Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 12 czerwca 2025

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. V

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"




 Nim przejdziemy dalej, do kwestii rodzinnych, a nawet uczuciowych dawnych przedstawicieli naszej elity, musimy sobie na początku wyjaśnić jaki był krąg wyobrażeń narodowościowych i państwowych szkacheckiej braci, czyli czy uważali się za Koroniarzy, Litwinów a może Rzeczpospolitan czy za Polaków? Oczywiście odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem byłoby bardzo trudno, jako że dzieje Rzeczypospolitej można podzielić na co najmniej trzy okresy. Po zawarciu pierwszej Unii Korony Królestwa Polskiego z Wielkim Księstwem Litewskim w Krewie w roku 1395 i okres ten trwał do zawarcia Unii Lubelskiej w 1569 r. Drugi zaś okres to czasy od Unii Lubelskiej do roku 1648 i wybuchu powstania Chmielnickiego, a następnie wojen z Moskwą, Szwecją, Tatarami i  Siedmiogrodem. Trzeci zaś okres, to czas po zawarciu pokoju z Moskwą w roku 1667, który to trwał do końca istnienia tamtej Rzeczpospolitej, czyli do 1795.

Okres pierwszy był oczywiście czasem w którym zarówno Polacy z Królestwa, Litwini z Wielkiego Księstwa jak również Rusini z ziem zajętych przez wielkich kniaziów litewskich (ale pamiętający tradycję Księstwa Kijowskiego czy Halicko-Włodzimierskiego), żyli w dwóch państwach, które spajała jedynie osoba monarchy, lub też więzy dynastyczne (gdy np. w Koronie panował brat władcy, który rządził Litwą). Oczywiście już wówczas następowała powolna unifikacja elit, na zasadzie przyjęcia do grona szlachty polskiej bojarów litewsko-ruskich (zaczęło się to w Horodle w roku 1413). Było to tzw "podzielenie się wolnością", czyli tym co szlachta polska miała najcenniejszego i co zdołała sobie wywalczyć w dziesięcioletnich zmaganiach z monarchami. Ale realna różnica polityczna pomiędzy Koroną, a Wielkim Księstwem była oczywista i nie podlegająca dyskusji. Unia personalna nie powodowała również tego, że wojny toczone przez jedno państwo były automatycznie wojnami drugiego, tak nie było, choć mogło tak być (jak w przypadku Wielkiej Wojny z Zakonem Krzyżackim w latach 1409-1411). Przykładem niech będzie chociażby Wojna Trzynastoletnia z Zakonem Krzyżackim z lat 1454-1466 którą prowadziła tylko Korona Królestwa Polskiego, natomiast Litwa pozostała całkowicie neutralna. Podobnie było z wojnami toczonymi przez Wielkie Księstwo na Wschodzie, z Tatarami czy z Moskwą. Wojny te realnie nie dotyczyły Korony, działy się bowiem gdzieś daleko, daleko na Wschodzie i dopiero klęski Litwy w tych wojnach zmusiły króla Zygmunta I Jagiellończyka do większego zaangażowania w tę kwestię Koroniarzy (wojna z Moskwą w latach 1507-1508 była tak naprawdę pierwszą wojną toczoną przez Koronę i Litwę jednocześnie, chodź nie na takich samych zasadach). Te wojny mimo wszystko jednak polegały na tym, że Koroniarze (czyli Polacy) organizowali kontyngenty militarnego wsparcia dla Litwinów (czyli wysyłano wybrane wojska), ale Korona jako państwo realnie nie brała w nich udziału.



 
Unia Lubelska 1569 r. wiele w tym temacie zmieniła, bowiem włączenie do Korony ogromnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego (czyli Wołynia i Ukrainy) spowodowało, że Królestwo Polskie zyskało teraz wspólną granicę zarówno z Chanatem Krymskim jak i z Moskwą. Ale Litwini pozostali Litwinami a Koroniarze Koroniarzami. Jednak od tej daty już nie tylko osoba króla łączyła te dwa państwa, ale również wspólny Sejm, który wkrótce stanie się najważniejszym spoiwem łączącym Koronę i Wielkie Księstwo. Jednak różnice były oczywiste i trwałe, Litwini nie tylko nazywali się (w publicznych dokumentach lub zawieranych traktatach) Litwinami, ale mówili i pisali otwarcie o Wielkim Księstwie lub też o Rzeczpospolitej Litewskiej. W Koronie oczywiście tak samo nazywano kraj Królestwem Polskim, Koroną lub też Rzeczpospolitą Polską, a często po prostu Rzeczpospolitą i terminem tym obejmowano również Wielkie Księstwo (przy widocznej niechęci ze strony Litwinów). W ogóle był też w tym okresie silny patriotyzm lokalny, który dzielił lokalną szlachtę nie tylko pomiędzy Koroniarzy a Litwinów czy Rusinów, ale również pomiędzy Małopolan, Wielkopolan, Mazowszan, Prusaków z Pomorza, Rusinów z Rusi Czerwonej, Wołynia czy Ukrainy, a także pomiędzy Litwinów z Litwy właściwej, Żmudzi czy Polesia. Rzeczpospolita (czy to Korona czy też Litwa) była jakby nadbudową, natomiast przede wszystkim szlachta pozostawała wierna lokalnej ziemi, której to szlachecka społeczność na w sejmikach wybierała swych przedstawicieli na Sejm walny (i których mogła odwołać, jeśli nie reprezentowali oni interesów danej ziemi, województwa czy regionu). To wszystko skończyło się w okresie prawie dwudziestoletnich wojen i anarchii, jaka zapanowała w latach 1648-1667.




Rzeczpospolita, która wyszła z tej pożogi po roku 1660 i ostatecznie w 1667, była już zupełnie innym krajem niż wcześniej - całkowicie innym. Żeby to sobie uświadomić, należy najpierw wziąć pod uwagę fakt, że wojny toczone z Kozakami Chmielnickiego i Tatarami od 1648 r. a następnie wojny z Moskwą od 1654 r a potem ze Szwecją od 1655 r i Siedmiogrodem od 1657 r. były katastrofą dla państwa, które musiało toczyć wojny na wszystkich frontach jednocześnie. Oczywiście już wcześniej zdarzało się że Rzeczpospolita toczyła wojny na dwóch, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, żeby agresor taki jak Moskwa, Szwecja, a także Kozacy, Siedmiogród również, o Tatarach nie wspominając (bo ci non stop atakowali) zajął praktycznie całe terytorium Rzeczpospolitej, a mimo to państwa te przegrały. To było niesamowite i to pokazywało czym była ówczesna Rzeczpospolita, jaką wówczas byliśmy potęgą. Bowiem kraj, którego szlachta bała się wystawić stałą armię (aby nie dać królom do ręki oręża, który mógłby zaprowadzić w państwie absolutyzm na wzór Europy Zachodniej) która w początkowym okresie Potopu przysięgała na wierność królowi szwedzkiemu, która została najechana przez potężne armie moskiewskie, szwedzkie (a na południowym-wschodzie grasowali Kozacy i Tatarzy) a mimo to kraj który został całkowicie podbity, zdołał wypędzić wszystkich agresorów ze swych ziem - wszystkich i przejść do ofensywy. Pokażcie mi drugi taki kraj w Europie, który zostałby zajęty przez kilka obcych państw, a mimo to przegoniłby ich i pokonał. To było niesamowite zwycięstwo, tym bardziej że kraj został całkowicie zniszczony i nie było możliwości zapłacić żołnierzom za ich poświęcenie. Rzeczpospolita wystawiła wtedy 70-tysięczną armię, która walczyła ZA DARMO z miłości do Ojczyzny. Nie było takiego przypadku ani wcześniej ani później na taką skalę w Rzeczpospolitej (choć zdarzały się przypadki że wojsko walczyło za darmo, uzyskując wcześniej obietnicę od hetmanów że pieniądze zostaną wypłacone po kampanii, a często hetmani zostawiali swoje majątki aby zapłacić żołnierzom żołd, bo szlachta oczywiście kręciła nosem dlaczego wojna tak długo trwa i po co nań wydawać tyle pieniędzy itd. itp.).

To czego szlachta - która zapomniała się w swym zaprzaństwie w roku 1655 - dokonała potem, zakrawa na niesamowite wręcz bohaterstwo niespotykane nigdzie indziej. W serialu "Czarne chmury" brandenburski poseł wypowiada takie właśnie słowa mówiąc o Rzeczpospolitej (która zdołała pokonać Szwecję, Moskwę, Tatarów i Kozaków, a także Węgrów z Siedmiogrodu choć kraj został całkowicie podbity, król musiał uciekać na Śląsk, a mimo to zwyciężyli) powiedział wówczas: "Rzeczpospolita nigdy nie zginie!". Wyrywano szwedom a potem moskalom w kolejnych bitwach ogromne tereny i parto na wschód, ale oczywiście wewnętrzne niepokoje również dały o sobie znać. Ostatecznie w roku 1667 zawarto rozejm z Moskwą, godząc się na oddanie Smoleńska, całej lewobrzeżnej Ukrainy i Kijowa (ale tylko na dwa lata, choć Moskwa już tego miasta nie oddała). Jednak ta te 20 lat wojen i anarchii całkowicie odmieniło mentalnie społeczeństwo Rzeczpospolitej. Szlachta poszczególnych ziem uświadomiła sobie teraz, że atak Tatarów na Podole czy Ruś Czerwoną ma takie samo znaczenie dla Litwy, jak dla Korony wojna z Moskwą na Wschodzie. Jeśli państwo - Rzeczpospolita - miało przetrwać, musiało stać się bardziej unitarne, bardziej zjednoczone, a co za tym idzie również bardziej... polskie. To właśnie po roku 1667 nastąpiła konsekwentna (choć podzielona na lata, a nawet dekady) polonizacja Litwy i Rusi. Szlachta litewska i ruska, która do tej pory uważała się za odrębną od szlachty polskiej i swą odrębnością się szczyciła, teraz otwarcie deklarowała swe przywiązanie do polskości. W roku 1696 na sejmie konwokacyjnym szlachta Wielkiego Księstwa stwierdziła oficjalnie co następuje: "Uważając żeśmy są połączeni świętym związkiem z Koroną Polską dekreta (...) po Polsku a nie po Rusku pisać (...) dekreta wszystkie Polskim językiem odtąd mają być wydawane". Deklarację tę potwierdził sejm w roku 1697 i od tego czasu wszystkie dekrety w Wielkim Księstwie Litewskim były pisane w języku polskim a nie ruskim (nie mylić z rosyjskim). Nastąpiła realna polonizacja Litwy, natomiast odrębność Wielkiego Księstwa od Korony całkowicie została zniesiona w Konstytucji 1791 r.




Oczywiście wiadomo że polonizacja Litwy była polonizacją elit, czyli szlachty (wcześniej tak dumnej ze swej litewskości i z tego, że pisała w języku innym niż polski, głównie ruskim). Dziś być może Litwini, Białorusini czy Ukraińcy mogą mieć do nas pretensje że zabraliśmy im elitę, ale czy to nasza wina że ich elity wolały się polonizować, niż pozostać w obrębie kultury litewsko-ruskiej? Zresztą ta polonizacja trwała już znacznie wcześniej, niż w drugiej połowie wieku XVII. Może o tym świadczyć chociażby relacja włoskiego podróżnika po Rzeczpospolitej - Claudio Rangoni który w swym dziele: "Relacja o Królestwie Polskim w 1604 roku" pisał tak: "Językiem litewskim mówią tylko wieśniacy i jest rzeczą osobliwą i jakoby śmieszną, aby go umiał szlachcic, jest to bowiem poniekąd język barbarzyński; między szlachtą zwykle nie używa się to mówienia innego języka niż polski". W tamtym czasie pisano jednak dokumenty jeszcze w języku ruskim w Wielkim Księstwie, aż do roku 1696, gdy nastąpiła całkowita polonizacja Wielkiego Księstwa w mowie i piśmie tamtejszej elity. Zaczęła się też zmieniać nazwa samego państwa i o ile jeszcze w 1710 r. pisano o Rzeczpospolitej Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego, o tyle już potem pisano po prostu o Rzeczpospolitej Polskiej, jako o państwie unitarnym, obejmującym i Koronę i Wielkie Księstwo. Tak oto dokonała się polonizacja Litwy i Rusi, polonizacja całkowicie dobrowolna - co należy podkreślić - nie wymuszona. I ta świadomość polskości wśród Litwinów i Rusinów (oczywiście mówimy tylko o szlachcie co bardzo ważne) przetrwała nawet rozbiory i żyła dalej pod jarzmem carów (przecież Piłsudski był Litwinem, nie Polakiem. Zresztą On sam zawsze podkreślał że jest "starym Litwinem" - starym nie ze względu na wiek, a ze względu na mentalność, tym samym odróżniał się od nacjonalistów litewskich, rządzących po 1918 r. "Republiką kowieńską". Mimo to zawsze dodawał: "Ale przecież tylko Polsce służę". Adam Mickiewicz - jeden z naszych największych narodowych wieszczy, również był Litwinem, Tadeusz Kościuszko - bohater walk o niepodległość Polski i USA realnie był Białorusinem. To znaczy oni urodzili się na Litwie czy na białej Rusi, ale byli Polakami, tak jak dzisiaj Amerykanin urodzony np. w Nowym Meksyku także pozostaje Amerykaninem).




Zresztą polonizacja nie dotyczyła tylko Wielkiego Księstwa i Ukrainy, ona wyszła daleko poza granice Rzeczpospolitej (o czym kiedyś już wspominałem). W latach 70-tych i 80-tych XVII stulecia, język polski był oficjalnym językiem moskiewskiego dworu. Nie tylko wszystkie dokumenty polityczne i administracyjne spisywane były w Rosji w języku polskim, ale również na dworze nie mówiono w innym języku niż język polski, a kto takiego języka nie znał, był uważany za niegodny bycia carskim dworakiem). Umowy jakie Carstwo Rosyjskie zawierało na Dalekim Wschodzie z Chinami, pisano zarówno w języku mandaryńskim jak i polskim. Umowy jakie w XVI wieku Rosja zawierała np. z Królestwem Anglii pisano w językach: włoskim, greckim i polskim. Ale - co ciekawe - polskość nie zatarła się nawet na ziemiach, które w roku 1667 zostały oddane w traktacie andruszowskim Moskwie. Gdy w roku 1794 po bitwie pod Maciejowicami przez miasto Czernichów (które w 1667 znalazło się w granicach Moskwy) przejeżdżał polski jeniec i poeta Julian Ursyn Niemcewicz, tak zanotował on swe wrażenia: "We dwa dni potem przybyliśmy do Czernichowa, miasta i prowincji równie jak i Kijów należących przed stem jeszcze laty do Polski. (...) Mieszkańcy pamiętają jeszcze dawnej ojczyzny swojej, przywiązani są do Polski. Po obiedzie przyszło kilku oficerów (rosyjskich) z przodków Polaków, z potężną tacą najpiękniejszych jabłek. Gdy się stróże nasze uchylili na chwilę, mówili do nas po polsku, wyrażając najtkliwsze politowanie nad losem naszym" i dalej Niemcewicz dodawał: "Nie zapomnę nigdy siedemdziesięcioletniego starca w polskim ubiorze: długo on stał z daleka i patrząc na nas łzy rzewne wylewał". Warto tutaj podkreślić że Czernichów był w granicach Rzeczypospolitej zaledwie 50 lat, a mimo to tak bardzo nasiąkł polskością, że nawet ponad stuletnia moskiewska okupacja tego miasta nie zabiła w nim polskiego ducha.


TAM WSZĘDZIE BYŁA... POLSKA 



Jako ciekawostkę - już tak na marginesie -  dodam że w roku 1969 (30 lat po tragicznym Wrześniu) pewien polski dziennikarz podróżował przez tereny naszych dawnych Kresów Wschodnich (wówczas należących do Związku Sowieckiego, a raczej do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej). Jechał na wozie zaprzężonym w konie który prowadził jeden z lokalnych chłopów, a ponieważ nudziło mu się w drodze, to wyjął harmonię i zaczął na niej wygrywać Mazurka Dąbrowskiego - czyli polski hymn narodowy. Nagle, ku jego zdziwieniu z okolicznych domostw zaczęli wychodzić ludzie i podchodzić do wozu którym jechał, zaskoczeni i zdziwieni graną przezeń melodią. Niektórzy płakali, a pewien mężczyzna na pytanie co go tak przywołało, odpowiedział: "Myślałem że nasza Polska znów wróciła".




CDN.

wtorek, 10 czerwca 2025

NA LUZIE... - 8

ZABAWNE RÓŻNOŚCI


 Dziś krótkie, zabawne filmiki na temat ostatnich wydarzeń społeczno-obyczajowo sportowych (🤔) w naszym kraju, a mianowicie "zatrzymanie" złodzieja aut przez policję w Bolkowie - przy czym słowo "zatrzymanie" musi być w cudzysłowie, jako że tak nieudolnej próby ujęcia złodzieja nie widziałem od czterech lat, czyli od czasu gdy pewna kobieta próbowała uciec swoim samochodem ze stacji benzynowej w Rymaniu (sławne: "Strzelaj w opony, strzelaj w opony, człowieku" i "tylko nie strzel w instrybutor, w instrybutor żebyś nie strzelił" 🤭). W Bolkowie było "lepiej", bo nieudolność tamtejszej policji doprowadziła do tego, że jeden z nich strzelił drugiemu w stopę (normalnie to by się tam pozabijali podczas próby ujęcia jednego złodzieja zamkniętego w swoim aucie i próbującego wyjechać stamtąd - wiem że to nie jest śmieszne, ale jednak mnie to śmieszy 😂). Profeska pełną gębą. Ja tylko się zastanawiam czy ci policjanci w ogóle przeszli jakiekolwiek kursy i szkolenia, bo przecież na chłopski rozum można było zapobiec temu wszystkiemu, wystarczyło tylko podjechać bezpośrednio policyjnym autem w taki sposób, aby tamten nie miał manewru wycofania, a następnie wybicie okna z prawej czy nawet z lewej strony i po prostu wyciągnięcie gościa na zewnątrz. A to co oni pokazali to było żałosne, to jest gorzej niż dzieci bawiące się w wojnę w piaskownicy

To jedno, a drugie to oczywiście gównoburza związana z rezygnacją z wystąpień w kadrze narodowej Roberta Lewandowskiego, który obraził się na odebranie mu opaski kapitana przez trenera Rafała Probierza. Na początku tylko dodam że Probierz jako trener kadry narodowej nie pasuje mi i uważam że nigdy nie powinien on pełnić tej funkcji. Z drugiej jednak strony Robert Lewandowski to jest zwykły gwiazdorek, któremu się w dużej mierze w "pupie" poprzewracało. Kilkanaście lat już jest kapitanem drużyny narodowej jakoś nie widać specjalnych sukcesów, w klubach (czy to w Bayernie czy teraz w FC Barcelona) jakoś potrafi strzelać gole, a w kadrze narodowej nie umie, zapomina. No cóż, swoje już zarobił, także może teraz gwiazdorzyć. I niestety na dziś dzień tyle, postaram się więcej napisać w dniu jutrzejszym.



NA POCZĄTKU TROCHĘ HISTORII z 2021 CZYLI "STRZELAJ W OPONY", "INSTRYBUTOR" i "WSPARCIE, WSPARCIE WZYWAJ!"





TO WYDARZENIE STAŁO SIĘ PRAWDZIWYM MEMEM I NAWET POWSTAŁA Z TEJ OKAZJI PIOSENKA





TO WYDARZENIE ZNALAZŁO TEŻ SWÓJ ODDŹWIĘK W "BLOK EKIPIE" 🤭 😉








TA SAMA AKCJA SPARODIOWANA W "BEZBEKI"








I NA ZAKOŃCZENIE RAZ JESZCZE "BEZBEKI"


"OPASKĘ MU ZABIERZ!", "PO NOGACH CAŁUJ!" 😂😂🤭




🥳

niedziela, 8 czerwca 2025

MORITURI TE SALUTANT - Cz. VIII

CZYLI DZIEJE IMPERIUM 
WSCHODU I ZACHODU





MIASTO RZYM 
W CZASACH OKTAWIANA AUGUSTA 
(4 r. p.n.e.)






 Nasz spacer po Imperium Rzymskim począwszy od rządów Oktawiana Cezara a skończywszy na inwazji plemienia Longobardów na Italię w roku 568, rozpoczniemy od ówczesnego centrum świata, czyli miasta Romulusa, wzniesionego na siedmiu nadtybrzańskich wzgórzach, które to miasto od czasów Cesarstwa poświęcone było bogini Romie i Augustowi. Prześledźmy dokładnie jak wyglądało to miasto w 23 lata po tym, jak Oktawian Cezar zrzekł się władzy imperatorskiej i konsularnej przed Senatem, a Senat "wyprosił" na nim pozostanie u władzy, dając mu najpierw imperium na kolejne 10 lat, a potem znów je przedłużając. Uznałem że rok 4 p.n.e. będzie najlepszy do rozpoczęcia tej podróży, jako że od trzech lat miasto Rzym było podzielone na 14 nowych dzielnic (tribus). August w 7 r. p.n.e. dokonał reformy administracji miasta, dzieląc dotychczasowe 4 dzielnice na mniejsze ośrodki, którymi zarządzali prefekci dzielnicowi. Oczywiście Rzym w tym czasie znacznie się poszerzył terytorialnie. Już zresztą za Cezara, Sulli czy nawet braci Grakchów w drugiej połowie II wieku p.n.e. miasto Rzym przekroczyło ciasny gorset murów serwiańskich i zaczęło rozbudowywać się poza obszarem pierwotnego urbs (miasta). Nowy podział pociągnął za sobą również reformę straży pożarnej, gdyż każda z dzielnic otrzymała swoją własną straż ogniową, aczkolwiek już rok później (w 6 r. p.n.e.) August uznał że to jest nieefektywne i powołał stałego urzędnika do spraw pożarnictwa (wywodzącego się zawsze ze stanu ekwitów), czyli prefekta vigilum, który miał pod sobą brygadę strażaków, liczącą już wówczas 3500 ludzi (podzielonych na 7 oddziałów - kohort). Wszyscy strażacy miejscy musieli być wyzwoleńcami (taki był wymóg), tak więc obywatel rzymski realnie nie mógł zajmować się gaszeniem pożarów. 

Miasto Rzym w roku 4 p.n.e. liczyło już prawie milion mieszkańców (można to wyliczyć z prostego faktu, w 5 r. p.n.e. August chwalił się że rozdał po 60 denarów każdemu z 320 000 obywateli pochodzących z plebsu. A ponieważ do tej listy nie zaliczano kobiet i dzieci, tylko samych mężczyzn i chłopców którzy ukończyli 11 rok życia, to można śmiało założyć że liczba wolnych obywateli (plebejuszy) mężczyzn, kobiet i dzieci wynosiła mniej więcej w tym czasie 675 000 mieszkańców. Do tej liczby należy dodać przedstawicieli stanu ekwitów, nobilitas, niewolników, ludzi przyjezdnych (których w Rzymie nigdy nie brakowało), 10 000 korpus pretoriański (który wówczas jeszcze nie był skoszarowany w jednym miejscu), oraz licząca tyle samo (mniej więcej - nie mam bowiem dokładnych statystyk odnoszących się do tej formacji w czasach Augusta) straż miejska (swoista policja rzymska). Z tej liczby 320 000 najbiedniejszych obywateli należy odjąć również 150 000 tych, których żyli w nędzy i których nie było stać nawet na jedzenie, a co za tym idzie byli uprawnieni do darmowych racji zboża (taka bowiem liczba najbiedniejszych obywateli rzymskich figuruje w spisach kontyngentów zboża przyznawanych w czasach Cezara i Augusta). Zabezpieczenie Rzymu w zboże (z Egiptu i z Afryki), a tym samym rozwiązanie problemu głodu w mieście, było obowiązkiem każdego rzymskiego władcy, również przed epoką Cesarstwa (w końcu czy to dyktatorzy, triumwirowie czy konsulowie, musieli oni potem tłumić rozruchy rozszalałego z głodu rzymskiego ludu), dlatego też wszelkie uzurpacje czy bunty, które wybuchały w prowincji Afryka czy w prowincji Egipt, mogły zaważyć na władzy tego, lub innego imperatora (zresztą tamte prowincje były na ogół bezpieczne i spokojne, szczególnie Afryka była niezwykle bogata i jakby żyjąca w innym świecie, biorąc pod uwagę że barbarzyńskie hordy z północy niszczyły prowincje naddunajskie i nadreńskie, wchodziły do Italii, Dalmacji a nawet do Grecji, południowa zaś w Hiszpania też była atakowana (od czasów Marka Aureliusza) przez berberyjskie hordy z północnej Afryki (jakaś analogia nam się tutaj nasuwa 🤔), natomiast prowincja Afryka, ze swą stolicą w Kartaginie (odbudowanej przez Cezara w roku 45 p.n.e. po stu latach od zniszczenia przez Publiusza Korneliusza Scypriona Afrykańskiego Młodszego) tylko się bogaciła, i liczyła sestercje.




Rok 4 p.n.e. wybrałem również jako początek naszej podróży po Imperium Rzymskim również dlatego, że tym roku w odległej od centrum ówczesnego świata miejscowości Betlejem narodził się Jezus zwany Chrystusem - Syn Człowieczy wysłany tutaj z bożą misją "naprawy świata". Tyle gwoli wstępu. Ponieważ jednak chciałbym aby ta nasza podróż przybrała nieco charakter swoistej opowieści, przeto tak właśnie zamierzam uczynić i podróż swoją po Rzymie rozpocznę powrotem do tego miasta (z dalekiej syryjskiej prowincji) pewnego rzymskiego nobila - Gajusza Sylwiusza Kastora (przydomek "kastor" uzyskał jeszcze jego dziadek Tytus Sylwiusz, który walczył w X Legionie Cezara w Galii, a zdobył go w bitwie z belgijskimi plemionami Nerwiów, Atrebatów i Wiromandów nad rzeką Sabis w roku 57 p.n.e., gdy Rzymianie budujący obóz zostali niespodziewanie zaatakowani. Tytus Sylwiusz zdążył zbudować jednak takie umocnienia, gdzie znaczna część wysuniętych posterunków budujących obóz, zdołała się schronić na bagnistym terenie rzeki Sabis, nim wreszcie nadeszła odsiecz Tytusa Labienusa. Po bitwie otrzymał więc przydomek "kastor" czyli bóbr). Tak więc jego wnuk, Gajusz Sylwiusz Kastor wraca z Antiochii przez port w Brundyzjum Via Appia i przejeżdża przez południowo-wschodnią bramę miejską, czyli Porta Capena (od razu pragnę oświadczyć, że opis którego tutaj dokonam, jest opisem Rzymu dokładnie z czasów Augusta, nie z okresu późniejszego czy wcześniejszego, natomiast w późniejszych wpisach będę jedynie dodawał opis powstawania nowych publicznych budynków, świątyń lub ewentualnie willi i domów czynszowych - jeżeli takowe powstały): 




Nim przekroczyłem bramę miejską w dzielnicy Porta Capena, nim wjechałem do miasta, noc jeszcze okrywała ziemię swoją poświatą, a blask słońca nie mógł się przez nią przebić. Nie było mnie w Rzymie cztery lata, w czasie których pełniłem urząd namiestnika prowincji syryjskiej, gdy zostałem tam wysłany po powrocie z kampanii nadreńskiej i po śmierci Klaudiusza Druzusa Germanika, młodszego syna Liwii Druzylii o której to  krążyły plotki, że to na jej polecenie życia pozbawił Druzusa wysłany przez nią lekarz (wrzesień 9 r. p.n.e.). Widziałem wówczas rozpacz dostojnej Antonii (córki Marka Antoniusza i Oktawii - siostry Augusta) i tak zachodzę w głowę, że doprawdy trudno mi znaleźć drugą taką rodzinę w Rzymie, która by się tak miłowała. Trójka dzieci zrodzonych z tego związku: Germanik, Liwilla i młody niepełnosprawny Klaudiusz, zostali sierotami. Druzus nie miał nawet 30 lat gdy tam, w nadreńskim obozie oddał swe ostatnie tchnienie, ja zaś mam lat 35, jestem więc w wieku Julii, jedynej córki Cezara Augusta. To bardzo sympatyczna i otwarta kobieta, chociaż mam wrażenie że nieco... za otwarta (😘). Gdy zbliżam się do Porta Capena - miejskiej bramy, prócz odgłosów  kopyt koni z mojego orszaku, nic więcej nie słychać, miasto zdaje się być pogrążone w zupełnej ciszy. Nim jednak przekroczyłem bramę miejską, po lewej stronie na Drodze Appijskiej którą jechałem, rozciągał się widok zalesionych ogrodów Asyniusza (200 lat później w tym miejscu powstaną termy Karakalli). Po prawej stronie drzew było znacznie mniej, jakieś drobne budynki - bardziej wiejskie niż miejskie i gdzieś tam w oddali migocząca (gasnącym blaskiem pochodni) na wzgórzu willa (Celimontana). Następnie po prawej stronie mijam Camenarum, czyli Fons Camenae (fontannę kamenaryjską). To źródło, leżące tuż przed wjazdem do miasta, w świętym gaju wodnych muz, zwane jest również fontanną Egerii, jako najważniejszej z bogiń słodkiej wody, boskich pomocnic Neptuna. Ów obszar świętego gaju jeszcze kilkanaście lat temu był bardziej zalesiony, jednak na polecenie Augusta sporą część drzew ścięto, teren nieco wyrównano, a te z drzew które pozostały, objęto ochroną (nie wolno ich ściąć pod groźbą kary śmierci). 




Na horyzoncie widać już połyskujące pierwsze promienie wschodzącego słońca, gdy dostrzegam dwie święte dziewice Westy, pochylone nad nimfeum boskiej sadzawki z doliny Egerii. To właśnie tylko z tego jednego źródła mogą zaopatrywać się w wodę westalki i czynią to tuż przed świtem, aby pozostałe siostry - jak wstaną z łoża - miały już wodę (do picia i do mycia). Pochylam głowę w ukłonie przed świętymi panienkami, boskimi dziewicami Westy i jadę dalej. Następnie moim oczom ukazuje się (wciąż patrząc w prawą stronę od drogi appijskiej, jadąc w stronę Cyrku Wielkiego) podwójna świątynia Honosa i Virtusa - dwóch bogów, którzy odpowiadają honorowi i męstwu. Do starej świątyni Honosa - zdobywca Syrakuz Marek Klaudiusz Marcellus (który w czasie niezwykle uciążliwego oblężenia tego greckiego miasta w latach 214-212 p.n.e. -należy bowiem pamiętać że Grekom swoimi wynalazkami pomagał wówczas Archimedes, a jednym z jego dzieł była wielka żelazna łapa, która miała chwytać rzymskie okręty i je miażdżyć) ślubował bogom po zwycięstwie odnowienie świątyni honoru i wzniesienie świątyni męstwa). Prace rozpoczęto (w roku 208 p.n.e.) ale kapłani nie zgodzili się na poświęcenie odrestaurowanej świątyni dwóm bogom jednocześnie - Honosowi i Virtusowi, gdyż gdyby w tym przybytku zdarzył się jakiś cud, nie wiedziano by któremu z bogów za to podziękować i któremu złożyć ofiary. Sprawę rozwiązano więc w prosty sposób, do odnowionej świątyni Honosa Marcellus dobudował drugą świątynię Virtusa, tak, że teraz jedna świątynia stoi obok drugiej - z tym że do świątyni Honosa można wejść tylko przez świątynię Virtusa (innymi słowy, żeby zdobyć honor, należy wcześniej wykazać się męstwem). Budowę owych świątyń zakończył jednak dopiero syn Marcellusa (konsekracja miała miejsce w 205 r. p.n.e.), gdyż temu wcześniej się zmarło (jeszcze w 208 r. p.n.e.). Z tego co opowiadał mi dziadek, to w czasach jego pradziada świątynia ta pełna była jeszcze łupów zdobytych przez Marcellusa w Syrakuzach, dziś zaś już praktycznie nic z tego nie pozostało. Przed wejściem do tej świątyni stoi niedawno wzniesiony (19 r. p.n.e.) ołtarz Fortuny Redux, który miał upamiętnić zwycięski powrót naszego Cezara Augusta ze Wschodu (gdy w roku 20 p.n.e. August porozumiał się z Partami i w pokojowy sposób odzyskał zarówno sztandary jak i żyjących jeszcze w partyjskiej niewoli ostatnich żołnierzy armii Marka Licyniusza Krassusa, który poniósł klęskę w bitwie pod Carrhae w 53 r. p.n.e. Było to wielkie zwycięstwo, choć odniesione drogą pokojową, dlatego też wzniesiono przy świątyni Honosa i Virtusa ołtarz bogini Fortuny). W świątyni Honosa i Virtusa znajdują się również grobowce Klaudiusza Marcellusa i jego syna.

Wreszcie mijam bramę kapeńską, której wrota notabene są ciągle wilgotne i mokre (brało się to stąd, że nad Porta Capena przechodził akwedukt Aqua Appia i woda stamtąd po prostu skapywała prosto na bramę). Jestem już w Urbs, bezpośrednio za murami serwiańskimi, choć ich stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. Ale któż mógłby zagrozić miastu Romulusa? Ostatni raz stanęły tam oddziały Italików (Samnitów i Lukanów) jakieś 80 lat temu (w roku 82 p.n.e. pokonał ich wówczas w bitwie pod Bramą Kollińską przybyły ze swymi legionami z Grecji - Lucjusz Korneliusz Sulla. Miasto powoli budzi się do życia, choć niektórzy mówią że Rzym nigdy nie zasypia - ale ta cisza która wita mnie wjeżdżającego, może zaświadczyć że tak nie jest. Pod bramą kapeńską swoje "legowiska" mają żebracy. Jest też dużo cudzoziemców, tym Żydów. Potrafię ich odróżnić, w Syrii też ich było sporo. Obecnie stan bezpieczeństwa w mieście bardzo się poprawił, ale jakieś 20 kilka lat temu nie było tak wesoło. Bandy najróżniejszych rzezimieszków kontrolowały poszczególne ulice i regiony miasta, jak również hale targowe w Emporium i na Forum Boarium (Byczy Rynek). Jak wiadomo wojny domowe i wewnętrzna anarchia służą powstawaniu takich właśnie kreatur. Ale to już dawno się skończyło, pamiętam że byłem jeszcze chłopcem, gdy nasz Cezar August ukrócił ich bandycką samowolę. Dalej kieruję się prostą drogą ku północy (ta ulica o której wspomina nasz bohater, ma nieznaną nazwę starożytną. Wiadomo tylko że od lat 80-tych I wieku "prawdopodobnie" zwano ją ulicą przy Koloseum, bo tam właśnie znajdował się ów amfiteatr. W średniowieczu zaś otrzymała ona nazwę ulicy św Grzegorza). Dużo tu jest tawern (tabernae - czyli sklepy, gdzie można było coś zjeść i się napić). Mieszczą się one na parterach domów czynszowych (insulae). Teraz jednak, gdy już słońce zaczyna wschodzić, kupcy i sprzedawcy pojawiają się przed swoimi sklepami, wyjmują ciężkie drewniane płyty wpuszczone w podłogę i odbezpieczają rygle. Dzień się rozpoczyna, czekają na klientów których nigdy nie zabraknie (notabene któż wie że to właśnie Rzymianie wymyślili fast foody, czyli szybkie dania, które można było zjeść w trakcie spaceru. Oczywiście były to potrawy dosyć proste i tanie, przeznaczone bezpośrednio dla najuboższych. Myślę też, że gdybyśmy cofnęli się do tamtych czasów i zjedli takiego fast fooda, to moglibyśmy po nim dostać albo biegunki, albo wzięłoby nas na wymioty. Lepiej bowiem było udać się do nieco droższej karczmy, gdzie można było zjeść coś stałego - choć oczywiście tamte potrawy też były na gorąco).




Po prawej stronie mijamy piękną willę w starym stylu (z czasów republikańskich). Widać krzątających się po obejściu niewolników, którzy zawsze wstają pierwsi gdyż mają mnóstwo pracy. Ta willa (należąca do jakichś dostojnych nobili) nie jest jednak duża, choć nieco odizolowana od reszty zabudowań. Ściany przypominają raczej fortecę, okna są małe i umieszczone wysoko, dom (domus) pozbawiony jest też balkonów. Jest to jednak dosyć stary budynek, pamiętający zapewne czasy Scypionów (ta willa przetrwała bardzo długo i ostatecznie została zniszczona dopiero w roku 1939 gdy rozpoczęto budowę nowej linii metra w Rzymie). Drzwi owej willi są grube, drewniane, na których znajduje się metalowa kołatka w formie pierścienia, którą podtrzymuje wilcza głowa odlana z brązu. Mój dom znajduje się nieco dalej, na Kwirynale - dokąd też zmierzam, ale ta willa na wzgórzu Celius - pomimo tego że nie jest zbyt obszerna (w rzymskich warunkach ciasnych ulic i blisko stojących obok siebie budynków, większe wille były rzadkością), to jednak ma w sobie ukryte piękno. Ale nie ma co się zbyt długo nad tym zastanawiać, jedźmy dalej. Dosłownie po drugiej stronie ulicy którą podróżuję, tuż na wschodnich zboczach wzgórza palatyńskiego (ulica o której piszę, biegła pośrodku wzgórza Celius po stronie prawej - jeśli jedziemy {tak jak nasz bohater} ku północy - i wzgórza Palatyn po stronie lewej), znajduje się świątynia Fortuny Troskliwej (Fortuna Respiciens). Było to miejsce schronienia dla wszelkiego rodzaju żebraków i pozbawionych domu ubogich, choć przebywanie tam w ciągu dnia było surowo zabronione przez kapłanów, a jedynie nocą można było przycupnąć przy murze świątynnym i przespać się. Dalej dojeżdżając do skrzyżowania ulic, skręcam w lewo (jeśli spojrzymy na przytoczoną wyżej mapę Rzymu, jest to dokładnie miejsce u południowych stóp Koloseum, czyli Amfiteatru Flawiuszów, które w omawianym przeze mnie okresie jeszcze nie istniało). Jest to tak zwany obszar Capita Bubula, na której znajduje się po mojej lewej stronie (wciąż Palatyn mam po stronie lewej, natomiast po prawej znajduje się dzielnica zwana Świątynią Pokoju - Templum Pacis). Na Capita Bubula znajduje się budynek Starych Kurii (Curiae Veteres - czyli czterech tradycyjnych podziałów ludu rzymskiego, ustanowionych według legendy jeszcze przez Romulusa - pierwszego króla). Owe sanktuarium czterech kurii ma już dziś zastosowanie czysto historyczne, a nie praktyczne. Już świta, słońce wzeszło a noc ustąpiła. Nim dojadę na Kwirynał, przejadę jeszcze przez Forum Romanum (potem wrócimy jeszcze do poszczególnych dzielnic, omawiając dokładnie i skrupulatnie wszystkie ważne miejsca jakie znajdowały się wówczas w Rzymie w czasach Oktawiana Augusta).




CDN.
 

sobota, 7 czerwca 2025

MORITURI TE SALUTANT - Cz. VII

CZYLI DZIEJE IMPERIUM 
WSCHODU I ZACHODU





PROLOG
Cz. VII





 Najczęściej dzieje się tak, że ważne wydarzenia historyczne dzieją się prawie niezauważenie, przemykają między nami jak woda przelewa się przez palce. Następne pokolenia zaś uczą się o tych doniosłych wydarzeniach z ksiąg historycznych w taki sposób, że daty owych wydarzeń, stanowiące cezury początku jednej i końca innej epoki to jakby inny świat, biorąc pod uwagę że najczęściej współcześni tym wydarzeniom w ogóle ich nie dostrzegali. Dziś na przykład uczymy się że w roku 476 upadło Zachodnie Cesarstwo Rzymskie, czyli jest to cezura historyczna oznaczająca koniec pewnej epoki i początek innej. A gdybym powiedział że współcześni temu wydarzeniu Rzymianie (czy mieszkańcy Italii)... w ogóle tego nie zauważyli. Jaki koniec Cesarstwa, co prawda ówczesny opiekun 11-letniego cesarza Romulusa Augustulusa - Odoaker (wywodzący się z ludów północnych, zwanych "germańskimi") usunął władcę z tronu (którego powołał Nani zaledwie rok wcześniej) a cesarską koronę odesłał do Konstantynopola, do cesarza rzymskiego Wschodu - Zenona. Tym samym chciał zyskać poparcie Wschodniego Cesarstwa dla swoich planów, gdyż ogłosił się on królem Rzymian. Można by więc było sądzić, że wydarzenie takie było doniosłe, gdyż na taką skalę nic podobnego wcześniej się nie zdarzyło (20 lat wcześniej inny "barbarzyński" wódz Rycymer, też był "twórcą cesarzy", którzy realnie byli jego marionetkami, a ci, którzy starali się wybić na niezależność, byli usuwani i zastępowani innymi, ale on nie odesłał cesarskiej korony na Wschód). Można więc było sądzić, że ten akt został odnotowany i zapamiętany przez  współczesnych temu Rzymian. Nic bardziej mylnego, oczywiście usunięcie chłopca i przyjęcie tytułu króla Rzymian przez Odoakera zostało zauważone, ale sądzono że to jest chwilowy kaprys losu i że wkrótce Cesarstwo na Zachodzie powróci (tym bardziej że w Dalmacji - za zgodą Zenona - przebywał, obalony w 475 r. cesarz Zachodu - Juliusz Nepos). Tak się jednak nie stało, Odoaker został królem Rzymian i władał Italią aż do swej śmierci w roku 493.


CEZAR STOJĄCY NAD BRZEGIEM RUBIKONU 
(Styczeń 49 r. p.n.e.)





Podobnie rzecz miała się z przekroczeniem Rubikonu przez Cezara. Owszem była to rzeka graniczna pomiędzy Italią a Galią z Cisalpejską (Przedalpejską), ale bez przesady, to była tak naprawdę rzeczka, bez większego znaczenia strategicznego (do jej przekroczenia nie trzeba było budować nawet mostu). Ale przejście tej rzeki w styczniu 49 r. p.n.e. przez Gajusza Juliusza Cezara rozpoczęło wojnę domową z Senatem i Pompejuszem, która zakończyła się najpierw zwycięstwem Cezara, a potem śmiercią w teatrze Pompejusza w marcu 44 r. p.n.e. niby nic, a tak to się zaczęło. Podobnie rzecz miała się z Oktawianem Cezarem, który w styczniu roku 27 p.n.e. udawał się do Kurii Julii na obrady Senatu, gdzie zdecydowany był zrezygnować z dalszej władzy imperatorskiej i żyć odtąd jako człowiek prywatny. Oczywiście miał on w tyle głowy co to może oznaczać (ewidentny przykład dyktatora Korneliusza Sulli), a mimo to zdecydował się na taki krok. W Senacie Oktawian zabrał głos, deklarując że osiągnął wszystko to, co zapowiadał, odnowił i przywrócił Rzeczpospolitą, przeto od tego dnia (16 stycznia) rezygnuje z wszelkiej władzy i zamierza wycofać się z życia politycznego na zawsze. Jednak ta deklaracja wywołała przerażenie i trwogę wśród senatorów, którzy jeden przez drugiego poczuli prosić go aby ich nie opuszczał, aby pozostał na czele państwa, aby dalej nim kierował, przyznając mu (na wniosek Munacjusza Plankusa) tytułu "Augusta". Był to tytuł honorowy, wyróżniający, ale nie wiązała się z nim realnie żadna większa władza niż ta, którą do tej pory Oktawian sprawował, jako triumwir, a potem jako konsul. Tytułu imperator używał już od roku 40 p.n.e., nazwisko i przydomek "Juliusz Cezar" nosił prawnie od chwili adopcji do rodu juliuszy (w testamencie zamordowanego Cezara) z marca 44 r p.n.e., teraz doszedł tylko tytuł "Augustus". Po latach, gdy 70-letni Oktawian Cezar spisywał najważniejsze wydarzenia swego życia, tak zanotował ten moment z roku 27 p.n.e. gdy miał zaledwie lat 36: "W czasie mego szóstego i siódmego konsulatu, kiedy położyłem już kres wojnom domowym, a na mocy zgodnego żądania wszystkich sprawowałem rządy nad całością, przekazałem Rzeczpospolitą spod swojej władzy senatowi i ludowi rzymskiemu, do swobodnej decyzji. Dla tej to mojej zasługi uchwałą senatu nazwano mnie "Augustus"; drzwi mego domu przybrano na koszt państwa złotymi gałązkami lauru; nad bramą zawieszono wieniec obywatelski; w gmachu Kurii Julii umieszczono złotą tarczę, której napis głosił, że ofiarował mi ją senat i lud rzymski, z powodu mej odwagi, łagodności, sprawiedliwości, pobożności. Od tego czasu nad wszystkimi górowałem powagą, władzy jednak nie miałem nic więcej niż inni, którzy byli mymi kolegami w urzędzie".


OKTAWIAN CEZAR POD KONIEC ŻYCIA



Fajne są wspominki. Po latach człowiek chce widzieć pewne wydarzenia ze swojej przeszłości w jak najlepszych barwach, najbardziej wzniosłych, tak, aby samemu przed sobą przyznać, że coś mi się w tym życiu udało, osiągnąłem coś, czego nie osiągnęli inni, dzięki swej "odwadze, łagodności, sprawiedliwości i pobożności". Gówno prawda! I od razu chciałbym tutaj zadeklarować: Oktawian August jest postacią, do której czuję bliżej niesprecyzowaną więź. Ona jest zupełnie inna, niż mój stosunek do takich postaci jak Józef Piłsudski czy Napoleon Bonaparte (których to uważam za wielkich ludzi swoich czasów). W przypadku Oktawiana Cezara... trudno mi to nazwać, ale to jest coś takiego, jakbym czuł osobistą bliskość z tą osobą, choć trudno mi to też wyjaśnić. W każdym razie ten piękny, wyżej przytoczony opis zdarzeń, jakie miały miejsce dnia 16 stycznia 27 r. p.n.e. gdy Oktawian Cezar z ponurą miną szedł do Senatu, aby tam złożyć władzę, tak naprawdę niewiele miał z tym wszystkim wspólnego. Oktawian doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji każdej swojej decyzji i jak już wspomniałem w poprzedniej części, zarówno zrzeczenie się władzy, jak i kurczowe jej się trzymanie prowadziło w rzymskich warunkach... do śmierci, trzeba było więc wymyślić coś innego. Jak już powiedziałem wcześniej (w poprzedniej części) Oktawian zrobił czystkę w Senacie, pozostawiając tylko tych, co do których uznał, że zdobyli swoje prawo do zasiadania weń w sposób uczciwy. Jednocześnie tych ludzi uzależnił od siebie i zyskał ich wdzięczność (oczywiście wiadomo że w polityce wdzięczność nie istnieje, ale mówimy tutaj o wyjątkowym przykładzie wdzięczności, takim podbudowanym 28 legionami nad którymi wciąż kontrolę sprawował Oktawian Cezar i które były mu wierne). Cóż też za przypadek, że człowiek który złożył wniosek o to, aby Oktawianowi nadać tytuł "Augusta", czyli Munacjusz Plankus, był jednym z ludzi z jego otoczenia.




Innymi słowy, Oktawian Cezar owego dnia 16 stycznia 27 r. p.n.e. nie szedł do Kurii Senatu zdecydowany oddać wszystko co posiadał, czyli całą swoją władzę i złożyć swój los w niepewną ręce senatorów (którzy zapewne również marzyli o tym, aby zdobyć taką pozycję i taką władzę, jaką piastował Cezar, a potem młody Oktawian). Nic tam nie było kwestią przypadku, nic nie zostało zdane na ślepy los. Oktawian po prostu przygotował cały plan, który w oczach ludu miał uprawomocnić go do dalszej władzy, a co za tym idzie - zapewnić bezpieczeństwo. Cały teatr, z proszącymi go o pozostanie i temu aby nie porzucał ojczyzny w potrzebie - senatorami, był wyreżyserowany, od początku do końca. Tak właśnie miało się to skończyć, Oktawian otrzymał Imperium na kolejne 10 lat, a co za tym idzie władzę nad większością legionów gdyż państwo podzielono na prowincję "cesarskie" i senatorskie. Do tych pierwszych należały Galia Zaalpejska, większa część Hiszpanii, Syria, Iliria, Galacja i oczywiście Egipt, pozostałe zaś prowincje (spokojne i w większości już zromanizowane), pozostały pod kontrolą Senatu, z tym że były one praktycznie pozbawione wojska. Nad pierwszymi władzę sprawował Cezar, przez mianowanych przez siebie prefektów, nad drugimi Senat, przez wyznaczonych namiestników prowincji. Tak oto podzielono Imperium, odnowiono Republikę i jednocześnie - całkiem niezauważalnie - stworzono zupełnie nowy ustrój zwany Pryncypatem (od określenia "princeps senatus" czyli "pierwszy senator"), lub też - jak dzisiaj się go nazywa - Cesarstwem). 

Tak oto powstał nowy ustrój, ale Imperium było stare. A jak ono wyglądało, z jakich ziem się składało, jak wyglądały poszczególne prowincje i najważniejsze miasta Imperium Rzymskiego w czasach rządów Oktawiana Augusta - czyli w ciągu czterdziestu lat (27 p.n.e. - 14 rok naszej ery)? O tym wszystkim zamierzam właśnie opowiedzieć w tej serii. Naszą podróż zaś zaczniemy od Rzymu, czyli od miasta które zmieniło się już za Cezara, ale my opowiemy o nim w czasie rządów pierwszego princepsa, czyli właśnie Oktawiana Augusta Cezara - człowieka którego nie znam znać nie mogę, ale co do którego mam wrażenie jakbym go jednak znał całe życie. 🤔




czwartek, 5 czerwca 2025

SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. IV

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"




 Kolejnym mocno eksponowanym wyznacznikiem polskiej szlachty, był honor. Oczywiście nie znaczyło to, że w Zachodniej Europie (bo przecież o Moskwie nie ma co nawet rozmawiać, skoro rosyjscy bojarzy byli tak naprawdę niewolnikami cara) że poczucie honoru tam nie obowiązywało, oczywiście obowiązywało. Tylko że poczucie honoru polskiego szlachcica było nieco inne, od honoru arystokraty z Francji, Anglii, Hiszpanii, Włoch czy krajów niemieckich. Na początku powiedzmy o tym co było wspólne, czyli oczywiście honor dotyczył zarówno męstwa (głównie na polu walki, ale również w życiu osobistym i społecznym), jak i prawdomówności i zacności. Szymon Starowolski (który sam nie był szlachcicem) (jako poseł króla Władysława IV) przed papieżem Urbanem VIII w Rzymie w 1632 r.,  tak oto określał cnoty polskiego szlachcica: "Pierwszą bowiem szlachcica zasadą jest uczciwość, nawet jeśli w zupełnym ubóstwie pozostaje. Zdradzić, przyrzeczenie złamać, fałszywie przysięgać, kłamać jest hańbą i niesławą". Oczywiście można by powiedzieć że zasady takie dotyczyły wszystkich dobrze urodzonych w całej Europie (teoretycznie również w Moskowi, w praktyce jednak moskiewski bojar był niewolnikiem cara, a nie panem własnego losu), ale były też i różnice. Najistotniejszą z nich był fakt, że szlachcic (powołując się na własne słowo honoru) jeśli tylko nie został złapany na gorącym uczynku, nie mógł zostać wtrącony do lochu, a o jego losie (gdy był podejrzany o jakieś przestępstwo) decydował sąd, a nie król czy urzędnik. Tak pisał o tym włoski kronikarz Ludwik Gonzaga, który w 1574 r. przybył do Rzeczpospolitej wraz z nowym królem, a francuskim królewiczem - Henrykiem de Valois (od razu tutaj należy dodać że Gonzaga był w szoku, że polski szlachcic nie może zostać wtrącony do lochu, tylko najpierw czeka go proces przed sądem aby można go było w ogóle uwięzić): "Możność czynienia złego jest w istocie w Polsce wielka, bo jak nadmieniłem, złoczyńca nie chwycony w 24 godzin po uczynku, nie może być więziony bez wyroku. Mimo to nie unika on kary. Jeżeli go bowiem zasądzą na śmierć, a on nie stanie, ogłaszają go za pozbawionego czci, rzecz do tego stopnia haniebna u tego narodu, że wolą raczej umrzeć, niż być skazanymi na infamię, ponieważ odbiera ona cześć całemu ich rodowi i czyni go niezdolnym do piastowania urzędu lub godności. To jest doskonały i jedyny środek, utrzymujący ich w posłuszeństwie".

Innym bardzo ważnym aspektem jest pracowitość szlachty. Oczywiście w naszej kulturze - zaczerpniętej częściowo z czasów PRL-u (czyli jak wiadomo szlachta rozpijała chłopów, ale zdrowy rdzeń chłopstwa nie dał się rozpijać 🤭 itd itp.) a częściowo z kultury potocznej, gdzie w zasadzie jako mem funkcjonuje hasło: "Szlachta nie pracuje!". Większego głupstwa nie można było wymyśleć, gdyż szlachta pracowała ciężko, na równi z innymi stanami (mieszczaństwem i chłopami). Tak o tym pisał w drugiej połowie XVIII wieku śląski lekarz - Johann Joseph Kausch: "Cała polska szlachta pracuje bez chwili wytchnienia, dlatego nie potrafi, jak się to dzieje w innych krajach, zwłaszcza u arystokratycznych posiadaczy, przespać w błogim spokoju większej części swego życia" i dalej: "Nie mogę tylko powstrzymać się od zrobienia uwagi, że polski szlachcic posiada znacznie więcej zmysłu kupieckiego i obrotności w najrozmaitszych interesach, niż szlachcic niemiecki. Przewagę tę uzyskał dzięki nabytemu przyzwyczajeniu do samodzielnego kierowania własnymi interesami, czego nie ma w zwyczaju rycerz niemiecki. (...) Ta ruchliwość, to nieustanne zatrudnienie wywiera bardzo różnorodny wpływ na ukształtowanie charakteru; stąd rodzą się nie tylko wspomniane wyżej zamiłowania kupieckie, ale także obrotność w załatwianiu różnych interesów, którą szlachcic polski posiada w znacznie wyższym stopniu niż jego niemiecki sąsiad. Interesy i zatrudnienia to najlepsze środki prowadzące do rozwoju geniuszu i zdolności umysłowych". Oczywiście należy tutaj wyjaśnić, że polski szlachcic - pod groźbą utraty szlachectwa - nie mógł zajmować się bankowością (tutaj niezwykle przydatni byli Żydzi), rzemiosłem i zwykłym handlem, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł sprzedawać wytwory własnej ziemi, własnej pracy lub też pracy cudzej. Dlatego też bardzo często szlachta zajmowała się osobiście handlem zbożem (Rzeczpospolita nazywana była w XVI i jeszcze w pierwszych dekadach wieku XVII "spichlerzem Europy"), handlem końmi czy handlem wołami. Kausch tak o tym pisał: "Czynią to nawet szlachcice bardzo bogaci, posiadający duże majątki. (...) Nawet bogaty Wielkopolanin znad śląskiej granicy nie wstydzi się pojechać na targ bydła do Wrocławia ze stu sztukami swoich tucznych wołów osobiście, aby nie dać się oszukać swoim ludziom". Oczywiście szlachta polska miała swoje wady, swoje przyzwyczajenia j(ak choćby poobiednia drzemka), ale codzienne życie upływało jej na wytężonej, często ciężkiej pracy, dlatego uważam hasło "szlachta nie pracuje" za totalnie głupie.




Kolejnym aspektem niespotykanym nigdzie indziej poza Koroną Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwem Litewskim, była łatwość w zostaniu szlachcicem. Oczywiście najszybciej można było to osiągnąć na wojnie, dokonując jakiegoś bohaterskiego lub heroicznego czynu. 29 sierpnia 1579 r. podczas wojny polsko-moskiewskiej, w czasie oblężenia Połocka, niejaki Walenty Wąs (mieszczanin, syn lwowskiego kotlarza) podpalił trójkątny narożnik Wysokiego Zamku, dzięki czemu część muru się zawaliła, a następnego dnia moskiewska załoga twierdzy skapitulowała. Za ten czyn Walenty Wąs został nobilitowany przez Sejm i z dniem 1 stycznia 1580 r. mógł już korzystać z pełni szlacheckich praw i przywilejów (otrzymał również nowe nazwisko - Wąsowicz). Była to praktyka nader częsta (stąd w Rzeczpospolitej było tak dużo szlachty) i wielu, zarówno mieszczan jak i chłopów (bo i tacy byli nobilitowani), marzyło o tym, aby w sławie wojennej zyskać obywatelstwo, a co za tym idzie wolność i prawa. Oczywiście nie gwarantowało to jednocześnie majętności, ale gwarantowało chociażby wolność osobistą, a to bardzo dużo (o czym wspomniałem wyżej). Również zdarzało się że nie będący szlachtą przedstawiciele innych narodów (również tacy, którzy dopiero co przyjechali do Rzeczypospolitej i w jakiś sposób zdobyli poparcie kogoś możnego) uzyskiwali szlachectwo. Nie wszystkim się to podobało, twierdzono nawet że należy ukrócić zarówno honorowanie obcych tytułów w Rzeczpospolitej, jak i przyznawanie tytułów polskiej szlachty przedstawicielom innych państw, ale konsekwencji przy tym nie było. Jeden z dosyć ciekawych - choć anegdotycznych - przypadków uzyskania polskiego obywatelstwa przez obcy ród, było nobilitowanie do polskiego szlachectwa przedstawicieli przybyłego w 1518 r. z królową Boną Sforzą z Italii, włoskiego rodu Campo del Scipio, którzy zakupili majątek ziemski we wsi Bychawa. Nie wszystkim sąsiadom się to podobało i przez pewien czas krążył taki oto wierszyk: "Dwóch było Scypionów, wspólną mają sławę jeden zdobył Kartagio, a drugi Bychawę" 👍 (oczywiście odnosiło się to do postaci Publiusza Korneliusza Scypiona Młodszego, który w 146 r. p.n.e. zdobył Kartaginę i porównanie go ze współczesnym wówczas rodem Campo del Scipio).




Oczywiście sława wojenna nie była jedyną, dzięki której można było uzyskać szlachectwo w Rzeczpospolitej. Kolejną taką możliwością były osiągnięcia naukowe, a jednym z przedstawicieli świata nauki, który zdobył szlachectwo, był w 1588 r. Jan Lazarides (otrzymał nazwisko Januszowski), mieszczanin krakowski, właściciel drukarni i wydawca krakowski, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale nie tylko. Zdarzało się również że nobilitowani do szlachectwa byli chłopi (to było niemożliwe i niespotykane nigdzie indziej, może właśnie dlatego buntów chłopskich w Rzeczpospolitej nie było. Wyjątkiem było bardzo ograniczone zarówno terytorialnie jak i ilościowo powstanie Kostki-Napierskiego z 1651 r. o którym już pisałem. Największym zaś powstaniem chłopskim w dziejach polskich, była rabacja galicyjska, która wybuchła w 50 lat po ostatnim rozbiorze Rzeczpospolitej, czyli w roku 1846. Chłopi byli jednak do tego podburzani przez cesarskie władze austriackie, które dzięki tej chłopskiej rabacji zamierzały zlikwidować ewentualne kolejne polskie powstanie w Galicji. I rzeczywiście to się udało, chłopi mordowali szlachtę (tylko samych mężczyzn, kobiety i dzieci oszczędzano) gdyż za każdą przyniesioną głowę polskiego szlachcica, austriackie władze płaciły znaczne pieniądze. Rabacja 1846 r miała ogromny wpływ na osobowość i przekonania hrabiego Aleksandra Wielopolskiego, który uniknął tej masakry, potem przeprowadził się do Królestwa (czyli do privislenije) i do końca życia pozostał wiernym poddanym rosyjskiego cara (to właśnie jego polityka w Królestwie Polskim była jednym z powodów wybuchu Powstania Styczniowego w 1863 r.). Wielopolski uważał bowiem, że za to co uczynili Austriacy podburzając chłopów do tak okrutnych mordów na szlachcie, on nie może już pozostać w Galicji i być poddanym cesarza, dlatego też przeprowadził się do Królestwa i stał się poddanym cara (polityka, jak również przekonania Wielopolskiego stały zaś w kontrze działań Piłsudskiego, który odwrócił zupełnie wektory, uważając że skoro od 1867 r. w Galicji następowała coraz intensywniejsza polonizacja, łącznie z faktem że ta prowincja Cesarstwa Austriackiego realnie była prowincją polską, a Królestwo {czyli privislenije} było pod rosyjskim zaborem, gdzie język polski był zakazany nie tylko w szkołach i urzędach, ale również na ulicy {za mówienie po polsku na ulicy były kary, od finansowych po kary więzienia} to było jasne, że najpierw trzeba iść z Austro-Węgrami i Niemcami przeciwko Rosji, wypędzić Moskali z kraju, a potem zmienić front i... poprzeć Francję, Wielką Brytanią oraz USA {taki właśnie był plan Piłsudskiego już w lutym 1914 r. czyli jeszcze przed wybuchem I Wojny Światowej).


NAWIĄZANIA DO RABACJI GALICYJSKIEJ W SERIALU "1670"



Ale była jeszcze jedna nowinka w Rzeczpospolitej, związana z nobilitacją osób stojących niżej w hierarchii społecznej. A mianowicie jedynie w Polsce szlachcicem w wieku XVII czy XVIII mógł zostać czarnoskóry człowiek (czyli murzyn lub mulat). Oczywiście murzyni w Rzeczpospolitej (polskie słowo "murzyn" wywodzi się z łacińskiego "maurus" - czyli Maur) brali się głównie z wypraw handlowych lub ewentualnie kampanii wojennych (w formie jeńców). Trafiali oni potem w charakterze sług na dwory magnatów, gdzie bardzo często stawali się ulubieńcami swoich panów, a co za tym idzie zyskiwali nie tylko wolność, ale przede wszystkim szlachectwo (co było znów czymś wyjątkowym na skalę ogólnoeuropejską, bo nigdzie indziej w Europie czarnoskóry człowiek nie był uważany za człowieka. Co prawda papieże nawoływali do tego, żeby zarówno w indianach jak i w murzynach widzieć ludzi, ale jednak nikt z przedstawicieli kościoła nie stwierdził oficjalnie, że czarny człowiek może być równy białemu, bo to wręcz zakrawało na herezję. A w Polsce murzyni bywali szlachtą, jak choćby służący Aleksandra Fredry - kasztelana lwowskiego, który go wyzwolił i uzyskał dla niego nobilitację. Potem ów czarnoskóry szlachcic zamieszkał w Przemyślu, a następnie przeniósł się na wieś gdzie się ożenił i spłodził dzieci. Oczywiście będąc szlachcicem jeździł na sejmy w szlacheckim kontuszu i nigdy nie był uważany za gorszego od reszty "panów braci" ze względu na swój kolor skóry. Inny "Maur", służący biskupa krakowskiego - Aleksander Dynis, również został nobilitowany, potem osiadł na wsi i też założył rodzinę, jako polski czarnoskóry szlachcic. Takich przypadków było jeszcze kilka, ale należy tutaj podkreślić że w Rzeczpospolitej (czy też w Polsce, bo nazwa Rzeczpospolita jak i Korona były używane naprzemiennie) nigdy nie było rasizmu. Dowodem tego był bohater Polski i Wojny o Niepodległość Stanów Zjednoczonych - Tadeusz Kościuszko, który miał czarnoskórego ordynansa, a gdy po zwycięskiej wojnie Kongres USA przyznał mu obywatelstwo amerykańskie oraz ziemię i znaczne środki pod budowę domu, Kościuszko przeznaczył je na stworzenie szkoły dla wyzwolonych przez siebie czarnoskórych niewolników (tak, aby stali się pełnoprawnymi obywatelami nowego narodu - jak sam twierdził), po czym wrócił do Polski.


SPROFANOWANIE POMNIKA TADEUSZA KOŚCIUSZKI W WASZYNGTONIE PODCZAS ZAMIESZEK W 2020 



Inną jeszcze specyfiką polskiej szlachty, była jej ciekawość świata i uczenia się wszelkich zasłyszanych lub widzianych nowinek. Tak pisał o tym biskup Walencji Jean de Montluc (który w 1574 r przybył wraz z Henrykiem de Valois do Polski): "Nie ulega bowiem wątpliwości, że nie ma na świecie narodu, który by potrafił w tak szybkim czasie przejąć dobre obyczaje i cnoty od innych narodów. Jak już wspomniałem, Polacy odznaczają się większą od innych ciekawością poznania innych krajów w nadziei, że jeśli umiejętnie kraje te będą zwiedzali, wówczas po powrocie lepiej będą widziani od innych i łatwiej będą mogli osiągnąć zaszczyty i dostojeństwa państwowe. Wystarczy im np. czteromiesięczny pobyt w Italii, by płynnie mówić po włosku i tak przystosować się ubiorem, sposobem życia i zachowaniem, jak gdyby urodzili się we Włoszech. Podobnie dzieje się, gdy przebywają w Hiszpanii czy Francji. Co się zaś tyczy Niemiec, to wprawdzie także szybko uczą się mowy niemieckiej, ale zachowują przy tym własny ubiór, sposób życia i obyczaje, i na tym właśnie polega różnica pomiędzy tymi dwoma narodami". Podróże do Italii, Austrii, krajów niemieckich, Francji czy (rzadziej)  Hiszpanii, były naturalne w karierze każdego młodego szlachcica polskiego. Chodziło nie tylko o poznanie kultury i języka danego kraju, ale przede wszystkim o nawiązanie znajomości, które potem liczyłby się w dyplomacji. O zagranicznych wojażach synów szlacheckich z wybranych rodów, postaram się za jakiś czas jeszcze obszerniej napisać. Ale szlachcic polski odznaczał się jeszcze jedną rzeczą, a mianowicie ogromnym szacunkiem do kobiet, o czym też opowiem w kolejnej części.


"I to jest najlepszy dowód na to, że kobiety nie potrafią się przyjaźnić"
"Facet z facetem sobie po gębie dadzą i spokój i dalej kumple, a tu?"
"Źle dotykałaś mojej łechtaczki, nie możemy się przyjaźnić - udaję kobietę" 🤭
"Zbyt uczuciowe te baby są, ja mówię: brachu, rób z moją łechtaczką co ci się podoba, ważne żebyś wina polał" 😂
"A co to jest łechtaczka?" 🥳



CDN.



PIĘKNIE DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM, KTÓRZY PRZYCZYNILI SIĘ DO ZWYCIĘSTWA KAROLA NAWROCKIEGO W TYCH WYBORACH PREZYDENCKICH. ZACZYNAMY NOWE ROZDANIE, A CO OCZYWIŚCIE NIE ZNACZY ŻE NIE BĘDZIEMY TERAZ Z JESZCZE WIĘKSZĄ DETERMINACJĄ PRZYGLĄDAĆ SIĘ POCZYNANIOM NOWEGO PREZYDENTA I TEMU, CZY I JAK BĘDZIE ON REALIZOWAŁ WYBORCZE OBIETNICE. W KAŻDYM RAZIE JEGO PIERWSZE DZIAŁANIA ZANIM JESZCZE W OGÓLE ZOSTAŁ ZAPRZYSIĘŻONY - SĄ BARDZO POZYTYWNE I UWAŻAM (MOŻECIE MNIE ROZLICZAĆ Z TYCH SŁÓW) ŻE TO BĘDZIE BARDZO DOBRA PREZYDENTURA.








niedziela, 1 czerwca 2025

WIELKA MOBILIZACJA!

NA WYBORY KOCHANI!





 Mam wielką prośbę do tych spośród czytelników mojego bloga, którzy jeszcze do tej pory nie byli zagłosować w wyborach prezydenckich. Idźcie i oddajcie - proszę Was o to - głos za Polską! Ja też już byłem z moją damą, która też posiada polskie obywatelstwo (chodź od rana nie miała ochoty, szukając przy mnie różnych wymówek. Ale nie ze mną te numery Bruner 🤭. Zresztą Francja już raz zostawiła nas w potrzebie, nie ma więc możliwości aby "na mojej zmianie" stało się to ponownie... i to w moim domu). Dlatego głos już oddany - wspólnie - za Polską! Rozumiem też że nie każdemu ten kandydat przypadł do gustu, ale to nie ma teraz żadnego znaczenia, liczy się nasza przyszłość i to, w jakiej Polsce się obudzimy w poniedziałek. O ile też w 100% za nikogo dać głowy nie mogę, o tyle w przypadku "Wrotek" mogę powiedzieć, że w 90% (może nawet 95) jestem pewien, że to jest dobrze oddany głos. 

Nigdy też nie zwracałem się na tym blogu do nikogo z jakąkolwiek prośbą, dziś czynię to po raz pierwszy i bardzo proszę, zróbmy wszystko, żebyśmy mogli kłaść się spać i budzić  w Polsce - tylko o to proszę!





SĄ NIESTETY I TACY, 
NAS MUSI BYĆ WIĘCEJ





piątek, 30 maja 2025

WYGRAMY TO!

SKORO PO SWOJEJ STRONIE MAMY 

TAKICH BOHATERÓW 😉




 Obecna kampania prezydencka coraz bardziej przypomina tę z roku 2015, z tym że ta jest jakby bardziej memiczna i zabawna. Rafał Trzaskowski doprawdy nie ma łatwego spacerku, a przecież tak właśnie miało być. Wybory miały być tylko formalnością, gdyż Rafałek (podobnie jak w 2015 r. Bronisław "bul" Komorowski) miał w sondażach tak gigantyczne poparcie, że w zasadzie wybory były już niepotrzebne, no co najwyżej stały się formalnością, utwierdzającą lud w mądrości etapu elit. A tu się okazało że wajchę znowu ktoś przestawił, że Rafałkowi te wybory nie pójdą tak gładko, jak początkowo je sobie wyobrażał. Stąd pojawia się zdenerwowanie, które powoli, acz konsekwentnie zamienia się w przerażenie (a to właśnie widzimy na twarzy, w gestach i w ruchach pana Trzaskowskiego). Nie dziwmy się bowiem że tak jest. Te wybory to zarówno dla Nawrockiego jak i dla Trzaskowskiego są wybory ostatnie, nie będzie już drugiej szansy w przypadku klęski któregoś z nich. Szczególnie w przypadku Trzaskowskiego nie będzie trzeciego razu, gdyż po dwóch klęskach (pierwsze w wyborach prezydenckich 2020 r.) nikt nie zdecyduje się wystawić go ponownie. Dlatego pan Trzaskowski wygląda na człowieka totalnie wykończonego i to zarówno fizycznie, jak i psychicznie (sam fakt że nie może się obejść bez pomocy pani psycholog po debatach, pokazuje z jak "cienką fajką" mamy do czynienia. Wyobrażacie sobie Kochani, że po rozmowie np. z Donaldem Trumpem Trzaskowski nagle biegnie do pani psycholog z płaczem po radę i pomoc? 🤭 Przecież to jest żałosne). Zresztą przerażony jest nie tylko sam Trzaskowski, również jego mentor polityczny Donald Tusk, czego dał dowód w ostatnim wywiadzie w Polsat News u Bogdana Rymanowskiego. Oj, wewnętrzne sondaże muszą być bardzo, bardzo złe dla pana "bążura".

Ale podczas tych wyborów stało się jeszcze coś dziwnego, czego nie było nigdy wcześniej, a mianowicie ujawnili się dwaj bohaterowie, którzy jasno i otwarcie deklarują przekaz: "Byle nie Trzaskowski!" Jednym z nich jest znany nam wszystkim z młodości bohater... Zorro z Tarnowa:






Oczywiście policja reżimu Donalda Tuska natychmiast podjęła czynności, mające za zadanie zatrzymać owego Zorro i... rozpoczął się pościg. Policja w całym kraju ścigała jednego człowieka - mężczyznę w czarnym kapeluszu (a jak wiadomo z filmów Barei, czarny czy czerwony kapelusz jest znakiem rozpoznawczym i ktoś, kto go nosi zawsze jest podejrzany 🤭) na czarnym koniu... który im uciekł 😭😂. Przez jakiś czas trwał pościg (ponoć prowadził go sierżant Garcia), niestety zakończony porażką policji i Zorro znów triumfuje (jeżeli to nie jest memiczne, to już nie wiem co nim może być 🥳)




Teraz zaś objawił się nam kolejny bohater, a raczej superbohater. Spiderman z Gliwic! 🤭 I również z hasłem "Byle nie Trzaskowski!"




Tak więc kampania ta zamienia się w jeden wielki mem i to mem skierowany przeciwko zarówno Rafałowi Trzaskowskiemu, jak i całemu rządowi "koalicji 13 grudnia" Donalda Tuska. A ja tylko przypomnę że dla polityka nie ma nic gorszego niż śmieszność, możesz być sukinsynem, ale jeżeli staniesz się śmieszny, to jest twój polityczny koniec. Tak więc "koalicjo 13 grudnia" i premierze Donaldzie Tusk, do boju, gońcie Zorro, łapcie Spidermana, dalej, kto jak nie wy?! 🤭




SARMACKIE OPOWIEŚCI - Cz. III

CZYLI NASZA DAWNA "SZPLITA"





 "Szlachta jest wysoka i silna, z zadziwiającą zręcznością umie korzystać z szabli, zna na ogół nie tylko język ojczysty, jest hojna i mocno papieska. Kiedy jednak spojrzysz uważniej, okaże się, że jest zuchwała, dumna, nadęta, uparta i tak zazdrosna o swoją wolność, że często buntuje się przeciw królowi, choćby przy tym wszystko miało lec w gruzach. Do mnicha i klechy mają dużo zaufania. Polskich kupców jest mało, chłopi są mizerni i prawie niewolnicy" - oto opinia, jaką zapisał w połowie XVII wieku podróżujący wówczas po Rzeczpospolitej młody (zaledwie wówczas 14-letni) Georg Friedrich Freiherr zu Eulenburg. Też i inni zagraniczni podróżnicy mieli bardzo ciekawe opinie o polskiej szlachcie, które zamierzam tutaj również zaprezentować, jako swoistą ciekawostkę historyczno-obyczajową.




Polska szlachta - i powiedzmy to sobie otwarcie - była ewenementem całej Europie. Po pierwsze: szlachty w dawnym państwie polsko-litewskim (czyli Koronie Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwie Litewskim) było bardzo dużo, więcej niż we Francji, Anglii i Hiszpanii razem wziętych (co zresztą w roku 1573 odnotował francuski poeta i pisarz Jean Monluc). W tamtym czasie szlachty w Rzeczpospolitej było aż 8% wszystkich mieszkańców kraju i choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się to liczba niewielka, to musimy sobie uświadomić że w tym samym czasie szlachta we Francji liczyła nie więcej niż 1%, w Hiszpanii 2%, a w Anglii... ponad pół procenta. Dla przybysza z Zachodu przyjazd do naszego kraju i ujrzenie tak wielkiej liczby nobilitowanych do szlachectwa, był iście zaskakujący. Tym bardziej że polska szlachta (w tamtym czasie - bo to jest akurat istotne) praktycznie nie używała żadnych tytułów. Zauważył to, podróżujący po naszym kraju w roku 1630 inny Francuz - Guillaume de Beauplan, pisząc, że nie ma tutaj ani książąt, ani hrabiów, ani markizów, ani baronów. Cała szlachta zaś zwraca się do siebie jak do braci (słowami: "brateńki", albo "panowie bracia"), a tytuły byłyby przeszkodą w tej równości wszystkich możnych i dobrze urodzonych. Rzeczywistość jednak nie była tak kolorowa, jak ją przedstawiał Beauplan. Owszem, unikano używania tytułów (a nawet sejmy zakazywały przyjmowania jakichkolwiek zagranicznych nobilitacji i tytułów) właśnie dlatego, aby nie tworzyć sztucznych podziałów wśród - teoretycznie równej sobie - braci szlacheckiej. Chodziło o przekaz, który jasno dawał do zrozumienia że każdy szlachcic, nawet najuboższy, może piastować najwyższe urzędy w kraju. W rzeczywistości zaś było tak, że najbiedniejsza szlachta (zarówno ta zagrodowa, jak i szlachta "gołota" - czyli pozbawiona majątków ziemskich, a niekiedy nawet tak uboga, że nie stać jej było na dobry ubiór czy... buty) aby nie umrzeć z głodu, zaciągała się na służbę do magnatów (na Zachodzie oczywiście też istniała dysproporcja w majętności szlachty, ale tam nawet najbiedniejszy szlachcic mógł wstąpić do armii i robić karierę wojskową, w Rzeczpospolitej zaś nie było takiej możliwości, jako że nie było stałej armii). Zaciągając się na służbę do magnata, taki szlachcic był związany zarówno przysięgą wierności, jak również obowiązkiem, a przede wszystkim był to jego pracodawca, który dawał mu chleb, w zamian zaś wymagał chociażby tego, aby taki pozbawiony majątku ubogi szlachcic na sejmach głosował tak, jak życzył sobie tego jego patron (to właśnie powodowało później plagę wszelkich wet niezbędnych dla zreformowania Ojczyzny ustaw, w tym choćby powołaniu stałej armii). 




Również zamiłowanie do cudzoziemskich tytułów często było silniejsze od solidarności szlacheckiej braci i wielu magnatów jak i zwykłych szlachciców takowe tytuły zaczęło przyjmować (Prusak Johann Joseph Kausch tak pisał o zamiłowaniu polskiej szlachty do tytułów w końcu XVIII wieku: "Każdy tytuł mający coś wspólnego z dworem, sądem, posiadaniem lub stopniem wojskowym, lub też odnoszący się do czegokolwiek innego, ma tu swoją wagę. Wszystkie tytuły można kupić, dlatego też zaczynają tracić coraz więcej na wartości"). Pierwotna forma demokracji szlacheckiej istniejąca w Rzeczpospolitej Obojga (Trojga) Narodów w XVI wieku, już w połowie wieku XVII (a prawdopodobnie wcześniej) zaczęła ewoluować ku oligarchii magnackiej. Pisał o tym pod koniec XVIII wieku jeszcze inny Francuz Jacques-Henri Bernardin de Saint Pierre: "Rząd polski skłania się ku arystokratyzmowi. Dwadzieścia rodzin, wśród których najważniejszymi są rody Lubomirskich, Jabłonowskich, Radziwiłłów, Ossolińskich oraz Czartoryskich, ubiega się o ster rządu. Sprzymierzają się z sobą, zagarniają władzę aż do chwili, gdy silniejsze stronnictwo nie odsunie ich od rządów. Wówczas wszystkie królewszczyzny, wszystkie godności przechodzą w inne ręce. Ten zamęt, to stałe zderzanie się różnych interesów rodzi prawdziwą anarchię. (...) magnaci (...) Dzielą między siebie stanowiska wojskowe, beneficja i najwyższe urzędy cywilne. Resztki zabierają ich słudzy, którzy rezerwują sobie podrzędniejsze stanowiska, miejsca w akademiach, wszystkie wreszcie owoce i zyski, jakie przynosi przemysł. Ci możni panowie ujarzmiają wolnego ducha narodu, zaszczepiając mu służalczość, bardziej godną pogardy aniżeli niewolnictwo". Także ustrój panujący w Rzeczpospolitej był dla wielu przybyszy z Zachodu ewenementem i swoistą ciekawostką. Po pierwsze dlatego że oficjalnie w Polsce panował król, a jednocześnie (choć istniała nazwa Korony Królestwa Polskiego), zastępczo nazywano kraj Rzeczpospolitą, czyli republiką. Gdzie tu sens, gdzie logika? Dla wielu podróżników z zagranicy było to całkowicie niezrozumiałe, dziwne i niepojęte, gdyż Nie potrafili oni sobie uświadomić faktu, że nazwa "Rzeczpospolita" odnosi się do panującej w kraju wolności szlacheckiej i demokratycznej (a potem oligarchicznej) formy rządów, zaś król pełni rolę swoistego "pierwszego senatora" - jakby powiedzieli o tym starożytni Rzymianie. "Król jest ojcem, a Rzeczpospolita matką" - jak mawiano w tym czasie.

Innym niezrozumiałym na Zachodzie aspektem polskiej szlachty, była jej... natura. Amerykański historyk egipskiego pochodzenia (koptyjskiego, czyli chrześcijanin) Raymond Ibrahim W swej książce: "Miecz i bułat. Czternaście wieków wojny pomiędzy islamem a zachodem", tak podsumował Polaków (głównie polską szlachtę) z czasów króla Jana III Sobieskiego i odsieczy wiedeńskiej z 1683 r.: "Od momentu utworzenia tej ostatniej Ligi Świętej przeciwko islamowi Polacy wydawali się dziką i nieprzewidywalną zbieraniną. W przeciwieństwie do Niemców - którzy pod względem etnicznym, językowym i kulturowym podobni byli do Austriaków - Polacy przypominali raczej Rusinów. Wydawali się pospolici i prymitywni, przynajmniej dla wyrafinowanego, noszącego pudrowane peruki wiedeńskiego dworu Leopolda. Byli jednak tęgimi wojownikami, a Rzeczpospolita Obojga Narodów należała wówczas do największych mocarstw Europy". Rzeczywiście, Polaków - w czasie tej bitwy pod Wiedniem - trudno było niekiedy odróżnić od Turków. To znaczy trudno by ich było odróżnić, gdyby jednak nie różnili się znacząco pewnymi istotnymi szczegółami, takimi jak choćby ubiór husarski i brak turbanów na głowach, oraz oczywiście bledszy niż turecki odcień skóry. Zarówno Austriacy jak i Niemcy, a także inni przedstawiciele narodów Europy Zachodniej (w tym Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, Włosi) nie znali zupełnie ani polskiego ubioru wojskowego, ani polskich symboli, ani też polskiej taktyki wojskowej, co powodowało że często dochodziło do pomyłek w tej kwestii. Pięknie wyjaśnia to pan w filmiku poniżej, który jasno deklaruje iż po zwycięstwie pod Wiedniem Austriacy podejmowali Polaków na wielkiej uczcie w Wiedniu i "zwyczaj był taki że najpierw wchodzili husarze, potem wchodziło dowództwo. Husarze ubrani byli w skóry lampartów, stąd dworacy cesarscy wzięli ich za jakiś niesamowitych notabli i usadzili ich na miejscach hetmańskich (...) I w tym momencie weszli hetmani oraz Jan III Sobieski w takich burkach i dworzanie usadzili ich niżej. Nie znali się na polskim obyczaju wojskowym, nie wiedzieli że co prawda towarzystwo chodzi w skórach, ale to, co wzięli za koce czyli burki kuligowskie były jeszcze droższe (...) Na to natychmiast zareagował książę Lotaryński, który w uroczystych słowach przeprosił za zaistniałą sytuację i powiedział: "Panowie lampartowie - niżej, panowie kilimkowi - wyżej" ☺️)




Notabene formacje husarskie (które pierwotnie były pochodzenia węgierskiego, a prawdopodobnie również serbskiego), stały się ostatecznie symbolem tamtej Rzeczpospolitej. Husaria była bowiem nie do skopiowania, choć próbowali to zrobić zarówno Francuzi jak i Moskale (w obu przypadkach im nie wyszło, zaś krótkotrwała husarska formacja moskiewska była parodią tego, co realnie stanowili sobą ich polscy odpowiednicy). Tam gdzie pojawiała się husaria, tam wróg  przestawał nawet marzyć o zwycięstwie. W takich bitwach jak że Szwedami pod Kircholmem (1605 r.), z Moskalami i Szwedami pod Kłuszynem (1610 r.), czy pod Chocimiem (1621 r.), oddziały husarskie niszczyły znacznie liczniejsze od nich siły przeciwnika. Pod Chocimiem 7 września 1621 r. 600 husarzy natarło na 10 000 wojowników sułtana Osmana II (który osobiście obserwował bitwę). Szarża zakończyła się całkowitym zwycięstwem i zmuszeniem wroga do ucieczki. Widząc to sułtan Osman II rozpłakał się z żalu i bezsilności. Husaria to była elita elit staropolskiej wojskowości, a jej dewizą było hasło: "Miłość Ojczyzny najwyższym prawem". Nawet konie husarskie były specjalnie szkolone do walki i do tego stopnia, że również po śmierci husarza nadal atakowały szeregi wroga, kąsając i tratując boleśnie żołnierzy wrogich armii. Piszę to jako swoisty dodatek do tego tematu, jako że należy podkreślić iż na Zachodzie Ani też na Wschodzie niczego podobnego nie wymyślono, a husaria była niezwyciężoną formacją przez pierwsze 122 lata swego istnienia (od 1503 do 1625 roku).




Podróżników z Zachodu dziwiło w Rzeczpospolitej również wiele innych kwestii, jak choćby wyjątkowy ubiór polskiej szlachty (zbliżony do tureckiego), uczesanie (owe słynne "podgolone łby"), a także łatwość w przyswajaniu sobie i nauce języków obcych (łacinę znał w Rzeczpospolitej każdy szlachcic, spora część mieszczan i... wielu chłopów). O tym wszystkim (i wielu innych nieznanych ciekawostkach) jednak opowiem już w kolejnej części tej świeżutkiej serii.



PS: Temat ten postanowiłem połączyć z podobną serią, którą zacząłem kilka lat wcześniej, czyli właśnie:


Nie ma bowiem sensu aby dublować ten sam przekaz.


CDN.


PS2: ogromny szacunek z mojej strony dla pana Grzegorza Brauna za jego deklarację wsparcia w wyborach Karola Nawrockiego, jak również nieoficjalną - aczkolwiek wyrazistą - deklarację Sławomira Mentzena.