Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 grudnia 2016

ŻYCZENIA NOWOROCZNE

POGODY DUCHA, 

SPOKOJU I WYTRWAŁOŚCI





Początkowo planowałem umieścić kolejny temat o przepowiedniach na temat dziejów Polski i Świata, ale postanowiłem że najpierw złożę wszystkim czytelnikom tego bloga, moje serdeczne życzenia Wytrwałości - Spokoju i Pogody Ducha. Tak, właśnie - czekają nas bowiem nieciekawe sytuacji (i nie mówię tutaj tylko o polityce, którą wręcz rzygam, a jak widzę te sprzedajne dziwki w sejmie i ich selfie-filmiki, to doprawdy trudno mi jest zachować spokój). Sądzę że czas gra na naszą (mam tutaj na myśli Polskę i Polaków) korzyść. Jeszcze trochę, poczekajmy - polityczne błazny "walczące o demokrację" z kanistrem benzyny i zamiarem podpalenia kraju, sami się skutecznie wykończą - to naprawdę tylko kwestia czasu (choć doprawdy, mogą wyprowadzić człowieka z równowagi). Sądzę jednak że przyjdzie taki czas, że ludzie ci zostaną odpowiednio "ukarani" przez Naród. W Polsce nie ma już miejsca bowiem na warcholstwo polityczne za obce pieniądze - potrzebujemy spokoju i wytrwałości, wytężonej pracy i konsekwencji w działaniu (długoterminowym), aby odbudować Ojczyznę, do godnej Jej pozycji.

To oczywiście boli wielu innych ościennych (i nie tylko) "graczy" politycznych, co jest oczywiście zrozumiałe, bowiem przez te wszystkie lata przyzwyczajono się do pozycji Polski, jako "brzydkiej panny bez posagu", która jedynie płynie w "głównym nurcie" (a raczej ścieku - bo wystarczy spojrzeć co ten nurt, wytyczony głównie w Berlinie, Brukseli i Paryżu sprowadził na Europę), polityki, którą nie my kształtujemy i nie my jesteśmy jej beneficjentami. Polska była, przez te wszystkie lata, od zakończenia II Wojny Światowej, właśnie takim postkolonialnym, małym kraikiem, bez perspektyw - bez wizji - bez nadziei. Zarządzana najpierw z Moskwy i całkowicie jej podporządkowana (1944-1956), co potem przeszło na formę podporządkowania bardziej subtelnego, ale sowieckie kleszcze, zaciśnięte na naszym kraju, nie zamierzały popuścić. Do władzy doszedł najgorszy sort ludzi (bo ten najlepszy w ogromnej większości został wymordowany podczas wojny i po jej zakończeniu przez Niemcy i Rosję Sowiecką, a ci którzy pozostali, albo uciekli na Zachód i tam ułożyli sobie życie, albo też ze strachu także się skundlili).. Zostaliśmy pozbawieni elit. Ich miejsce zajęły zaś nowe "elyty", przywiezione z Moskwy na sowieckich tankach. I zaczęła się budowa "Nowej Polski". 


W TEJ "NOWEJ POLSCE" SOWIECI DECYDOWALI O WSZYSTKIM, NAWET MINISTROWIE (POLSCY KOMUNIŚCI) MUSIELI SKŁADAĆ IM RAPORTY, CHOĆ CZĘSTO ROSYJSCY "DORADCY" MIELI OD NICH NIŻSZĄ RANGĘ



Wśród tych nowych elit, ogromną nadreprezentację stanowili ludzie o korzeniach żydowskich, którzy mocno zaangażowali się w tworzenie np. aparatu represji (czyli służby bezpieczeństwa). Polscy komuniści (najgorszy sort ludzi, choć mój pradziadek ze strony matki ponoć też należał do partii komunistycznej w międzywojennej Polsce, robił strajk i siedział za to w więzieniach - zginął podczas wojny w niemieckim obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen), żydowscy komuniści, którzy przyjęli (dla niepoznaki polskie imiona i nazwiska), oraz Rosjanie w polskich służbach bezpieczeństwa i wojsku (tzw.: POP-y, czyli "Pełniący Obowiązki Polaków"), oddelegowani w tym celu z Moskwy, jak tzw.: "marszałek" Rokossowski - stali się nową elitą. Czytałem wspomnienia wielu dzisiejszych (choć już sędziwych wiekiem) dziennikarzy, artystów, nawet polityków - którzy opisywali jak to za czasów ich młodości, zaraz po wojnie wiedli bardzo dobre, dostatnie życie. Urządzano przyjęcia na które spraszano "przyjaciół z pracy", czyli członków aparatu represji, wojska, milicji, ORMO ("Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej"), czyli nowych władców kraju. Stoły uginały się od bogactwa potraw (gdy cały kraj był totalnie zniszczony przez wojnę, a ludzie cierpieli wielką biedę).

Ci, którzy podjęli się walki z tą nową "elytą" (mówmy otwarcie - moskiewską hołotą), musieli się ukrywać po lasach, tropieni niczym zwierzyna łowna. Torturowani i mordowani w katowniach bezpieki w sposób niewyobrażalnie okrutny). Ci ludzie byli skazani na śmierć, bowiem ich ideały, ich wiedza i ich patriotyzm - przypominały nowym okupantom dawne "czasy sanacji", czyli okresu Polski przedwojennej, gdy ich miejsce było tam, gdzie być powinno - na śmietniku historii. Tak zginął rotmistrz Witold Pilecki - uczestnik wojny z bolszewikami z 1920 r. (dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych), człowiek który zorganizował ruch oporu w Auschwitz (sam w ulicznej łapance, dał się złapać Niemcom, aby trafić do Auschwitz i tam organizować ruch oporu, połączony z atakiem Armii Krajowej na obóz i alianckimi bombardowaniami. Nie doszło jednak do tego, ani bowiem Churchill ani Roosevelt nie chcieli słyszeć o pomocy ludziom zamkniętym w obozach koncentracyjnych). Następnie uciekł z obozu i dalej kontynuował walkę w konspiracji. Brał udział w Powstaniu Warszawskim, a następnie dostał się do niemieckiej niewoli i przedostał na Zachód, do Armii Polskiej gen. Andersa. Następnie na jego rozkaz (Pilecki zgłosił się sam, na ochotnika), ponownie przedostał się do już opanowanej przez Sowietów Polski, by nawiązać kontakt z organizacjami antykomunistycznymi. Został aresztowany przez UB i był następnie torturowany, aby przyznał się do współpracy z "zachodnim wywiadem". To co przeszedł w katowniach komunistycznej służby bezpieczeństwa, streścił lakonicznie w rozmowie z żoną, podczas widzenia w więzieniu (doszło zdaje się do dwóch czy trzech takich wizyt, bowiem żonie utrudniano widzenia), powiedział: "Marysiu, Oświęcim to była igraszka". Za swoją nieugiętą postawę, został skazany na karę śmierci. Wykonano ją (ulubioną sowiecką metodą), strzałem w tył głowy 25 maja 1948 r. w podziemiach więzienia na Rakowieckiej w Warszawie. 


 "ROTMISTRZU PILECKI - TWARDYŚ JAK ZE STALI
NIE SKRUSZYŁ CIĘ HITLER, BAŁ SIĘ CIEBIE STALIN"

"ROTMISTRZU PILECKI - ZE ŚMIERCIĄ IGRAŁEŚ
WSTĄPIŁEŚ DO PIEKIEŁ, Z PIEKIEŁ SIĘ WYRWAŁEŚ"

"HEJ, HEJ ROTMISTRZU, ŚMIERCI SIE NIE DAŁEŚ
DO AUSCHWITZ WSTĄPIŁEŚ, Z AUSCHWITZ SIĘ WYRWAŁEŚ"

"BYŁO WAS TYSIĄCE, ZOSTAŁO NIEWIELU
BO ZABIJA MOSKWA NASZYCH BOHATERÓW"

"ROTMISTRZU PILECKI - ŻONA TWOJA PŁACZE
CIESZĄ SIĘ UBECY, CZERWONI SIEPACZE"

"HEJ, HEJ ROTMISTRZU - PŁACZE TWOJA ŻONA
ŚMIEJĄ SIĘ BANDYCI SPOD GWIAZDY CZERWONEJ"

"ŻOŁNIERZU NIEZŁOMNY, NAGRODĄ CI BLIZNY
DROGOWSKAZEM TWOIM: BÓG - HONOR - OJCZYZNA"

"RYCERZU BEZ SKAZY - KACI WCIĄŻ SIĘ BOJĄ
TYLE LAT PO ZBRODNI, NISZCZĄ PAMIĘĆ TWOJĄ"

"DZIŚ W ANIELSKIM CHÓRZE ŚPIEWASZ Z UŁANAMI
DUSZA ULECIAŁA - PIEŚŃ ZOSTAŁA Z NAMI"

"ROTMISTRZU PILECKI DO APLEU WSTAWAJ
ŻYCIE CI ZABRALI - LECZ ZOSTAŁA SŁAWA!




"STARAŁEM SIĘ ŻYĆ TAK, ABYM W GODZINIE ŚMIERCI MÓGŁ SIĘ RACZEJ CIESZYĆ NIŻ LĘKAĆ"


"TY MYŚLISZ ŻE JAK ZDECYDOWAŁEŚ SIĘ NA ŚMIERĆ TO NIC GORSZEGO CIĘ SPOTKAĆ NIE MOŻE, ŻE MOŻESZ SOBIE NA WSZYSTKO POZWOLIĆ? JA WIEM ŻE TY MASZ TWARDĄ DUPĘ, ALE WIĘCEJ SIĘ Z TOBĄ PIEPRZYĆ NIE BĘDZIEMY. JUTRO BĘDZIESZ PATRZYŁ JAK TWOJĄ ŻONĘ GWAŁCĄ SZCZOTKĄ OD KIBLA - MOI DZIELNI CHŁOPCY, KWIAT BEZPIECZNIACKIEJ MŁODZIEŻY"






Nie ma sensu wymieniać wszystkich zamordowanych przez Sowietów i polskie podległe im służby, gdyż jest zbyt wiele (a sądzę że i tak nie o wszystkich wiadomo), na jeden post. Można wymienić tych najsławniejszych pomordowanych: gen. August Emil Fieldorf "Nila" (komendant główny Armii Krajowej, którego za okupacji "Niemcy bali się jak ognia", zamordowany "z wyroku sądu" 24 lutego 1953 r. w Warszawie). Roman i Mieczysław Dziemieszkiewiczowie (dowódcy oddziałów niepodległościowych, walczących z Niemcami i Sowietami, zamordowani (Roman 30 października 1945 r. przez Sowietów, a Mieczysław 14 kwietnia 1951 r. w zasadzce UB). Danuta Siedzikówna "Inka" - zamordowana "z wyroku sądu" 28 sierpnia 1946 r. w Gdańsku przez UB (nie miała nawet 18 lat). Feliks Selmanowicz - zamordowany tego samego dnia wraz z "Inką", uczestnik wojny-polsko bolszewickiej 1920 r. potem wojny na Niemcami 1939 r. a następnie członek 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, operującej na Wileńszczyźnie. Józef Kuraś "Ogień" - żołnierz Wojska Polskiego, uczestnik partyzantki na Podolu - zamordowany w czasie obławy KBW ("Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego"), koło Nowego Targu 22 lutego 1947. I wielu, wielu, wielu ... innych.


Gen. AUGUST EMIL FIELDORF "NIL"




 ŚMIERĆ "INKI" i "ZAGOŃCZYKA"




MIECZYSŁAW DZIEMIESZKIEWICZ "ROJ"




 EPITAFIUM DLA MAJORA JÓZEFA KURASIA "OGNIA"

 "TY MNIE UKRYJ MOJA ZIEMIO PODHALAŃSKA
GÓRSKI LESIE KOŁYSZ MNIE DO SNU
TYLE RAZY MNIE CHRONIŁA RĘKA PAŃSKA
DZIŚ MNIE DO RAPORTU WEZWAŁ BÓG
POLSKI ORZEŁ SREBRNOPIÓRY W NASZE DUSZE WBIŁ PAZURY
ZGASŁ JUŻ "OGIEŃ" A;E PAMIĘĆ O NIM WCIĄŻ SIĘ TLI"



Powstała "nowa Polska", polska o skundlonych elitach, którzy swą przyszłość i powodzenia, widzieli jedynie w służbie swym mocodawcom z Moskwy. Te wszystkie "moralne kundle" pożenili się, porobili dzieci i im również zamierzali pozostawić w darze to co oni wcześniej "w takim krwawym trudzie" zdobyli. Zresztą ludzie chcieli żyć, pomimo wszystko chciano jakoś ułożyć sobie życie w tej nowej rzeczywistości, tak więc wielu (aby choć trochę polepszyć swój status społeczny czy materialny), wstępowało do "polskiej" partii komunistycznej - PZPR. Nad wszystkim jednak władzę dzierżyli oficerowie tajnych służb bezpieczeństwa (notabene, proces tworzenia "wojskówki", czyli późniejszej wojskowej elity PRL-u, przez postać dla mnie moralnie obrzydliwą - Bolesława Mołojca, najpierw w Hiszpanii - podczas wojny domowej w tym kraju - , a następnie we Francji, a potem znów z Związku Sowieckim - opiszę w kolejnych tematach). Mijały lata, całe dziesięciolecia, Naród się buntował przeciwko komunistycznej wszechwładzy - 1956, 1968, 1970, 1980, za każdym razem jednak zmiany (jakie następowały), były jedynie zmianami personalnymi (kosmetycznymi), system narzucony nam w 1944 r. pozostawał bez zmian (jak to się wyraził Józef Cyrankiewicz, w 1956 r.: "Władzy raz zdobytej nie oddamy NIGDY!".


 JARUZELSKI OGŁASZA STAN WOJENNY
13 Grudnia 1981



Potem był stan wojenny 13 grudnia 1981 r. wprowadzony przez sowieckiego pachołka - "gen." Jaruzelskiego (dla mnie ta kreatura już dawno powinna utracić wszelkie stopnie oficerskie i zostać zdegradowanym do szeregowca - sprawiedliwość musi zaistnieć, i nie ma w tym momencie znaczenia że on już nie żyje) i stracona dekada marazmu i beznadziei, gdy ludzie Solidarności", nie widząc dla siebie życia w Polsce, uciekali na Zachód (uciekali wszyscy, nawet lotnicy czy marynarze). Nie chciano żyć w gównie, jakie ta klika (aby ratować się przed utratą władzy) wprowadziła po 1981 r. Dochodziło do dziwnych zgonów członków i sympatyków "Solidarności" (zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki - 19 października 1984 r. kapelana "Solidarności", ksiądz Antoni Piotrowski - zamordowany przez "nieznanych sprawców" - 28 marca 1988 r. i inni. Władza komunistyczna wiedziała że nie można na dłuższą metę utrzymać tego stanu rzeczy, że nie da się utrzymać takiego systemu. Postanowiono więc wprowadzić w życie projekt: "upadek komunizmu", czyli zaaplikować Narodowi tzw.: transformację ustrojową, która polegała na dogadaniu się komunistów z częścią środowisk opozycyjnych (wywodzących się najczęściej z rodzin komunistycznych z czasów stalinowskich, o często żydowskich korzeniach). 

Ci ludzie "dali nam demokrację" i "wolność słowa" o którą tak dziś zażarcie walczą ich (genetyczni bądź ideowi) potomkowie. Polskę po 1989 r. tworzyły tzw.: "resortowe dzieci", potomkowie dawnych komunistów (spójrzcie tylko na założycieli KOD-u Platformy czy Nowoczesnej - tam się aż roi od nazwisk dzieci dawnych stalinowskich aparatczyków). Dziś ci ludzie "bronią" (swojej) demokracji, bronią anty-państwa, które stworzono. Ci na górze, ci, którzy mieli dostęp do stanowisk i odpowiednich "przyjaciół", wiedzieli doskonale jak się obracać w tym anty-państwie, zwykły człowiek zaś był zaś przez to "ich" państwo - niszczony. Za drobne przestępstwa trafić można było do więzienia, zaś tam gdzie kradziono lub wyprowadzano z Polski miliony - wszystko było dobrze. Kraj był zamieniony w kolonię, tylko że już nie Moskwy, ale Berlina i Brukseli. Ci ludzie bowiem, którzy nami rządzili przez te 26 lat, byli genetycznie uformowani do podległości, oni nie mogli żyć, nie mając nad sobą pana, jakiegokolwiek pana, który by im im mówił co robić. Oni nie rozumieją pojęć takich jak: Naród - Patriotyzm - Honor - Ojczyzna - Bóg, to jest dla nich zupełna abstrakcja. Wychodzą na ulicę właśnie dlatego że czują iż to ich antypaństwo słabnie, że Polska się odradza, ta Polska, z którą tak krwawo walczyli ich ojcowie - ta Polska wreszcie powstaje z kolan. To ich przeraża, bo wiedzą że w tej Polsce znów (tak jak to było za czasów II Rzeczypospolitej), staną się społecznym marginesem. Dlatego "walczą o demokrację".





Dobrze, na koniec chciałbym jeszcze dodać że początkowo zamierzałem wstawić w to miejsce kolejny post o przepowiedniach, być może jeszcze w starym roku mi się to uda, choć wątpię. co prawda nie będziemy mieli w tym roku Sylwestra (żałoba), ale wpadnie do nas grupka przyjaciół, więc zapewne czasu na pisanie mieć już nie będę. W każdym razie życzę wszystkim Rodakom (i wszystkim czytelnikom tego bloga w ogóle) dużo spokoju oraz wytrwałości - czas gra na naszą korzyść, komunistyczne i postkomunistyczne tituszki same się skutecznie skompromitują. Byle do przodu - trzymajcie się i ...

WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO 

W NOWYM ROKU!







NIEWOLNICE - Cz.XVI

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI


HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. XVI




Następnego wieczoru Andy zaprosił mnie do Tomandandy studio, do super loftu w SoHo, jeszcze w stanie renowacji. Wysiadłszy z taksówki, czujnie lawirowałam w szpilkach na brukowanej ulicy. Jego studio zajmowało całe poddasze starego budynku na rogu Spring i Green. Kiedy otworzyły się drzwi windy, ukazały się moim oczom wygłodzone weganki z poprzedniej nocy, opierające się o parapety w korytarzu, z papierosami w ustach. Z jakiegoś powodu nie było światła, chyba wymieniano instalację elektryczną. Sylwetki dziewczyn w biodrówkach były widoczne dzięki oświetleniu z ulicy, a ich twarze rozświetlały trochę żarzące się ogniki papierosów. Przeszłam obok i znalazłam się w przeogromnej hali śmierdzącej świeżą farbą. Środek, zastawiony sprzętem komputerowym i muzycznym, skojarzył mi się z chaotycznie zabudowanym miasteczkiem. Źródłem skąpego oświetlenia był buczący generator prądu, podłogę pokrywała plątanina kabli. W rogu hali, oblany niebieską poświatą z ekranu, siedział Andy. Odwrócił się do mnie i w swoim wilczym uśmiechu pokazał kły tak wystające i ostre, jakby wyrastał mu dodatkowy rząd zębów, nakładający się na ten pierwszy. Już wtedy wiedziałam, że spoglądam na fragment mojej przyszłości. 

Krążąc w półmroku wśród towarzystwa zebranego w lofcie, od jednej grupki do drugiej, poczyniłam ciekawe spostrzeżenie. Nawiązałam rozmowę z producentem filmowym z Brooklynu i jego przyjaciółką z importu, norweską modelką. Od producenta usłyszałam, że Andy to jego najlepszy przyjaciel. Dyrektor agencji eventowej powiedział mi to samo. Podobnie programista systemu Unix i praktycznie wszyscy, z którymi rozmawiałam. Później zorientowałam się, że o Andym jako o swoim najlepszym przyjacielu mówią ludzie, których nazwisk prawie nie znał, i odkryłam powód: Andy był najwspanialszym słuchaczem na świecie. Stwarzał z łatwością klimat intymności i obcy ludzie przy barze wyjawiali mu swoje sekrety, rywalizowano często o jego względy. Znajomi Andy'ego pozostawali z nim w zażyłych stosunkach, a do siebie byli nastawieni wręcz wrogo. Andy i ja wymknęliśmy się z imprezy i poszliśmy na spacer. Obściskiwaliśmy się pod kopułą rusztowania w jakimś zaułku w TriBeCa. Zdałam sobie sprawę, że Andy to rzadka okazja. Trzeba było tego maniaka komputerowego trochę przerobić, lecz to wydawało się drobnostką. Po jeszcze paru randkach wcisnęłam się w jego życie, stając się codzienną instalacją w jego studio i przyczyną niezliczonych dramatycznych napięć między nim i Tomem, jego partnerem w biznesie. Wpasowałam się gładko w utrwalony schemat: wszyscy kochają Andy'ego i nienawidzą się nawzajem. Zakochałam się, to była prawdziwa miłość, miałam prawdziwego kochanka. Często myślałam o Robinie, w ogóle za nim nie tęskniąc. Kiedy po raz kolejny wygasała rezerwacja biletu, po prostu nie pojawiłam się na lotnisku. Nie zadzwoniłam do Ari. Wyrzuciłam bilet do śmieci i zrobiłam start w nowe życie, jakby dawne w ogóle nie istniało.

Andy był absolutnie fascynujący, zarabiał kupę forsy i na ogół robił to, co mu mówiłam, więc w moich oczach był idealnym kochankiem. Po miesiącu zamieszkaliśmy razem. Mój kuzyn z agencji nieruchomości znalazł nam apartament na rogu Mott i Houston. Najbrzydszy chyba apartamentowiec w całym Nowym Jorku, jeden z tych ceglanych klocków z tandetnym mosiężnym zdobnictwem i lśniącą granitową posadzką w lobby. Szkaradzieństwo, lecz niestety prekursor tego typu okropieństw wyrastających w śródmieściu, wdzierających się coraz dalej i dalej na wschód w stronę rzeki, nieuchronnie pokrywających całą Lower East Side tanią zabudową mieszkalną, gdzie lokale użytkowe na poziomie parteru zajmowały sklepy Gap i restauracje Jamba Juice. Polowanie na apartament w Nowym Jorku byłoby jednakże horrorem, jakiemu nie potrafiłabym sprostać, niecierpliwa z natury, skorzystałam z pierwszej lepszej okazji, jaka się nawinęła. Miniaturowe białe mieszkanko z jedną sypialnią i ciągiem kuchennym wzdłuż jednej ściany pokoju dziennego. Spakowanie się i przeniesienie mojego pokoju z mieszkania Penny w nowe miejsce zajęło mi około pięciu godzin. Ja korzystnie wpłynęłam na Andy'ego i stworzyłam mu dom, on płacił czynsz i podarował mi siebie do kochania. Nabyliśmy pytona. Kupiłam łóżko, toaletkę i kanapę w tanim sklepie meblowym na Sixth Avenue. W weekendy przyjeżdżali rodzice, żeby zjeść ze mną lunch, a matka konsekwentnie zapełniała moją lodówkę porcjami lasagni i rosołu z kurczaka. Odgrzewałam je dla nas na obiad i nazywałam to gotowaniem.

Poniekąd spełniały się moje fantazje: normalne życie dwojga kompletnych wariatów. Dziwka z psyche artystki (lub artystka z psyche dziwki, zależnie od dnia) i geniusz komputerowy wyruszali w dzień na podbój świata, a spokojne wieczory spędzali w domu, oglądając klasykę filmową i zajadając się lodami Chunky Monkey. Tak wyglądały nasze wieczory bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy zechciał sprzyjać temu układ gwiazd. A naprawdę spędzałam wieczory samotnie. Andy był pracoholikiem i prawie nigdy nie było go w domu. Wmawiałam sobie, że to idealny układ, gdyż jestem dziewczyną z ambicjami. Nie tylko Andy robił karierę. Ja musiałam myśleć o własnej. Zgłaszałam się na castingi i kilka godzin w tygodniu poświęcałam na wolontariat w The Wooster Group. Zapisywałam całe bruliony pomysłami na scenariusze teatralne. Popołudniami najczęściej chodziłam do pracowni Andy'ego i przesiadywałam tam na zrobionej na zamówienie pomarańczowej kanapie, jedząc sushi i przyglądając się, jak Andy komponuje na swoim wyrafinowanym oprzyrządowaniu komputerowym. Podziwiałam jego talent, naturalność, cholerną bystrość. Zazdrościłam mu. Nie musiał popisywać się na castingach ani pieprzyć się za pieniądze, ani udawać, że jest kimś innym, niż jest naprawdę, ani lizać nikomu dupy, ani błagać o rolę, pracę, szansę. Wystarczyło, że jest Andym. To dostaje od świata osoba wyjątkowa. Reszta musi pracować ciężej. Jeżeli pozostanę tylko sobą, myślałam, będę po prostu Jill, zajdę donikąd. 




Nie używaliśmy środków antykoncepcyjnych. Pomijając moją histeryczną ciążę w Brunei, żyłam w przekonaniu, że w ciążę zajść nie mogę. W następstwie głodzenia się w okresie szkoły średniej nie miesiączkowałam przez cały rok. I potem już nigdy nie miałam regularnego okresu. Uznałam, iż moje organy wewnętrzne jak kamień nigdy nie dadzą życia. Nasikałam na patyczek testowy, wyszedł mi wynik negatywny. Ponawiałam próby z tym samym rezultatem, a lekarz zapewniał mnie, że testy nie kłamią. Kiedy w końcu zażądałam badania krwi, byłam już w trzecim miesiącu ciąży. Andy zupełnie się nie przejął, kiedy pojawiłam się u niego w pracowni z nowiną o ciąży. Pocieszył mnie jednym słowem, przytulił i powrócił do pracy, zostawiając mnie przed pomarańczowymi drzwiami windy z gapiącą się na mnie recepcjonistką. Musiałyśmy być spod antagonistycznych znaków zodiaku albo coś takiego, ponieważ jeżyłyśmy się przy każdym kontakcie. Ona nie odbierała moich telefonów, kiedy Andy nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano. Zaprzeczał, ale wiedziałam, że to prawda. Zawsze unikałam okazywania publicznie słabości i emocji ze szczerym zamiarem zajęcia się swoimi uczuciami na osobności. Bezpieczna w domu, nie znajdywałam jednak w sobie tego, co odłożyłam na później. Udawanie tym właśnie grozi.

Andy założył z góry, że usunę ciążę, ponieważ jego mentalność nie dopuszczała innej opcji. Kiedy tamtego dnia wrócił do domu, późno zresztą, od razu przystąpił do konkretów, chcąc ustalić, kiedy będzie musiał wyrwać się z pracy, żeby pojechać ze mną do kliniki, i czy zajmie to cały dzień, czy pół dnia. Zrobiłam mu kanapkę z bekonem, sałatą i pomidorem. Siedział na naszej gównianej rozkładanej kanapie. Kupiłam ją na etapie udowadniania sobie, że potrafię być oszczędna. Była straszna, pokryta czarnym płótnem, niewygodna, z nierównościami i zjeżdżały z niej poduszki. Musieliśmy je poprawiać dziesięć razy dziennie. Ten ponury albatros był dominującym obiektem w pokoju dziennym. Aktem oskarżenia przeciwko mnie, widomym świadectwem, że niczego nie potrafię zrobić dobrze. Nie byłam kobietą choćby na tyle, żeby wybrać przyzwoitą kanapę. 
- Nie wiem, czy chcę się pozbyć ciąży - powiedziałam. 
Andy zwykle zgadzał się z moimi życzeniami bez protestów. Był swego rodzaju mistrzem. Ludziom w jego otoczeniu wydawało się, że narzucają mu swoją wolę, a w rzeczywistości wszyscy koło niego skakali. Mogłam urządzić mieszkanie, jak chciałam, ale wszystko od a do zet musiałam zrobić sama. Na tym polegał haczyk. Jeżeli cokolwiek nie wyszło, jak kanapa, Andy nigdy nie był winien. Tym razem jednak poznawałam go z zupełnie innej strony. Podejmującego szybką i stanowczą decyzję. Okazywało się, że potrafi mieć własne zdanie. Być może cały czas miał pogląd na każdą sprawę, tylko się z tym nie ujawniał. 

- Jeżeli chcesz mieć dziecko - powiedział - zajmiesz się nim sama beze mnie. 
W szkole średniej jeździłam autobusami do Waszyngtonu, żeby brać udział w marszach przeciwko zwalczaniu legalnej aborcji. Kiedy Operation Rescue, wojująca organizacja broniąca życia, przypuściła szturm na Nowy Jork podczas Konwencji Demokratów, zgłosiłam się do National Abortion Rights Action League, ogólnokrajowego ruchu proaborcyjnego, jako wolontariuszka do obrony klinik przed pikietami. Zbieraliśmy się przed klinikami o szóstej rano, tworzyliśmy kordon, trzymając się za ręce, by idące do lekarza kobiety chronić przed wrzeszczącymi pikieterami, posługującymi się drastycznymi obrazami i napisami. My mieliśmy rację, oni nie. Andy nigdy nie dowiedział się, jak bardzo pragnęłam mieć to dziecko, jak bardzo moje serce buntowało się przeciwko decyzji rozumu. Miałam dziewiętnaście lat i mój kochanek nie chciał dziecka. Wolałabym raczej nałykać się gwoździ, niż prosić o pomoc rodziców. Moje przyjaciółki były nastawione na robienie kariery artystycznej. Wybór był przesądzony. Siedziałam u Penny w kuchni, dawniej także mojej, piłam herbatę. 
- Będziesz miała poczucie straty - powiedziała. 
Sama przerwała ciążę kilka lat wcześniej. 
- Nie żałuję decyzji, ale wciąż mnie to prześladuje.




Kiedy, będąc w Brunei, przypuszczałam, że jestem w ciąży, decyzja o urodzeniu dziecka, niezależnie od wszelkich trudności do pokonania, wydawała mi się prosta, szlachetna. Prawdopodobnie w podświadomości tkwiło przekonanie, że nie jestem ciężarna. Myślałam również o matce adopcyjnej. Kończyło się lato i zaczynał wrzesień, mój ulubiony miesiąc w Nowym Jorku. Powiedzcie, co robiły na moim miejscu dziewczyny z głową na karku, w okresie postfeminizmu, dziewczyny z perspektywą kariery? Po pierwsze pilnowały się, żeby nie dać sobie zrobić dziecka, ale gdy już im się to zdarzyło, szły z determinacją do ośrodka świadomego rodzicielstwa i dokonywały wyboru, mając do tego prawo, o jakie walczyły ich matki. Potem decydowały się na ten krok i być może poddawały się psychoterapii. Robiły to i godziły się z trwałą blizną, ale i tak to robiły. Dziecko to niewyobrażalne obciążenie. W wieku dziewiętnastu lat rodziły dzieci tylko dziewczyny z biednych rodzin miejskich i ze Środkowego Zachodu, dziewczyny, które zdawały sobie sprawę, jak mało jest prawdopodobne, że ich przyszłość będzie się różniła od życia ich matek. Moja matka jednak ugruntowała we mnie wiarę w to, że moje życie będzie bez wątpienia inne niż jej. "Moje ciało, mój wybór" tak krzyczałam na schodach Kapitolu Stanów Zjednoczonych. I tak się stało. Dokonałam wyboru i samotnie wchodziłam na drugie piętro budynku gdzieś w Midtown Manhattan.

Siedziałam na zimnym korytarzu w szpitalnej koszuli i jednorazowych kapciach, wykręcając szyję w stronę telewizora z Batmanem na ekranie. Kobiety, które czekały ze mną, rozmawiały między sobą ze szczerością, jaką zwykle objawiają w salonach manikiuru, na sali gimnastycznej, w poczekalni u lekarza. Kobieta siedząca naprzeciwko była Latynoską z zielonymi oczami i skórą o barwie kakao. Była dość gruba w pasie, za to miała szczupłe i kształtne nogi, ale pokryte gęsią skórką. Opowiadała sąsiadce, że ma już troje dzieci, a zaszła w ciążę mimo stosowania pigułki antykoncepcyjnej. Każde kubełkowe plastikowe krzesło było zajęte. Ramionami dotykałam ramion kobiet siedzących po mojej prawej i lewej stronie. Z nikim nie rozmawiałam. Geny Andy'ego, myślałam. Jego cudowne, wspaniałe geny muzyka. Uświadamiałam sobie, że jestem na skraju czegoś nieodwracalnego, posuwam się znacznie dalej niż w obliczu jakiegokolwiek dokonywanego dotąd w życiu wyboru. Coś we mnie lodowaciało, umierało. Być może ta część mojego ja, która mocno wierzyła, że jestem przyzwoitym, porządnym człowiekiem. Adoptowanemu dziecku powtarza się często, że to wielka miłość matki do niego skłoniła ją do oddania go w ręce innych dla zapewnienia mu lepszego życia. Może to i prawda. Być może prawda jest taka, że gdyby kochała troszkę bardziej, zatrzymałaby je przy sobie. Nie kochałam wystarczająco mocno mojego dziecka. W tych ostatnich jednak momentach pokochałam je. A w mojej głowie przewijał się film: "fazy rozwojowe płodu", wspomnienie gipsowych odlewów, które widziałam na wystawie w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, dokąd zabrał mnie ojciec, żebym zobaczyła cud życia. Jak ona wygląda? Jej powieki. Jej uszy. Jej rączki spoczywające na malutkim, bijącym serduszku.






 CDN.
  

piątek, 30 grudnia 2016

POLSKO-ROSYJSKIE STOŁECZNE PODCHODY - Cz. IV

CZYLI RANKING/PODSUMOWANIE

ILE TO RAZY POLACY

PODCHODZILI POD MOSKWĘ

A ILE ROSJANIE POD WARSZAWĘ,

WILNO CZY KRAKÓW


KRÓL STEFAN BATORY POD PSKOWEM - 1581 r.
(PRZYJMUJE HOŁD OD MOSKIEWSKICH KNIAZIÓW I BOJARÓW)



PIĄTA WYPRAWA ROSYJSKA

 NA WILNO

1563 r.


LITWA/POLSKA - ROSJA
5:5




To właśnie dopiero ta wyprawa, jest uważana przez historyków za pierwsze w dziejach rosyjskie podejście w rejon miasta Wilna, gdyż wszystkie poprzednie nigdy nie dotarły do miasta (dotarły jednak wystarczająco daleko, abym je mógł uwzględnić w tym rankingu). Zresztą ta także do Wilna nie dotarła, gdyż nad rzeką Wilią, wojska moskiewskie rozbił hetman wielki litewski Mikołaj Radziwiłł "Rudy". Wojna (po okresie długiego 25-letniego pokoju), rozpoczęła się już w roku 1562 (choć stan wojenny pomiędzy Rzeczpospolitą a Moskwą utrzymywał się już od 1559 r., kiedy to Inflanty, zaatakowane rok wcześniej przez Iwana IV, oddały się pod opiekę króla polskiego, zaś w listopadzie 1561 r. niemiecki Zakon Kawalerów Mieczowych z Inflant rozwiązał się a całe państwo zakonne sekularyzowano, przy czym część - Kurlandia i Semigalia, stały się lennem Rzeczypospolitej, zaś pozostałe ziemie Inflant - czyli dzisiejszą Estonię i Łotwę na północ od rzeki Dźwiny, przyłączono do Polski i Litwy). To bardzo nie spodobało się carowi Iwanowi, który w 1562 r. wysłał na Litwę wielką armię (40 tys. zbrojnych) pod wodzą kniazia Andrzeja Krubskiego. Armia ta została rozbita pod Newlem, przez ... 2 tys. Litwinów. 

Kolejna moskiewska wyprawa, ruszyła po nowym roku 1563 r. a już w lutym Iwan IV wkraczał do zdobytego Połocka. Druga jego armia ruszyła na Wilno, gdzie właśnie poniosła klęskę nad rzeką Wilią z rąk hetmana Mikołaja Radziwiłła "Rudego". Potem nadeszły kolejne zwycięstwa, takie jak: styczeń 1564 - w bitwie na polach druckich nad Ułłą, hetman polny litewski - Hrehory Chodkiewicz, rozbił wojska kniazia Szujskiego (straty moskiewskie w tej bitwie były ogromne, miało bowiem polec ok. 20 tys. żołnierzy, co również świadczy o sile armii, jaką dysponował książę Szujski). Luty 1564 r. - druga klęska kniazia Krubskiego w bitwie pod Orszą, co spowodowało jego kapitulację i ucieczkę (przed gniewem cara i w obawie o własne życie) na Litwę. W bitwach nad Ułłą i pod Orszą, Litwinów wspomagały oddziały polskie Stanisława Leśniowolskiego. Po tej kampanii wyparto całkowicie Moskali z ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego (poza zdobytym przez Rosjan Połockiem), a w roku następnym (1565), przeprowadzono również ataki na terytorium państwa moskiewskiego (kampanie Stanisława Cikowskiego i Filona Kmity, pustoszące pograniczne tereny). W kolejnych latach wojna wyhamowała i prócz kolejnego zwycięstwa Litwinów pod Czaśnikami (1567 r.), oraz wielkiej pokazówki (armii polsko-litewskiej zebranej w obozie pod Radoszkowicami, która miała ruszyć na Moskwę, do której jednak nie doszło, z powodu niechęci króla oraz żądań szlachty, która wysunęła tam postulaty egzekucyjne - 1567 r.), do poważniejszych walk nie doszło, tym bardziej że car przeraził się najazdu polsko-litewskiego, w sytuacji gdy sam zwalczał wewnętrzną opozycję (która chciała obalić Iwana i obrać carem ... króla Rzeczypospolitej - Zygmunta II Augusta).

Kolejne lata, to kolejne polsko-litewskie sukcesy - zdobycie Ułły (1568 r.), opanowanie Izborska w Inflantach (1568 r. który zostanie utracony już w roku następnym). Ostatecznie w 1570 r. zawarto rozejm, który polegał na utrzymaniu dotychczasowego status-quo (czyli część Inflant dla Rzeczpospolitej, część dla Moskwy, oraz Połock w rękach moskiewskich), choć pokój zawarty w Szczecinie (grudzień 1570 r.) pomiędzy stronami I wojny północnej (Rzeczpospolita, Dania i Norwegia oraz Lubeka kontra Moskwa i Szwecja), uznano oficjalnie prawa Polski i Litwy do całych Inflant. Car, próbując wyjść z tego klinczu, szukał sojuszników na zachodzie i właśnie w tymże roku zaproponował on już 37-letniej królowej angielskiej - Elżbiecie I małżeństwo (do czego oczywiście nie doszło). 

Kolejne lata to okres wielkich wojen o Inflanty (1572-1578 i 1579-1582), zakończonych całkowitym zwycięstwem Rzeczypospolitej i opanowaniem całych Inflant, zdobyciem Połocka (1579 r.) oraz wdarciem się w głąb państwa rosyjskiego (choć nie podchodząc pod Moskwę). Rozbiciem armii moskiewskiej Dymitra Czeremisowa i Grigorija Naszczokina pod Toropcem (wrzesień 1580 r.) przez wojska polsko-litewskie pod wodzą księcia Janusza Zbaraskiego, oraz opanowaniem wielkich ziem na północnym-wschodzie państwa moskiewskiego. Kampania 1581 r. to kolejne wielkie zwycięstwa, takie jak pod Rżewem (sierpień 1581 r.) gdzie wojska hetmana polnego litewskiego - Krzysztofa Radziwiłła "Pioruna" (przydomek ze względu na błyskawiczne ataki jakich dokonywał), Filona Kmity i Michała Haraburdy, rozbiły wojska samego cara Iwana IV, który uciekł do Staricy, gdzie przerażony wysyłał posłów do króla Stefana Batorego z prośbą o pokój. Nie było wówczas siły w chrześcijańskim świecie (prócz być może muzułmańskiej Turcji), która byłaby w stanie sprostać ówczesnej potędze militarnej polsko-litewskiego państwa, o czym świadczą chociażby opinie zagranicznych posłów i podróżników: "Polska ma 70 tysięcy wsi i tyleż dobrej jazdy może wystawić do boju, wraz z pośledniejszą (...) Wojska złożone z samej szlachty jest bitne, dobrze odziane i uzbrojone (...) Król ma w Wilnie 180 dział wielkiego kalibru, mnóstwo mniejszych" - nuncjusz papieski Bernard Bongiovanni ok. 1560 r. "Korona wystawić może 100 tysięcy lada jakiej, a 50 tysięcy dobrej konnicy i prawie tyle Wielkie Księstwo Litewskie, co nie jest za wiele na to obszerne królestwo" - Wenecjanin Hieronim Lippomano. "Zebrana w jednym miejscu szlachta polska stanowi taką potęgę, że żaden z sąsiadów Polski nie mógłby się jej oprzeć" - Francuz Kaspar de Tende. 




Nie mówiąc już o tym co pisano na temat samego kraju i jego mieszkańców. Fryzyjczyk - Ulryk Werdum pisał w latach 70 XVII wieku: "Jest Polska błogosławionym krajem, ma żyzną rolę, zdrowe powietrze, ryby i rybne rzeki. Jest prawdziwą spiżarnią zboża i ma także piękne bydło. Są tu też ogniste i wytrwałe konie". Kaspar de Tende: "Polska szlachta jest z natury bardzo uprzejma. Kiedy cudzoziemcy przejeżdżają przez jej kraj, zaprasza ich, by wypili i wypoczęli u nich, a goszczą ich, jak mogą najlepiej. Wielcy panowie szlachetni i wspaniali. Znałem takich, którzy gościli u siebie zupełnie nieznanych mi Francuzów, Włochów czy Niemców, żywiąc ich". Na koniec opinia niemieckiego podróżnika - Paula Harro Harringa o Polkach: "Polki są piękne, nie można temu przeczyć. Ale, przebóg! One są bardzo piękne! Jestem pewien, że Ewa była Polką", zaś Kaspar de Tande dodaje jeszcze: "Mężczyźni w Polsce są świetnie zbudowani".

Zwycięska kampania Radziwiłła "Pioruna" (który przebył szlak wiodący 1,5 tysiąca kilometrów), Kmity i Haraburdy, spowodowała zdobycie takich bogactw, że po dotarciu ich do obozu królewskiego pod Pskowem w październiku 1581 r., tak pisał o tym fakcie jeden z kronikarzy obecnych w obozie - Jan Piotrowski: "Pan hetman hufy wszystkie do obozu wiedzie, a z pany rotmistrzami sam przed nimi jedzie. Bardzo z pięknym triumfem jak zwycięzca prawy. Król sam chciał go tym poczcić, iż był godzien tego, przeto mu też dozwolił wjechania takiego. Za nim tuż idą więźnie, bojarscy synowie, miedzy nimi niektórzy i radni panowie. Król przeciw nim wyjechał, miło na nie patrzyć. Wszyscy zdrowi, ozdobnie, drogi na nich nie znać". Piotrowski oficjalnie nazywał wojska hetmana Radziwiłła: Persami ("Persjowie"), gdyż jak pisał: "Pod samą Persyją byli", zaś sam Jan Kochanowski poświęcił wyczynom hetmana oddzielny poemat pt.: "Jezda do Moskwy" (choć Moskwę ominięto). Łupy zdobyte były wręcz olśniewające (co ciekawe, zamknięty w Staricy, przerażony car Iwan IV, obawiając się polskiego ataku, błagał przebywającego z nim nuncjusza papieskiego Possevina, że jeśli tylko odwiedzie Polaków od ataku i doprowadzi do pokoju, gotów jest ... przejść na wiarę katolicką), było też wielu dostojnych jeńców z książęcych i bojarskich rodów, wśród których największy był książę Turenin.

W czasie tych wojen nie doszło jednak ani do ataku polsko-litewskiego na Moskwę, ani też do rosyjskiego na Wilno. Kolejną odsłoną wojen interwencyjnych staną się Dymitriady. 


HUSARIA 

NAJPIĘKNIEJSZA I NAJPOTĘŻNIEJSZA JAZDA ŚWIATA

ARMIA KTÓRA NIE MIAŁA SOBIE RÓWNEJ

(KIEDY HUSARIA IDZIE W GALOPIE Z POCHYLONYMI KOPIAMI, NIC NIE JEST W STANIE SIĘ JEJ OPRZEĆ - NIE MA ARMII KTÓRA JĄ ZATRZYMA)






 CDN.
        

środa, 28 grudnia 2016

NIM NADEJDZIE NOWY ŚWIAT - Cz. I

PRZEPOWIEDNIE 

NADCHODZĄCYCH CZASÓW




Jakiś czas temu powróciłem do tematu przepowiedni, jakie wielu jasnowidzów i mistyków (często z odległej przeszłości) wygłaszało na temat tego, co czeka nas wszystkich - całą ludzkość w najbliższym czasie. Przygnębiły mnie te wiadomości, bowiem najłagodniejsza z nich brzmiała: "I i II Wojna razem wzięte, to były jedynie dziecięce zabawy, przed tym co nadchodzi". Przepowiednie te, są tak przygnębiające, że można by wręcz sądzić że nie mogą być prawdziwe, ale znajdują one potwierdzenie wśród tych z mistyków, co do których nie mam wątpliwości, jeśli chodzi o ich "sprawdzalność". Jednym z takich jasnowidzów jest ojciec Czesław Klimuszko, u którego to właśnie odnalazłem (nie wiem jak to nazwać? Sposób?) możliwość załagodzenia temu, co nas czeka w przyszłości. Ludzkość już nie jest w stanie zatrzymać tych procesów, które spowodują ogromną (niespotykaną wcześniej, w znanej nam historii - choć stosunkowo krótkotrwałą) liczbę zniszczeń i śmierci. Będzie dochodzić do dantejskich wręcz scen, bowiem każdy będzie chciał zachować życie, a mimo to śmierć zbierać będzie okrutne żniwo, ludzie będą ginąć jak mrówki, znoszone pędem wody. 

Jest jednak (niewielka co prawda, ale wypowiedziana w proroctwach ojca Klimuszko), możliwość załagodzenia tych procesów (bo na pewno nie ich likwidacji, bowiem każdy dostanie to, na co zasłużył, również tyczy się to państw i narodów). Sposób na to jest stosunkowo prosty i możliwy do realizacji przez każdego z nas, a polega on na ... modlitwie do Boga, modlitwie z prośbą o ocalenie. Takie modlitwy (według ojca Klimuszko), nie są wcale bagatelizowane, więcej stanowią rękojmię pewnego rodzaju oddalania (lub ułagodzenia) zbliżającego się nieszczęścia. Ojciec Klimuszko (i nie tylko on zresztą), twierdzi że gdy te wszystkie "procesy zagłady" zostaną już wdrożone w życie, będzie za próżno, a ludzie (ci którzy przeżyją), będą uciekać przez niechybną śmiercią ze swoich dawniej bogatych i zasobnych krajów, do państw ubogich (prawdopodobnie również do Afryki, która nie ucierpi aż tak bardzo, jak inne kontynenty), ale tam będą traktowani gorzej niż dawni niewolnicy - będą ... podludźmi. Innym kierunkiem masowej migracji ludności Zachodu, będzie Europa Środkowo-Wschodnia, a szczególnie Polska, która stanie się prawdziwym domem dla wielu uchodźców i będzie to (jak mówi ojciec Klimuszko): "szczęśliwe miejsce (...) Tu się im nic nie stanie" (co ciekawe, Żydzi już zaczynają uciekać z Europy Zachodniej, a głównie z Francji i coraz częściej przenoszą się albo do Izraela albo właśnie do ... Polski. Ciekawe prawda?).

Należy więc zwrócić się ponownie do Boga, nie tylko po to by prosić o ocalenie (a każda taka prośba nie pozostanie zbagatelizowana). Według ojca Klimuszko właśnie dlatego jeszcze nie doszło do poważniejszych katastrof i nieszczęść (choć było już ku temu kilka powodów), że ludzie proszą Boga w swych modlitwach o ocalenie, o to by nie spotkało ich nic złego. A zło które nadchodzi, nie pochodzi od Boga i nie On jest jego sprawcą (choć nasze modlitwy i ... myśli, są w stanie odsuwać ten moment w czasie oraz znacznie go łagodzić), tylko wynika z prostego założenia, które można określić: "Zasadą Domina", czyli: "To co sam zasiejesz, to zbierzesz", i dotyczy ona wszystkich istot żyjących w tym naszym materialistycznym piekle. Wszystko musi bowiem się wyzerować (jak w grze komputerowej), aby poprzez najróżniejsze doświadczenia, móc spokojnie wrócić do Domu. Nasze prośby, modlitwy i myśli nie zapobiegną więc katastrofie, ale mogą ją oddalić, osłabić lub przynajmniej dopomóc nam samym przetrwać ten ciężki okres. Jak jednak będzie wyglądał ten "czas Apokalipsy" i kiedy (mniej więcej) możemy się go spodziewać. Postaram się odpowiedzieć na to pytanie, biorąc pod uwagę kilka razem wziętych przepowiedni wybranych jasnowidzów. Tak więc: 

 



2017-2018   

W tych latach dojdzie do pogłębienia się kryzysu gospodarczego (który trwa już od 2008 r.). Nastąpi inflacja i poważny kryzys strefy euro. Europejski Bank Centralny zacznie dodrukowywać pieniądz, czym jedynie spotęguje inflację. W tym czasie jeszcze stabilną walutą świata pozostanie dolar (oraz wzrastający na znaczeniu juan) i złoto - które zawsze jest najbardziej stabilną walutą. Pogorszy się również pozycja złotówki. Proces pauperyzacji społeczeństwa (szczególnie w Europie Zachodniej i USA - choć tam w mniejszym stopniu), będzie się pogłębiał, ludziom w ogóle będzie się żyć znacznie gorzej niż w latach poprzednich. Znacznie pogłębi się również problem z muzułmańskimi imigrantami. Unia Europejska zacznie się rozpadać (najprawdopodobniej pod wpływem zmiany, jaka zaistnieje w niektórych państwach Europy Zachodniej po wyborach z 2017 r. oraz rozpoczęcia wdrażania procedury Brexitu przez Wielką Brytanię). Dojdzie do kolejnych islamistycznych zamachów na taką skalę, że Europa się podzieli (2017 ma być początkiem tego procesu). Co się tyczy Polski, z przepowiedni można wnioskować jedynie tyle, że PiS się jeszcze bardziej umocni, natomiast opozycja (tzw.: "totalna"), coraz bardziej będzie traciła poparcie społeczne. Będzie też kilka wstrząsów w gospodarce i ... zupełne nieprzygotowanie Warszawy na proces rozpadu Unii Europejskiej, który rozpocznie się właśnie w 2017 r. Poza tym w kraju będzie bezpiecznie.





2019-2022 

Bardzo niebezpieczny okres. Ok. 2020 r. dojdzie do ogólnoświatowego krachu i załamania gospodarczego. Pojawi się hiperinflacja, pieniądze w dużej mierze stracą swą wartość i ... będzie można nimi palić w piecu (tak jak było po zakończeniu I Wojny Światowej w Niemczech, gdzie całe walizki wypychano banknotami, za które razem wzięte nie można było kupić nawet butelki mleka dla dziecka). Kraje, które na tym najbardziej ucierpią to będą przede wszystkim Niemcy, Stany Zjednoczone i Japonia, w mniejszej zaś części ucierpi na tym Wielka Brytania, Francja, Polska, Rosja i Chiny. Islamistyczna imigracja będzie już tak wielkim problemem w wielu krajach Europy Zachodniej, że zacznie dochodzić do krwawego przejmowania dzielnic, a nawet całych (mniejszych) miast przez muzułmanów, skąd będą uciekać dotychczasowi mieszkańcy tych terenów. Problemy gospodarcze, etniczne i religijne tak się skumulują, że władze oraz poszczególne koncerny (aby się ratować), będą wycofywały swój kapitał z innych krajów (np. właśnie z Polski). Zacznie się nacisk na niektóre państwa (w tym na Polskę) aby spłaciły swe długi (w które władowały nas poprzednie rządy). W 2019 r. Prawo i Sprawiedliwość ponownie wygra wybory w Polsce (choć nie uzyska większości i będzie musiała stworzyć koalicję), opozycja będzie osłabiona (najczęściej swymi własnymi działaniami z lat poprzednich) i niezdolna do jakiejkolwiek akcji. 

Nacisk na Polskę jednak będzie się pogłębiał (szczególnie ze strony Niemiec). Ok. 2020 r. (przed wyborami prezydenckimi) ma w Polsce wybuchnąć ogromny skandal polityczny, najprawdopodobniej związany ze Smoleńskiem. Podzieli on znacznie społeczeństwo, bowiem (prawdopodobnie dzięki opublikowaniu), tajnych nagrań i informacji na ten temat, okaże się że w ten zamach zaangażowane były służby specjalne Rosji i Niemiec, przy współdziałaniu Donalda Tuska - wówczas premiera Polski i administracji amerykańskiej Baracka Obamy). Dojdzie do nowych wystąpień i protestów opozycji (tych związanych z dzisiejszą Nowoczesną i PO - jeśli nadal wówczas będą ona jeszcze istniały), mających na celu destabilizację kraju i upadek rządu. Proces ten zakończy się jednak klęską tych sił, co spowoduje jeszcze większe pogorszenie stosunków na linii Berlin-Warszawa, tym bardziej że będzie się nasilała niemiecka presja na szybszą spłatę zadłużenia. W Polsce, nastąpi masowy szturm obywateli na banki. Obcy kapitał zacznie się wycofywać z Polski pod wpływem pogłębiającego się kryzysu w ich państwach. W 2021 r. kryzys ekonomiczny dotrze do Polski (styczeń-luty - krach na giełdzie). Znacznie podrożeje paliwo, leki i żywność. Tymczasem w Niemczech lata 2021-2022 mają się okazać lepsze od poprzednich pod względem gospodarczym (choć kolejne ataki islamistów spowodują że kraj będzie stał na granicy wewnętrznej destabilizacji).




Na Ukrainie dojdzie do takiej destabilizacji, że dużą część kraju Rosja wchłonie zupełnie pokojowo (a nawet na życzenie mieszkańców). Będzie to zapewne rejon tzw.: "Noworosji" (2018-2019?). Ok. 2020 r. Rosja wkroczy zbrojnie do Iranu (lub Iraku), co ciekawe w ostatnim numerze "DoRzeczy", jest wywiad z moim "ulubieńcem" - rosyjskim (mesjańskim wręcz) propagatorem euroazjatyzmu i w dużej mierze autorem części koncepcji geopolitycznych Kremla - Aleksandrem Duginem, który tak oto mówi o tych terenach: "Trzeba stworzyć sojusz z konserwatywny ze wszystkimi narodami, wzmocnić związki z Turcją i Iranem, ale nie na korzyść Turcji ani Iranu, ale na korzyść Eurazji" (notabene śmieszy mnie to co on mówi na temat konserwatyzmu i Rosji, a mianowicie: "Oczywiście "rosyjskie" i "konserwatywne" to już niemal synonimy", oraz: "Chodzi o Rosję jako nośnik prawdy, konserwatywnej ideologii. Polska będzie rosyjska, jeśli będzie konserwatywna" - większej głupoty to ja nie słyszałem, choć zdaję sobie sprawę że wiele umysłów jest podatnych na tę propagandę., szczególnie gdy mówi takie rzeczy na pytanie dziennikarz o "sojusz bałtycko-czarnomorski od Estonii do Ukrainy", czyli Międzymorze: "Nie, to jest właśnie kordon sanitarny, który trzeba zniszczyć, bo jest antyrosyjski. Rosja jest specyficznym, imperialnym, konserwatywnym (ha-ha-ha) państwem (...) Co z tym faktem mają począć Polacy (...) To pytanie jest otwarte. Oddajcie głos patriotom, którzy nie chcą służyć atlantystom" - czyli ... panie Jabłonowski, panie Braun, śmielej wychodzić, moje wy tituszki "Matuszki Rosij", jest możliwość odegrania roli w kolaboracji).

Natomiast Stany Zjednoczone wkroczą do Arabii Saudyjskiej lub też ... Iranu (być może będzie to miało związek z atakiem Izraela na Iran i zmową paliwową" krajów OPEC, aby nie sprzedawać ropy do państw wspierających Izrael, w tym oczywiście do USA). To będą jedynie preludia, przed tym, co ma nastąpić w latach następnych. Lata 2019-2021 to również okres poważnych walk wewnętrznych we Włoszech (będzie to też czas upadku znaczenia Watykanu), głównie na linii lewactwo-prawica, które ma doprowadzić do zniszczenia kraju i jego całkowitej destabilizacji. W Niemczech dojdzie do bardzo podobnych wydarzeń, z tym że po ulicach niemieckich miast płynąć będzie nie tylko krew walczących ze sobą lewaków i prawicowców (czy raczej ludzi, którzy będą chcieli utrzymać ten kraj), ale także dojdzie do pierwszych bitew z muzułmanami, kraj zacznie się pogrążać w odmętach islamizacji, wewnętrznego terroru, krwawych zamachów i ogólnej destabilizacji. W tym okresie zginie też wielu Polaków, mieszkających w Niemczech (pierwsze próby zostały już zainicjowane - śmierć polskiego bohatera - Łukasza Urbana, którego teraz niemieckie media - co ciekawe, patrzcie jak to ładnie wykoncypowali - uznały że jednak nie był bohaterem. No pewnie że nie był bohaterem, nie mógł nim być, skoro miał być sprawcą. A ponieważ się ten myk nie udał, należy przynajmniej odebrać Polakowi męczeństwo w glorii bohatera. No bo przecież nie był ani muzułmaninem, ani też wyznawcą multi-kulti, był TYLKO Polakiem, czyli nie ważne czego dokonał ratując bezbronnych Niemców, zgromadzonych na jarmarku bożonarodzeniowym w Berlinie - ważne jest tylko jedno - BOHATEREM ŻADEN POLAK W NIEMCZECH BYĆ NIE MOŻE, i kropka. Drugim przykładem jest oczywiście niedawna próba podpalenia bezdomnego Polaka, przez ... grupkę muzułmańskich wyrostków). Podobne walki z muzułmanami (i wspierającym je lewactwem), będą miały wówczas miejsce we Francji.

W tym czasie pojawią się i bardzo szybko rozprzestrzenią nowe epidemie, które zbiorą równie śmiertelne żniwo, co "hiszpanka" po zakończeniu I Wojny Światowej. Najpoważniejsza z nich wybuchnie w Europie - we Francji (ale następnie przeniesie się szybko również za Ocean Atlantycki). Będzie to straszna choroba, a zarażeni nią nie będą mieli żadnych szans na przeżycie, jej przyczyna będzie tkwiła w mięsie, serwowanym głównie w fast-foodach, a oznakami jej będzie początkowo ślepota, a następnie rozkład ciała za życia człowieka (ciało będzie gniło i odpadało od kości, mimo że człowiek wciąż jeszcze będzie żył). Jedynym pocieszeniem będzie to, że zarażeni nią nie pożyją długo i tym samym nie będą musieli długo cierpieć tych fizycznych katuszy. Do tego wszystkiego dojdą klęski naturalne, takie jak tajfun, który zniszczy USA (prawdopodobnie ok. 2020/2021 r.), trzęsienie ziemi w Chinach (które pogrąży miliony ludzi). Ale i tak to wszystko razem wzięte będzie jedynie preludium, do tego co czeka Europę i Świat po roku 2022. 




 
CDN.
  

wtorek, 27 grudnia 2016

NIEWOLNICE - Cz.XV

CZYLI CZTERY HISTORIE

WSPÓŁCZESNYCH KOBIET

KTÓRE STAŁY SIĘ PRAWDZIWYMI

NIEWOLNICAMI


HISTORIA PIERWSZA

LAUREN

AMERYKAŃSKA NIEWOLNICA SZEJKA BRUNEI

Cz. XV





Straciłam blisko siedem kilogramów w ciągu paru tygodni i podczas któregoś nocnego przyjęcia Robin powiedział, że robię się za chuda. Zdradliwość głodzenia się polega na tym, że wprawdzie na początku jest strasznie, ale potem czujesz się wspaniale, póki nie zorientujesz się, że już nie możesz wyhamować. Kiedy Robin zwrócił mi uwagę, ja już przekroczyłam tę linię. Zdawałam sobie sprawę, że tracę szanse u Robina, nie stać mnie już było jednak na postępowanie zgodne z logiką. Nie zamierzałam, nie chciałam zacząć jeść. Napędzana efedryną i siłą woli spędzałam całe popołudnia na korcie tenisowym, odbijając wyrzucane przez maszynę piłki. Z tego okresu zapamiętałam szczególnie pewien dzień, kiedy z kortu zeszłam o gęstniejącym różowawym zmierzchu. Parowało ze mnie i byłam cała mokra z powodu duchoty i wysiłku. Poszłam wolno do niżej położonego basenu, zrzuciłam ubranie i wślizgnęłam się do wody. Ochłodziwszy się, wciągnęłam się na pomost i leżąc na plecach, wpatrywałam się w półksiężyc wschodzący nad pałacem. Brunei nocą zapierało dech. Leżałam w cieniu baśniowego pałacu, oddychając powietrzem tak nasyconym zapachem kwiatów, że powinno się je butelkować. Jestem szczęśliwa, myślałam. Teraz. Sama. Między ziemią i gwiazdami, między jałowym popołudniem i morderczym wieczorem. Żadnych luster. Żadnych sukni wieczorowych. Nikt mnie o nic nie prosi i sama niczego nie chcę. Ten cudowny moment minął i znowu przyszedł czas na lustra i wieczorowe suknie.

Upłynął miesiąc od ostatniej miesiączki i nic. Czy to możliwe, że jestem w ciąży? O noszeniu w łonie królewskiego potomka marzyła każda dziewczyna, ponieważ to oznaczało, że zostanie otoczona opieką do końca życia. Oczywiście będziesz żyć pod okiem straży. Zainstalują cię w luksusowym apartamencie w Singapurze, już nigdy nie będziesz miała kochanka ani nie pójdziesz na kolację bez szpiega. Ta myśl początkowo mnie przeraziła, potem zaczęłam kombinować. Oczywiście urodziłabym to dziecko, ale musiałabym najpierw wyjechać z Brunei. Nikt nie mógłby o niczym wiedzieć. To byłby wyłącznie nasz sekret - mój i dziecka. Pewnego dnia powiedziałabym jej, że jej ojcem jest bajecznie bogaty, diabelnie przystojny południowoazjatycki książę i że bardzo go kochałam, jednak musiałam uciec z nią niepostrzeżenie, żebyśmy mogły cieszyć się wolnością. Być może przyszłoby nam walczyć w życiu, ale upływałoby ono pod znakiem miłości. Myśl o ciąży rozbudziła we mnie nowe nadzieje i zmotywowała do pozostania dłużej w Brunei. Życie w trwałym związku z Robinem przestało nęcić, celem powinno być zdobycie dużych pieniędzy. Obejmowałam rękami piersi, uciskając je z boków palcami. Bolało. Wydawały mi się zdecydowanie większe. Zarzuciłam dietę i przemykałam o piątej nad ranem do kuchni, gdzie przy częściowo wygaszonych światłach wpychałam do ust pozostawione na paterze ptysie z kremem. Wcale się tym nie martwiłam, wmówiłam sobie, że mam zachcianki ciążowe.

To nie była ciąża, tylko następstwo głodzenia się. Kiedy zaczęłam jeść za dwoje, przyszła miesiączka. Siedziałam na sedesie, skulona, z głową zwieszoną nad kolanami. Moja sekretna fantazja okazała się w najlepszym wypadku śmiechu warta, w najgorszym oznaczała, że mam niepokojące urojenia. Od miesięcy balansowałam na krawędzi depresji i w dniu, kiedy zobaczyłam krew, szala się przechyliła. Bezspornie nie zaszłam w żadną ciążę. Byłam wewnętrznie rozdarta, chora. Nic nie mogło żyć we mnie. Byłam na wskroś zatruta.  Depresja to pełzający wróg jak tlenek węgla, który wciska się przez szczelinę w drzwiach, bezbarwny i bezwonny, pozbawia cię tlenu i zabija cicho, jeżeli nie zostanie wykryty. Nawet nie zadawałam sobie trudu, żeby wstać z łóżka wcześniej niż przed godziną przyjęcia. Potrafiłam nieraz całymi godzinami leżeć w wannie. Nienawiść do samej siebie niebezpiecznie się pogłębiła. Obsesyjnie myślałam o tym, że wszędzie są kamery i podsłuch. Wyobrażałam sobie facetów zaśmiewających się z jakiejś chwili mojej słabości. Myślałam o tych podglądaczach jak o duchach, istotach z innego świata, które naprawdę zagnieździły się w naszych domach, chociaż ich nie widzimy.

Nie mnie jedną prześladowały duchy. Wieść niosła, że są współlokatorami każdego pawilonu gościnnego. Którejś nocy jeszcze przed świtem zbiorowa histeria zapanowała w pawilonie szóstym i dziewczyny wybiegły na zewnątrz, a każda przysięgała, że odwiedziło ją w nocy coś lub ktoś, jakiś fizyczny byt, i to coś wpełzało do łóżka. Zastanawiałam się, nie bez odrobiny mizoginii, dlaczego w zbiorowisku dziewcząt nieuchronnie wytwarza się atmosfera podobnego opętania jak w Czarownicach z Salem? Z drugiej strony wcale nie byłam pewna, czy dziewczyny nie mówiły o faktach. Wciąż widziałam cienie przemykające po kątach, w korytarzu zerkałam do tyłu przez ramię. Jakby nie dość było tego wszystkiego, Robin umieścił mnie w zamrażarce. Siedziałam każdej nocy na krześle, dbając o wytworną pozę i wymuszając uśmiech, lecz on mnie nic zauważał. Przestałam to wytrzymywać i zaczęłam błagać o pozwolenie na wyjazd. Powiedziałam Ari, że ojciec ma operację i muszę być przy nim. Operację przeszedł dawno temu, jednakże zawsze dobrze jest kłamstwo zmieszać z prawdą. W ten sposób mniejsze jest ryzyko, że się zapomni, co się nakłamało. Ari okazała zrozumienie i przygotowała wyjazd, nalegając, żebym złożyła obietnicę powrotu za trzy tygodnie. Gdyby nie mój stan napięcia, mogłabym pozostać dłużej i zgromadzić większą fortunę. Nie przywykłam jednak do wytrwałości. Nie rozumiałam, jaki los na loterii wygrałam. Uważałam, że brylanty i jako wartość dodatkowa sto tysięcy dolarów po prostu spadają od czasu do czasu z nieba. Myślałam, że może tam wrócę, a może nie. 




Niektóre dziewczyny przyjeżdżały i wyjeżdżały jak weekendowi goście, tylko nielicznym udawało się zadomowić na dłużej. Ja zaczęłam jako królowa balu, a skończyłam jako wariatka na strychu. Okazało się, że jestem bardziej krucha, niż kiedykolwiek sądziłam. Delia, starsza, rozsądniejsza, bardziej zrównoważona psychicznie, próbowała odwieść mnie od decyzji o wyjeździe, ale we mnie postanowienie zapadło. Pal licho wygraną na loterii, musiałam wrócić do domu, żeby nie popaść w obłęd. Robin był w interesach w Londynie, gdy wyjeżdżałam. Nawet nie miałam okazji powiedzieć mu "do widzenia". Pakowałam się, a fala emocji rosła i opadała we mnie, jak przypływ i odpływ. Jadę do domu cieszyłam się, do normalnego życia, do prawdziwych przyjaciół, do rodziny i przypomnę sobie, kim naprawdę jestem. Czy jeszcze szybciej tu wrócę? W nocy poprzedzającej wyjazd moje azjatyckie przyjaciółeczki się rozświergotały. Żadna z nich nie wyjeżdżała, by wrócić, jeśli wyjeżdżały, to na dobre. Rozstając się ze mną na zawsze, chciały wiedzieć, co będę robiła, z kim się spotykała, gdzie mieszkam i jaka jest moja rodzina. Także Winston, z dobrotliwym spojrzeniem zza drucianych okularów, zapytał wprost: 

- Co będziesz robiła po powrocie do realności? 
Zawahałam się, byłam ostrożna. W Brunei narzuciłam sobie powściągliwość jako zasadę. Nawet w kontaktach z Winstonem.
- Tu nie jest realny świat? 
- Nie - rzekł z rzadką otwartością. Rzadką, bo wszyscy w Brunei zachowywali się tak, jakby bal miał się nigdy nie skończyć. - To nie jest realność dla nikogo z nas. To sen, z którego każdy się obudzi. Eddie wyprowadził mnie z sali, usiedliśmy na stopniach schodów wyłożonych brzoskwiniową wykładziną przetykaną szczerozłotą nicią. Wręczył mi tłusty plik singapurskich banknotów, a potem na kolana położył płaskie, prostokątne etui od Tiffany'ego. Otworzyłam je i zobaczyłam biżuterię godną Kleopatry - pleciony naszyjnik i do kompletu bransoleta oraz wiszące kolczyki. Kosztowności już mnie nie szokowały. Byłabym zawiedziona, gdybym po pobycie tutaj nie dostała ekstrawaganckiego prezentu. Poprosiłam Eddiego, by pomógł mi zapiąć naszyjnik. Wróciłam na przyjęcie.
- Mam nadzieję, że twój ojciec czuje się lepiej - odezwała się Fiona. Patrzyła na mnie, jakby przenikając wzrokiem. - Wiem, że niedługo tu wrócisz. Życzę dobrej podróży, nie żegnam się.

Zapakowałam komplet od Tiffany'ego razem z naszyjnikiem z serduszkiem, zegarkiem marki Cartier i oprawionym w brylanty rolexem, które wcześniej dostałam od Robina, wrzuciłam kosztowności i pieniądze do torby podręcznej, a ubrania zdołałam upchnąć w cztery walizy. Ari pouczyła mnie, jak bezpiecznie przewieźć łupy i siebie do kraju. Uścisnęła mnie na koniec, wręczyła mi paszport, bilet do Stanów i na powrót do Brunei za trzy tygodnie. Dziewczyny z pawilonu stały na ganku za marmurową balustradą i machały na pożegnanie, gdy odjeżdżał samochód. W Singapurze poruszałam się z pewnością siebie, jakby to nie była dla mnie pierwszyzna. Jak osoba, która nawykła przemierzać samotnie ulice w obcym kraju. Wczułam się w rolę tajnego agenta CIA, mówiącego płynnie siedmioma językami i dobrze przeszkolonego do wykonywania tajnych misji. Nawet gdybym się zająknęła, odsłoniła słabe miejsce, wpisywałoby się to w odgrywaną rolę. Zgodnie z instrukcją udzieloną przez Ari miałam wymienić pieniądze w banku w Singapurze, żeby uniknąć dociekań urzędu skarbowego w następstwie wymiany ich w Stanach. W kolejce w banku każda osoba stała w odległości trzech centymetrów od poprzedniej, tak że wąchałam woszczynowy zapach pomady do włosów faceta przede mną i gumę do żucia kobiety za moimi plecami. 

Widziałam siebie już w połowie drogi do domu, pozostawało napchać podróżną torbę forsą, reszta to gówno, byle tylko zetrzeć z oczu wspomnienie tamtych ludzi. I nagle panika ścisnęła mi serce, zachwiałam się, nogi ugięły się pode mną. Poczułam pokusę, żeby się poddać, zapaść w aksamitną ciemność i obudzić się z czaszką na granitowej podłodze. Zaczęłam głębiej oddychać. Zamknęłam oczy. Jest coś takiego we mnie, że gdy zbliżam się do mety, nagle się rozpadam. Powtarzałam na przemian jak mantrę: "Nie nawalaj teraz. Nie. Nawalaj. Teraz". Co zrobiłaby Patti Smith? Po pierwsze nie znalazłaby się tutaj. Z pewnością nie. Byłam na wodzie daleko od brzegu bez mojej dobrej matki chrzestnej, która ustawiłaby igłę mojego kompasu. Nie nawaliłam. Zgarniałam pieniądze i pakowałam je do torby plik za plikiem, każdy w banderoli. Wyszłam z paczkami setek. Mogłam się w nich tarzać. Znowu zobaczyłam się w filmie szpiegowskim ze mną w roli głównej: idę ulicami Singapuru z torbą wypchaną forsą, sprawdzam w oknach wystawowych, czy ktoś nie podąża za mną. Przywołuję taksówkę, która wiezie mnie do hotelu, gdzie przekazuję wiadomość barmanowi z żółtą różą w klapie, który jest kontaktem. Cięcie. Następne ujęcie: rano w dzień wyjazdu wpycham w rajstopy resztę forsy, która nie zmieściła się w dwóch pasach biodrowych na pieniądze. Wyrzucam wszystkie etui, bo całą biżuterię postanowiłam mieć na sobie.




Ukryłam te skarby pod luźnym dresem i zamieniłam się, niestety, w grubą w pasie babę z rozbieganymi oczami i wielkimi złotymi kolczykami zwisającymi z uszu. Pociłam się jak mysz podczas lotu do Frankfurtu, tam na lotnisku wrzuciłam w siebie porcję chińszczyzny i popiłam whisky Jack Daniel's. Dalsza podróż trwała nieskończenie długo, mdliło mnie nieznośnie, a nie czułam się ani trochę pijana. Wiele godzin później napłynęły mi do oczu łzy na widok szczytów i prostokątów dolin, i linii mostów, na widok Nowego Jorku z dużej wysokości, komiksowej metropolii Marvela. Wróciłam do promiennego, odsłaniającego kwietniowe pączki Nowego Jorku. Taszczyłam walizy, jedną po drugiej, pokonując cztery razy dwa piętra schodów w górę, i ustawiłam bagaże na środku naszej nory, którą miałam odtąd dzielić nie tylko z Penny, lecz również ze znanym nam obu reżyserem. Penny i Sam stali się parą podczas mojej nieobecności i Sam właściwie osiadł na stałe w naszym mieszkanku z jedną sypialnią, wnosząc do gospodarstwa gofrownicę i praktycznie nic więcej. Obydwoje przywitali mnie, przedstawiając kota znalezionego pod pobliską winiarnią, któremu dali na imię Nada, jak nazywał się undergroundowy teatr po przeciwnej stronie ulicy, w którym Penny pracowała w kasie. Potem uraczyli mnie goframi na obiad. 

Wypakowałam markowe ciuchy i upchnęłam je w miniaturowej szafie, z framugi odłaziły języki farby. Mój stan posiadania ograniczał się dotąd do futonu na podłodze, przyniesionego ze śmietnika biurka i regału skonstruowanego z tekturowych skrzynek, gdzie przechowywałam płyty i nieliczne sztuki odzieży. Tkanina w hipisowskie wzory wisiała w oknach. Na każdym wolnym skrawku powierzchni stały świece zapachowe. Z pewnością to nie był pałac. Biżuterię, wartą pewnie ponad sto tysięcy dolarów, schowałam w szafie w pudełku na buty. Czy szczury lubią błyszczące przedmioty, a może słyszałam to o srokach? Czy szczury z kamienicy, tłuste i pewne siebie, wślizgną się tutaj, przegryzą tekturę i umkną z moim kompletem od Tiffany'ego? Ubrania, które nie zmieściły się do szafy, zostawiłam w dwóch walizkach i pod koniec tygodnia zabrałam je ze sobą taksówką do Jersey, bo wykoncypowałam, że znajdę dla nich miejsce na regale w garażu rodziców. Gdy weszłam do domu z walizkami, od razu doleciała mnie woń smażonej cebuli i pieczonego kurczaka. Po raz pierwszy od miesięcy wąchałam kuchenne zapachy.

Z kuchni matka zawołała do ojca, który był z tyłu domu: 
- Jill jest w domu! 
Jakbym wracała z letniego obozu, jakby to nadal był mój dom. Ja szłam w górę po schodach, ona schodziła, spotkałyśmy się w połowie drogi, wymieniłyśmy uściski i niepewne uśmiechy. Okazało się, że przytulenie się do niej wcale nie poszło łatwiej. Zawsze w takiej chwili byłam skrępowana, jakbym witała się z daleką krewną, którą widywałam jako małe dziecko i której w ogóle nie pamiętam. Poczułam się podle, bo przecież to była moja matka, która jak zawsze piekła dla mnie kurczaka. Czas upływał mi poza domem, dystans między nami się pogłębiał, wydawało mi się, że to skrępowanie minie, a jednak przy powitaniu wróciło. Ojciec odzyskał niemal w połowie pierwotną wagę i tryskał taką samą jak zawsze energią. Rzucił się na mnie z radości i przytrzymał w pół-klinczu, kołysząc się ze mną w przód i w tył. Sadził kwiaty, więc jego koszula pachniała kompostem i trawą. Dwadzieścia minut później, siedząc na szarej kanapie w pomalowanym na szaro pokoju, patrzyłam przez na pół zasunięte szare pionowe żaluzje na odmieniony krajobraz ogródka od frontu. Pytali mnie oczywiście o podróż, ale zadowolili się mętnymi relacjami i zaczęli mówić o innych rzeczach. Wydawało się, iż chętnie porzucili ten temat. 
- Czy usunęliście płot sprzed domu? - zapytałam. 
- Jaki płot? - zdziwiła się matka. 
- Nie było tutaj płotu? 
- Nie, nigdy - odpowiedziała.

Dziwne. Znałam każdy kąt tego domu: miałam w oczach każdy wzór na porcelanie, grzbiet każdej książki w gabinecie, każdy schowek na prezenty, każdą butelkę likieru w barku. Wiedziałam, gdzie ojciec trzyma swój mały pistolet, pamiątkę po swoim ojcu. Czasami jednak moja pamięć płatała mi figle, jak z tym fantomowym płotem. Tak jakby dziewczynka, która mieszkała w tym domu, nie była mną, tylko bohaterką jakiejś powieści. Historii, której nie potrafiłam sobie przypomnieć. Parę tygodni wcześniej byłam femme fatale i sączyłam szampana, czekając na powrót księcia do domu po dniu wypełnionym książęcymi obowiązkami. Tu siedziałam jak kretynka, parszywy pryszcz czerwieniał mi na brodzie, miałam znieść jeszcze dwie godziny, zanim przetransportuję dupę z powrotem do miasta. Dokuczała mi nasilająca się migrena i bolało, jakby ktoś zarzucił mi haczyk w gałkę oczną i raz po raz szarpał wędką. Po obiedzie matka jak zwykle przyniosła prezenty. Podarowała mi robiony na drutach beret z jarmarku wyrobów rękodzielniczych, T-shirt ze sloganem feministycznym z podróży do Waszyngtonu z delegacją swojego stowarzyszenia i nefrytowy naszyjnik po babce. Ja dałam jej cartiera, który średnio przypadł mi do gustu. Miałam nadzieję, że ten zegarek będzie jej lepiej służył niż mnie. Chciałam dać jej coś miłego w prezencie.




Ja pozostawiłabym pliki dolarowych setek tak, jak je upchnęłam w szufladzie z bielizną i w biurku, ale Sam kazał mi pomaszerować do banku na Canal Street i złożyć je w sejfie. Stanowczo sprzeciwiłam się oddaniu tam mojego rolexa. Chciałam go nosić. 
- Dlaczego nie wrzucisz go do East River? - zapytał. - Zapomnij o pracy, w której sprzedajesz duszę diabłu. Zostań z nami. No chodź, zrobimy to. Wrzucimy go do rzeki. Sam był reżyserem, kochał teatralne gesty. Nie ma mowy. Teatralne gesty to mniej więcej to samo, co rzucanie w napadzie furii talerzami o ścianę. Teatralne gesty są pełne dramatyzmu i wymowy, ale potem człowiek czuje się głupio, ponieważ niczego nie zmieniają. Zegarek ocalał. Trzy tygodnie minęły niepostrzeżenie, jak to się dzieje zawsze, gdy wchłonie cię Nowy Jork. Było mi sympatycznie z Penny i Samem, rano czytaliśmy "Timesa", pijąc kawę z ekspresu, który kupiłam. Wędrowałam po Nowym Jorku, robiłam zakupy, chodziłam na lunche z przyjaciółmi, płacąc rachunki. Kiedy zbliżał się termin wygaśnięcia ważności biletu, zadzwoniłam do Ari, zapowiadając, że muszę zmienić datę. Powiedziałam, że ojciec potrzebuje mojej opieki jeszcze przez kilka tygodni. Prawdę mówiąc w ogóle nie wyobrażałam sobie pakowania się i wyjazdu. Wmawiałam sobie, że potrzebuję trochę więcej czasu, żeby przyjść do siebie. Kupiłam parę kowbojskich butów ze srebrnymi okuciami. Kupiłam stelaż pod materac. Kupiłam kamerę wideo. Kupiłam mikrofalówkę.

Po zamknięciu teatru na noc przesiadywaliśmy we trójkę, Sam, Penny i ja, na schodach przeciwpożarowych, popijając baileys i rozprawiając o memach i wirusowym rozprzestrzenianiu się idei. Na drugim krańcu kraju Kalifornią wstrząsnęły rozruchy w Los Angeles. Odczuwałam wielką ulgę, znalazłszy się w kraju i wśród przyjaciół. Mogłam dyskutować. Mogłam swobodnie oddychać. W ten sposób minęły kolejne trzy tygodnie i znowu przesunęłam datę wyjazdu, mimo że na drugim końcu linii słyszałam zniecierpliwiony głos Ari. Kupiłam okulary Chanel, w których wyglądałam jak mucha. Kupiłam paralizator, na wszelki wypadek. Sam zabrał mnie na spotkanie ze swoim kumplem z Princeton, który miał na imię Andy. Któregoś wieczoru usłyszałam stukanie we framugę nieistniejących drzwi, bo tylko kotara oddzielała mój pokój od reszty mieszkania, i Sam oznajmił, że Andy zadzwonił właśnie z dyskoteki w kompleksie restauracyjnym Windows on the World, dokąd wybrał się z Mobym, i pyta, czy nie przyłączymy się do nich. Sam opowiadał mi wcześniej o Andym, niegdyś cudownym chłopcu z talentem kompozytorskim. Pochodził z Teksasu i dotąd pozostało mu upodobanie do sześciopaka i piłki nożnej. Zgodziłam się pójść; akurat nie byłam niczym zajęta.

Wśród cennych umiejętności nabytych w Brunei przydatne okazało się opanowanie sztuki wyszykowania się na dowolną okazję w ciągu zaledwie dziesięciu minut. Ostatnio ufarbowałam się na platynową blondynkę i odkryłam, że uprzywilejowana pozycja blondynki jest obiektywnym faktem, a nie wytworem wyobraźni osoby obciążonej kompleksem niższości. Warto było poparzyć skórę głowy, zniszczyć końce włosów i z konieczności przystrzyc je na krótko, żeby zwracać na siebie większą uwagę. Stałam się Marilyn Monroe. A przy tym zrobienie fryzury zajmowało mi dosłownie pięć minut. Przyzwyczajona do bywania w klubach uczęszczanych przez transwestytów, przykleiłam sztuczne rzęsy, przebrałam się w top bez ramiączek, boty do kolan na grubych platformach i legginsy we wzór zebry. Na miejscu okazało się, że w dyskotece dominuje moda na muzykę techno i workowate spodnie. Czułam się nieswojo wśród nastolatek krążących wokół Moby'ego, wygłodzonych weganek, które obnosiły się ze smoczkami w ustach i śmiesznymi kapeluszami na głowach. Andy był kompozytorem muzyki elektronicznej i programistą komputerowym i na takiego wyglądał. Miał długie włosy w strąkach, okropnie wystające zęby i bystre szaro-niebieskie oczy. Ze starym szkolnym kolegą, Tomem, założyli niedawno zespół, który nazwali Tomandandy.

Tomandandy stworzyli buzz. Skomponowali popularny przebój taneczny. Oni opracowali instrumentację do powalającej sceny w filmie Olivera Stone'a - "JFK". Andy sprawiał wrażenie trochę szurniętego, trochę nieśmiałego, ale za każdym razem, gdy wracałam z parkietu, czekał na mnie z drinkiem w ręku i przy próbach przekrzykiwania muzyki muskał od czasu do czasu wargami moje ucho. To dlatego lubimy w klubach głośną muzykę, pomyślałam. Nie rozumiałam, co mówi, jego głos stawał się częścią muzyki. 
- Co? - wrzeszczałam. 
Znowu się nachylał do mojego ucha. Tej nocy po wyjściu z dyskoteki wsiedliśmy do zatłoczonej windy, jednej z tych, które mkną z setnego piętra z taką szybkością, że zatykają się uszy. Ta nagle stanęła. Zatrzymała się cicho, bez szarpnięcia czy zgrzytu. Przez kilka minut nie zorientowaliśmy się, że nie jest w ruchu. Jakaś kobieta w żółtej sukience zesztywniała, gapiąc się na nieruchomy wskaźnik piętra. Towarzyszący jej facet, z mocno nażelowanymi włosami, podrapał się po karku i zaszurał butami. Mijały kolejne minuty i w windzie zapachniało paniką i potem. Andy i ja zachowaliśmy spokój. Usiedliśmy na podłodze i zaczęliśmy gadać, jakbyśmy byli sami.
- Sam powiedział mi, że właśnie wróciłaś z Singapuru. 
- Z Brunei. Byłam w kraju, który nazywa się Brunei. 
- Sułtan Brunei. 
- U niego.




Starałam się wyjaśnić, na czym polegała moja praca, trzymając się prawdy, ale nie powiedziałam wszystkiego. Tylko że byłam królewskim gościem, kanapową dekoracją na nocnych przyjęciach. Czekałam na jego reakcję, ale z tego, co widziałam, nie było żadnej. Zachowywał się tak, jakbym opowiadała mu o pracy wolontariuszki w szpitalu dziecięcym. Był unikatem niczym jednorożec, bo wszyscy mężczyźni jakoś reagują, każdy na swój sposób, gdy kobieta ujawni, że jest z seksbiznesu. 
- Gdybyśmy zostali uwięzieni w tej windzie na trzy dni i głośnik w windzie zaciąłby się na jednej melodii, jaką byś chciał słyszeć? - zapytałam tuż przed włączeniem się instalacji i wznowieniem przez zawieszone pudło, w którym siedzieliśmy, jazdy w dół. 
- Bruckner - odparł. - Chciałbym siedzieć tu z tobą i słuchać Brucknera. 
Miał jeden punkt przewagi nade mną, ponieważ słyszał o sułtanie Brunei, a ja nie wiedziałam, kto to jest Bruckner. Po dojechaniu na parter wyszliśmy w noc, obydwoje padający z nóg, ale złączeni wspólną ulgą, że uniknęliśmy nieszczęścia. Finansowy dystrykt, opuszczony przez swoich bankierów i dyrektorów, wyglądał jak dumne ruiny zagubionej cywilizacji.
- Chcę ci coś pokazać - powiedział. 

Wziął mnie za rękę, poprowadził do martwego serca tego miejsca, między wieżowce, i położył się bez słowa na ziemi. Położyłam się obok. Patrzyliśmy na identyczne monolity dotykające niskiego pułapu zachmurzonego nocnego nieba, kołyszące się lekko na wietrze. Uważałam, że to złudzenie optyczne.
- Nie - rzekł. - Budynek jest konstrukcyjnie bardziej wytrzymały, jeżeli odchyla się odrobinę od pionu.
Na całe lata zapamiętałam tamtą noc. Nowy Jork skrzył się za ścianą z szyb. Wydawało się, że całe miasto oddycha w rytm tanecznego beatu dudniącego w dyskotece, która parę godzin wcześniej była elegancką salą restauracyjną. W tejże restauracji siedziałam z rodzicami jako mała dziewczynka. Jedliśmy tam kolację któregoś wieczoru po obejrzeniu baletu. Być może było to Jezioro łabędzie. Zapamiętałam również, że podczas gdy inni ludzie w windzie zrobili się agresywni i zaczęli się kłócić, my siedzieliśmy w samym środku tego i rozmawialiśmy o Brucknerze. Kiedy blisko dziesięć lat później patrzyłam, jak walą się wieżowce, myślałam o tamtej nocy, kiedy zatrzymała się winda w World Trade Center, o nocy, kiedy poznałam Andy'ego. 





CDN.