach musiał załatwić broń na mieście. Centrala Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie zadbała o to, by przygotować placówkę na wojnę. Kijowa nie traktowano jako placówki wojennej. Oni w pustych butelkach gromadzili wodę, gdyby okazało się, że kurek został zakręcony. Ten pułkownik wszystko pozałatwiał. To taki typ gangusa. Obrotny. Doskonale nadający się na takie okazje. Cała trójka z ambasady: Cichocki, wojskowy i oficer Agencji Wywiadu znacznie powyżej przeciętnej, jeśli chodzi o odwagę. Cichocki w pewnym momencie naprawdę w czasie alarmów powietrznych oglądał mecze Legii w swoim gabinecie. 

Minister X: Pierwszego dnia ukraińska ochrona ambasady gdzieś zniknęła. Wrócili dopiero, gdy było bardziej klarowne, że Kijów może się utrzymać. (...)

Minister Y: Nikt z nich nie schodził do schronu w czasie alarmów. Kozaczyli.


BARTOSZ CICHOCKI 
(Jedyny ambasador który pozostał w Kijowie po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę) 



Dyplomata A: Drugiego albo trzeciego dnia wojny dostaliśmy informację, że ma być zmasowany atak rakietowy na Kijów. Kumoch poprosił prezydenta, aby osobiście zadzwonił do Cichockiego i kazał mu zejść do schronu. Prezydent kazał, ale on i tak robił, co chciał. 

Człowiek z bliskiego otoczenia prezydenta: Praktycznie nie wychodziłem z biura. Cały czas trwała wielka narada. Przyleciał Kułeba, szef MSZ. Przywiózł rodzinę. Schroniła się u naszego szefa MSZ, u Raua. On się tym nie chwali, ale bardzo mu pomógł. Cała rodzina plus pies mieszkała u niego. Inni zresztą też. Kumoch zaproponował schronienie rodzinie Sybihy, tak jak Soloch swojemu odpowiednikowi Daniłowowi. On podziękował i powiedział, że rodzina jest już w Polsce. Jego córka miała rodzić w okolicach 24 lutego. Chyba urodziła w Polsce jakoś na początku inwazji. Dziś Kułeba mało mówi o roli Polski. Jest fanem Borisa Johnsona. "Nie no, największe wrażenie to Borys na mnie zrobił. To jest bohater" - tak gadał. O Dudzie nie wspominał. Oni uważali za oczywistość to, że im pomagamy. No i w sumie tak trochę było. Cały naród ruszył do powstania. Sławomir Dębski, szef Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, tak to nazwał. Ten nasz zryw pomocy dla Ukraińców nazwał powstaniem przeciwko Rosji.






Minister X: Kułeba w Polsce spotkał się wtedy z całym kierownictwem państwa. Z Dudą, Morawieckim, Kaczyńskim. Duda powiedział mu: "Dopóki się bijecie, jesteśmy z wami".

Minister Y: Ze strony Kaczyńskiego od pierwszego dnia wojny nie było żadnego kombinowania wokół Ukrainy. Nie było żadnego gadania o Lwowie. Te bzdury Giertycha można wsadzić sobie... Oczywiście cały PiS patrzył, co powie prezes. Jak się zachowa. Stanowisko Dudy ich nie interesowało. Kaczyński słuchał. Nigdy nie podważył sensu pomagania Ukrainie.




CDN.