Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 29 września 2019

PIŁSUDSKI, LEGIONY I ODPOWIEDŹ RAFAŁOWI ZIEMKIEWICZOWI

CZŁOWIEK MOŻE WYJŚĆ Z KORWINA,

ALE KORWIN NIGDY NIE WYJDZIE 

Z CZŁOWIEKA






 Zacznę może trochę nietypowo, stwierdzeniem iż zrobiłem się ostatnio prawdziwym kinomanem. Nigdy wcześniej w życiu nie przypominam sobie,abym tak często chodził do kina lub do teatru (bo i tak się zdarzyło). W przeciągu ostatnich dwóch tygodni byłem już... trzykrotnie w kinie i raz w teatrze - niezły wynik, prawda? Sam się zastanawiam co się ze mną stało. Ostatni bowiem raz byłem w kinie jakieś dobrych kilka lat temu, a w teatrze to w ogóle nie pamiętam - chyba w młodości. Nie piszę tego jednak po to tylko, aby się w jakiś sposób przechwalać jaki to ze mnie się teraz zrobił kinoman. W zasadzie w ogóle nie powinien ten temat powstać (bo go wcale nie planowałem), ale w pewnym sensie zostałem wyciągnięty do odpowiedzi i postanowiłem podzielić się również moją opinią o jednym jeszcze filmie, który obejrzałem, oraz wyjaśnić pewne niedomówienia a nawet (zawoalowane) kalumnie pod adresem człowieka, którego nie tylko osobiście bardzo szanuję, ale wręcz uważam go za jednego z największych ludzi tego świata. Człowieka obdarzonego niezwykłą charyzmą i siłą zarówno przyciągania do siebie ludzi, jak i swoistą "potęgą duszy". Oczywiście, mam tu na myśli Marszałka Polski - Józefa Piłsudskiego. Znalazłem bowiem w czeluściach YouTube'a filmik na kanale Media Narodowe, w którym dziennikarz i felietonista - Rafał Ziemkiewicz wypowiada się na temat przede wszystkim filmu "Piłsudski" o którym pisałem już TUTAJ na blogu. 

Nie chcę się jednak (tak jak poprzednio) zbytnio rozpisywać, więc odniosę się do głównych zarzutów, jakie pan Ziemkiewicz (którego osobiście bardzo szanuję jako dziennikarza, ale ma On pewną niestety odchyłkę, którą ja nazywam "fobią Piłsudskiego". Te jego książki i felietony podszyte ową - dla mnie zupełnie niezrozumiałą fobią, typu "Złowrogi cień Marszałka", uważam że bardziej niż z tradycji Narodowej Demokracji, biorą się z jego wczesnego "zaczadzenia korwinizmem" i powtarzam niestety z przykrością, bo uważam go za jednego z najlepszych polskich dziennikarzy i felietonistów - Człowiek może wyjść z Korwina, ale Korwin nigdy nie wyjdzie z człowieka/ Rafał Ziemkiewicz kieruje bowiem pod adresem Marszałka swoje oskarżenia, zarzucając mu przede wszystkim agenturalność (na rzecz Austro-Węgier) i oskarżając o (co najmniej współudział lub milczące przyzwolenie) zamordowanie generała Włodzimierza Zagórskiego, do którego - oficjalnie (niżej wyjaśnię dlaczego używam właśnie takiego zwrotu) - miało dojść 6 sierpnia 1927 r. Nim jednak do tego przejdę, chciałbym pokrótce (nie rozwlekając tematu jak w przypadku mojej recenzji filmu "Piłsudski") pokrótce streścić scenariusz i opisać wrażenia, jakie miałem po obejrzeniu filmu: "Legiony" w reżyserii Dariusza Gajewskiego.    



"LEGIONY"

(MOJA OPINIA)


 

 
 Na początku muszę powiedzieć że bardzo podoba mi się konwencja, jaka została przyjęta przez reżysera - Dariusza Gajewskiego, której niestety często brakuje mi w innych polskich filmach historycznych, a mianowicie skoncentrowania się na zwykłych ludziach, aktorach tamtych czasów, którzy musieli zmagać się z żywiołami przekraczającymi wyobrażenie mentalne jednego pokolenia (kończę właśnie takie mini opowiadanie, które odnosi się do czasów I Wojny Światowej, odrodzenia Niepodległej Polski po tym morderczym konflikcie, lat międzywojennych i wreszcie wybuchu II Wojny Światowej. Bohaterem tej mojej "powieści" jest młody chłopak - Władysław Ponikowski, a jego historia zaczyna się w roku 1905, gdy ma on zaledwie 11 lat. Przechodzę od czasów szkolnych, spędzonych w rosyjskiej szkole, poprzez Rewolucję 1905 r. i związane z nią zaburzenia w zaborze rosyjskim i Priwiślińskim Kraju - jak Rosjanie nazywali wówczas ziemie polskie dawnego Królestwa Kongresowego, poprzez wstąpienie młodego Władka do tworzących się Legionów i wymarsz do Polski z Pierwszą Kompanią Kadrową. Następnie odzyskanie Niepodległości, Wojna z Bolszewikami i inne wydarzenia, które jednak są dla mnie jedynie tłem to osobistych doświadczeń i przeżyć tego młodego mężczyzny, który, wraz z innymi podobnymi sobie chłopakami - idzie "Budzić Polskę do Życia". Pierwsza, nieudana miłość - potem druga, ślub narodziny dwóch synów i córki. Lata spędzone w II Rzeczpospolitej, zakup dworku pod Nadarzynem, kariera wojskowa i sportowa etc. Wreszcie wybuch II Wojny Światowej i niemiecko-sowiecki atak na Polskę, pokazany na przykładzie konfliktu ojca - Władysława z jego najstarszym synem, który pragnie pójść "do ułanów" by bić Niemców. Jednak poprzez wstawiennictwo ojca, trafia on do pułku na wschodzie kraju. Gdy więc wybucha wojna, 17 września przychodzi mu się zmierzyć z wkraczającą do Polski "czerwoną zarazą". Potem niewola, lata okupacji, utrata dworku w Nadarzynie, do którego wprowadza się rodzina niemieckiego oficera. Ewakuacja armii na Węgry, następnie walki we Francji, Wielkiej Brytanii, Afryce Północnej, jak również na morzu - Ponikowski zdążając do Afryki, znajduje się na pokładzie okrętu ORP "Piorun" który oddaje pierwsze salwy do niemieckiego pancernika "Bismarck" i wiąże go nierówną walką aż do czasu przybycia okrętów brytyjskich i zatopienia kolosa 27 maja 1941 r. Ostatecznie opowieść kończy się po Powstaniu Warszawskim, w którym uczestniczy młodszy syn Ponikowskiego. On sam również ląduje na spadochronie w okupowanym kraju i bierze udział w walkach. Ostatecznie ginie w ostatnich dniach Powstania, a cała ludność - wraz z Marią, żoną Władysława, jest ewakuowana przez Niemców do obozów. Starszy syn ginie w Katyniu, młodszy jest poważnie ranny w czasie Powstania, ale przeżywa. Ostatnim akcentem powieści jest wkroczenie Sowietów do zrujnowanej Warszawy. To tyle, jeśli chodzi o zarys ogólny, który jednak należy jeszcze mocno dopracować, ale tak to mniej więcej ma wyglądać, przy czym wydarzenia historyczne stanowią jedynie tło osobistych przeżyć i wyborów głównych bohaterów, ukazanych w tej powieści).

Postacie historyczne są schowane w "Legionach" na plan dalszy i pojawiają się zalewie na kilka chwil. Jedyną postacią (choć i tak słabo znaną) jest Stanisław Kaszubski-Król, w którego rolę wcielił się Mirosław Baka. Jest to jedyna postać historyczna która w tym filmie pojawia się na dłużej, wszelkie inne, jak: Józef Piłsudski (Jan Frycz), Zbigniew Dunin-Wąsowicz (Borys Szyc) czy Jerzy Topór-Kisielnicki (Antoni Pawlikowski), pojawiają się jedynie w krótkich epizodach (np. Borys Szyc i Antoni Pawlikowski - ich rola sprowadza się jedynie do pokazania jak "pięknie" umierają w morderczej szarży na rosyjskie okopy pod Rokitną - 13 czerwca 1915 r.). Opowieść skupia się tak naprawdę na postaci trzech młodych ludzi - kobiety i zakochanych w niej dwóch mężczyzn (czyli taki romansowy klasyk, zbliżony do opowieści z filmu "Pearl Harbor" Michaela Baya z 2001 r.). Dezerter z armii rosyjskiej - Józek, zostaje schwytany przez oddział kozaków, którzy zamierzają go powiesić. Ocalony zostaje przez kilku chłopaków, ochotników do tworzących się Legionów i wraz z nimi dołącza on do Pierwszej Kompanii Kadrowej. Jego celem jednak nie jest walka, zamierza po prostu wrócić do Łodzi - miasta z którego jak mówi pochodzi. W oddziale spotyka sanitariuszkę Olę (Wiktoria Wolańska) która jest dziewczyną, przydzielonego następnie do ułanów Dunina-Wąsowicza, młodego żołnierza Tadeusza Zbarskiego (Bartosz Gelner). Pokazany jest wymarsz Pierwszej Kadrowej do Kongresówki, obalenie rosyjskiego słupa granicznego i wejście do miasteczka, z którego jednak ludzie zamykają się przed nimi na cztery spusty. Ale jest humor, jest wiara że "zrobimy tu powstanie". Pięknie pokazana jest scena, gdy do rozklejającego odezwę legionisty, strzela rosyjski snajper, ulokowany na pobliskiej wieży, który wręcz go  po kawałku rozstrzeliwuje. Józek znajduje się w tym "oku cyklonu" i początkowo chce stamtąd jakoś uciec, ale gdy snajper zabija stojącą obok niego młodą kobietę z dzieckiem na ręku, coś w nim pęka i pod ogniem świszczących kul, przedostaje się do budynku i zabija snajpera, zrucając go z wieży. Za ten czyn otrzymuje przezwisko, które staje się następnie jego nazwiskiem (nie potrafi bowiem ani czytać ani pisać, uciekł z domu w wieku 5 lub 6 lat i odtąd się błąkał po ulicach Łodzi, aż został wzięty do wojska rosyjskiego w 1914 r. z którego uciekł) - Wieża. Odtąd jako Józek Wieża staje się pełnoprawnym członkiem Pierwszej Kompanii Kadrowej. 

Bardzo dużo jest scen batalistycznych, walk, świszczących kul i wybuchających pocisków armatnich oraz bomb. Tak jak w scenie z wysadzeniem mostu, przez który ma przejechać pociąg wiozący posiłki dla wojsk rosyjskich. Aby plan się udał, wysłane zostają dwie dziewczyny z Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego (dowodzonego przez Aleksandrę Szczerbińską - najpierw kochankę, a potem drugą żonę Józefa Piłsudskiego), wśród nich jest właśnie Ola. Mirosław Baka (grający Króla-Kaszubskiego) mówi w jednej ze scen do Józka Wieży: "Zdajesz sobie sprawę, że od tych dwóch dziewczynek zależy nasze życie? Jeśli im się nie uda, II Białogwardyjski zamknie nas w okrążeniu i będzie po zabawie". Dziewczyny zbliżają się do mostu, trzymając w rękach materiały wybuchowe, owinięte tak, aby wyglądały na niemowlęta. Gdy rosyjski oficer próbuje spojrzeć co tam mają w środku, Ola mówi: "To Tyfus, my do lekarza, po drugiej stronie mostu". Pozwala im przejść. Gdy dochodzi do wybuchu, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem (ciekawie pokazana scena upadku pociągu do rzeki), dziewczyny uciekają, próbując uniknąć świszczących im nad głowami kul. W tym czasie wyrusza pomoc, w skład którego wchodzą zarówno Józek jak i Tadek. Dziewczyny dopada jednak rosyjski pościg. Jedna z nich - Aniela, zostaje pobita i zastrzelona na miejscu, Ola broni się strzelając do napastników z pistoletu, aż wreszcie kończą jej się naboje. Ruski oficer zbliża się do niej, mówiąc że nim ją zabije, wcześniej się z nią zabawi. Sam jednak ginie, zabity przez Józka Wieżę w ostatniej chwili. Wtedy też w chłopaku rodzi się pierwsze uczucie do Aleksandry, lecz rozdziela ich przybycie Tadeusza.




Ten zostaje jednak przeniesiony do ułanów Dunin-Wąsowicza i na wiadomość że właśnie ruszają do bitwy, prosi o odroczenie swego przeniesienia, by mieć czas pożegnać się z narzeczoną. Topór-Kisielnicki (Antoni Pawlikowski) wyraża zgodę i mówi: "Dobrze, pożegnaj się. Masz piętnaście minut". Tadeusz prosi Olę aby została jego żoną, ta się zgadza i błaga go tylko by przeżył i do niej wrócił. Dochodzi do morderczej, także pokazanej z rozmachem szarży pod Rokitną, w której ginie lub zostaje ranna ponad połowa składu osobowego 2 szwadronu ułanów II Brygady Legionów Polskich - choć odnoszą oni zwycięstwo. W bitwie tej ginie również (przynajmniej tak zostaje to pokazane) Tadeusz Zbarski. Tymczasem Józek Wieża wraz z Królem-Kaszubskim, zostają wzięci do rosyjskiej niewoli i mają zostać rozstrzelani (obaj bowiem pochodzą z Kongresówki, czyli są dezerterami z armii rosyjskiej), ale Króla przed wyrokiem ratuje jego dawny kompan, Polak - niejaki Złotnicki, rosyjski oficer. Namawia go (przez wzgląd na dawne czasy, mówiąc: "Za bohaterów wojny japońskiej! za Nas!"), by przywdział rosyjski mundur, wówczas to ocali życie zarówno swoje jak i żołnierza Józka. Król odmawia mówiąc: "Nie będzie pasował". Złotnicki, któremu nie udaje się przekonać Króla do wstąpienia do rosyjskiej armii, mówi: "Kim wy jesteście? Garstka dzieciaków naprzeciwko trzech imperiów (...) Polska Armia nie istnieje, to mrzonki (...) Zachód parszywieje, ginie, a Rosja będzie trwać wiecznie, aż car zapanuje nad wybrzeżem Atlantyku i Pacyfiku". Król odpowiada: "Jesteś zdrajcą" i wychodzi. Król i Wieża trafiają do obozu jenieckiego z którego udaje im się uciec. Nie na długo jednak, wkrótce dopada ich pościg a Król każe Józkowi się ratować, osłaniając jego ucieczkę. Ostatecznie zostaje skazany na śmierć przez powieszenie (rosyjski oficer odmawia ostatniej prośby Króla, który jako żołnierz chce być rozstrzelany. W końcu jednak, ponieważ długo nie może umrzeć, szamocząc się na gałęzi, strzela do niego z pistoletu. Stanisław Król-Kaszubski został skazany za dezercję i zabity 7 lutego 1915 r. w bezimiennym grobie w Pilźnie. Wcześniej odmówił wstąpienia do rosyjskiego wojska). 

Następnie Józek dociera do oddziału, gdzie między nim a Olą wywiązuje się romans. Po jakimś czasie pojawia się jednak... Tadek, mówiąc przekornie: "Żyjemy!" Ujrzawszy jednak zdjęcie, na którym Aleksandra stoi obok Józka, prosi ją by mu odrzekła kiedy przestała go kochać. Do Józka zaś zwraca się ze słowami: "Dobrze opiekowałeś się moją dziewczyną. (...) Powiedz, ile czasu nosiła po mnie żałobę, miesiąc, tydzień, może kilka dni? (...) Ukradłeś mi narzeczoną, złodzieju!". Czyli klasyczna sytuacja, podobna do tej z amerykańskiego filmu "Pearl Harbor", tylko zakończenie nieco inne - ale nie będę do końca spojlerował. W każdym razie załamany odrzuceniem Tadek, decyduje się wziąć udział w samobójczej misji naprawienia przerwanego przez pocisk przewodu, który prowadzi do zajętych przez Rosjan okopów wyładowanych materiałami wybuchowymi (podczas bitwy pod Kostiuchnówką - 4-6 lipca 1916 r.). Udaje mu się to i okopy Rosjan zostają wysadzone w powietrze, ale teraz ogień artylerii skupia się na nim samym. Wtedy pomaga mu Józek, wynosząc rannego Tadka z pola bitwy, pośród wybuchających armatnich kul (rosyjski oficer - którego notabene gra prezydent czeczeńskiej Autonomicznej Republiki Iczkerii - Ahmed Zakayew, mówi do swoich żołnierzy: "Butelka wódki dla tego, kto ich zabije!"). Józek wydostaje jednak Tadka i razem docierają do własnych okopów. Za ten czyn Józek jest przez kolegów uznany za bohatera (to jest prawda, żołnierze nie walczą za te wszystkie tak piękne, ale symboliczne, górnolotne cele jak Bóg, Ojczyzna etc. etc. Przede wszystkim walczy się za kolegów, za przyjaciół w imię braterstwa). Potem dochodzi do ataku na rosyjskie pozycje, który kończy się sukcesem legionistów.




Nie zamierzał opisywać zakończenia tego filmu, gdyż i tak opowiedziałem wystarczająco dużo fabuły, a nie był to mój główny temat. W każdym razie dodam tylko że ta garstka dzieciaków, ta garstka zapaleńców, ochotników, którzy wyruszali owego 6 sierpnia 1914 r. z krakowskich Oleandrów przeciwko całej potędze ówczesnej Rosji carskiej, ta garstka dzieciaków rzucających na stos swój życia los, stworzyła legendę z której wyrosła siła - z której narodziła się milionowa armia, co w 1920 r. koncertowo skopała zadki nowemu barbarzyństwu idącemu ze Wschodu na podbój Europy - bolszewizmowi. Armia Czerwona została totalnie rozbita i była to jedyna taka klęska, jaką doznał Związek Sowiecki w całej swej (zbyt) długiej historii (1917-1991). Żadnej innej wojny Rosja Sowiecka nie przegrała tak diametralnie w konfrontacji z regularnym wojskiem (bowiem wojna w Afganistanie z lat 1979-1989 była konfliktem partyzanckim, toczonym nie przez regularne oddziały, a przez grupy mudżahedinów-partyzantów, które atakowały Rosjan z zaskoczenia). Wojnę lat 1919-1920 wygrała armia zrodzona właśnie w Oleandrach, wśród zapału tych młodych chłopaków i dziewcząt, którzy nie widzieli dla siebie miejsca w żadnym z zaborczych potęg. Pragnęli wolności, pragnęli własnego miejsca, własnego odrodzonego domu i ten dom wywalczyli swoją krwią i poświęceniem, a potem w 1920 r. obronili nie tylko już położone fundamenty owego domu, ale i całą Europę od krwawego, bolszewickiego jarzma, przy którym okupacja niemiecka z lat 1940-1944 była jedynie zabawą dla grzecznych dzieci. Film więc niezwykle emocjonujący i wciągający, mnóstwo scen batalistycznych i pokazania takiego prawdziwego braterstwa, jakie rodzi się wśród zupełnie obcych sobie na początku ludzi, których spaja jeden cel - Wolność i chęć przeżycia. Podsumowaniem niech będzie scena, gdy Józek salutuje do Króla pełną dłonią, a ten mówi: "Polacy salutują dwoma palcami, wiesz dlaczego? Bo jeden oznacza Honor a drugi Ojczyznę!" Nic dodać, nic ująć.    





 

ODPOWIEDŹ DLA PANA REDAKTORA

RAFAŁA ZIEMKIEWICZA






Podejmuję się jedynie wyjaśnienia pewnych nieścisłości, jakie usłyszałem i uznałem za "bzdury". Owszem, sądzę bowiem że są to bzdury, a niechęć Ziemkiewicza do Piłsudskiego uważam wręcz za paranoję. Wróćmy jednak do meritum. Otóż redaktor Ziemkiewicz pozwolił sobie stwierdzić że Józef Piłsudski był agentem wywiadu austro-węgierskiego, a w filmie "Piłsudski" nie zostało to pokazane (jedynie w krótkiej scenie, gdy oficer austro-węgierski, grany przez Przemysława Bluszcza wymaga od Piłsudskiego podpisania dokumentu określającego ich współpracę i podległość Legionów dowództwu Austro-Węgier). A ja się zapytam kolokwialnie - dlaczego pan Ziemkiewicz ma pretensje do ojca że ten ma krzywe dzieci? Przecież oczywistym jest, że władze Monarchii Austro-Węgierskiej musiały wydać pozwolenie na szkolenie i przygotowywanie oddziałów (Strzelców i Drużyniaków) do działań terrorystycznych i swoistej wojny hybrydowej prowadzonej przeciwko Rosji. To oczywiste, że taka współpraca została nawiązana i że była ona obopólnie korzystna (choć obie strony wzajemnie sobie nie ufały i często dochodziło do demonstrowania swoistej niesubordynacji polskich oddziałów wobec kierownictwa austro-węgierskiego, jak to miało miejsce właśnie w sierpniu-listopadzie 1914 r. w m.in. operacji "Ulina Mała", która została całkowicie podjęta wbrew rozkazom dowództwa Cesarsko-Królewskiej Monarchii). Pierwsze dokumenty w tej sprawie zostały podpisane jeszcze w 1908 r. ale współpraca ta nie polegała na tym że Piłsudski czy ktokolwiek z jego otoczenia był agentem austriackim, tylko na tym że cała organizacja i szkoła bojowa PPS, były podporządkowane Monarchii (a raczej jej służbom wywiadowczym). Przeto nie widzę kompletnie powodu, aby cokolwiek tutaj wyjaśniać, sprawa jest jasna i prosta jak drut. Oczywiście, można dziś powiedzieć że to nie było dobre rozwiązanie, tak samo jak pani Scheuring-Wielgus ostatnio twierdziła że: "Wrzesień 39 jest symbolem męstwa i poświęcenia żołnierzy. Ale również jest symbolem nieudolności ówczesnych polityków i wojskowych, którzy nie zdołali zbudować wtedy ani skutecznych sojuszów politycznych, ani skutecznej armii". To jest rozmowa na poziomie chlewu (bo jakie też sojusze chciałaby ta pani budować - z Niemcami a może ze Związkiem Sowieckim?), z osobą która nie ma kompletnie pojęcia o czym mówi, więc się zapytuję - czy naprawdę mamy schodzić na ten poziom? Piłsudski nigdy nie był agentem, to organizacje jakie tworzył były podporządkowane najłagodniejszej (z punktu widzenia narodowego interesu polskiego) monarchii zaborczej, ale jeśli mamy się przerzucać insynuacjami, to co pan powie o Romanie Dmowskim, który przez lata wpatrywał się w obrazek cara, siedząc w Petersburgu i licząc że "Rosja da nam autonomię" (ta sama Rosja, która jeszcze do niedawna zabraniała radzić po polsku o zamiataniu ulic?), czy też o gen. Władysławie Sikorskim, o którym zachowały się dokumenty że podczas I Wojny Światowej był agentem austriackim, a w latach 20-tych stał się agentem wywiadu... francuskiego?

Przejdźmy więc do sprawy drugiej i oskarżenia, kierowanego przez pana redaktora Ziemkiewicza wobec ludzi z otoczenia Marszałka, o zamordowanie generała Zagórskiego w 1927 r. Otóż panie redaktorze, należałoby w ogóle na początku zadać pytanie - czy generał Włodzimierz Zagórski w ogóle zakończył żywot w owym 1927 r. Wiem że to pytanie może działać jak płachta na byka w otoczeniu narodowców i korwinowców, którzy generała Zagórskiego wzięli sobie na sztandary, powiewając nim jak marionetką i próbując tym samym udowodnić jaki to reżim Piłsudskiego był totalitarny i krwawy. Dlatego też zadaję raz jeszcze pytanie - skąd pewność że gen. Zagórski w ogóle zginął 6 sierpnia 1927 r. (notabene, w trzynastą rocznicę wymarszu Pierwszej Kadrowej z Oleandrów na Wojnę Światową), skoro jego ciała nigdy nie odnaleziono? Skąd więc wiadomo że zginął? bo tak napisali w Wikipedii? To jest jedno pytanie, drugie, równie ważne opiera się na zagadnieniu kim w ogóle był gen. Włodzimierz Zagórski? Narodowym Demokratą, zwolennikiem Romana Dmowskiego (czy też Korwina Krula)? Powszechnie jest bowiem uważany przez stronę narodową za swoistego męczennika i przedstawiany jako ofiara reżimu sanacyjnego. Otóż zapewne pan wie, panie Rafale, że gen. Zagórski miał tyle wspólnego z endecją, co Adolf Hitler z prawicą, a cała jego droga oficerska przed 1917/18 r. była nakierowana na zwalczanie a nie sprzyjanie endecji. Zgórski to był austriacki lojalista, wierny oficer cesarza Franciszka Józefa I i w żadnym wypadku nie podzielał ani poglądów endeckich, ani też legionowych. Był to człowiek trudny w obyciu, bardzo niepopularny w Legionach, do których został przydzielony jako "oficer prowadzący" z ramienia dowództwa austro-węgierskiego.




Już sam jego sposób bycia, wyróżniał go od tych chłopaków, którzy z własnej woli chcieli "wywołać w Polsce powstanie" i bić Moskala wszędzie tam, gdzie tylko będzie ku temu okazja. Zagórski mówił o sobie wyniośle "von Zagursky" i był całkowicie oddany poleceniom austriackiego sztabu generalnego. W Legionach wręcz był pogardzany, a gdy przyszedł kryzys przysięgowy (odmowa złożenia przysięgi przez żołnierzy I i III Brygady Legionów Polskich na wierność cesarza Niemiec - Wilhelma II, związany z planami zmiany frontu, jakie Józef Piłsudski naznaczył jeszcze przed wojną: "W pierwszej fazie wojny idziemy z Niemcami i Austro-Węgrami przeciw Rosji. W drugiej fazie zmieniamy strony i idziemy z Francuzami i Anglikami przeciwko Niemcom i Austro-Węgrom"), który miał miejsce w dniach 9 i 11 lipca 1917 r. Wówczas to, gen "Zagursky" wrzucił do lochu niepokornych legunów, pozbawiając ich nawet posiłku. Zadenuncjował też władzom austriackim trzech oficerów legionowych, którzy chcieli wraz ze swoimi żołnierzami dzielić niewolę w obozie w Szczypiornie, zaś do żołnierzy idących tam na internowanie, miał krzyczeć: "Szaleńcy! Wy zdechniecie!" (tutaj), a o Piłsudskim miał się wyrażać iż ten: "wierzy w mrzonki o wolnej Polsce". Taki to był ów pan oficyjer, ale... do czasu. Gdy było już pewne że Monarchia Austro-Węgierska jest trupem i że wkrótce się rozpadnie, gen. Zagórski zmienił front. Wziął udział w bitwie pod Rarańczą (15-16 lutego 1918 r.) gdzie wraz z II Brygadą Legionów Polskich próbował się przebić przez austriacki front (co jemu akurat się nie udało i trafił do niewoli). Po listopadzie 1918 r. jego działania były o dziwo całkiem pozytywne, tak jakby chciał zmazać nimi swe dawniejsze przewinienia (był współautorem planów wybuchu Powstania Wielkopolskiego przeciwko Niemcom, był też jednym z trzech głównych współautorów planów Bitwy Warszawskiej 1920 r. - czyli: Piłsudski, Rozwadowski, Zagórski, przy czym... sam Rozwadowski przyznawał że cała akcja jest jednak autorstwem Piłsudskiego. W swym liście do Piłsudskiego z 15 sierpnia 1920 pisał: "Mam wrażenie ogólne, że cała akcja rozwija się bardzo korzystnie i że właśnie co do czasu mamy korzystne warunki, tak jak je p. Komendant przewidział..."). Po wojnie jednak znów mu się odmieniło. Zagórski brał bowiem udział w aferze spółki Francopol, która sprowadzała z Francji do Polski "latające trumny", czyli samoloty nie nadające się do użytku, gdyż... spadały wkrótce po starcie (w podobnej sprawie został skazany we wrześniu 1927 r. gen. Michał Rola-Żymierski, po II Wojnie bohater Armii Ludowej).

Gen. Zagórski w maju 1926 r. opowiedział się po stronie sił rządowych, przeciwko Piłsudskiemu i rozkazał np. zrzucać bomby na Warszawę, za co potem trafił do aresztu. Po zwolnieniu z więzienia 6 sierpnia 1927 r. miał zostać zamordowany przez oficerów z kręgu Piłsudskiego, ponieważ (wedle wersji oficjalnej) zamierzał ujawnić agenturalne powiązania Piłsudskiego na rzecz wywiadu Austro-Węgier, choć żadnych na to dowodów nie ma (oczywiście dowodów morderstwa). Ale przytaczany są tutaj przez endeków (narodowców - korwinowców etc. etc.) bardzo brutalny sposób zamordowania gen. Zagórskiego, który miał zostać poddany torturom i rozsieczony szablami (dosłownie na kawałki, ręce miały mu bezwładnie wisieć, trzymające się jedynie na kawałku skóry). Następnie ciało miano przewieźć do Wilanowa i wrzucić do Wisły. Tak, tyle mówi wersja oficjalna (bardzo mocno skrócona przeze mnie), a jak mogło być naprawdę? Oczywiście Zagórski wiedział to i owo nie tylko o kontaktach Piłsudskiego z wywiadem austro-węgierskim, ale również o kontaktach wielu innych osób, które wówczas pełniły niezwykle eksponowane stanowiska (nie tylko w Polsce, również za granicą) i ich agenturalnej przeszłości. Ale Zagórski nie był jedynym, który posiadał tę wiedzę. Takim człowiekiem był choćby jeszcze (m.in.) gen. Józef Rybak, który podobnie jak Zagórski był oficerem oddelegowanym do "kontroli" Legionów i posiadał dużą wiedzę o najróżniejszych kontaktach agenturalnych (np. w Związku Sowieckim czy we Francji). Jednak włos z głowy mu nie spadł, a przecież pluł i warczał na Piłsudskiego i sanację przez całe swoje życie, publikując oszczercze książki i obrzucając ich kalumniami oraz nurzając w błocie. Nawet nie został za to wyrzucony z wojska, a jego kariera przebiegała bez zakłóceń. Jaki więc cel mogliby mieć piłsudczycy w zamordowaniu akurat gen. Zagórskiego? Tym bardziej że jeden z braci generała (nie ten, który miał zginąć w Hamburgu w 1919 r. albo w Gdańsku w 1923 r. bo też ta wersja nie została skoordynowana, choć potem uzgodniono ostatecznie drugą opcję) powiedział otwarcie: "Mój brat nie zginął, tylko wyjechał do Egiptu i tam zajął się handlem" - jeśli to prawda, to przerzucony tam został przez wywiad francuski (którego bez wątpienia, podobnie jak brat - i on był agentem). Notabene, te słowa potwierdził najsławniejszy jasnowidz międzywojnia - Stefan Ossowiecki, który dokładnie przewidział nie tylko wybuch II Wojny Światowej, ale oraz jej zakończenie i nowy układ sił: USA-ZSRS, i... odrodzenie się nowej Polski: "Będzie Polska! (...) Najpierw będą nią władali komuniści, a później szubrawcy i świnie. Na koniec powstanie jeszcze większa niż teraz (ta przepowiednia była z końca sierpnia 1939 r.). Tego ani ty, ani ja nie doczekamy (Ossowiecki został zamordowany przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego w sierpniu 1944 r.)... Dopiero wnukowie (...) Warto jednak wiedzieć, że tak się stanie". Ów jasnowidz, na pytanie o gen. Zagórskiego miał powiedzieć: "Żyje i przebywa poza krajem". No comment.   
 







CDN.

piątek, 27 września 2019

PIERZASTY WĄŻ NADCIĄGA ZE WSCHODU - Cz. III

W POSZUKIWANIU ELDORADO





BIALI BOGOWIE W DOLINIE ANAHUAC




 
 Gdy czcigodny Acamapichtli oddawał swe ostatnie tchnienie, syn jego - Huitzilihuitl został już zaakceptowany (styczeń 1396 r.) przez naczelników 12 klanów Tenochtitlanu. Młody, 16-letni tlatoani był już też żonaty, a jego małżonka - Miyahuaxochtzin, była księżniczką z miasta Tlacopan. Wydała ona na świat syna - Huehue Zaca, lecz zmarła przy jego porodzie. Jeszcze w tym samym roku, młody tlatoani poślubił księżniczkę z ludu Tepaneków - jednej z trzech ówczesnych potężnych konfederacji, czyli ludów: Culhua i Acolhuacanów, istniejących w Dolinie Anahuac (dolina wokół jeziora Texcoco). Nosiła ona imię - Ayauhcihuatl i była córką wielkiego wojownika - Tezozomoca, króla Azcapotzalco. To właśnie jego wasalem był Pióro Kolibra (czyli Huitzilihuitl). Był to krok śmiały dla przywódcy plemienia, które jeszcze jakiś czas temu należało do pogardzanych przez wszystkie ludy Doliny i błąkających się w trudzie i znoju bez ojczyzny koczowników. Teraz, dzięki temu małżeństwu tlatoani Tenochtitlanu, stawał się równy swemu suzerenowi z Azcapotzalco. Wkrótce potem (1397 r.) Ayauhcihuatl wydała na świat syna, który otrzymał imię - Chimalpopoca (Dymna Tarcza). W tym samym czasie Pióro Kolibra postarał się o rękę księżniczki Miahuaxihuitl z plemienia Tlahuica z miasta Cuauhnahuac, leżącym za górami na dalekim południu, poza Doliną Anahuac. Jednak Turkusowy Kwiat Kukurydzy była pilnie strzeżona przez swego ojca - króla Tezcacohuatzina, który na propozycję Huitzilihuitla odpowiedział wyniośle i obraźliwie. Pytał się cóż ów kandydat na małżonka może dać jego córce, która nosi bawełniane szaty i otoczona jest przepychem swego miasta i pozycją jej ojca wśród lokalnych tlatoani. Teraz miałaby się przenieść na bagna, gdzie do niedawna panował jeszcze głód i gdzie dominuje wielki tlatoani - Tezozomoc z Azcapotzalco? Nie wyraził więc Tezcacohuatzina zgody na małżeństwo, a dziewczyna była pod stałą ochroną nie tylko ludzi z jego otoczenia, ale i skorpionów czy pająków, które ponoć potrafił sobie podporządkować ten władca.

Ostatecznie jednak podstępem (strzałą z jadeitem, która spodobała się księżniczce), zdołał Huitzilihuitl zdobyć dziewczynę i spłodził z nią kolejnego syna o imieniu - Montezuma (co znaczy Gniewny), który od początku był swoistym wyrzutkiem, jako że spłodzony został z księżniczki spoza gór otaczających Dolinę Anahuac i do tego był najmłodszym z braci, więc władza królewska mu nie groziła. Nie miał też co się pokazywać w rodzinnym mieście matki, jako że ojciec jego porwał matkę podstępem. Szczęście jednak sprzyjało Montezumie. Pan Turkusowego Roku i Pan Domu Czerwonej Jutrzenki - czyli bogowie południa i północy strzegli to dziecię od jego narodzin w roku Dziesiątego Królika (1398 r.). Otrzymał on też dodatkowe imię - Ilhuicamina, czyli Niebieski Łucznik. Huitzilihuitl miał więc już trzy żony, bowiem prócz Miahuaxihuitl i Ayauhcihuatl, była jeszcze Cacamacihuatl z Teocalhuiyacanu, która urodziła mu syna o imieniu Tlacaelel (Okrutny). Ponoć urodził się on tego samego dnia co Montezuma. Niemowlęta po urodzeniu otrzymały od ojca maleńki łuk i strzały, aby przygotować się do przyszłej roli wojowników (dziewczynki zaś otrzymywały przy narodzeniu równie niewielkie przyrządy do przędzenia i tkania a także miotłę do zamiatania, by uczyły się swych przyszłych obowiązków jako żony i matki). Małe "orły" (jak zwano dzieci płci męskiej) przebywają jak wiadomo u boku matki do trzeciego a czasem czwartego roku życia, potem przechodzą już bezpośrednio pod nadzór ojca, który przygotowuje ich do roli wojowników lub następców tronu. Dziewczynki zaś pozostają przy matce aż do uzyskaniu dojrzałości. Następnie te, zrodzone w rodzie tlatoani i innych możnych klanów, oddawane są na służbę do świątyni, by tam w szkole świątynnej dla kobiet, uczyć się niezbędnych im obowiązków, takich jak tkanie, hafciarstwo, śpiew i taniec w Domu Pieśni. 




Te oto moje rozmyślania przerwała wiadomość o przybyciu posłów jakich oczekiwałem już od dawna. Mieli oni za zadanie udać się do owych dziwnych, białych przybyszy, którzy objawili się niedawno na brzegu Wielkiego Morza (Ocean Atlantycki). Ja, Montezuma Xocoyotzin - ja piąty hueytlatoani (wielki władca), posłałem tych pięciu kapłanów z Yochualichanu, Huehuetlanu, Tepoztlanu, Tizatlanu i Mictlanu do przybyszy, którym przewodził ktoś, kogo kapłani uznali za dobrego boga Quatzalcoatla. Czy był to rzeczywiście bóg? Wieści od naczelników z Nauhtla, Tuztlanu i Mictlancuauhtlanu mówiły iż przybysze ci dosiadają okrakiem dziwne stworzenia, podobne kształtem do jeleni, że ciało ich przyobleka stal, że cali wręcz są pokryci stalą, nawet głowy mają nią pokryte. Ciało przybyszy jest białe, nawet powieki, a wszyscy oni noszą długie brody. Czy są to bogowie, czy też demony? A może to ludzie - jacyś dziwni, nieznani ludzie? Te pytania nie dawały mi spokoju i w oczekiwaniu na powrót posłów nie mogłem ni jeść ni spać. Cóż Koliber Południa pragnie mi tym samym powiedzieć? Czy to sam Quatzalcoatl przybywa ponownie we własnej osobie by objąć władzę nad swoim królestwem, czy też nie, a przybysze owi są tylko ludźmi. Już wkrótce się tego dowiem i niepewność moja dobiegnie kresu. Kazałem wysłać przybyszom szlachetne dary, gdyż, jeśli są to bogowie, ich gniew w przypadku obrazy byłby straszny. Ofiarowałem więc przybyłym ze Wschodu: opaskę na piersi - utkaną z piór quetzala, maskę węża - wyłożoną turkusami, naszyjnik ze złota z tarczą w środku, parę zausznic w kształcie węży, płaszcz - którym owija się pan z Tlalacanu, diadem ze skór jaguara i wiele innych turkusowych, perłowych i złotych darów. Ciekaw jestem niezmiernie jak przybysze na nie zareagowali. Co się z nami stanie jeśli ofiary te okazały się zbyt małe jak dla bogów? Teraz, gdy wiem że posłowie przybyli i na własne oczy widzieli owych bogów i z nimi mówili, serce moje tym bardziej nie zazna spokoju póki nie dowiem się wszystkiego.

Poleciłem więc by posłowie oczekiwali mnie w Domu Węża i by natychmiast złożono w ofierze Huitzilopochtli (Kolibra Południa) dwóch jeńców, a ich krwią skropiono przybyłych posłów. Gdy wszedłem do sali, kapłani upadli na kolana aby oddać cześć swemu tlatoani. Wówczas przykazałem by opowiedzieli co widzieli i jakie wrażenie zrobili na nich przybysze ze Wschodu. Posłowie opowiedzieli więc o dziwnych zwyczajach, jakie praktykują przybysze. O ich ubiorze pokrytym stalą, pod którą mieli kolorowe kaftany - jedni czerwone, inni niebieskie, inni znów brązowe, a jeszcze inni zielone. Potwierdzili też, że ciała ich są białe, niczym ośnieżone szczyty świętej góry Popocatepetl. Że zwierzęta ich, podobne są do jeleni i że jeżdżą na nich okrakiem. Że żywią się dziwnym jadłem i że wszyscy noszą długie brody i włosy. Największe jednak zdziwienie wzbudziła we mnie informacja, że przybysze szczególnie cenią sobie dary ze złota. Jeden z wysłanych kapłanów stwierdził nawet że: "Rzucali się na złoto jak małpy, a ich twarze przy tym jaśniały" i wciąż dopytywali się gdzie jest więcej złota, więcej złota! Nie wiem po co jest im ono potrzebne w takich ilościach, ale z relacji posłów wynikało jakoby się nim... żywili. Czy ludzie byliby do tego zdolni? Przecież złoto jest co prawda świętym kruszcem, używanym w świątyniach przez kapłanów, ale nijak się ma do turkusu czy jadeitu. Jeśli więc to nie są bogowie, to kim owi przybysze mogą być? Wielkie zdziwienie wzbudziła też ich broń. Z opowieści posłów wynika że miota ona śmiercionośny ogień i iskry, czyniąc przy tym wielki grzmot, którego siła rozkrusza skały. Następnie wydobywa się z nich cuchnący dym, podobny w zapachu do zgniłego błota. Przenika on do mózgu, czyniąc potworne mdłości. Czyżby jednak były to demony? Serce moje przepełniła obawa i nie czekając chwili poleciłem by wysłano do przybyszy jeńców, aby złożyć ich w ofierze. Należało uczynić tak wcześniej, aby gniew owych demonicznych bogów, nie spowodował naszej zagłady.




Dzikusy znów pojawiły się w obozie na Wielkanoc. Naczelny wódz Cortez zapytał ich ponownie czy przynieśli złoto. Owszem, przynieśli, ale było go znacznie mniej niż poprzednio, co już wzbudziło w nas pewne podejrzenia iż nie jest to wymarzona przez nas kraina Eldorado. Następnie Cortez pokazał stojącemu na ich czele naczelnikowi wielki krzyż, jaki wznieśliśmy niedawno i zaprosił tych brudasów na mszę świętą, którą wygłosił brat Bartolomeo de Olmedo. Patrzyłem się na tych Indian i zdawało mi się że ich twarze nie wyrażają żadnych emocji, stali tam niczym kukły. Wierzyliśmy że to Eldorado - Kraina Złota, trudno mi jednak w to uwierzyć, gdyż Indianie przynoszą go coraz mniej. Do tego ten wszechobecny upał i nie dające spokoju moskity - przeklęty kraj dzikich ludzi, którzy składają ofiary z ludzi i jedzą ich mięso. Rzeczywiście, wyglądają na kanibali. Nasze oburzenie spotęgował fakt, iż przybyli Indianie zamierzali... złożyć ofiarę Cortezowi z dobrze odżywionego niewolnika, zwanego w ich języku "Wielkobrzuchym". Poseł ich zapytał czy Cortez nie ma przypadkiem ochoty zjeść kawałka ciała niewolnika i napić się jego krwi. Wywołało to u nas silne wzburzenie, które spotęgował jeszcze fakt przyniesienia nam potraw spryskanych ludzką krwią. Ta krew cuchnęła siarką. Nic dziwnego że ludzie gadają że to demony z piekła rodem. Ja sam odczuwałem mdłości na ich widok, ale ponoć, jak mówiła Dona Marina (która wcześniej zwała się Malinche i pochodziła z miasta Painala, a jej rodzice byli lokalnymi kacykami. Po śmierci ojca, jej matka wyszła ponownie za mąż za azteckiego naczelnika, który sprzedał Malinche w niewolę ludowi Tabasków, a ci przekazali ją w podaruku przybyłemu Hernando Cortezowi. Za sprowadzenie jej do roli niewolnicy, Malinche, która po przyjęciu chrztu zwała się Dona Marina - śmiertelnie nienawidziła Azteków),że skaładanie krwawych ofiar z ludzi i spożywanie ich ciał jest praktykowane przez ten barbarzyński lud.




O Panie i Królu nasz. Ty, co rozświetlasz mroki Południa i Północy, co niesiesz przed sobą pióra Quatzelcoatla i cieniem jesteś Tetzatlipoca - pana ludzkiego przeznaczenia - przynosimy wieści o przybyłych "białych bogach" ze Wschodu. Otóż ich wódz nie chciał tknąć mięsa ani krwi twego niewolnika - Cuitlalpitoca, nie ruszył też potraw skropionych krwią. Według gwiazd to Quatzelcoatl we własnej osobie przybywa ze Wschodu, jak obiecał przed wiekami naszym przodkom, by ponownie objąć władzę w kraju Mechikanów (Azteków). Ponownie zadumał się Montezuma - czyli jednak to prawda, długobrody wódz o jasnej skórze jest wyczekiwanym dobrym bogiem Quatzelcoatlem - Gwiazdą Poranną. Ponoć wciąż pytają się o złoto i usłyszawszy że wiecej go jest w Tenochtitlanie, postanowili tu przybyć. Nie było rady, należało jak najprędzej wysłać do przybyszy wróżbitów, którzy swymi urokami będą się starali odwieść ich w dotarciu do Tenochtitlanu. Tym bardziej że wieści o bogach ze Wschodu szybko rozeszły się po całym kraju. Zapanował wielki niepokój i trwoga ogromna. Ludzie gadali że oto nadszedł kres wszystkich pokoleń i że wszyscy zginą. Rozglądano się w poszukiwaniu miejsc, w których możnaby było przeczekać zagładę i ocalić swe kobiety, dzieci oraz majątek przed gniewem bogów. Oby więc magom udało się przebłagać boskich brodaczy i skłonić ich do odstąpienia od stolicy. Posłałem ich pod ochroną wojowników ze szkoły Jaguara i szkoły Orła, z chojnymi darami dla przybyszy, wśród których były jaja, kury i placki kukurydziane. Jednocześnie otrzymali oni zadanie rzucenia uroku, tak aby ich ciało pokryło się wrodami, lub by zachorowali i musieli wrócić tam, skąd przybyli - aby przekonać się naocznie czy to są naprawdę bogowie, czy tylko ludzie. Niestety, gdy ponownie przybyli przed me oblicze, nie mieli dobrych informacji. O Panie i Królu nasz - rzekil - nie jesteśmy im równi i niczym jesteśmy przy nich! Te słowa wzbudziły jeszcze większą panikę w mieście. Ludzie upadali na duchu, płakali, mawiali do swych dzieci: "Synowie moi, co się z wami stanie?". Ja Sam, wielki tlatoani zacząłem przemyśliwać o ucieczce, gdy doniesiono mi że wielki Quatzelcoatl pragnie mnie ujrzeć. Dumałem nad miejscem schronienia, czy wybrać Dom Słońca i Ziemia Tlaloca czy też Dom Cintli. Zdecydowałem się na to ostatnie miejsce, lecz duch tak bardzo opuścił mą pierś, że nie byłem zdolny nawet do tego by uciec. Ja, wielki wojownik, wielki tlatoani, bałem się tego co niesie za sobą spotkanie owych brodatych bogów ze Wschodu. Oczekiwał więc swego przeznaczenia i przyszłości ludu Mechikanów-Azteków, ponownie pogrążajac się w myślach nad dawną, chlubną przeszłością wybranego przez Kolibra Południa ludu.         









CDN.
 

środa, 25 września 2019

GDY RZYM NIE BYŁ RZYMEM - Cz. V

CZYLI JAK WYGLĄDAŁO

WIECZNE MIASTO W CZASACH

NIEWOLI AWINIOŃSKIEJ

I COLA DI RIENZI?






INNOCENTY III

CESARZ KOŚCIOŁA I PAPIEŻ EUROPY

Cz. IV



"CESARZ W KONSTANTYNOPOLU, PRZEŚLADOWCA KOŚCIOŁA BOŻEGO, ZAWARŁ POTAJEMNY SPISEK Z SALADYNEM, OBŁUDNIKIEM, KTÓRY ŚWIĘTE IMIĘ ZNISZCZYŁ, PRZECIW IMIENIU PANA NASZEGO JEZUSA CHRYSTUSA (...) Z TEGO POWODU DO ZIEMI GŁOWĘ CHYLĘ I NA KOLANACH WASZĄ MAGNIFICENCJĘ PROSZĘ, BYŚCIE CAŁĄ SWOJĄ MOCĄ, JAK GŁOWĄ ŚWIATA JESTEŚCIE I MUREM DOMU IZRAELA, NIGDY CESARZOWI GRECKIEMU WIARY NIE DAWALI"

Z LISTU KRÓLOWEJ JEROZOLIMY (AKKI) - SYBILLI
(1189 r.)





 W kwietniu 1201 r. podpisano ostatecznie porozumienie z Wenecją, na mocy którego armia krzyżowców miała przedostać się do Ziemi Świętej na okrętach wystawionych przez Wenecjan (za ogromną kwotę 85 000 marek w srebrze. Dla porównania Anglicy za uwolnienie swego króla - Ryszarda I Lwie Serce, pozostającego od 1192 r. w niewoli cesarza rzymskiego - Henryka VI, zapłacili 150 000 marek która to suma spowodowała praktycznie bankructwo całego kraju). Wszystko było więc dopięte na ostatni guzik i jedynie oczekiwano zebrania rycerstwa oraz czeladzi w miejscach koncentracji z których zamierzano ruszyć dalej, ku Wenecji a następnie ku Jerozolimie. Dzień koncentracji armii w Wenecji został wyznaczony na 29 czerwca 1202 r. Niestety, nagle zaczęły mnożyć się problemy. Do najpoważniejszych należało sfinansowanie całej tej krucjaty. Najwięcej pieniędzy na ten cel wyłożyła oczywiście Stolica Apostolska, przekazując dziesięć procent swoich rocznych dochodów. Poza tym papież Innocenty III nakazał wszystkim biskupom i prałatom przeznaczyć na wyprawę czterdziestą część swoich dochodów. Zakony również zostały zmuszone do oddania 2 % dochodów na potrzeby wyprawy (wszyscy: eremici, norbertanie, benedyktyni, karmelici i kameduli wpłacili bez oporów przykazane sumy, jedynie cystersi nieco się sprzeciwiali, ale ostatecznie i oni przysłali żądaną kwotę). Poza tym były jeszcze pieniądze z dobrowolnych donacji wiernych, które ci uiszczali w kościołach za uzyskanie częściowej odpusty za grzechy (można też było się finansowo wykupić od udziału w krucjacie). Książęta, hrabiowie, baronowie i rycerstwo musiało wyekwipować się na własny koszt. Najwięcej problemów nastręczała jednak aprowizacja. Bez wsparcia Wenecji i Konstantynopola byłoby bardzo ciężko zapewnić stały dowóz żywności dla wojsk walczących w Palestynie, a Wenecjanie kazali sobie sporo płacić zaś Bizantyjczycy nie byli skorzy do pomocy militarnej ani żadnej innej w odniesieniu do znienawidzonych "Łacinników" (choć w listach do papieża władcy Bizancjum twierdzili że są jak najbardziej za wyzwoleniem Grobu Świętego z rąk Saracenów, tylko jeszcze nie teraz - może kiedyś, w przyszłości. Takie podejście doprowadzało Innocentego III do prawdziwej furii, nic więc dziwnego że w swych listach do cesarza Bizancjum stosował zawoalowane, ale jednak czytelne groźby).

Innym poważnym problemem, jaki zaczął trapić organizatorów wyprawy, było wykruszanie się już obranych przywódców krucjaty. Głównym przywódcą rycerstwa zachodnioeuropejskiego, był młody (zaledwie 22-letni) hrabia - Tybald III z Szampanii. Niestety, gdy podpisano porozumienie z Wenecjanami, Tybald leżał na zamku w Troyes poważnie chory. Na wieść jednak o pomyślnym zakończeniu negocjacji i podpisaniu umowy, zadowolony wstał z łoża, dosiadł konia i wybrał się na przejażdżkę - swoją ostatnią. Odnaleziono go potem na wpół-martwego i przeniesiono do zamku, gdzie wkrótce potem 24 maja 1201 r. młody hrabia wyzionął ducha. Znalezienie nowego wodza wyprawy nie było wcale takie łatwe, tym bardziej że kolejni kandydaci (Eudes z Burgundii i Tybald z Bar-le-Duc) odmawiali przyjęcia owego zaszczytu. Dopiero w sierpniu 1201 r., baronowie zgromadzeni w Soissons złożyli propozycję objęcia przywództwa krucjaty, dla 50-letniego hrabiego Montferratu - Bonifacego (który tam wówczas nie był obecny). Pochodził on ze szlachetnej rodziny, spokrewnionej z Hohenstaufami i Kapetyngami, a jeden z jego braci - Konrad z Montferratu w roku 1192 został obrany królem Jerozolimy (poślubił w tym celu siostrę królowej Sybilli - Izabellę, czym notabene popełnił poligamię gdyż miał już w tym samym czasie... dwie inne żony, z czego jedną z nich była siostra cesarza bizantyjskiego Izaaka II Angelosa - Teodora Angelina). Konrad został zamordowany w kwietniu 1192 r. przez dwóch członków muzułmańskiej (izmailickiej) sekty zabójców, zwanych asasynami (konflikt Konrada z asasynami wybuchł podobnież o drobnostkę, chodziło o nałożenie przez niego jakichś kar i przywłaszczenie sobie części towarów należących do kupców, będących poddanymi "pana asasynów". Effendi Raszid ad-Din Sinan postanowił jednak początkowo rozwiązać sprawę polubownie, domagając się jedynie zwrotu zagarniętego mienia, lecz wysłanych do niego posłów Konrad wyśmiał i oddalił. Do zabójstwa dojść miało 28 kwietnia - w dwanaście dni od wyboru Konrada na króla Jerozolimy, dokonanym w rezydencji króla Anglii - Ryszarda Lwie Serce w Akce. Tego dnia, wracającego z biesiady u biskupa Beauvais - Filipa de Dreux - jeszcze niekoronowanego króla Konrada, zaatakowało w ciemnej uliczce Tyru dwóch napastników. Zadali mu szybkie ciosy sztyletem w pierś, po czym uciekli. Zakrwawiony Konrad zdołał się jeszcze doczołgać do głównej ulicy, skąd przeniesiono go do kościoła joannitów. Natychmiast przybyła tam jego małżonka - królowa Izabella i doszło do wzruszającego pożegnania, w czasie którego umierający Konrad miał prosić małżonkę aby opuściła Tyr - jak podaje "Itinerarium peregrinorum" które w tej sprawie jest zgodne z opisem Bernarda Skarbnika i Ernoula. Natomiast sprawców zabójstwa szybko odnaleziono i jeden zginął na miejscu podczas walki, a drugi uciekł do pobliskiego kościoła, skąd go wyciągnięto siłą i poddano torturom).

Warto tutaj też powiedzieć kilka słów na temat działania owej izmailickiej sekty. Mianowicie obaj zabójcy zostali wysłani przez "Pana z Gór" Raszida ad-Din Sinana do otoczenia markiza znacznie wcześniej. Ich zadaniem było zdobycie jego zaufania i to do tego stopnia że owi mordercy nie tylko przyjęli chrzest, ale ojcem chrzestnym jednego z nich został właśnie Konrad z Montferratu (świadczy to, że incydent z kupcami był dla Sinana jedynie pretekstem, a zamach na Konrada planował on znacznie wcześniej. Choć wzięty na tortury morderca zeznał potem że prawdziwym inicjatorem zbrodni miał być... król Anglii Ryszard I Lwie Serce., co już od średniowiecza tworzyło wiele domysłów i teorii spiskowych na ten temat. Ale najprawdopodobniej skierowanie winy na Ryszarda było swoistą "zasłoną dymną" - wiedziano przecież że na torturach schwytani mordercy będą musieli wyjawić jakieś nazwisko i pewnie wcześniej ich do tego przygotowano, dając za cel właśnie króla Ryszarda). Sinan w zabójstwie Konrada mógł mieć swój cel. Markiz z Montferratu dążył bowiem do załagodzenia sporu z Saladynem z Egiptu i wynegocjowania umowy, na mocy której Jerozolima wróciłaby znowu pod władzę krzyżowców (po jej utracie w bitwie pod Hittin w 1187 r., podczas której rycerze krzyżowi przegrali z uwagi na... brak wody. Po prostu z nieba lał się ukrop, a oni nie mieli nawet kropli wody do picia, bo wszystkie studnie w pobliżu Saladyn kazał zasypać). To, że odzyskanie Jerozolimy na drodze pokojowej było możliwe i że nie była to żadna fantasmagoria, niech świadczy fakt iż tak właśnie uczynił cesarz rzymski Fryderyk II, który w 1229 r. podpisał z sułtanem Egiptu - Al-Kamilem umowę i odzyskał Jerozolimę - co prawda tylko na piętnaście lat - ale bez walki). Sojusz krzyżowców z egipskimi Ajjubidami nie był jednak na rękę "Panu z Gór", gdyż wówczas mogliby oni się obrócić przeciwko niemu (a asasyni byli wtedy izolowani przez wszystkie strony bliskowschodniego konfliktu). Dlatego też eliminacja Konrada wypadała wówczas korzystnie dla Sinana (choć po zabójstwie swą radość miał również wykazać Saladyn w przesłanym do Sinana liście, ale, jeśli w ogóle do niego doszło, to była to jedynie grzecznościowa forma jaką posługiwali się władcy we wzajemnej korespondencji). 




A przywódca sekty asasynów, był dla swych wyznawców wręcz istnym bogiem. Zabójcy szkolili się w posługiwaniu bronią i jednocześnie zdawali sobie sprawę, że jeśli zostaną wysłani z misją "Pana z Gór" to już żywi nie wrócą, ale gotowi byli dla niego na największą nawet ofiarę. Aby udowodnić iż dla swych poddanych jest prawdziwym bogiem, "Pan z Gór" (podczas spotkania dyplomatycznego z hrabią Henrykiem z Szampanii w 1194 r.), urządził dla niego swoiste przedstawienie. Przebrany w białą szatę, ukazał się na szczycie swego zamku w Al-Kafr (położonego w górskich pasmach Al-Ansarijja). U jego stóp zebrało się kilkudziesięciu asasynów, którzy czekali na dany znak. Wreszcie podniósł on swą prawicę i wówczas, wszyscy ci zgromadzeni na dole ludzie... rzucili się w przepaść ponosząc śmierć na miejscu. Do przerażonego tym niesamowitym przedstawieniem Henryka, miał się wówczas zwrócić effendi Muhammad (Sinan zmarł w 1193 r.) z pytaniem: "Czy chcesz obejrzeć pokaz raz jeszcze?". Na pożegnanie Muhammad miał obdarować go hojnymi podarkami i powiedzieć że: "w dowód przyjaźni" asasyni zamordują dla niego kogo tylko im wskaże. Tak wyglądała sprawa tą izmailicką, bliskowschodnią sektą. Ale hrabia Bonifacy z Montferratu miał jeszcze dwóch braci: Wilhelma "Długiego Miecza" i Rajniera.  Wilhelm w 1176 r. został mężem królowej Jerozolimy Sybilli, z którą miał syna, króla - Baldwina V (1185-1186). Wilhelm także zmarł w tajemniczych okolicznościach krótko po ślubie (1177 r.). Natomiast Rajnier w 1180 r. poślubił córkę cesarza bizantyjskiego Manuela I Komnena - Marię Komnenę i otrzymał od teścia władzę nad Tesaloniką w Grecji. Zginął otruty w 1183 r. przez kolejnego cesarza - Andronika I Komnena. Sam zaś Bonifacy był wcześniej dowódcą floty cesarza rzymskiego - Henryka VI i dziedzicznym władcą hrabstwa Montferratu. Poza tym był przyjacielem króla Francji i znajomym papieża, oraz odważnym rycerzem i dobrym wodzem - nie było wówczas lepszej kandydatury on niego i we wrześniu (gdy w kościele Notre-Dame zarzucono mu na plecy płaszcz z krzyżem) oficjalnie objął dowództwo wyprawy do Jerozolimy.

W dalszym ciągu wykruszali się kolejni dowódcy, jak Gotfryd z La Perche czy wreszcie duchowy przywódca całej krucjaty - francuski kaznodzieja Fulko z Neuilly-sur-Marne, który wyzionął ducha wkrótce po uroczystości objęcia przywództwa przez Bonifacego. Od wyprawy odłączył się ze swoimi ludźmi hrabia Gautier z Brienne (potem planował powrót, bowiem on sam i większa część ludzi z jego otoczenia złożyła przysięgę uczestnictwa w wyprawie, a była to przysięga nieodwoływalna i można było się od niej wykupić jedynie na trzy sposoby - ofiarowując kogoś innego na swoje miejsce, wpłacając ekwiwalent poniesionych kosztów na wyprawę lub uczestnicząc w jakiejś innej wyprawie krzyżowej, niekoniecznie do Ziemi Świętej, na przykład w Hiszpanii przeciwko Saracenom z południa lub przeciw pogańskim Prusom, Jaćwingom czy Litwinom. Hrabia Gautier zginął jednak w 1205 r. w nocnej zasadzce, nie zdążywszy dopełnić złożonych ślubów), ale wciąż też dołączali nowi baronowie, rycerstwo i czeladź. Tymczasem w Bizancjum zastąpiły zmiany, które zaważyły nie tylko na przyszłości samej krucjaty, ale wręcz na poważnej, kulturowej i geopolitycznej zmianie, która przez kolejne dziesięciolecia będzie wyznaczała bieg spraw we wschodnim rejonie Morza Śródziemnego. Na tronie cesarstwa bizantyjskiego zasiadał wówczas (zupełnie nie mający żadnych ku temu predyspozycji) Aleksy III z dynastii Angelos. Pod wpływem nalegań swej małżonki (pod której kontrolą był praktycznie przez cały czas) Eufrozyny, w kwietniu 1195 r. obalił on z tronu swego młodszego brata - Izaaka II (do zamachu doszło w Tracji, pod miejscowością Kypsella, podczas polowania. Gdy cesarz Izaak II ruszył z orszakiem na niedźwiedzia, Aleksy zajął jego obóz, zabrał insygnia cesarskie i ogłosił się nowym władcą. Gdy brat wrócił z polowania, odkrył że Aleksy ukradł mu koronę i władzę. Początkowo planował atak na obóz, ale nikt go nie poparł i dworacy przechodzili już na stronę Aleksego. Wówczas Izaak rzucił się do ucieczki, został jednak doścignięty i schwytany. Następnie przyprowadzono go przed oblicze brata, który - obawiając się aby Izaak ponownie nie wrócił na tron - kazał go oślepić - jako że ślepotę uważano za kalectwo uniemożliwiające dalsze sprawowanie władzy. Było to znacznie "lepsze" rozwiązanie, niż przelewanie cesarskiej, czyli uświęconej bożym namaszczeniem - krwi, przynajmniej dla ludzi o tamtym światopoglądzie). 




Izaak, w młodym jeszcze wieku (nie miał nawet czterdziestu lat) został oślepiony i wrzucony do lochu pod Bukeleonem (czyli Wielkim Pałacem Cesarskim) w Konstantynopolu. Wraz z ojcem uwięził też Aleksy jego 13-letniego syna, noszącego to samo co stryj imię - Aleksy. Potem przeniósł ich do Diplokionionu (pałac) nad Bosforem, gdzie byli bardzo słabo pilnowani (uznano zapewne że ślepiec i chłopiec nie są w stanie stąd uciec). Tam Izaak i Aleksy spędzali czas otoczeni jedynie służbą, która miała za zadanie tylko pilnować aby nie opuszczali oni terenu pałacu, który stał się ich więzieniem. Bizantyjski kronikarz - Niketas Choniates twierdzi nawet że Izaak mógł stamtąd pisywać listy do swej córki - Ireny (zamężnej z księciem Filipem Szwabskim, od 1198 r. królem Teutonów), z prośbą o wsparcie, jednak wydaje się to mało prawdopodobne (jak by miało to wyglądać, sam nie mogąc pisać listów, musiałby je dyktować, a przecież o każdej takiej korespondencji zostałby natychmiast poinformowany Aleksy III. Stąd jest to raczej wykluczone). Aleksy musiał oślepić brata, aby uzyskać tron i mieć pewność że ten mu go ponownie nie odbierze, ale nie chciał robić mu większej krzywdy. Świadczy o tym fakt, że po kilku latach pozwolił jego synowi - Aleksemu Młodszemu opuścić pałac nad Bosforem i dołączyć do jego dworu, tym bardziej że państwo się wręcz rozpadało. Nieudolne rządy Izaaka II (choć należy przyznać że był przynajmniej dzielnym żołnierzem, bo wodza z niego też nie było żadnego), spotęgowały kryzys, mający swe korzenie w ostatnich latach długiego panowania Manuela I Komnena (1143-1180). Szczególnie po klęsce pod Myriokefalon w 1176 r. Cesarstwo zaczęło się bezpowrotnie cofać w Anatolii, a także a Bałkanach. W 1185 r. bunt podniosła Bułgaria i po dwóch latach walk wywalczyła sobie niepodległość. W 1184 odłączył się Cypr (gdzie zbuntował się Izaak Komnen, uczyniwszy z wyspy swoje prywatne księstwo), zaś w 1188 r. w Filadelfii (z której to wywodził się ród Angelos) w Azji Mniejszej, władzę przejął Teodor Mangafas.

Nad wewnętrznym zamętem Cesarstwa nikt już nie był w stanie zapanować, nic dziwnego że wielkie rody patrzyły tylko na własną korzyść, zupełnie nie myśląc już o jedności państwa. Szczególnie do wielkiego znaczenia za Aleksego III doszły dwa spokrewnione ze sobą rody - Kastamonitisów i Stryfnosów. Przedstawicielką tego pierwszego była na dworze małżonka Aleksego, cesarzowa Eufrozyna (która to była również uważana za taką "szarą eminencję", a bez jej zgody ponoć nic nie mogło się wydarzyć). Natomiast na czele drugiego rodu stał Michał Stryfnos - admirał floty bizantyjskiej i szwagier Eufrozyny. Był to bez wątpienia niezły cwaniak, który przede wszystkim myślał o wzbogaceniu samego siebie i swego rodu. Dlatego też dokonał rzeczy dosyć wyjątkowej, a mianowicie, jako dowódca całej bizantyjskiej floty... sprzedał wszystkie okręty, a pieniądze schował do własnej kieszeni (miało to miejsce w 1203 r.). Dwór cesarski i dworska elita oraz możnowładcy łupili ludność w brutalny sposób aby tylko samemu opływać w dostatki. Urzędnicy skarbowi zdzierali z ludu dosłownie ostatnią koszulę i nie było wiadomo co lepsze - wizyta urzędnika skarbowego (podatki ściągano nieraz nawet trzy razy w roku), który łupił w imieniu cesarza, czy też napady piratów - którzy łupili dla własnej korzyści. A piraci również stanowili poważną plagę wybrzeży Grecji i Azji Mniejszej w ówczesnym czasie. Do tego dochodziły ciągłe powstania i wojny z okolicznymi państwami (jak na przykład najazd Normanów w 1185 r. czy III Wyprawa Krzyżowa z lat 1189-1192), które powodowały iż nawet oddani państwu dowódcy (jak choćby Aleksy Branas), sami wreszcie się buntowali i ogłaszali lokalnymi książętami. Możnowładcy żyli ponad stan, lud zaś cierpiał ubóstwo i niedolę - tak wyglądała sytuacja Bizancjum tuż przed IV krucjatą do Ziemi Świętej (która tam jednak ostatecznie nigdy nie dotarła).    








 CDN.

poniedziałek, 23 września 2019

PRZYSZŁOŚĆ POLSKI I EUROPY WEDŁUG OBJAWIEŃ I PRZEPOWIEDNI - Cz. V

STANY ZJEDNOCZONE CZASÓW

WOJNY SECESYJNEJ,

"WIELKIEJ REKONSTRUKCJI"

I "WIEKU POZŁACANEGO"






 PROGNOZY I PRZEPOWIEDNIE

ABRAHAMA LINCOLNA

(1861 r.)

Cz. II






 SPOŁECZEŃSTWO AMERYKAŃSKIE
lat 50-tych XIX wieku



 Historia jest jedną z najbardziej poszkodowanych dziedzin nauki, bowiem zawsze i w każdym momencie ma służyć określonej (państwowej lub partyjnej) propagandzie. Oczywiście, ta propaganda serwowana jest społeczeństwu w mniejszej lub większej formie, lecz zawsze ma przynajmniej wspomagać obecnie rządzących, dlatego też niewygodne karty historii się usuwa, a eksponuje tylko to, co może służyć podkreśleniu sukcesów danego establishmentu lub reżimu politycznego. Na przykład w Związku Sowieckim do 1939 r. można było (w prasie, radiu i kinie) ostro krytykować niemiecki nazizm (zwany w Rosji "faszyzmem") i tak się działo, ale po zawarciu układu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r., "wajcha" się odwróciła i nie sposób było znaleźć w sowieckiej prasie, żadnych "antyfaszystowskich" stwierdzeń. Po napaści Niemiec na Związek Sowiecki znów to się zmieniło. Podobnie było w Niemczech. Tam dziennikarze otrzymywali odgórne "instrukcje dla prasy" i też mieli jasno przykazane co, o czym i jak należy pisać. Przykład jak zmieniała się oficjalna medialna narracja, pięknie zostało pokazane w nagłówkach francuskiej gazety "Le Moniteur Universel" z marca 1815 r., w której informowano o opuszczeniu przez Cesarza Napoleona Elby i powrocie do Francji. Nagłówki mówią same za siebie: 9.III.1815 - "Potwór uciekł ze swojego miejsca wygnania". 10.III.1815 - "Ogr wylądował na przylądku Juan". 12.III.1815 - "Potwór naprawdę dotarł aż do Grenoble". 13.III.1815 - "Tyran znajduje się obecnie w Lyonie. Strach ogarnął wszystkich na jego widok". 19.III.1815 - "Bonaparte zbliża się forsownym marszem, ale nie ma szans, żeby dotarł do Paryża". 20.III.1815 - "Napoleon przybędzie jutro pod mury Paryża". 21.III.1815 - "Cesarz Napoleon znajduje się w Fontainebleau". 22.III.1815 - "Wczoraj wieczorem Jego Cesarska Mość wjechał publicznie i przybył do Tuileries. Powszechna radość była nieporównana".

Posługujemy się więc pewnymi mitami (informacyjnymi lub historycznymi), które jednak (paradoksalnie) nie zawsze mają negatywne konsekwencje. Pewne mity historyczne są ważne i pożądane, gdyż np. budują wspólnotę, która bez tego rozpadłaby się na szereg zatomizowanych części, znacznie łatwiejszych do zagospodarowania przez tych, którzy niekoniecznie mają na myśli nasze dobro. Tak więc mity historyczne nie są złe, ale, należy rozumieć i potrafić wskazać co jest prawdą a co narosłą przez lata legendą. Dobrym przykładem są Amerykanie. Wychowywani są od dziecka i uczą się w szkołach że "Ojcowie Założyciele" Stanów Zjednoczonych zbudowali ustrój demokratyczny, w którym "wszyscy ludzie są równi". Problem polega na tym że ten piękny przekaz (który ja sam uważam za korzystny, bowiem kształtuje obywatelskie postawy w społeczeństwie amerykańskim, które przecież nie jest jednolite etnicznie ani kulturowo i potrzebuje swoistego mitu założycielskiego opartego na Konstytucji i Demokracji) nie odpowiada prawdzie. Prawda jest bowiem dość "ciężkostrawna" i zapewne dla dzisiejszego Amerykanina raczej niezrozumiała (tak mi się wydaje, ale mogę się mylić). Niestety Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych nie tylko że nie uważali ustroju demokratycznego za ustrój dobry i pożądany, to wręcz jawnie nim pogardzali. Mało tego, oni nawet nie zamierzali budować Republiki. Konstytucja zaś i jej republikański charakter była wymierzona nie tyle przeciwko instytucji monarchii, ile przeciw samemu królowi Wielkiej Brytanii - Jerzemu III, który traktował Amerykanów niczym ludność skolonizowaną. O tym że Amerykanie pierwotnie nie zamierzali budować republiki demokratycznej, świadczy fakt, iż złożono nawet (w 1787 r.) propozycję księciu Henrykowi Pruskiemu, aby ten objął władzę w Stanach Zjednoczonych jako namiestnik, w żadnym razie nie mogło więc chodzić o budowanie ustroju republikańsko-demokratycznego. 

Mało tego, określenie które znalazło się w preambule Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1776 r. mówiące: "Oczywistym jest, że ludzkie istoty są stworzone równymi" - ograniczało się jedynie do  Amerykanów i Anglików na tej zasadzie iż jedni i drudzy powinni być sobie równi, więc jedni nie powinni wykorzystywać drugich i uważać ich za ludność podporządkowaną. W żadnym jednak razie sformułowanie to nie dotyczyło ani Hiszpanów, ani Francuzów, ani Indian, ani czarnoskórych niewolników ani tym bardziej... kobiet. To jeszcze nic, Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych wprost brzydzili się tłumem określanym jako naród czy społeczeństwo. Thomas Jefferson - jeden z autorów Deklaracji Niepodległości i trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1801-1809, wprost mówił o: "świńskich masach", które chcą współdecydować o polityce państwa i uważał że krajem powinna kierować odpowiednia grupa ludzi, których on określał słowem: "aristoi" czyli elit arystokratyczno-przemysłowych. Żaden z Ojców Założycieli dzisiejszych Stanów Zjednoczonych nie chciał ani nie dążył do wprowadzenia ustroju demokratycznego i ówczesne USA nie były takim państwem. Demokratą nie był Jefferson, ani Waszyngton (notabene - to też jest ciekawa postać, generał który przegrał więcej bitew niż wygrał, a mimo to zwyciężył ówczesne mocarstwo jakim była Wielka Brytania), ani James Madison (czwarty prezydent USA w latach 1809-1817, autor konstytucji Stanów Zjednoczonych i notabene zwolennik społeczeństwa... czystego rasowo), ani John Adams (drugi prezydent USA w latach 1797-1801), ani Alexander Hamilton (pierwszy sekretarz skarbu USA w latach 1789-1795, który miał się wyrazić do prezydenta Waszyngtona tymi słowy: "Naród! Sir, naród jest wielką bestią"), ani żaden inny. Wojna o Niepodległość Stanów Zjednoczonych była prowadzona tylko w imię wolności i równości kolonialnej arystokracji amerykańskiej z arystokracją brytyjską. Nie chodziło zaś o wolność i równość dla całego, kształtującego się już wówczas narodu amerykańskiego.

Pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, którego z całą pewnością można uznać za szczerego demokratę, rzeczywiście wierzącego iż "Wola ludu jest władzą" i to lud ma rządzić - był "dzikus z zachodu" i "król motłochu" (jakimi to inwektywami obrzucali go przedstawiciele establishmentu politycznego Wschodniego Wybrzeża, dla których był on zwykłym "świniopasem" z prowincji), żołnierz, oficer i awanturnik (którego przygody miłosne i pojedynki zebrać by można w niejeden ciekawy film przygodowo-historyczny z gatunku "płaszcza i szpady") Andrew Jackson. Ten człowiek był nie tylko pierwszym jawnym demokratą (który publicznie deklarował swe przywiązanie do idei "rządów ludu"), ale również to właśnie dzięki niemu stworzono taki system polityczny, który umożliwiał wyborcom amerykańskim większy wpływ na politykę własnego kraju. To właśnie zwolennicy Jacksona, wywalczyli w Kongresie w 1828 r. zmianę ordynacji wyborczej, która... obowiązuje po dziś dzień w Ameryce, a która polega na bezpośrednim wyborze elektorów - którzy to ostatecznie decydują kto zostanie prezydentem - w każdym stanie przez obywateli, czyli amerykańskie społeczeństwo. Jackson, tak doświadczony przez los (w czasie Wojny o Niepodległość był świadkiem śmierci obu swoich starszych braci Hucka i Roberta, przeżył śmierć matki Elizabeth, sam został poważnie ranny w ramię i głowę, gdy jako 13-letni ochotnik w Armii Kontynentalnej, wzięty do brytyjskiej niewoli pod Hanging Rock w 1780 r., odmówił angielskiemu oficerowi wyczyszczenia mu butów, za co ten ciął go szablą), który stał się - po niesamowitej obronie Nowego Orleanu w 1815 r. przed regularną armią brytyjską w sile 10 000 weteranów wojen napoleońskich, (sam dysponując zaledwie 4 500 milicji stanowej i garstki Indian Choctaw) - bohaterem narodowym. Swą kampanię wyborczą na prezydenta zainaugurował w waszyngtońskiej tawernie Gadsby'ego, otoczony przez takich jak on kolonistów (jego ojciec, matka i bracia urodzili się jeszcze w Irlandii) i zwykłych ludzi, którzy wznosili na jego cześć okrzyki radości i kufle pełne piwa. Po zwycięstwie zaś, na jego inaugurację do Białego Domu (4 marca 1829 r.), przybyło z całego kraju aż 20 000 ludzi, którzy tak bardzo napierali na siebie, chcąc uścisnąć dłoń "prezydentowi z ludu" że omal nie doszło wówczas do dewastacji całego budynku.




Tak więc nie 1776 czy 1787 r. rok należy uważać za początek współczesnej amerykańskiej demokracji, ale dopiero właśnie rok 1828. Andrew Jackson był pierwszym prezydentem, który zdemokratyzował amerykański system polityczny i którego kompletnie nie akceptowała i nie znosiła amerykańska "aristoi" Wschodniego Wybrzeża (złożona zarówno z przemysłowców Północy, jak i "gentlemanów" z Południa). Ta niechęć do Jacksona jest powszechna w amerykańskim establishmencie po dziś dzień (pomimo upływu ponad 170 lat od jego śmierci). Jakiś czas temu planowano nawet zastąpienie jego podobizny, figurującej na 20-dolarowym banknocie, afroamerykańską abolicjonistką - Harriet Tubman (plan ten został zmieniony w maju tego roku i ponoć Tubman już nie zastąpi Jacksona na banknocie. Stać się tak miało po krytyce, jaką wygłosił prezydent Donald Trump odnośnie tych planów). Wcześniej "arystokratów" amerykańskich doprowadzała do furii jego "plebejskość" oraz sukcesy wojskowe (choć był samoukiem i nie skończył żadnej szkoły wojskowej - to miał więcej zwycięstw na koncie niż taki podziwiany przez elity George Waszyngton), dziś zaś razi, jego niezwykle silny rasizm (Jackson wręcz organicznie nienawidził Brytyjczyków za krzywdy doznane swej rodzinie, starej ojczyźnie - Irlandii i tej "krainie łez" jaką stały się dla niego w młodości Stany Zjednoczone, i dążył do ciągłej z nimi walki oraz konfrontacji. Ale jeszcze bardziej niż Brytyjczyków nienawidził Jackson Indian - też ze względu na problemy, jakie wyrządzali oni jego ojcu - ledwie usiłującemu wyżywić rodzinę i uczynić zalesioną i zarosłą trawą ziemię - zdatną do upraw. Nie wytrzymał tego wysiłku, umarł na serce w wieku 29 lat, na dwa miesiące przed narodzinami Andrew. Najlżejszym słowem, jakiego używał Jackson w odniesieniu do Indian było: "obrzydliwe dzikusy" i to właśnie on wcielał w życie hasło, które potem jedynie wyartykułował publicznie gen. Philip Henry Sheridan, iż: "dobry Indianin to martwy Indianin". Za to właśnie współczesne amerykańskie elity tak bardzo nienawidzą Andrew Jacksona - pierwszego prezydenta który zdemokratyzował amerykański ustrój).

Wracając jednak do tematu, chciałbym pokazać jak wyglądało ówczesne społeczeństwo amerykańskie w latach 50-tych XIX wieku, tuż przed wybuchem krwawiej Wojny Secesyjnej. Zacznijmy może od tego, co jest najważniejsze, czyli od wychowania i stosunków wyrosłych z domu - gdyż to one pierwotnie (na drugim miejscu jest szkoła) kształtują (lub nie kształtują) postawy prorodzinne, obywatelskie i patriotyczne. Rozpocznijmy więc od pozycji kobiet i mężczyzn w domu i społeczeństwie amerykańskim. Otóż niejaka Lucy Stone w swym liście do Antoinette Brown Blackwell z 9 czerwca 1850 r. napisała m.in. takie zdanie: "Tylko o stopień wyżej niż bycie niewolnicą stoi bycie prawowitą żoną". Niektórzy powiedzą że było to doskonałe credo tamtejszej epoki, a ja powiem i tak i nie. Na początku należy bowiem wyjaśnić pewną niezwykle ważną kwestię. Mianowicie Ameryka, która wyzwoliła się spod politycznej i finansowej kurateli Wielkiej Brytanii, wciąż pozostawała brytyjską kolonią pod względem zarówno kultury jak i stosunków społecznych. Amerykańska kultura praktycznie nie istniała do lat 20-tych i 30-tych XIX wieku (mniej więcej od opublikowania "Ostatniego Mohikanina" w 1826 r. autorstwa Jamesa Coopera, można mówić o bardzo powolnej emancypacji kulturowej Stanów Zjednoczonych, która trwać będzie w zasadzie do lat 50-tych i 60-tych XIX wieku. Wcześniej po prostu przepisywano dzieła autorów europejskich - głównie brytyjskich - a próby stworzenia własnej, amerykańskiej literatury były dalekie od doskonałości). Natomiast jeśli chodzi o relacje między kobietami a mężczyznami, to (przez dekady po odzyskaniu niepodległości) w USA obowiązywało brytyjskie prawo z 1632 r. ( mówiące iż kobieta i mężczyzna w świetle prawa stanowią jedno ciało, jedną osobę, co znaczyło że byt prawny żony łączył się z bytem prawnym jej małżonka (innymi słowy żona poddaje się pod opiekę i ochronę męża, pod którego protekcją robi ona wszystko), co oznaczało że "mąż i żona są jedną osobą, a tą osobą jest mąż".

Dawało to również mężowi prawo karania swą połowicę (istnieją dane mówiące że Amerykanie pierwszej połowy XIX wieku dość często karali swe żony, wymierzając im "kije" i wcale nie było to zjawisko marginalne, lub odnoszące się jedynie do plebsu - jak powszechnie uważało wielu amerykańskich snobów. Wręcz przeciwnie, znacznie rzadziej karali swe żony ubodzy koloniści Dzikiego Zachodu i poszukiwacze złota, niż elita Wschodniego czy potem również Zachodniego Wybrzeża). Do tradycyjnych metod należało bicie żony cienkim kijem i "targanie za włosy". Wielu brytyjskich podróżników (jak choćby James Silk Buckingham, czy lady Trallope) twierdziło jednak że amerykańskie społeczeństwo jest bardziej liberalne w stosunku do kobiet, niż społeczeństwo brytyjskie. Dziewczęta mają tu więcej swobody, zarówno w szkołach i koledżach, jak i domach rodzinnych. Mogą decydować nie tylko o własnym stroju, ale również o kandydacie na przyszłego męża, podczas gdy rodzice z reguły podporządkowują się zdaniu córek. Jednak już po zamążpójściu, na kobietę spadały wszystkie codzienne obowiązki utrzymania domu oraz wychowania dzieci. Oczywiście w lepszej sytuacji były zamożne rodziny z Północy i Południa, przy czym ci pierwsi z reguły zatrudniali do pracy białą i czarnoskórą służbę, a ci drudzy po prostu mieli swoich niewolników, którzy dbali o dom i plantację. Jak piszą w swej książce "Kobiety pracujące Ameryki" - Rosalyn Baxandall, Linda Gordon i Susan Reverby - służące, które pracowały w zamożnych amerykańskich domach na Północy: "Były źle opłacane i często traktowane brutalnie oraz surowo, pozbawione przyzwoitego jedzenia oraz prywatności". Elizabeth Springs biała służąca, która przyjechała do Ameryki z Wielkiej Brytanii, tak pisała o swym losie do ojca w 1756 r.: "Niemożliwością jest, abyście wy w Anglii mogli pojąć, co my, nieszczęsny lud angielski, cierpimy tutaj. Niech wystarczy, że opowiem, jak ja (...) trudzę się niemal dzień i noc (...) słysząc tylko obelgi, jestem wiązana i chłostana, traktowana gorzej niż zwierzę; do jedzenia dostaję tylko kukurydzę i sól, nawet czarnych traktuje się lepiej, niemal naga, nie mam butów ani pończoch".

 



Gwałty na niewolnicach były zaś powszechną praktyką na Południu Stanów Zjednoczonych. Gdy niewolnica zaczęła dojrzewać, było pewne że wcześniej czy później znajdzie się w łożu swego pana. Czarnoskóra Linda Brent tak opisywała swoje doświadczenia na plantacji, na której była niewolnicą: "Teraz jednak zaczęłam piętnasty rok życia - smutna to epoka w życiu niewolnicy. Mój pan zaczął szeptać mi do ucha plugawe słowa. (...) Mój pan nie odstępował mnie na krok, przypominając mi, że należę do niego, i przysięgając na niebo i ziemię, że zmusi mnie, bym mu uległa. (...) Straciłam daną mi z natury lekkość ducha i posmutniałam od ponurych przeczuć". Murzyni stanowili własność tych, którzy za nich zapłacili, więc sprzedawano i kupowano ich niczym towar, nie patrząc ani na więzi rodzinne, ani na wiek, ani na płeć. Rozdzielano rodziców od dzieci jednym stuknięciem młotka, mężów od żon, braci od sióstr. Pewien czarnoskóry niewolnik tak pisał do swej żony, która została sprzedana innemu panu: "Wyślij mi choć kilka kosmyków włosów naszych dzieci, zawiniętych w osobną kartkę, z ich imionami. (...) Nic gorszego niż oddzielenie od Ciebie i dzieci nie mogłoby mi się w życiu przydarzyć". Pewna matka zaś pisała do syna: "Tak bardzo pragnęłabym zobaczyć cię na starość. (...) Mój drogi synu, modlę się, abyś mógł tu przybyć i ujrzeć swoją starą kochaną matkę". Inny niewolnik Abream Scriven po rozdzieleniu z żoną pisał: "Przekaż ojcu i matce moją miłość i powiedz im ode mnie "żegnajcie", a jeśli nie będzie nam dane zobaczyć się na tym świecie, mam nadzieję, że spotkamy się w niebie". Zaś jeszcze inny niewolnik o imieniu "Mały John" pisał: "Mówi się, że niewolnicy są szczęśliwi, bo się śmieją i weselą. Ja sam, wspólnie z trzema czy czterema innymi, dostawałem po dwieście batów dziennie, na nogach mieliśmy kajdany, a jednak wieczorami śpiewaliśmy i tańczyliśmy (...) Czy byliśmy szczęśliwi? Robiliśmy to, aby stłumić nasz smutek, aby nasze serca całkiem nie pękły z żalu".

Wracając jednak do żon, to w małżeństwie co prawda wciąż obowiązywało powiedzenie, które przyświecało także kolonistom angielskim z XVII wieku: "Szczera rada, jakiej mógłbym udzielić mężatce, brzmi: twoim nowym "ja" jest twój zwierzchnik, twój towarzysz, twój pan", jednak nie było ono respektowane w sposób ortodoksyjny. Wręcz przeciwnie, im dalej od bogatego Wschodniego Wybrzeża, tym większe prawa zyskiwała kobieta, żona i matka. Tam, na bezkresnych terenach Wielkich Równin kobieta musiała wykazywać się taką samą odwagą jak mężczyzna, czyli nie tylko zajmować się domem i obejściem oraz wychowaniem dzieci, ale jeśli zaszła taka potrzeba, również musiała umieć chwycić za broń i walczyć np. z Indianami czy Meksykanami (a gdy mąż zginął, to właśnie żona przejmowała wszystkie jego obowiązki). Nic zatem dziwnego że pierwsze prawa wyborcze uzyskały kobiety w stanach "Dzikiego Zachodu" a nie "cywilizowanego" Wschodu. To właśnie w Wyoming w 1869 r. po raz pierwszy kobiety uzyskały równe z mężczyznami prawa wyborcze. Choć nie znaczy to oczywiście że obyło się bez problemów w ich wprowadzeniu. Wręcz przeciwnie, wielu farmerów żywo protestowało twierdząc że ich żony całkowicie teraz porzucą swoje obowiązki domowe i zupełnie im się w głowach poprzestawia. Niektórzy twierdzili wręcz że kobiety chcą (o zgrozo) przywdziać spodnie (a należy pamiętać że w Wielkiej Brytanii, Francji a nawet USA noszenie spodni przez kobiety do lat 20-tych XX wieku, było karane wysoką grzywną lub więzieniem). Aby ich uspokoić, w magazynie "Woman's Journal" pewna mężatka (o nieznanym imieniu) zachęcała inne kobiety do udowodnienia mężom iż prawa wyborcze dla kobiet nic nie zmienią w ich codziennym życiu. Pisała więc że w interesie każdej żony jest przekonać swego męża do tego, że prawa wyborcze dla niej, nie zagrażają w niczym jego pozycji jako głowy rodziny. Gdy więc wróci z codziennej pracy do domu, będzie tam na niego czekało: "ciepłe miejsce przy kominku i smaczny obiad przyrządzony przez czyniącą honory domu i kochającą, elegancką, kobiecą żonę".




Żony przekonały swych mężów że z uzyskaniem praw wyborczych wciąć pozostaną kobiece i wciąż będą się troszczyły o ciepło domowego ogniska i że nie zamierzają wcale ubierać spodni (czego tak się obawiano - skądś przecież wzięło się pytanie: "Kto w twojej rodzinie nosi spodnie?"). Stanowisko amerykańskich mężczyzn wyrażała wówczas gazeta: "The Spectator" na którego łamach można było przeczytać: "Nic nie zapewnia umysłowi mężczyzny większej satysfakcji niż władza (...) odkąd zostałem ojcem rodziny (...), wciąż jestem zajęty, wydając rozkazy, wyznaczając obowiązki (...) rozstrzygając spory, wymierzając nagrody i kary. (...) Krótko mówiąc, patrzę na moją rodzinę jak na moje udzielne patriarchalne państwo, w którym ja sam pełnię rolę zarówno króla, jak i kapłana". Matki uczyły córki z poradników dla kobiet, takich jak choćby angielska broszurka zatytułowana "Porady dla córki", w której można przeczytać: "Musisz przyjąć jako podstawę, że płci nie są równe i jest tak dla dobra gospodarki świata. Mężczyźni, stworzeni, aby być prawodawcami, otrzymali nadwyżkę rozumu; oznacza to, że wasza płeć jest lepiej przygotowana do uległości, niezbędnej do wykonywania tych obowiązków, które zdają się owej płci najwłaściwiej przeznaczone (...) Wasza płeć potrzebuje naszego rozumu, aby działać, i naszej siły dla waszej ochrony; nasza płeć potrzebuje waszej łagodności, by nas poskramiała i zabawiała". Niejaka Sarah Grimke w swych "Listach o równości płci" (1837 r.) twierdziła że jedynie edukacja kobiet może spowodować iż przestaną uważać się za istoty gorsze od mężczyzn i zachwalała zalety wykształconej żony, jako również "interesującej towarzyszki" dla jej męża. 

W latach 30-tych i 40-tych XIX wieku edukacja kobiet w Stanach Zjednoczonych zaczęła być uważana za korzystną, jednak, jak pisał wielebny Burnap, precyzując w jakich kierunkach kobiety powinny się kształcić: "Dla kobiet jest (...) zajmowanie się domem, przygotowywanie żywności, szycie ubrań i opieka nad dziećmi oraz ich kształcenie". Nieco dalej posuwały się Sarah Hale i Catherine Beecher, które w latach 40-tych XIX wieku pisały że kobiety powinny uczyć się nie tylko gramatyki, ortografii, kaligrafii, arytmetyki, geografii, języków obcych, ale także innych przydatnych nauk jak robótki ręczne, muzyka i malarstwo. Ale (co ważne) nauka nie może przeszkadzać im w wypełnianiu obowiązków domowych, dlatego najlepsza jest dla dziewcząt i kobiet nauka w domu, którą mogą podjąć po wypełnieniu wszystkich swoich obowiązków jako żony i gospodyni domowe. Amerykańska dziennikarka - Barbara Walters pisała że amerykańska żona w XIX wieku: "miała być tak nieskończenie urocza i uwodzicielska, że zdrowy mężczyzna z trudem mógł nad sobą zapanować, przebywając z nią sam na sam w jednym pomieszczeniu". Ideałem kobiecości w połowie XIX wieku była: "delikatność, nieśmiałość, cnotliwość i... zależność". Im kobieta była bardziej niezależna, tym miała niewielkie powodzenie na znalezienie sobie męża - a staropanieństwo (szczególnie na Południu Stanów Zjednoczonych) było również publicznie piętnowane (dziewczyny wręcz biły się o kandydatów na mężów bo staropanieństwo oznaczało dyshonor i wytykanie palcami na ulicy). Nic dziwnego że kobiety deklarowały swą bezradność i uległość wobec przyszłego męża a nawet i po ślubie, aby nie odszedł do łoża innej. Niejaka Gertrude Thomas pisała w 1855 r. w swym dzienniku iż dziękuje Bogu za swego męża, który jest silnym i władczym mężczyzną i którego dominująca natura: "odpowiada mej kobiecej naturze, zgodnej z moją płcią, z rozkoszą spoglądam w górę i uwielbiam czuć, że moją kobiecą słabość otacza szaniec zwierzchniej męskiej siły". 




Nie była ona wcale jedyną kobietą, która pozostawiła pamiętniki i która wychwalała męską, dominującą władzę, podobnie pisała też Marie Howard Schoolcraft, chwaląc stan Karoliny Południowej, gdyż: "Wszystkie tutejsze damy są tak wychowane, by być posłusznymi mężom", a Catherine Edmondston twierdziła bezdyskusyjnie: "Całkowite posłuszeństwo jest pierwszym obowiązkiem żony". Mąż zapewniał ochronę i dawał bezpieczeństwo finansowe a w zamian żądał posłuszeństwa, uległości i wypełniania kobiecych obowiązków domowych (jeśli dom był majętny to Pani Domu otaczała się służbą lub niewolnikami i musiała jedynie wydać im odpowiednie polecenia, nadzorować pracę i karać za lenistwo lub niechlujność. Jednak Pani Domu nie powinna karać męskich służących, nawet gdyby okazali się krnąbrni i leniwi, powinna poskarżyć się na nich mężowi i to on mógłby ich ukarać. Należy jednak dodać że niektóre młode żony załamywały się widząc iloma niewolnikami muszą teraz nadzorować. Pewna 16-letnia dziewczyna z Wirginii ze łzami w oczach skarżyła się swemu niedawno poślubionemu mężowi "że nie wie co ma z nimi robić"). Flirt i kokieteryjność w salonach miejskich domostw lub rozległych plantacji, dotyczył głównie osób zamożnych, o tzw.: "arystokratycznym korzeniu" (co ciekawe to właśnie w Stanach Zjednoczonych w XIX i jeszcze XX wieku znacznie częściej wśród elit można było usłyszeć napomknięcia co do urodzenia, pozycji społecznej, genealogii, herbów i tradycji rodzinnych. Z USA mogły pod tym względem konkurować w Europie jedynie: Wielka Brytania, Francja, Szwajcaria, Hiszpania, Rosja no i może jeszcze polska szlachta, żyjąca pod zaborami), ludzie z warstw niższych nie bawili się w takie konwenanse, a kobiety w dniu ślubu nie tylko że nie były już dziewicami, ale często znajdowały się w zaawansowanej ciąży. Pary zawiązywały znajomość także poprzez ogłoszenia w gazetach, jak choćby to z 1841 r. w którym pewien młody mężczyzna pragnie poznać kandydatkę na żonę i przedstawia swoje oczekiwania co do jej osoby: "Każda dziewczyna mająca łóżko, kretonową sukienkę, dzbanek do kawy i rondel, umiejąca skroić spodnie, uszyć koszulę myśliwską i znająca się na opiece nad dziećmi, będzie mieć zapewnioną moją opiekę do śmierci nas obojga".

Często kobiety przelewały swoją złość na mężów lub dzieci, na służące lub niewolnice, bijąc je okrutnie (niejednokrotnie aż do krwi). Czasem robiły sobie przerwy i ponownie je biły. Panie Domu wybierały też mężów dla swych niewolnic (tych, które pracowały w domu), niejednokrotnie besztając swe służki za niewłaściwe wybory, jak pewna dama z Karoliny Południowej, która rzec miała do swej niewolnicy, gdy przyłapała ją na miłosnym tête-à-tête: "Kim był ten młody człowiek? Jak możesz się z nim prowadzać? Nigdy nie dopuść do tego, bym znowu zobaczyła cię z tą małpą. Jeśli nie umiesz znaleźć nikogo lepszego, ja ci go znajdę "("Mistresses and Slaves" str. 85). Inna pytała się swej niewolnicy co robi jak dostanie całusa, a następnie instruowała ją jak się zachowywać, by odwzajemnić umizgi "gacha". W niektórych domach nie ograniczano się tylko do zdawkowego udzielenia ślubu niewolnikom (Pan Domu czytał Biblię i po zakończeniu mówił: "Teraz ty mąż, a ty żona. A jutro rano do roboty"). Zdarzało się też że urządzano niewolnikom prawdziwe ceremonie zaślubin, z białą suknię (którą dziewczyna sama musiała sobie uszyć, ale materiał dostawała od pani) z kapłanem, a dzień następny dla młodej pary był z dniem wolnym od pracy. Różnica jednak pomiędzy ślubami białych i czarnych Amerykanów była taka, że czarni jeszcze dodatkowo... przeskakiwali nad miotłą w dniu ślubu (to nie żart - taka była tradycja na Południu odnośnie niewolników). Jeśli Pan Domu był dobrym człowiekiem, przystawał na prośby niewolników odnośnie małżeństwa (jak wspominała jedna z czarnoskórych niewolnic z Teksasu: "Mój mąż nazywał się David Henderson (...) należeliśmy do jednego pana. (...) Pokochaliśmy się i David poprosił pana o mnie. Mieliśmy wesele w domu pana, a ślub dał nam kolorowy pastor baptystów. Miałam białą bawełnianą sukienkę (...) Pan dał nam osobny dom. Mąż był dla mnie dobry". Tak właśnie wyglądało społeczeństwo amerykańskie lat 50-tych XIX wieku, zarówno wśród białych kolonistów, plantatorów i elity przemysłowej Wschodniego Wybrzeża, jak również czarnych niewolników i białej służby domowej w USA.

          

            





 CDN.