Łączna liczba wyświetleń

środa, 29 czerwca 2022

WSCHÓD vs. ZACHÓD - Cz. I

KONFLIKT HELLENIZMU Z JUDAIZMEM,

NARODZINY CHRZEŚCIJAŃSTWA

I DROGA, KTÓRĄ PODĄŻYLI

UCZNIOWIE CHRYSTUSA,

ORAZ PÓŹNIEJSZY SPÓR POMIĘDZY

CHRZEŚCIJAŃSTWEM ZACHODNIM

A WSCHODNIM,

A TAKŻE WSPÓŁCZESNY PODZIAŁ

WSCHÓD-ZACHÓD

I WYNIKAJĄCE Z NIEGO KONFLIKTY





W tej nowej serii pragnę zaprezentować "odwieczny" wydawałoby się konflikt tzw. świata Zachodu, z tym, co rozumiemy pod nazwą Orientu, czyli świata Wschodu. Uważam bowiem że takie przypomnienie walki, współpracy a niekiedy nawet pewnej symbiozy tych dwóch tradycji w dziejach Świata, pomoże nam bardziej zrozumieć to, z czym obecnie zmagamy się na Ukrainie - choć akurat w tym przypadku (tak, jak w kilku wcześniejszych) do gry wchodzi jeszcze co najmniej trzeci (a prawdopodobnie również i czwarty) gracz. Nie będę teraz ich wymieniał z nazwy, gdyż nie ma to na razie żadnego znaczenia, lecz w miarę odkrywania kolejnych kart sami powinniśmy pojąć, czym są owe dodatkowe siły, mocno mieszające w owym konflikcie (powiem tylko tyle, że czwarty gracz - jeśli jest zaangażowany bezpośrednio w ten konflikt, bo tego z całą pewnością powiedzieć nie mogę, ale pośrednio na pewno - występuje z całą mocą przeciwko owej "trzeciej sile" która wykorzystuje stare antagonizmy Wschodu i Zachodu). W tej serii zamierzam ostatecznie dojść do czasów nam współczesnych, ale aby to nastąpiło, należy bezsprzecznie wyjaśnić, na czym polegały i czego dotyczyły owe konflikty pomiędzy światem Okcydentu a światem Orientu i aby ku temu wyznaczyć pewną chronologiczną cezurę, uznałem że najlepiej będzie zacząć właśnie od Antycznej Hellady oraz od plemienia "pokrytych piaskiem" byłych egipskich niewolników (Szosu), którzy z czasem stworzyli unikalną pod względem religijno-moralnym cywilizację monoteistyczną, jawnie występującą przeciwko panującym dotąd na Zachodzie (i Wschodzie) cywilizacjom politeistycznym. Lud ten zwany był także Habiru i stąd potem przeszedł do historii pod nazwą Wybranego Ludu Hebrajczyków/Izraelitów.
 
To pierwszy kierunek, ale równie ważnym jest ukazanie początków nowej wiary, która zrodziła się na tradycji "Ludu Wybranego", ale... czy rzeczywiście była to religia tożsama z kultem wyznawanym przez Habiru? W którą stronę podążyło chrześcijaństwo? W stronę Wschodu, czy Zachodu, kto jest prawdziwym spadkobiercą uczniów Jezusa z Nazaretu? Czy są to kapłani politeistycznego boga Jahwe, czy też monoteistyczne kulty rozsiane po całej ówczesnej Europie Środkowej i Zachodniej? Czy można z pełnym przekonaniem nazwać chrześcijaństwo kultem judeochrześcijańskim, czy też nie? Postaram się więc odpowiedzieć na te i wiele innych pytań i jasno zdefiniować najpierw w którą stronę podążyło chrześcijaństwo, a następnie pokazać jak rodziły się w jego łonie najróżniejsze schizmy i konflikty, oraz dlaczego pierwotny Kościół Chrystusowy podzielił się nie tylko na pół, ale i rozdzielił się w poprzek. Te pytania i odpowiedzi będą zaledwie wstępem do tematu głównego, czyli obecnie trwającego konfliktu na Ukrainie (i miejmy nadzieję że tylko tam), który jasno rozgrywa się pomiędzy światem Okcydentu a światem Orientu, a podziały te są tak silne, że nie tylko przejawiają się w języku czy kulturze, ale przede wszystkim zakorzenione są głęboko w umysłach i sercach ludzi tam walczących. Oczywiście nie oznacza to, że nigdy i nigdzie nie udawało się połączyć ze sobą tych sprzecznych żywiołów, tyle że takie praktyki wymagały cierpliwości i długich starań, aby mogły wydać owoce. Wszystko wymaga bowiem czasu, z reguły jednak jest jakaś siła dominująca, która podporządkowuje sobie tę drugą, ale zdarzają się też sytuacje że obie strony są sobie równe, a czy taki stan rzeczy jest w stanie utrzymać się dłużej i stabilniej od wymuszonej dominacji jednej ze stron? Uważam że jak najbardziej, tylko musi zaistnieć wiele innych jeszcze czynników, które ku temu służą i które będą tę symbiozę wspierały. A w historii pojawiały się twory polityczne, które potrafiły te przeciwstawne sobie siły ze sobą połączyć, a to już samo w sobie dawało im przewagę nad innymi (w myśl zasady - co cię nie zabije, to cię wzmocni).
 
W tej jednak części pragnę rozpocząć od zaprezentowania owych przeciwstawnych sobie sił w epoce odległej starożytności i pokazać w którą stronę zmierzały cywilizacje, które w przeszłości i po dziś dzień kształtują mentalność naszych narodów, społeczeństw i ludów, oraz które stworzyły cywilizacje w których my żyjemy.

 
 
 
HELLENIZM I JEGO POCZĄTKI
 
 




 Pierwotnym ludem zamieszkującym Helladę, byli Pelazgowie - lud zachodnio-indoeuropejski, którego słownictwo zbliżone było nie tylko do języka Traków, ale Słowian i Bałtów (fonetyka języka trackiego jest nie tylko identyczna z fonetyką języka pelazgijskiego, ale również należy sobie uświadomić że język tracki jest niezwykle podobny do języka słowiańsko-lechickiego). Pelazgowie zamieszkiwali Półwysep Bałkański, podczas gdy na północ od Morza Egejskiego i na zachód od Czarnego aż do Dunaju, rozciągały się ziemie należące do Traków. Tereny te zostały zasiedlone w sposób zwarty już w piątym tysiącleciu p.n.e., a ich rozkwit nastąpił między trzecim a drugim tysiącleciem p.n.e. Lud Traków, jak i Pelazgów, to nie był lud czczący wielkich wojowników, którzy uosabialiby panteon silnych bóstw niebiańskich. Pelazgowie, Trakowie, podobnie jak Lechici/Słowianie, Bałtowie czy Italikowie, Latynowie i Rzymianie byli przede wszystkim rolnikami i z mocy ziemi czerpali swą siłę i to właśnie ona była pierwotną dla bóstw w ich panteonach (nic dziwnego, że bohaterem Rzymian z okresu Republiki był Tytus Kwintus Cincinnatus - rolnik, który porzucił ziemię aby bronić ojczyzny, gdy ta znalazła się w niebezpieczeństwie, a potem powrócił na swą rolę; i podobnie było wśród plemion lechickich, gdzie również bohaterem i twórcą nowej dynastii został Piast Kołodziej). Ponieważ więc to ziemia była największym bogactwem i dobrem jakie posiadały owe ludy (i nie było tam wykształconej silnej warstwy rycerskiej, która nadałaby zupełnie inny kierunek miejscowej religii, kierując ją w kierunku silnych - patriarchalnych - bóstw niebiańskich, tak jak to było chociażby w mykeńskiej Grecji), przeto niezwykle ważne były kulty chtoniczne, bezpośrednio związane z siłami ziemi, a co za tym idzie z siłą kobiecości (a raczej macierzyństwa, jako że ziemię upatrywano jako matkę która rodzi). 

Oczywiście kult bóstw żeńskich wcale nie oznaczał, że w tych plemionach panowały jakieś formy matriarchatu - wręcz przeciwnie. Co prawda, być może pierwotnie (w niewielkich zbiorowościach nie będących jeszcze nawet plemionami) istniał kult Wielkiej Bogini Matki, utożsamiany z kobiecością jako boskością i tak traktowany, ale - bądźmy szczerzy - Pelazgowie i Trakowie byli ludem indoeuropejskim, a to oznaczało, że kulty kobiece wcale nie stały tam wyżej od męskich, a wręcz przeciwnie, i jeśli pojawiały się od tego jakieś wyjątki, to nie miało to przełożenia na stosunki społeczne. Tym bardziej, że z chwilą wzrostu liczebności plemion, zaczęto zdawać sobie sprawę, że Matka Ziemia wcale nie jest taka płodna sama z siebie, że aby wydała owoce, należy wbić w nią radło, przeorać, zasiać, nawodnić i dopiero wówczas można oczekiwać dobrych plonów. Zdano więc sobie sprawę, że bez "czynnika" męskiego zarówno Ziemia jak i kobieta same z siebie niczego nie urodzą - i ta świadomość całkowicie odmieniła cały ówczesny światopogląd, ostatecznie eliminując resztki matriarchalnych enklaw, jakie jeszcze wówczas pozostały. Nie oznaczało to oczywiście usunięcia bóstw żeńskich (np. patronką i najwyższą boginią ludu Ateńczyków była wojownicza córka Zeusa - Atena, co oczywiście nie miało żadnego wpływu na stosunki społeczne, panujące wśród Ateńczyków, gdzie kobieta z reguły nie miała więcej praw od niewolnika i była całkowicie zdana na łaskę i niełaskę swego ojca, męża, brata lub syna). A wręcz przeciwnie, gdyż ludy takie jak Pelazgowie czy Trakowie oddawały tym kultom szczególną cześć - czego dowodem był szczególny kult bogini-rodzicielki Demeter: 


DEMETER PELAZGIJSKA




 W języku pelazgijskim jej imię znaczyło tyle co: Matka-Ziemia, lub bardziej precyzyjnie: Ziemia-Matka, czyli Gdom-mather, gdzie słowo "Gdom" oznaczało Ziemię; potem zaś słowo to wyewoluowało w Da-mather. Trakowie znali boginię Ziemię-Matkę pod tym samym imieniem co Pelazgowie (co może świadczyć o istnieniu swoistej wspólnoty pelazgijsko-trackiej w czasach sprzed inwazji z Północy plemion: Achajów, Jonów i Dorów. Głównym miejscem kultowym bogini Demeter w czasach późniejszych (czyli Grecji archaicznej i klasycznej) było sanktuarium w Eleusis w północno-zachodniej Attyce, lecz w okresie pelazgijskim centrum jej kultu stanowiło miasto Argos - które wznieść miał mityczny Danaos (którego córki ponoć miały sprowadzić kult bogini Demeter z Egiptu - co akurat w przypadku tej chtonicznej bogini jest interpretacją błędną, gdyż nie był to kult egipski, a autochtoniczny kult miejscowy). Pauzaniasz opisując Argos mówi: "Naprzeciw grobowca kobiet znajduje się świątynia Demetry nazwana Pelazgijską od Pelazgosa, syna Triopasa, który ją wybudował, a niedaleko od świątyni jest grób Pelazgosa". Nie wiadomo czy w Argos byli kapłani czy kapłanki kultu Demeter, ale można przypuszczać że raczej kapłanki, jako że mit o córkach Danosa był w Argos bardzo silny, a ów "grób kobiet" o którym wspominał Pauzaniasz, to nic innego jak kultowe miejsce pochówku owych mitycznych niewiast. Można też z całą pewnością przypuszczać, że kult ten był rozpowszechniony również w Tracji, o czym świadczy mit o pierwszym kapłanie bogini Ziemi-Matki, który (wraz z córkami Keleosa - króla Eleusis, które to zajęły miejsce córek Danosa z Argos) sprawował obrzędy przy ołtarzu, był przybyły z Tracji syn Posejdona i Chiony - Eumolpos - król Tracji (z tym że Eumolpos za pierwszego męskiego kapłana był uznawany dopiero w Eleusis, a nie w Argos, co jednak nie zmienia faktu, iż kult ten musiał być rozpowszechniony w Tracji w czasach Pelazgów).   
 
 
POSEJDON  
PAN-MAŁŻONEK BOGINI ZIEMI 
 



 "Święta Brimo, zrodziłaś święte dziecię Brimos" - słowa te wypowiadał hierofant (arcykapłan) ciemną nocą, podczas trwania misteriów eleuzyńskich, a znaczyło to nic innego, jak: "Potężna, która zrodziła Potężnego". Wcześniej stwierdziłem, że pierwszym kapłanem (hierofantem?) bogini Ziemi-Matki, był przybyły z Tracji - Eumolpos, tylko że on zbrojnie najechał wówczas całą Attykę, a prawdziwym kapłanem, który miał uzyskać od Demeter tajemnicę uprawy roli, był niejaki - Triptolemos z Arkadii (wówczas zwanej jeszcze Pelazgią). To on miał powierzyć tę tajemnicę Arkasowi (od którego imienia kraina ta otrzymała nazwę Arkadii). Ale to wszystko byli kapłani bogini, a miała ona jeszcze małżonka, którym (w czasach pelazgijskich) był Posejdon, brat Zeusa i Hadesa. To właśnie synem Posejdona był ów Eumolpos Tracki, pierwszy kapłan bogini Ziemi-Matki, zaś sam Posejdon był pierwotnie (nim objął w posiadania morskie głębiny) chtonicznym partnerem Demeter, o czym świadczy bardzo popularny wśród języków słowiano-bałtyjskich wyraz: "Potis" - oznaczający pana, który miał dodatkowe epitety, jak: "dzierżący ziemię" i "trzęsący ziemią". To świadczy iż pierwotnie był bogiem ziemi, a ponieważ Ziemia była Matką, przeto Posejdon musiał stać się małżonkiem (panem) Ziemi. Jego symbolem wcale nie był trójząb (jak się potocznie uważa), lecz ogier, pod postacią którego posiadł Demeter (która przemieniła się w klacz). Nie wiadomo czy w Argos znajdowała się osobna świątynia dla "Pana-Małżonka", ale z pewnością takowe było w Eleusis i zwało się świątynią "Posejdona-Ojca" (potem zaś, już w czasach klasycznych, czyli dominacji Niebian z Olimpu, Posejdon miał swoją wspaniałą świątynię na przylądku Tanarium w południowej Lakonii - tyle tylko że było to już wówczas bóstwo morskie). 


DIONIZOS PELAZGIJSKI




 Kolejne bóstwo chtoniczne - patron winnej latorośli, roślinności i "szału bachicznego" (upojenia alkoholowego i dobrej zabawy, gdyż nie na darmo jego przydomek brzmiał: H1leudheros - czyli wolny, swobodny. Imię Dionizos nie do końca jednak jest jasne i uważa się, że złożyły się na nie dwa słowa: Dyeus (bóg jasnego nieba) i... sunus (syn), co mogłoby oznaczać: "Syn Zeusa" (lub "Synowie Zeusa") i pod tą nazwą czczony był również w Tracji, lecz tutaj przybrał on nieco inną odmianę. Tracja - kraj leżący na północ od Morza Egejskiego i od najdalej wysuniętych ziem Mygdonów (jednego z macedońskich plemion), porośnięta była olbrzymimi dębami i otoczona pasmem górskim, dlatego też dla Greków była uważana za odległą krainę barbarzyńców, a jednocześnie greccy poeci i filozofowie (Pindar, Ajschylos, Platon) uważali Trację za "Ojczyznę Muz" i "Świętą krainę światła" (np. traccy kapłani w Delfach, byli uważani za stróżów pierwotnej doktryny, a Delficką Amfiktionię ochraniali właśnie wojownicy z Tracji, zwani Trakidami. Zostali oni wymordowani na polecenie przywódcy Fokidy - Filomelosa ok. 356 r. p.n.e. czyli na początku Trzeciej Wojny Świętej). Tamtejsze kapłanki bogini Hekate - Bachtanki, przyjęły kult Bakchosa (Bachusa - pierwotne imię Dionizosa) i w swoich drewnianych świątyniach, wznoszonych w odległych dolinach Tracji, uprawiały kult tego boga, połączony z praktykowaniem magii oraz seksualnym wyuzdaniem. Czciły jednocześnie potrójny wizerunek Hekate (bogini o trzech twarzach), jak i rogatą postać Bakchosa (mężczyzny o głowie byka). Walkę z Bachtankami i z kultem Bakchosa rozpoczął w Tracji miejscowy władca  imieniem Likurg (jak bowiem zapisane jest w Iliadzie: "Ani nawet bowiem syn Dryasa, potężny Likurg nie żył długo, który to mierzył się z niebiańskimi bogami. On kiedyś szalejącego Dionizosa piastunki przeganiał ze świętej góry Nysejon"). Nic nie wiadomo jednak czy podobne praktyki miały miejsce w Helladzie Pelazgijskiej, ale z pewnością już w tych czasach w Delfach (ówczesna Lokryda i Fokida na której to terenie znajdowało się późniejsze sanktuarium Apollona w Delfach - to były ziemie plemienia Lelegów) znajdował się grób Dionizosa, podobnie jak kult tego boga panował w Beocji (Herodot wręcz twierdził, że kult tego boga zrodził się właśnie w Beocji), a szczególnie w Tebach. W kraju Pelazgów Dyeus-sunus był uważany za boga radości i wina - a to wiązało się z winną latoroślą, czyli również z ziemią, a wszelkie męskie bóstwa chtoniczne zawsze i nieodłącznie związane były z kultem fallusa - jako symbolem witalności i płodności. Również imię matki tego boga (ojcem miał być Dyeus - Zeus) Semeli, było tracko-pelazgijskie a jego kult musiał być bardzo stary, starszy niż cała grecka cywilizacja. 
 

DYEUS
PELAZGIJSKI BÓG JASNEGO NIEBA  




 Kult owego niebiańskiego boga wśród rolniczo-pasterskich plemion, do jakich należeli Pelazgowie, wcale nie musi być dziwny, jako że we wszystkich ludach rolniczych zawsze występował jakiś odpowiednik niebiańskiego bóstwa (u Italików i Latynów, u Bałtów, Celtów i Słowian), a Dyeus był niezwykle silnie związany z Pelazgami poprzez swą świątynię w Dodonie (w kraju Tesprotów w Epirze) i stąd był nieodłącznie zwany "pelazgijskim" ("Dzeusie mocarzu, co władasz Dodoną, boże Pelazgów" - jak zwracał się do Dzeusa/Zeusa Achilles w Iliadzie). Ale swe świątynie w tym czasie miał również w jednym z miast na Eubei, w Argos, w Tesalii (miasto Dyeu lub Diw), na górze Athos w Macedonii i w Pierii u podnóża Olimpu. W tym właśnie czasie w Arkadii (Pelazgii) składano temu bogu krwawe ofiary z dzieci (o czym świadczy mit o Lykaonie, synu Pelazgosa władającym Arkadią, założycielu miasta Lykosury. To on miał wprowadzić pierwsze zawody sportowe na cześć Dyeusa - którego nazwał Lykajskim - i składać miał na ołtarzu boga ofiarę z dziecięcia). W Atenach i w całej Attyce również wówczas czczono Boga Jasnego Nieba, ale (o czym opowiada mit o Kekropsie) nie składano mu tam krwawych ofiar z ludzi, a ze zwierząt lub z chleba i placków. Ajschylos twierdził że Dyeus/Zeus "...jest eterem, Zeus jest ziemią, Zeus jest niebiem. Tak, Zeus jest wszystkim, co jest nad wszystkim", a to znaczyło że ów bóg od swych początków miał być bogiem łaskawym ludzkości, bogiem sprawiedliwym i dobrym. Niestety, nie ze wszystkich mitycznych opowieści wyłania się taki właśnie obraz owego Niebianina. Potrafił bowiem być złośliwy, krnąbrny, zazdrosny i okrutny, jak choćby wtedy gdy za czyn Prometeusza miał zesłać na ludzkość wszelkie choroby i nieszczęścia zamknięte w puszce, którą nieopatrznie otworzyła niejaka Pandora. Był bogiem zazdrosnym, gdyż nie chciał aby ludzkość poznała tajemnicę ognia, gdy więc Prometeusz ukradł parę iskier z rydwanu boga słońca - Heliosa i zaniósł je ludziom aby się ogrzali i nie musieli jeść surowego pokarmu, Zeus kazał przykuć go do skał Kaukazu, gdzie codziennie o wschodzie słońca przylatywał sęp i wyjadał mu wątrobę, która nocą ponownie odrastała. Prometeusza uwolnił z niewoli Herakles, który strzałem z łuku zabił sępa, kończąc okrutną karę owego tytana. Ale to nie nauczyło Prometeusza rozsądku i podczas składania ofiary Zeusowi w Mekone - oszukał boga, składając mu ofiarę z wołu, którego podzielił na dwie części, tę przeznaczoną dla boga i tę dla ludzi. Oczywiście zawsze praktykowało się, aby część boska była lepsza od ludzkiej, pełna mięsa i tłuszczu. Prometeusz jednak postanowił wyprowadzić Zeusa w pole, składając mu na ołtarzu same kości i przykrywając je solidną ilością tłuszczu, zaś część przeznaczoną dla ludzi (gdzie znajdowało się mięso) przykrył żołądkiem i kiszkami. Potem poprosił Zeusa by wybrał dla siebie swoją część, a ten zachęcony widokiem tłuszczu, otrzymał ostatecznie same kości. To spowodowało złość boga, który tym razem za grzech Prometeusza postanowił ukarać całą ludzkość, posyłając jej w darze... Puszkę Pandory. W każdym razie konsekwencją owej "pierwotnej ofiary" (jak Grecy nazywali to, co stało się w Mekone) było to, iż późniejsi kapłani Zeusa zawsze na jego ołtarzu składali i spalali kości, a mięso przeznaczali dla siebie i ofiarników.


ATENA
WIELKA MATKA-PANI-DZIEWICA




Ta przedgrecka bogini jest równie silnie utożsamiana z cywilizacją pelazgijską i znana tam była pod imieniem A-ta-na-po-ti-ni-ja (czyli Pani Atena). Owa córka Dyeusa znana była jeszcze pod imieniem A(t)tana Atta (Matka Atena), oraz A(t)tana Awia (Babka Atena), powszechnie jednak uważano ją za dziewicę (Pallas - Panna), nie wiadomo jednak czy jej późniejsze określenia istniały również w czasach pelazgijskich (a były to m.in.: Promachos - Mistrzyni, Sthenias - Mocarna, Areia - Wojownicza). Jej kult szczególnie silnie odznaczył się w Attyce, a miasto Ateny wzięły imię tej bogini jako nazwę własnego grodu i była ona tam najwyższym bóstwem. Była nieprzejednanym wrogiem Aresa (boga wojny), którego powala na ziemię w jednej z bitew toczonych przez bogów (opisywanej w XXI Pieśni ku jej czci), ale akurat Aresa nie znosili wszyscy bogowie (sam Zeus miał mu rzec: "Jesteś mi wrogi najbardziej ze wszystkich bogów Olimpu, miła ci bowiem zawsze niezgoda, bitwa i wojna"). Natomiast Atena była miłośniczką Heraklesa, którego uznała za ideał prawdziwego herosa. Pomagała mu we wszystkich jego próbach i ostatecznie zaprowadziła go do Nieba, na Olimp. Owa bogini wspierała również Achillesa (w jego konfrontacji z Agamemnonem) oraz herosa Tydeusa (którego pierwotnie uznała za ideał mężczyzny i wojownika, ale gdy ujrzała jak ten rozłupał czaszkę wroga i zjadł jego mózg, poczuła doń odrazę i ostatecznie opuściła Tydeusa). Zresztą nie interesują Ateny kobiece zamiłowania, a ciągnie do tego co męskie (w "Eumenidach" Ajschylos wkłada jej w usta takie oto słowa: "We wszelkich rzeczach, oprócz małżeństwa, me serce skłania się ku temu, co męskie"). Więcej na temat tej bogini opowiem przy opisie Grecji archaicznej i klasycznej, gdyż nie mam pewności co jeszcze w jej kulcie mogło dotyczyć czasów o których teraz piszę. 


SELENE
KSIĘŻYCOWA DAMA




 Owa "świetlista" bogini była córką Hyperiona i Teji, siostrą Eosa i Heliosa. Niestety, przy jej imieniu i postaci mam mały kłopot, gdyż niewiele udało mi się odczytać z języka greckiego na jej temat, a poza tym trudno mi odróżnić w jej przypadku pierwotne znaczenia pelazgijskie i tu się trochę gubię. Ale z pewnością była to bogini "płomiennej łuny", z tym tylko że dokładnie nie jest jasne, w których rejonach pelazgijskiej Grecji była czczona i gdzie znajdowały się jej świątynie (lub choćby świątynia). W każdym razie była to księżycowa "boska dama", siostra boga słońca i jego przeciwieństwo w jedności (stąd zapewne pelzagijskie słowo "swelos" - świecić, błyszczeć - co już ma konotację solarną). Niewątpliwie jednak była ważną boginią w społecznościach rolniczych, do których należeli Pelazgowie, a wpływ księżyca i jego faz na ludzką płodność przekładał się również (choć nie bezpośrednio) na dary zrodzone z Ziemi-Matki.  



PS: W następnej części przedstawię pierwotne kulty religijne plemienia Szosu/Habiru, jeszcze sprzed wywędrowania tego ludu do Egiptu i sprzed całkowitej dominacji boga Jahwe.




CDN.

wtorek, 28 czerwca 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LV

ŻYCIE PO ŚMIERCI -

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 

I

RELACJE OSÓB, 

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. V

 
 
 
 
 
A JEDNAK POWRÓCIŁEM
 
 
 Zdarzyło się to przed kilkunastu laty w Wielkiej Brytanii. Michael Clifton, lat 40, odwiedził swego brata mieszkającego od dłuższego czasu na wyspie Islay u wybrzeży Szkocji. Zawał serca przyszedł nagle. Straszny ból w klatce piersiowej zwalił chorego z nóg. Nieopodal mieszkał dobry, doświadczony lekarz. Sprowadzono go w ciągu kilku minut. Chory dostał więc zastrzyk uśmierzający ból, lecz stan pacjenta nadał się pogarszał. Wobec tego lekarz zatelefonował do Glasgow, do szpitala Western Infirmary i kazał się połączyć z ordynatorem.
 
- Nie ma sensu, abym tam przyjeżdżał tylko po to, aby potwierdzić to, co pan wcześniej ustalił - zauważył ordynator. - Tam, na wyspie i tak mu nie pomożemy. To byłaby tylko strata czasu, a tu chodzi o każdą minutę. Zaraz wysyłam samolot sanitarny. Chorego trzeba sprowadzić do nas. 
 
Pacjent powtórnie otrzymał zastrzyk przeciwbólowy i za godzinę leżał już na stole operacyjnym. Dano mu narkozę i rozpoczęto operację. Po chwili otwarły się drzwi do sali operacyjnej, z której wybiegł zdenerwowany operator.
 
- Pani syn przed chwilą zmarł - powiedział do matki staruszki, która przyleciała tu wraz z synem i czekała na korytarzu. 
 
A więc Michael Clifton już nie żył. Sprawa nie podlegała wątpliwości. Jego serce zakończyło pracę, tętna nie było. Według praw biologii Michael Clifton był trupem. Operatorowi wypadek ten nie dawał jednak spokoju. Gdzie szukać przyczyny nagłego zgonu pacjenta? Nagle zaświtała mu pewna myśl: chory dostał trzy zastrzyki, dwa przeciwbólowe, a trzeci w celu przygotowania go do operacji. Kto wie, może zestaw leków był niezgodny i podziałał zabójczo na pacjenta? Ordynator nie dał za wygraną. Postanowił wypróbować wszelkie dostępne środki i metody. A nuż pacjenta da się odratować? Nie ryzykował przecież niczym...
 
- Szybko... lodu - zadysponował - przygotować wannę... Przygotować pacjenta do otwarcia klatki piersiowej... Nie wolno nam tracić bezproduktywnie ani chwili. 
 
Lekarz zdawał sobie sprawę z tego, iż w tym wyścigu ze śmiercią liczy się każda sekunda. Jego pomocnicy, asystenci, stanowili zgrany zespól. Pracowali szybko i pewnie, jak dobrze zaprogramowane komputery. Przede wszystkim należało starać się zatrzymać upływ krwi. Michael Clifton nie żył już od stu dwudziestu sekund. Od dwóch minut był trupem. Zwinna ręka operatora pochwyciła serce nieboszczyka. Masował je równomiernie i wytrwale, aby pobudzić do pracy. Robił to przez dwanaście minut. Bolały go palce i drętwiała ręka, lecz nie ustawał w staraniach. Nagle serce drgnęło. Jeszcze kilka minut i ruszyło. Przez jakiś czas należało je jeszcze wspomagać. Uśmiech triumfu rozjaśnił twarz chirurga. Jednak dał radę. Michael Clifton ożył. Nie był nieboszczykiem, jak to zakomunikowano jego matce kilkanaście minut wcześniej. Trzy godziny siedział lekarz przy łóżku chorego i obserwował go. W pewnym momencie Michael Clifton otworzył oczy. Uniósł powieki, lecz nie widział nic. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał. Powrócił z tamtego świata, lecz był porażony, ślepy i głuchy. Pracował tylko jego mózg. Poruszaniem warg mógł otoczeniu dać do zrozumienia, że żyje i jest przytomny. Matka Michała usiadła też przy łóżku reanimowanego i starała się z nim porozumieć, ściskając jego dłoń.

A oto relacja, jaką po kilku miesiącach złożył Michael Clifton.
 
- Leżałem w zupełnych ciemnościach. Tylko mój mózg był czynny. Zdawałem sobie sprawę, że jeszcze żyję. Wówczas w myślach zacząłem krzyczeć: Nie chcę umierać... nie chcę być kaleką... nie chcę leżeć do końca życia zniedołężniały w łóżku. Wtedy też rozpocząłem walkę z samym sobą. Starałem się obserwować swój mózg. Chciałem wiedzieć czy śmierć, która pochwyciła mnie w swoje szpony, tylko częściowo zwolniła swój uścisk. Przeżywałem dziwne stany. Byłem po tamtej stronie kurtyny. Wiem nawet doskonale, jak do tego doszło. Ostatnie wydarzenie jakie pamiętam, to moment, gdy wwożono mnie do sali operacyjnej. Potem dostrzegłem przed sobą potężną górę, pokrytą pięknym kwieciem. Gdzieś daleko było jasno i ta jasność zbliżała się ku mnie, otaczając moją osobę cudownym uczuciem ciepła. Z tego światła i ciepła docierały do mnie dźwięki o niebywałej harmonii. Wówczas dostrzegłem także ludzkie postacie, zbliżające się do mnie. Dziś już nie mogę sobie przypomnieć co to byli za ludzie. Wiem tylko na pewno, że gdy się do mnie zbliżyli, rozmawiałem z niektórymi. Kilku spośród nich chyba nawet poznałem. Wszyscy oni byli moimi dawnymi znajomymi, którzy już dawno umarli lub polegli na wojnie... O jednej z kobiet wiedziałem, że odebrała sobie życie z powodu partnera. Zetknięcie się z tamtym światem nie wywołało jednak u mnie strachu i nie zrobiło na mnie żadnego ogólnego wrażenia. Po prostu spokojnie oczekiwałem, co z tego wyniknie dalej. Nagle coś mnie pochwyciło za ramiona i szarpnęło wstecz. Zacząłem się oddalać od owej góry, od wspaniałych kwiatów i od osób, z którymi jeszcze przed chwilą rozmawiałem. Jeszcze przed momentem byłem w stanie spokoju ducha, poczucia szczęścia, a tu nagle nastąpiła jakaś szybka i niezrozumiała dla mnie zmiana. Miałem wrażenie, że zjeżdżam po stoku góry. Dookoła mnie robiło się coraz ciemniej. Poczułem też niespodziewanie straszny ból w piersiach, w głowie i w sercu. Wyraźnie czułem, że ktoś trzyma moje serce w garści i że nim porusza. I wtedy zrozumiałem, że jestem z powrotem na Ziemi. Była to chyba noc, bo nie słyszałem nic i nic nie widziałem. Na moje pytania nie odpowiadano, lecz kiedy ktoś mnie dotykał, sprawiało mi to cierpienie. Nie mogłem jednak krzyczeć, nie mogłem też nikomu powiedzieć, jak strasznie cierpiałem. 
 
Rozpoczęła się niesamowita walka. Człowiek, który stawił czoło śmierci - Michael Clifton - nie chciał być kaleką. W myślach ułożył sobie plan walki, jak powrócić do stanu normalnego. Zdawał sobie sprawę, że jego umysł działa poniekąd tylko jednokierunkowo. Tam też zamierzał szukać punktu zaczepienia.
 
- Pragnąłem odzyskać wzrok, widzieć moje otoczenie - wspomina Michael Clifton. Godzinami myślałem tylko o tym. W swej wyobraźni widziałem różne obrazy, barwnie i plastycznie. W anatomicznych szczegółach funkcji organów człowieka mniej więcej się orientowałem. Później powiedziano mi, że mój stan ślepoty trwał aż siedemnaście dni. W końcu zacząłem dostrzegać cienie przedmiotów, którymi poruszano przed moimi oczami. Po kilku dalszych dniach moje receptory - czy jak to się inaczej naukowo określa - zaczęły reagować na kolor czerwony. 
 
Aby ułatwić choremu powrót do normalnego życia, dookoła niego pozawieszano na ścianach czerwone płachty. Dodawało mu to chęci do dalszej walki. Z kolei pragnął mówić. Na początku był to jednak tylko bełkot, szepty i jęki. Lecz nadszedł dzień, kiedy zdołał wymówić słowo, którego nauczył się w dzieciństwie najprędzej: mamo... Po kilku tygodniach spróbował chodzić. Początkowo zataczał się i padał jak małe dziecko. Nie dał jednak za wygraną. Był przekonany, iż z pomocą silnej woli uda mu się pokonać śmierć. Powoli powracał do życia. Twierdził, że miał poczucie jakby podwójnej świadomości. Pierwsza tyczyła się czasu teraźniejszego, tego co się dzieje dookoła niego, druga czasu przeszłego, przeżyć dawnych. Najpóźniej powracała mu pamięć wydarzeń z okresu zawału serca i śmierci klinicznej. Lekarze stosowali słabe prądy elektryczne, przykładając mu do czaszki, w różnych miejscach, igły pod napięciem. Nie dawali mu spokoju. Centymetr po centymetrze mózg został zaktywizowany. Lekarze i pielęgniarki podziwiali wytrwałość pacjenta i jego uporczywą chęć powrotu do pełnego zdrowia. Mówiono, że chyba stał się cud...

Nadszedł w końcu ten upragniony dzień, gdy o własnych siłach mógł już opuścić szpital i udać się do domu. Oczywiście, w domu odwiedzali go lekarze, skrupulatnie notując zmiany w stanie zdrowia podopiecznego. Po kilku miesiącach od daty wypisania Michaela Cliftona ze szpitala, ordynator oddziału chirurgicznego wezwał do siebie jego matkę i zadał jej dziwne z pozoru pytanie.
 
- Pani syn już od dłuższego czasu jest w domu. Czy pani zauważyła w nim może jakieś zasadnicze zmiany? 
 
Matka zawahała się, po czym wyrzuciła z siebie jednym tchem: 
 
- Ma pan słuszność panie doktorze, Michael się zmienił...
 
- W jakim sensie? - spytał lekarz z zaciekawieniem.
 
- Widzi pan, on dawniej kochał życie. Słońce i przyroda to był jego żywioł. Dziś jego żywiołem jest noc. Kocha ciemności, tak jak można kochać partnerkę, towarzyszkę życia. Ja to wręcz wyczuwam, kiedy nadchodzi zmierzch. Czasem wybiega w nocy z domu i nie wiem, dokąd idzie. Chyba chodzi po lasach, bo po powrocie obuwie ma mokre i powalane gliną.
 
Doktor postanowił wyjaśnić przyczynę tajemniczych wycieczek byłego pacjenta. Zaczaił się w pobliżu domu Cliftonów przez kilka dni z rzędu i cierpliwie czekał. Po ośmiu dniach rozwiązał tę zagadkę. Michael Clifton chodził nocami na cmentarze. Siadał na ławeczce pośród grobów i zdawał się podniecać urokiem tych miejsc wiecznego spoczynku. Widocznie sprawiało mu to wewnętrzną ulgę. Na cmentarzach czuł się jak u siebie w domu. Wysiadywał tam bez ruchu nawet i po kilka godzin, po czym wesoły i psychicznie odprężony wracał do ziemskiego domu. Lekarz często widywał Michaela i wielokrotnie z nim rozmawiał. Nigdy jednak nie wspominał mu o tych jego nocnych wycieczkach. Jak można bowiem rozmawiać na ten temat z kimś, kto już był na tamtym świecie. W każdym razie Michaelowi Cliftonowi udało się wygrać pojedynek ze śmiercią. A w jaki sposób, czy to takie ważne... Zresztą, co my o tym wiemy?
 
 
 
 
 
CZY MOŻNA PRZEŻYĆ KRZESŁO ELEKTRYCZNE?
 
 
Człowiek, o którym mowa, już nie żyje. Zmarł na marskość wątroby, lub po prostu zapił się na śmierć. Gdzieś niedaleko granicy w Meksyku, gdzie nie mogli go już dosięgnąć amerykańscy detektywi. Teraz, kiedy już zmarł "naprawdę", można powiedzieć co z niego wydobyli lekarze. Sam bowiem milczał. Dobrowolnie nie chciał powiedzieć nic. Ponieważ doktor Cornish był niezmiernie ciekawy jego zeznań, dał mu kilka zastrzyków pentatolu z alkoholem. W ten sposób zabił w nim wszelkie zahamowania i pacjent zaczął mówić. W taki oto sposób powstała ta ciekawa relacja. Po cichu szeptano sobie o doświadczeniach doktora Cornish'a, o czym zresztą on sam niechętnie rozmawiał nawet w gronie najbliższych przyjaciół. Ów człowiek bowiem, z którego doktor Cornish za pomocą "leku prawdy" wydobył tajemnicę jego przeżyć, kiedyś już siedział na elektrycznym krześle. Kat, stojący za kotarą, trzykrotnie włączał przełącznik wysokiego napięcia. Trzykrotnie skazanego z sykiem przenikał prąd, tak iż w pomieszczeniu, zbudowanym chyba jak na ironię na wzór kaplicy, rozszedł się smród palonych włosów i przypalonego mięsa. Można wierzyć lub nie, lecz ów osobnik siedział rzeczywiście na elektrycznym krześle. Kto twierdzi, iż człowiek nie może przetrzymać styku płyty miedzianej z ciemieniem ludzkim, bo prąd przepali tkanki i doprowadza mózg do wrzenia, ten nie wiedział, jak Fred Philipps był odporny na urazy. Może przetrzymał on to dlatego, bo miał podobno kość ciemieniową jak słoń. Uprzednio już dwa razy strzelano do niego z pistoletu dużego kalibru, a kule ześlizgiwały się z jego głowy jak po stali pancernej. Lecz, czy w ogóle przeżyłby to, co z nim zrobiono, to bardzo wątpliwe. W każdym razie ostatnie oficjalne orzeczenie lekarskie brzmiało: śmierć z powodu zastosowania prądu elektrycznego. Zarządzono wydanie zwłok na skutek specjalnej interwencji u gubernatora.
 
- Miałem nadzieję do ostatniej chwili. Przysłano mi do celi gryps, gdzie było napisane: "Nie trać nadziei, Stary. Wydobędziemy Cię..." Wierzyłem tym, którzy przesłali mi tę wiadomość. Ale jak oni chcieli tego dokonać? Wzdłuż korytarza chodzili tam i z powrotem dozorcy, a w nocy jeden z nich siedział kamieniem w mojej celi. Czytałem książkę o szpiegu Mata Hari. Aby podnieść ją na duchu, powiedziano jej przed rozstrzelaniem, że będą do niej strzelać ślepakami i że cała egzekucja odbędzie się na lipę. W rzeczywistości tylko jeden z żołnierzy miał na tyle silne nerwy, aby strzelić do pięknej kobiety. Padła, trafiona pociskiem. Inni "chybili". Może i mnie, Fredowi Philippsowi, chciano zagrać taką komedię? Żebym do ostatniej chwili strugał bohatera? Tak więc wierzyłem w moich przyjaciół dopóki nie przyszli po mnie moi oprawcy. Oznaczało to, że gubernator nie skorzystał z prawa łaski. Teraz już nie było mowy o zwolnieniu. Już znajdowałem się w ostatniej komorze, skąd prowadziła jedna droga... Tam, za drzwiami słyszałem, jak przesuwano meble i stukano narzędziami. Przyszli po mnie wczesnym rankiem. Wygolili mi ciemię i włosy na nogach. Na ramieniu wycięto kawałek tkaniny, aby umieścić tam elektrodę. Zgrzytałem zębami ze złości, że mnie okłamano, gdy mi robiono nadzieję, tam, gdzie ona nie była w ogóle możliwa. Następnie wprowadzono mnie do pomieszczenia egzekucyjnego. Na twarz nałożono mi maskę. Uchwyty zacisnęły się na moich kończynach. Słyszałem, jak ktoś w pobliżu klepał za mnie jakąś modlitwę. Po raz ostatni oświadczyłem, że to nie ja zastrzeliłem wówczas cztery osoby. Byłem tylko przypadkowo w pobliżu. Ponieważ nie było na to dowodów, więc mi nie uwierzono. Nagle przeniknął mnie straszliwy ból. Miałem uczucie, że mnie coś rozsadza, że mam spuchniętą każdą tkankę. Krzyczałem - chyba w myślach - aż w końcu znalazłem się w dużym, zielonym pokoju, okrągłym, bez narożników, a do mnie zbliżał się jakiś olbrzym, który starał się mnie zadusić. Walczyłem z owym olbrzymem, choć jakoś wiedziałem, że to wszystko dzieje się już po mojej śmierci. Krzyczałem coraz głośniej, a ów potwór, którego trzymałem za gardło, zmniejszał się i rozpadał na kawałki. Tymczasem zielona kula, gdzie przebywałem, stała się olbrzymia jak kościół. Po chwili zaczęła wirować, aż dostałem zawrotu głowy. Potem z wirującej mgły wyłoniły się jakby złociste węże. Wtedy usłyszałem ludzki głos. Ktoś szeptem wydawał polecenia "Wannę gumową podnieść wyżej... podgrzać wodę... silniej masować... Podłączyć elektrody... jedną na pierś, drugą na kark..., bliżej podstawy czaszki... Nie rusza się... Już nie żyje..." A więc mówiono o mnie. Lecz ja nie byłem martwy. Czułem jednak, że mam tylko głowę. Nic z tego nie rozumiałem. Głowa bez ciała? Właściwie byłem tylko mózgiem. Nagle zdałem sobie sprawę, że znajduję się w samochodzie, który w szaleńczym tempie jedzie po nierównym terenie. To były moje pierwsze świadome wrażenia. "Jeszcze jeden zastrzyk...." - usłyszałem. Wtedy poczułem, że tam, gdzie mi wbito igłę, mam serce. Powracałem do życia. Ruszałem żuchwą, lecz upłynęło jeszcze wiele minut, nim zrozumiałem, że mam także i inne części ciała. Wreszcie udało mi się otworzyć oczy. Zobaczyłem wtedy nad sobą twarz mężczyzny. Spoglądał na mnie kłującym wzrokiem. Ubrany był jak chirurg do operacji, z maską na twarzy. "Nie ruszać się" - powiedział - kiedy spróbowałem poruszyć głową. - Boli - wyszeptałem. Straszna jazda. Wóz stanął. Byłem w sanitarce. Po szczegółach poznałem, że był to autobus pogrzebowy przerobiony na salę operacyjną. I w takim to wozie przywrócono mnie do życia. - "A więc jednak przybyliście" - szepnąłem do jednej z postaci w bieli i z maską na twarzy, bo po ich groźnych spojrzeniach poznałem, że to byli nasi ludzie, a nie lekarze. Pokiwał głową. Co mi miał opowiadać? Szef wydał rozkaz, aby sprowadzić sławnego profesora X, a dalszy ciąg akcji został przez naszych sprawnie zorganizowany. Kosztowało masę forsy, aby za pośrednictwem wpływowych senatorów spowodować zgodę gubernatora na wydanie moich zwłok. Przeprowadzili to jednak sprawnie i dzięki temu żyję. Lecz kiedy jestem sam i zamknę oczy, stale mam przed sobą ową zieloną salę o wielkości katedry. Stale też dręczy mnie obawa przed strasznym potworem o szerokim pysku i skośnych oczach.
 
O tej zielonej sali Fred Philipps myślał do końca życia. Doktora X proszono kilkakrotnie o wytłumaczenie tego objawu. Jego kompani myśleli bowiem, że chodzi tu o jakąś manię prześladowczą, o początek choroby umysłowej. Lecz doktor X przecząco potrząsał głową: 
 
- My tej zagadki nie wyjaśnimy. Dajmy lepiej spokój jego mózgowi. Możliwe, że na skutek żaru posklejało się w nim kilka komórek i w ten sposób w korze mózgowej powstały anomalie. Te objawy on przeżyje. Niech sobie spokojnie wspomina ową zieloną salę. Dobrze, że nie skończyło się to gorzej. 
 
Fred Philipps miał zdrowie jak tur. Z czasem jednak - na myśl, że mogłoby się wydać, iż nadal żyje i przebywa w Meksyku oraz perspektywa ponownej wizyty na krześle elektrycznym - zaczął pić. Szczególnie w nocy nawiedzały go napady strachu, gdy we śnie czy na jawie pojawiał się tajemniczy potwór. W ten sposób Fred Philipps zachorował na marskość wątroby, a na to nie mógł poradzić nawet doktor X. Opinia publiczna nie dowiedziała się nigdy, że tajemniczym doktorem X, który Freda sprowadził z tamtego świata, był doktor Cornish. 
 
Doktor Cornish jest światową sławą w dziedzinie doświadczeń z martwymi zwierzętami. Twierdzi on m.in. iż może przywrócić do życia zwierzęta, które utraciły życie nawet przed kilkoma dniami, ale pod warunkiem, że natychmiast po zgonie umieści się je w lodówce. W prasie fachowej szeroko omawiany i długo dyskutowany był jego eksperyment z foksterierem. Zwierzę uśpiono mieszanką eteru z azotem. Po sześciu minutach serce psa przestało bić. Lekarz otworzył mu wtedy żyłę i wstrzyknął w nią dawkę roztworu soli nasyconej tlenem z dodatkiem adrenaliny, wyciągu z wątroby i niewielkiej ilości krwi królika, z której usunięto czynniki koagulacyjne. W tym stanie psa włożono do lodówki. Po kilkudziesięciu godzinach wyjęto go stamtąd i kołysząc masowano. Bez przerwy podawano mu tlen. Po kilku minutach martwy dotąd czworonóg zacząć drgać, ruszać nogami, a jego serce podjęło normalną pracę. W stanie między życiem a śmiercią pies przetrwał osiemnaście godzin i trzynaście minut. Normalnie przy tym oddychał i poruszał kończynami, lecz kiedy zaaplikowano mu roztwór glukozy, zakończył życie, tym razem na dobre. Doświadczenia te nie były oryginalnym rozwiązaniem doktora Cornisha. Z podobną myślą nosił się bowiem przed prawie czterdziestu laty jego nauczyciel, George Washington Crile. Doświadczenie z Fredem Philippsem jest poniekąd tajemnicą, gdyż lekarzowi - wykonawcy zabiegu - nie można niczego udowodnić. Żadne z państw oficjalnie na taką próbę w klinice czy szpitalu nie wyrazi zgody. O przeżyciach osób, które przywrócił do życia, doktor Cornish milczy też uparcie.
 
 

 
 
PS: W następnej części przejdziemy już do Księgi Zmarłych i bezpośrednich relacji z "Tamtego Świata", o wizjach umierających i o tym, co widzą i czują zwierzęta w chwili śmierci.
 
 
CDN.
 

sobota, 25 czerwca 2022

HISTORIA ŻYCIA WSZECHŚWIATA - WSZELKIEJ CYWILIZACJI - Cz. CLIX

TWÓRCY EUROPEJSKICH CYWILIZACJI

SŁOWIANIE I CELTOWIE

 


 

 PIERWSZE EUROPEJSKIE CYWILIZACJE

SŁOWIANIE

(CYWILIZACJA FILISTYŃSKA)

(ok. 1200 r. p.n.e. - 925 r. p.n.e.)

Cz. IV


 



 
FILISTEA
CZASY EKSPANSJI
(ok. 1100 r. p.n.e. - 925 r. p.n.e.)
Cz. III
 
 
 Ok. 1100 r. p.n.e. (bo o tym właśnie okresie będzie teraz mowa) plemiona ludu Habiru w Palestynie przeżywały czasy demograficznego upadku i osłabienia, a kontrola miast-państw Kraju Nadmorskiego nie tylko nad regionem Szafeli (w dużej mierze kulturowo tożsamego z Filistreą), ale również nad ziemiami środkowej Palestyny (czyli pogranicza) było całkowite i niezaprzeczalne. Już sam fakt, że kluczowe postacie kultury hebrajskiej, takie jak: Debora, Lappidot czy Samson nosili imiona filistyńskie i jeśli nie byli przedstawicielami tego ludu, a (jak głosi Księga Sędziów) bohaterami plemion Izraela, to sam fakt noszenia przez nich imion niehebrajskich, jest niezwykle wymowny i pokazuje że jako lokalne elity, aspirowali oni do kultury wyższej, kultury dominującej, którą wówczas reprezentowała właśnie cywilizacja filistyńska. Zresztą owa wymieniona przeze mnie trójka nie jest wcale żadnym wyjątkiem od reguły, a wręcz trendem, który utrzymywał się praktycznie od początku wkroczenia ludu Habiru do Kanaanu. Późniejsi władcy (jak Saul, Dawid, Salomon i Absalom) byli również albo poddanymi Filistynów, albo też przedstawicielami lokalnych elit, które co prawda wybijały się na polityczno-religijną niezależność, ale kulturowo tkwiły w centrum cywilizacyjnym Filistei (Saul pochodził z filistyńskiego Gibeonu, Dawid był poddanym Filistynów z Gat, a Salomon i Absalom są imionami pochodzącymi z kręgu tradycji filistyńskiej, nie zaś hebrajskiej). Można więc z pełnym przekonaniem założyć, że aż do upadku pierwszej Filistei, spowodowanej najazdem wojsk egipskich faraona Szeszonka I (w roku 925 p.n.e.), dominacja Kraju Nadmorskiego rozciągała się na cały Kanaan i dosięgała ziem syryjskich, a nawet dochodziła do granic Jamhadu (północna Syria nad granicą z Cylicją z takimi miastami jak Ugarit, Karkemisz, Aleppo, Ebla). Dopiero ten upadek pozwolił Izraelitom wybić się na niepodległość, a nawet doprowadzić do powstania lokalnego izraelo-judzkiego mocarstwa w Kanaanie. Ten okres trwał do 701 r. p.n.e. gdy ziemie Palestyny najechali Asyryjczycy (w roku 722 p.n.e. król Salmanasar V podbił Izrael a ludność deportował do Asyrii, zaś w 701 r. p.n.e. Sannacheryb zdobył Lakisz i uczynił z Judy - której to głównym miastem była Jerozolima - kraj sobie zależny). Stworzyło to dla Filistynów okazję do ponownego odrodzenia politycznego pod dominacją asyryjską i ten drugi okres lokalnej potęgi Filistei był znacznie bardziej dotkliwy dla Izraelitów, niż okres wcześniejszy (1170-925 p.n.e.). Gdy więc w latach 612-605 r. p.n.e. Palestynę i Syrię najechał faraon Nechon II, a następnie region ten popadł w zależność od władcy Babilonii - Nabuchodonozora II, Izraelici wzięli krwawą pomstę na Filistynach i to właśnie wtedy zrodziła się owa nienawiść, która została uwieczniona na kartach Starego Testamentu. Filistea odrodziła się raz jeszcze w czasie dominacji perskiej po roku 525 p.n.e. i jej przewodnictwo trwało do czasu wkroczenia do Kanaanu wojsk Aleksandra Wielkiego. My jednak skupmy się na tym pierwszym okresie filistyńskiej dominacji, gdy elity ludu Habiru bezdyskusyjnie przyjmowały kulturę (a czasem religię) Filistei.

Postać sędziego Samsona (o którym teraz chciałbym napisać) jest bardzo niejednoznaczna i pokazuje, jakoby na siłę próbowano połączyć jego osobę z dziejami Izraela i włączyć go w obręb całej późniejszej religijnej kultury Hebrajczyków. A przecież jego dzieje, opisane w Księdze Sędziów Starego Testamentu zaledwie dotykają problematyki żydowskiej, zaś wydarzenia - składające się na dzieje życia sędziego Samsona - są jak najdalsze od wszystkiego, do czego dążył lud Hebrajczyków po wyjściu z niewoli egipskiej. Tak naprawdę bowiem - jeśli wczytamy się w informacje, jakie zawarte są w Starym Testamencie o Samsonie - to główne jego cele nie mają nic wspólnego z wyzwoleniem ludu Izraela, a są jedynie walką o utrzymanie swej własnej więzi z Bogiem, połączonego z knowaniami filistyńskich kobiet z którymi się spotykał (głównie zaś Dalili). Nie ma tam nic o potrzebie wyrwania Hebrajczyków z niewoli i nawet owa zemsta oślepionego Samsona na Filistynach (dokonana w pałacu królewskim w Gazie), jest jakoby jego prywatną zemstą, a nie działaniem patriotycznym w imię walki o wolność swego ludu. Tym bardziej że opowieść o Samsonie dzieje się albo bezpośrednio na ziemiach Filistei (a przecież jest on do Filistynów usposobiony początkowo bardzo przyjaźnie, a szczególnie upodobał sobie filistyńskie kobiety jako swe kochanki), lub też na ziemiach plemienia Dan. Nie ma tam nic o potrzebie walki o niepodległość i wyzwolenie się spod władzy serenów z Kraju Nadmorskiego (słowo "seren" w języku filistyńskim oznaczało władcę). Jest jeszcze jeden fakt, który odróżnia Samsona od Hebrajczyków, a mianowicie jego upodobanie do zapuszczenia długich włosów, w których miała tkwić boska siła. Ten przekaz nie ma zupełnie nic wspólnego z tradycją jahwistyczną, a raczej nawiązuje do solarnego kultu boga Szamasza - którego kapłani również nosili długie włosy, będące symbolem siły słońca, tym bardziej że kult boga Szamasza mieścił się w granicach ziem plemienia Dan (z którego to wywodził się Samson), czyli w Bet-Szemesz. O tym, jak bardzo Izraelici czerpali z kultury filistyńskiej, niech świadczy fakt, iż podobnym zgromadzeniem religijnym (na kształt solarnego zakonu z Bet-Szemesz) byli nazarejczycy, którzy również zapuszczali długie włosy, w których upatrywali twórczej mocy Jahwe i takim właśnie nazarejczykiem miał być sędzia Samson. Wyznał on Dalili (kobiecie, którą poznał w Timnie - mieście również wchodzącym w skład plemienia Dana) iż jego boska siła pochodzi z długości jego włosów: "Brzytwa nie przeszła jeszcze po mojej głowie, gdyż jestem nazarejczykiem bożym od mego urodzenia; jeśli by mnie ogolono, opuściłaby mnie moja siła i osłabłbym, i stałbym się jak każdy inny człowiek" (Sdz. 16-17). Nazarejczycy bowiem musieli przestrzegać rygorystycznych praw, które zabraniały im spożywania alkoholu, strzyżenia włosów i utrzymania rytualnej czystości, co dotyczyło głownie zakazu jakiegokolwiek kontaktu z ciałami zmarłych (nie wiadomo czy to samo można też powiedzieć o kapłanach z Bet-Szemesz, ale biorąc pod uwagę fakt, iż religijne praktyki Hebrajczyków były w tym okresie praktycznie w całości kopią praktyk filistyńskich - w 90 proc., pozostałe 10 proc. to praktyki wyniesione z religii egipskiej, z którą lud Habiru zżył się w czasie swej długoletniej niewoli nad Nilem - należy założyć że zakon kapłanów boga Szamasza miał bardzo podobne wymogi).




Ważne jest również to, że sędzia Samson pochodził z plemienia Dan (Danuna - Dnynw), a plemię to - jak wspomniałem w poprzedniej części - przybyło do Kanaanu wraz z Filistynami (Peleset), i choć potem nie zajęło ziem nadmorskich, to jednak kultura Danitów była w zasadzie tożsama z kulturą Filistynów i gdyby nie fakt, iż lud ten (dopiero ok. IX wieku p.n.e.) zaczął się powoli hebraizować, nie sposób byłoby oddzielić jednych od drugich najeźdźców spod znaku Ludów Morza. Po za tym, lud Danuna nie mógł być pierwotnie ani hebrajski, ani autochtoniczny - kananejski (chociaż w tym okresie, czyli już od ok. 1100 r. p.n.e. ludność kananejska i filistyńska tak się zjednoczyła, iż nie sposób było dojrzeć ich odrębności), a to choćby z tego powodu, iż kult boga Szamasza - którego wyznawali Danici, był solarnym kultem typowo indoeuropejskim (a przybysze ci zapewne pierwotnie wyemigrowali z rejonu Karpat). Plemię to uległo stopniowej hebraizacji po spustoszeniu Kanaanu przez wojska faraona Szeszonka I w 925 r. p.n.e. i stąd właśnie zrodziła się postać sędziego Samsona, która pierwotnie zupełnie nie pasuje dla plemion Izraela, ale po kulturowej implementacji lokalnych wierzeń i mitów ludu Danuna, wytworzyła się w tradycji hebrajskiej postać mocarnego sędziego Samsona o długich włosach, zdradzonego przez podstępną Filistynkę o imieniu Dalila. Biorąc pod uwagę ów fakt, wszystko układa się w spójną całość i tym sposobem można wyjaśnić pojawiające się nieścisłości co do zwyczajów jakim ulegał Samson, a które nie były praktykowane przez ludy wyznające religię mojżeszową. Plemię Danuna w późniejszym okresie wyemigrowało na północ, na tereny leżące za jeziorem Merom, bezpośrednio nad rzeką Litą nieopodal Gór Libańskich, gdzie założono miasto o takiej samej nazwie - Dan. Dokładnie jednak nie wiadomo kiedy nastąpił ów eksodus i czy objął całe plemię, czy też nastąpił podział i cześć przedstawicieli tego ludu opuściła stare osady i szukała nowego szczęścia na Północy - wiadomo tylko, że migracja ta nastąpiła już po śmierci sędziego Samsona. Bezspornym pozostaje jednak fakt, że plemię Danuna zajęło ziemie graniczące z Fenicją, a konkretnie leżące w linii prostej na wschód od Tyru i na drodze wiodącej bezpośrednio z Tyru do Damaszku.





Warto też powiedzieć słów parę o miastach, które były wymienione w opowieści o Samsonie i które wchodziły w skład ziem ludu Danuna, a były to: 

 
TIMNA
      
 Miasto w którym Samson poznał i zakochał się w Dalili - filistyńskiej kobiecie, zamieszkałej w dolinie Sorek. Było to miasto całkowicie filistyńskie i nawet w późniejszych czasach, gdy Izrael i Juda przejęły już polityczną dominację w Kanaanie, miasto to było zupełnie obce dla Żydów (co zresztą zostało wspomniane w Księdze Rodzaju). Władcy Timny, byli mocno związani z królami Ekronu i były to związki zarówno gospodarcze, polityczne, jak i matrymonialne (serenowie Ekronu wydawali swe córki za synów serenów Timny i na odwrót), zresztą oba miasta-państwa leżały w niedalekiej od siebie odległości. W tym okresie było to jeszcze silne i bogate miasto.  
 
 
 BET-SZEMESZ
  
 Kultowe miasto solarnego boga Szamasza (Szemesza?), którego kapłani nosili długie włosy - jako symbol boskiej władzy swego idola. Było to miasto graniczne, leżące nieopodal plemion Symeona i Judy. Zostało ono zdobyte przez Izraelitów jeszcze przed 1050 r. p.n.e., jako że tam właśnie umieszczono Arkę Przymierza zwróconą przez Filistynów. Tam też znajdował się tzw.: "Kamień Jozuego" ustawiony na polu pod Bet-Szemesz na pamiątkę zdobycia tego miasta przez Hebrajczyków.  


GEZER

 Wojownicze miasto Danitów które wielokrotnie toczyło walki z przygranicznym plemieniem Efraima, najeżdżając ziemie Hebrajczyków z tego plemienia i je pustosząc. Zostało ono zdobyte i spalone przez Egipcjan w 925 r. p.n.e. a ludność uprowadzona w niewolę. Po tym czasie dawny Gezer został odbudowany już jako miasto żydowskie i wszedł w skład Królestwa Izraela.  


ESZTAOL

Najważniejsze miasto plemienia Danuna na początku ich osadnictwa w Kanaanie. Potem jednak, w epoce ekspansji utraciło swe znaczenie, a po najeździe egipskim weszło w skład Królestwa Judy. Esztaol znane jest właśnie z opowieści o Samsonie. 




EKRON

Najpotężniejsze miasto-państwo zasiedlone przez Danitów. O tym mieście pisałem już w poprzednich częściach, teraz tylko dodam że w epoce ekspansji znacznie się ono rozbudowało i umocniło nową linią murów miejskich. Serenowie Ekronu posiadali dość dużą armię, która ok. 1050 r. p.n.e. w okolicy Mizpy zadała druzgocącą klęskę wojskom plemion Beniamina i Judy (bitwa pod Ebenezer) w wyniku czego Arka Przymierza dostała się w ręce władców Ekronu. Ten fakt oznaczał, że Danici z Ekronu stali się szczególnie znienawidzeni przez Izraelitów, a fakt, iż w Ekronie znajdowała się świątynia tamtejszego głównego bóstwa - Baal-Zebuba, sprawiło że w tradycji jahwistycznej imię tego boga zostało utożsamione z szatanem, i tak odtąd Belzebub - Władca Much, stał się symbolem wszelkiego zła i konkurentem Jahwe do panowania nad światem. 


A o tym, jak dalej potoczyły się losy Arki Przymierza i dzieje miast Filistei począwszy od roku 1050 p.n.e. aż do nieszczęsnej inwazji egipskiej z 925 r. p.n.e. - opowiem w następnej części.


CDN.

czwartek, 23 czerwca 2022

NA PARYSKIM BRUKU... - Cz. II

CZYLI TRZY EMIGRACJE 

POLAKÓW DO FRANCJI

 



I

"BÓG JEST Z NAPOLEONEM

NAPOLEON Z NAMI"

Cz. II




POWRÓT KRÓLA JANA III SOBIESKIEGO 
DO WILANOWA PO ZWYCIĘSTWIE NAD TURKAMI POD WIEDNIEM (1683)


 
 Kiedy zaczął się ów zjazd po równi pochyłej, wiodący bezpośrednio ku katastrofie, upadku państwa i utracie niepodległości? Trudno tutaj podać jakiś jeden szczególny moment owych "Initium Calamitatis Regni" czyli "Początków Nieszczęść Królestwa", można jednak pospekulować. Czy upadek nastąpił już w roku 1374, gdy król Ludwik I Węgierski wydał w Koszycach pierwszy przywilej, w jawny sposób korumpujący szlachtę, która w zamian za zgodę na wybór na króla (po śmierci Ludwika) jednej z jego córek - Marii lub Jadwigi, obdarzył szlachtę (czyli rycerstwo) prawem obniżenia podatku płaconego od domu lub osady z 12 do 2 groszy z łana; oraz zobowiązaniem do nie podwyższania obecnych i nie nakładania nowych podatków bez zgody rycerstwa? Czy to właśnie wówczas wystąpiły pierwsze oznaki upadku, maskowane jeszcze blaskami nadchodzących dekad prosperity i wielkości? A może upadek zaczął się od sejmu piotrkowskiego 1496 r. na którym to szlachta - rozeźlona na próby odebrania jej praw przez króla Jana I Olbrachta - postanowiła dać upust całej swojej złości (notabene plany takowe w ogóle nie istniały, ale szlachtę zaniepokoiły rady, jakie królowi głosił jego włoski doradca - Filip Kallimach czyli Filippo Buonaccorsi, który radził królowi aby tylko zaufanych sobie ludzi dopuszczał do Rady, nie zwoływał zjazdów - czyli sejmów, które wówczas jeszcze tak się nie zwały; by liczne wojsko przy sobie trzymał i z ich pomocą wymuszał na niechętnych podatki, by król bronił ludu przed nadużyciami możnych, stałe sądy ze skarbu finansowane powołał, aby biskupstwa przyznawane były ludziom uczonym, a nie panom i majętnym opatom, oraz by Rzym mniejszy miał wpływ na sprawy Korony Polskiej). Szlachta nienawidziła królewskiego doradcy - Kallimacha i żądała jego oddalenia. Piekliły ją zarzuty, jakoby kraj szedł ku upadkowi (Kallimach twierdził: "Wkrótce król u sejmów, a naród u nieprzyjaciela w niewoli będzie"). Rozjątrzona szlachta na sejmie piotrkowskim 1496 r. dała więc upust swej złości i zmusiła króla do potwierdzenia ustaw nieszawskich z 1454 r. (król nie mógł ustanawiać nowych praw, nakładać podatków i zwoływać pospolitego ruszenia bez zgody sejmików ziemskich). Ustanowiono też wybór posłów na sejmy - wybieranych na sejmikach wojewódzkich. Szlachta uzyskała też prawo mianowania sędziów ziemskich (którzy to mieli odtąd być herbowymi) i zabroniono pod karą gardła, wchodzenia do izby sędziowskiej z bronią u boku (takie samo prawo wprowadzały już ustawy wiślickie z 1362 r. w których zabraniano pod karą śmierci wyciągnięcia broni w obecności króla, starosty i arcybiskupa gnieźnieńskiego - w Anglii takie prawo weszło nieco wcześniej, bo w 1332 r. i także nie wolno było wyciągać broni w obecności króla, szeryfa i arcybiskupa Canterbury). 

Najgorsze jednak było to, że wówczas otwarcie poniżono inne stany, uznając za jedynie predystynowany do rządów stan herbowy (szlachecki), dlatego też zmuszono mieszczan do wyprzedaży swych posiadłości ziemskich (szlachta motywowała to tym, iż mieszczanie nie dopuszczają herbowych do swoich miejskich posiadłości, a poza tym to nie oni nadstawiają głów w obronie Ojczyzny, tak jak czyni to szlachta). Wszelkie wyższe godności kapłańskie (poza kanoniami doktoralnymi na Uniwersytecie - teologii, prawa, medycyny czy astronomii) odtąd sprawować mogła jedynie szlachta. Chłopom zakazano noszenia bogatych szat i ograniczono opuszczanie wsi przez synów kmiecych do jednego rocznie (i to jeszcze za zgodą pana), który to miał prawo udać się do miasta i podjąć naukę lub pracę w rzemiośle. Tak oto pokrzywdzony został mieszczanin, a chłop zamieniony w prostego wyrobnika i przywiązany do ziemi która często nie była jego własnością. Jedynym stanem obywatelskim został więc odtąd stan szlachecki, a sygnet rodowy z herbem był ważniejszy od pieniędzy jakie się posiadało, gdyż to nie pieniądze, a ów sygnet dawał prawo do współrządzenia krajem. Czy to właśnie wtedy pojawiły się pierwsze symptomy upadku państwa. Przecież w XVI wieku szlachta wielokrotnie występowała z zapałem w kwestii wprowadzenia zbawiennych dla kraju reform. Żądano więc oddania nieprawnie zajętych przez magnatów królewszczyzn (których dochód odtąd zasilał kasę wielkich panów, ze szkodą dla całej Rzeczpospolitej), postulowano zmniejszenie uprzywilejowania duchowieństwa (które to w 1381 r. otrzymało takie samo prawo fiskalne, jak szlachta i potem zawsze orientowało się na herbowych, czy ci chcą płacić podatki, czy też unikają tego obowiązku i postępowali dokładnie tak samo), domagano się sekularyzacji dóbr kościelnych, a także zacieśnienia związków z Litwą, likwidacji odrębności prawnej Prus Królewskich oraz księstw oświęcimskiego i zatorskiego. Postulowano wreszcie uporządkowanie dochodów kraju i rozdzielenie dochodów króla od skarbu państwa i przeznaczenia części państwowych zysków na utrzymanie stałego wojska. Część z owych postulatów udało się szlachcie uzyskać, a część pozostała bez zmian. 

Wcześniej stwierdziłem że nie tyle posiadane pieniądze, co przynależność do stanu szlacheckiego była decydująca dla pozycji społecznej w Rzeczpospolitej. I tak właśnie było, gdyż nawet ubogi szlachcic (którego np. nie stać było na kupno sobie butów i tym samym z ubioru często przypominał zwykłego chłopa) stał w owej hierarchii wyżej, niż najbogatszy mieszczanin, czy zamożny chłop. Stał wyżej, ponieważ miał prawo głosu i mógł decydować nie tylko o wyborze monarchy, ale o wszelkich sprawach tyczących się zarówno wielkiej jak i małej (lokalnej) polityki. Tym bardziej że w Rzeczpospolitej (w przeciwieństwie do innych krajów Europy) każdy szlachcic czy magnat byli równi wobec prawa, stąd zwali się "szlachecką bracią" lub "panami braćmi" (z biegiem czasu się to jednak zdegenerowało i teraz wielcy magnaci, dysponując ogromnym majątkiem, częstokroć kupowali sobie szlachciców, którzy na sejmach reprezentowali ich interesy). Co prawda zarówno szlachta jak i magnateria często ze sobą konkurowały (np. po śmierci Jana Olbrachta w 1501 r., magnateria wymogła na jego bracie - nowym królu - Aleksandrze Jagiellończyku wydanie przywileju w Mielniku, który był realnym powrotem do sytuacji sprzed 1496 r. czyli do dominacji Rady Królewskiej czyli Senatu, kosztem reszty szlachty. Został zatem wprowadzony oficjalnie ustrój oligarchii magnackiej z ogromnymi uprawnieniami Senatu, a niewielkimi lub wręcz symbolicznymi uprawnieniami Króla i Sejmu. Długo to jednak nie trwało, gdyż już na sejmie w Radomiu w 1505 r. szlachta wymusiła na królu obalenie magnackiej oligarchii i powrót do demokracji szlacheckiej, co zyskało moc prawną w wydanej Konstytucji 1505 r. zwanej "Konstytucją Nihil Novi" ("Nic Nowego"), w której co prawda utrzymano ograniczenia władzy monarszej, ale ciężar władzy przesunięto z Senatu na Sejm - który odtąd był najwyższą formą władzy w Rzeczpospolitej i bez zgody którego żadne prawo nie mogło wejść w życie. Tak oto król stał się zakładnikiem szlachty, ale w tamtym czasie nie wydawało się to jeszcze niebezpieczne, choć w tym systemie - który jednocześnie był emanacją wolności obywatelskich i praw politycznych których tak brakowało w całej Europie - było kilka ukrytych mechanizmów samozniszczenia, które przez długi czas pozostawały niewidoczne (gdy celem "szlacheckiej braci" było dobro Ojczyzny i uświadomienie narodowych celów - wówczas kraj kwitł, pomimo braku silnej władzy królewskiej i stałej armii - która zawsze była zmorą szlachty, jako że herbowi obawiali się, że stała armia pod dowództwem królewskim [jako że król był naczelnym wodzem] może posłużyć w walce o obalenie wolności szlacheckich i wprowadzenie silnej monarchii. Gdy jednak górę zaczęły brać korzyści osobiste i rodowe, wówczas wszystko zaczęło się sypać).




Koncepcją obowiązującą w polskim parlamentaryzmie (w zasadzie "od zawsze") była zasada jednomyślności. Sejm bowiem składał się z trzech równoprawnych stanów: Króla, Senatu i Izby Poselskiej. Tak więc, aby jakakolwiek ustawa została uchwalona, wymagana była zgoda tych wszystkich stanów i każdego z osobna uczestników zjazdów sejmowych. Było to tzw.: "Ucieranie się". Oczywiście nie oznaczało to, że wszyscy nagle musieli popierać dany projekt i nie mogli mieć odrębnego zdania - nie, nie oto chodziło. Chodziło o przyjęcie danej ustawy na zasadzie zgody powszechnej, która wyrażała się albo w aprobacie albo w braku sprzeciwu, czyli w milczeniu (a milczenie zawsze uznawano za nieformalną zgodę). Tak więc, jeśli nikt z wybranych posłów nie rzekł "Veto" (czyli "Nie pozwalam") dana ustawa przechodziła, choćby nawet nie zdołano przekonać do niej części posłów. Ale jeśli ci posłowie milczeli, upatrywano to za zgodę i na tym właśnie polegała zasada "ucierania się" (czyli przekonywania do skutku). Nie oznacza to jednak, że prawo veta nie istniało wcześniej przed ową feralną datą 1652 r., kiedy to podstarości upicki - Władysław Wiktoryn Siciński, wyrzekł to słowo, nie godząc się na przedłużenie obrad sejmu, czym zapoczątkował okres owych "Calamitatis Regni". Od tej chwili, aż do 1764 r. sejmy były zrywane wielokrotnie (niektóre zaraz po rozpoczęciu obrad), co doprowadziło do prawdziwej anarchii w kraju, gdyż jeden człowiek - któremu coś się nie spodobało - mógł pogrzebać zbawienne dla kraju reformy ustrojowe i wojskowe, a to znów oznaczało, że bardzo łatwo było przekupić posłów w Rzeczpospolitej i obce państwa często z tego korzystały, szczególnie że aby zapobiec np. wzmocnieniu wojsk Rzeczpospolitej, wystarczyło przekupić tylko jedną osobę, która otwarcie zakomunikowała swój sprzeciw. Kraj zaczął się rozpadać, nie było ani silnej władzy królewskiej, ani silnej władzy sejmowej - tak naprawdę panowała anarchia i władza silniejszego - który możny miał więcej pieniędzy i mógł wystawić prywatne poczty wojskowe, ten rządził, a ponieważ takich możnowładczych rodów było w XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej kilka lub kilkanaście, przeto wzajemnie ze sobą rywalizowały, ku radości państw ościennych, które rosły w siłę, rządzone przez monarchów absolutnych, mogących wystawić kilkusettysięczne armie (gdy w Rzeczpospolitej nie było nawet zgody na wystawienie 24 000 wojska). W takiej sytuacji politycznej i przy takim położeniu geopolitycznym w centrum Europy, Polska i Litwa nie były w stanie się ostać i Rzeczpospolita musiała upaść, choć naiwnie wielu sądziło, że słabość kraju jest korzystna, gdyż po pierwsze: słabego nikt się nie boi i nikt nie będzie go atakował, a po drugie: ościenne monarchie same ze sobą konkurują, zatem nie pozwolą na wzmocnienie któregokolwiek z nich kosztem ziem polskich, bo to oznaczałoby znaczny wzrost pozycji i siły owego kraju. Nikt jednak nie przewidział (albo przewidzieli, ale nic wówczas nie mogli z tym zrobić) że takie monarchie jak Rosja, Austria i Prusy po prostu się ze sobą dogadają i podzielą tym "polskim tortem".

Umiłowanie wolności i swobód obywatelskich, które czyniły z Rzeczpospolitej w XVI i XVII wieku prawdziwe "mocarstwo swobody", zamieniło się jednak w tępą ideologię, której obrona okazała się śmiertelna dla kraju. Czasy się zmieniały, a Rzeczpospolita żyła epoką dawnej swej chwały, nie widząc, iż należy dostosować się do zmieniających się epok. Husaria, która była potęgą militarną przez ponad sto lat i której powstrzymanie w polu było praktycznie niemożliwe, w XVIII wieku stała się już tylko wojskiem paradnym, zupełnie nienadającym się do wymagań osiemnastowiecznych wojen. Tkwili więc nasi przodkowie w tej cieplarnianej ułudzie dawnej chwały, niczym w formalinie, nie dostrzegając że u granic tworzą się potężne mocarstwa, które pożądliwie łypią okiem na rozległe ziemie bezbronnej w zasadzie Rzeczpospolitej. Umiłowanie do chwały i wstręt do militaryzmu cechowały społeczeństwo Rzeczpospolitej Obojga Narodów, co ostatecznie doprowadziło do katastrofy i upadku państwa. Zupełnie inaczej było w II Rzeczpospolitej, gdzie armia była jakoby emanacją narodu, a służba wojskowa stała niezwykle wysoko w hierarchii społecznej. Żołnierzy ceniono w każdy możliwy sposób, upatrując w nich trwałości istnienia odrodzonego państwa (np. żołnierze nie płacili jeżdżąc komunikacją miejską - jest taka fajna scena w filmie "Akcja pod Arsenałem" z 1978 r. opowiadająca o odbiciu 26 marca 1943 r. w pobliżu Arsenału w Warszawie kilku aresztowanych wcześniej przez Niemców [i bestialsko torturowanych w więzieniu na Pawiaku] członków grup szturmowych Szarych Szeregów wchodzących w skład Armii Krajowej. Ostatecznie uwolniono 21 osób i gdy część z tych grup szturmowych rozbiegła się po akcji przed ścigającymi ich Niemcami, część weszła do tramwajów i w owym filmie jest taka scena, gdy ubrani po cywilnemu żołnierze Szarych Szeregów wchodzą do tramwaju i chcą kupić bilet, a konduktor na ich widok wypowiada owe słynne słowa: "wojsko nie płaci", bo tak rzeczywiście było w II Rzeczpospolitej).  
 
 

 
Osiemnastowieczne polskie sejmy tak już się zdegenerowały i zanarchizowały, że ich celem wcale nie było prowadzenie własnej polityki wewnętrznej i zewnętrznej (w zgodzie z interesem narodu czyli Rzeczpospolitej) tylko miały jeden jedyny cel. Za wszelką cenę przeszkadzać królowi i stronnictwu dworskiemu w prowadzeniu przez nie własnej polityki, bowiem każda samodzielna działalność króla od razu była traktowana przez ogół szlachty jako zamach na wolności szlacheckie. A jako skuteczną po temu broń upatrywano właśnie liberum veto, czyli możliwość zerwania sejmu, nim zapadnie na nim jakaś niekorzystna dla "wolności" uchwała. A zerwać sejm można było zawsze (czynili tak nawet Żydzi, którzy przekupywali posłów, aby ci zerwali sejmy, jeśli miały na nich zapaść jakieś ustawy nakładające na nich podatki), podając najbłahszy z powodów, albo też nie podając żadnego. Polskie życie polityczne XVIII wieku przypominać zaczęło sen wariata, gdzie posłom nawet w instrukcjach sejmikowych zalecano, że jeśli ich propozycje nie zdobędą uznania, to powinni zagrozić zerwaniem sejmu. Co prawda były wyjątki od tej zasady i nie można było zerwać sejmu konwokacyjnego (czyli wyznaczającego kandydatów do nowej elekcji), czy też skonfederowanego - ale i w tych przypadkach podnosiły się głosy, że tam też należy wprowadzić liberum veto (zresztą sejm konwokacyjny po śmierci Jana III Sobieskiego został zerwany, a miało to miejsce we wrześniu 1696 r. i nastąpiło z polecenia królowej Marii Kazimiery). Z takim systemem politycznym i wszechwładną anarchią, którą mylono z wolnością - XVIII-wieczna Rzeczpospolita stała się prawdziwą igraszką w rękach ościennych mocarstw. Bez armii, bez ustabilizowanego systemu sprawowania władzy, ze słabą pozycją monarchy, potężna niegdyś Rzeczpospolita, mogła jedynie oczekiwać kiedy nad jej ziemie (wciąż bardzo rozległe) zlecą się sępy, żądne wyrwania dla siebie jakiegoś kawałka. Nic więc dziwnego że Polska w owym czasie (wraz z Osmańską Turcją - która wówczas też utraciła dawną potęgę i znaczenie, oraz Hiszpanią - krajem równie bezbronnym, bez własnej armii i znaczenia) zwana była "Chorym człowiekiem Europy". Dawne potęgi teraz odchodziły w niepamięć (przecież Rzeczpospolita, Osmańska Turcja i Hiszpania w XVI i jeszcze w XVII wieku był europejskimi supermocarstwami). Wyblakło też znaczenie Francji Ludwika XIV, a jej pozycję teraz zajmować zaczęła (wcześniej będąca całkowicie w jej cieniu, a niekiedy pod jej wpływem) Anglia/Wielka Brytania. Urosły: Rosja Romanowów, Prusy Hohenzollernów i Austria Habsburgów. Tak więc bez zdecydowanych reform, ziemie dawnego władztwa Jagiellonów nie mogły się ostać w świecie coraz bardziej agresywnych monarchii absolutnych.

"Niezgoda przywiedzie na was niewolę, w której wolności wasze utoną i w śmiech się obrócą (...) Ziemie i królestwa wielkie, które się z Koroną zjednoczyły i w jedno ciało zrosły, odpadną i rozerwać się dla waszej niezgody muszą (...) i będziecie jako wdowa osierociała, wy, coście tyloma narodami władali i będziecie ku pośmiewisku i urąganiu nieprzyjaciół waszych (...) nie tylko bez pana krwi swojej (...) ale też bez ojczyzny i królestwa swego, wygnańcami wszędzie będziecie, nędzni, wzgardzeni, ubodzy włóczędzy. Popychani nogami będziecie przez tych, którzy niegdyś do stóp waszych padali" - fragment kazania kaznodziei Piotra Skargi, wygłoszony przed dworem Zygmunta III pod koniec XVI wieku, w czasach gdy potęga Rzeczpospolitej była niekwestionowana, gdy skrzydlata husarjia brodziła we krwi Moskali, Szwedów, Turków, Tatarów a nawet Niemców od Byczyny do Kircholmu i Kłuszyna, tratując cztero, pięcio, a nawet stukrotnie razy większe siły nieprzyjaciela (jak choćby w bitwie pod Hodowem w 1694 r.). Gdy na Kremlu siedział polski gubernator Moskwy, a Prusak z Brandenburczykiem bił czołem przed majestatem królewskim w Warszawie, składając hołd lenny z ziem, które król Polski łaskawie rodowi Hohenzollernów powierzył. Gdy Habsburgowie zamieniali się miejscami w polskiej niewoli z Moskalami i gdy sułtan z haremem uciekał z Konstantynopola przed polskimi Kozakami po wcześniejszym spaleniu przez nich Synopy. W tych czasach potęgi, słowa o niewoli, wygnaniu i braku ojczyzny, o tułaczach poniewieranych i z kraju do kraju błądzących mogły co najwyżej wywołać zaciekawienie a z pewnością nie brakowało i takich, którzy sobie z tego dowcipkowali. Ale słowa Piotra Skargi były prorocze, gdyż już wówczas tkwiły w polskim systemie politycznym zalążki upadku, tylko niewielu wówczas było w stanie je dostrzec. Zresztą nawet w XVIII wieku, jeśli potrafiono dostrzec te przyczyny i je poprawnie nazwać, to i tak nie wiedziano co dalej z tym począć, gdyż nie było siły politycznej na tyle dominującej, która potrafiłaby przeforsować zbawienne dla państwa reformy. Było bowiem wiele koterii i sił, które wzajemnie ze sobą konkurowały i żadna nie przystałaby na plany drugiej strony, a żadna z nich nie miała siły aby je samodzielnie wprowadzić. Dlatego też powstawały plany sojuszy z obcymi dworami, przy pomocy których udałoby się wprowadzić w życie reformy ratujące państwo. Niestety, nie rozumiano że obce dwory zainteresowane były jedynie pogłębianiem stanu anarchii życia politycznego w Rzeczpospolitej a nie jego naprawą czy uleczeniem.


HUSARZ W ATAKU Z LANCĄ
(I FAZA SZARŻY)



HUSARZ W ATAKU Z SZABLĄ
(II FAZA SZARŻY)
NASTĘPNIE WYMIANA STRZASKANEJ LANCY I POWRÓT DO SZARŻY 



Ostatnie lata swej świetności, zapisała dawna Polska triumfem wiedeńskim króla Jana III Sobieskiego z 1683 r. oraz (w pokoju karłowickim z Osmańską Turcją z 1699 r.) ponownym odzyskaniem Podola (utraconego w 1672 r.) wraz z twierdzą - Kamieńcem Podolskim. Były to już ostatnie przebłyski dawnej świetności i chwały, ale paradoksalnie w wiek XVIII wkraczała Rzeczpospolita z dużym optymizmem co do swej przyszłości, żądna odzyskania na Szwedach  całych Inflant. Niestety, Wojna Północna z lat 1700-1721 toczyła się głównie na ziemiach polskich, doprowadzając je do upadku gospodarczego i demograficznego. Nic na tej wojnie Rzeczpospolita nie zyskała (zresztą oficjalnie nie była nawet stroną wojującą, gdyż wojnę ze Szwecją prowadził jedynie elektor Saksonii - Fryderyk August I, który jednocześnie od 1697 r.  panował jako król Polski pod imieniem - Augusta II Mocny - zwany tak ze względu na swą wielką siłę fizyczną, gdzie potrafił łamać podkowy, zginać metalowe pręty i samemu przesuwać ciężkie armaty, których nie mogło ruszyć kilku żołnierzy). I to właśnie on wojował ze Szwecją, wciągając w tę wojnę nieprzygotowaną do tego konfliktu Rzeczpospolitą. Starał się on także zapewnić sobie i swym następcom dziedziczność tronu w Polsce, przez co układał najbardziej niedorzeczne plany rozbioru ziem polskich pomiędzy sąsiadów, tak aby to co zostanie, przypadło jemu, jako dziedzicznemu monarsze. Po sukcesach, jakie Szwedzi odnieśli w tej wojnie, już w maju 1704 r. zawiązana ze szwedzkiej inspiracji konfederacja warszawska zdetronizowała Augusta II i nowym królem obrała dotychczasowego stronnika Karola XII - Stanisława Leszczyńskiego (ojca późniejszej królowej Francji i żony Ludwika XV - Marii Leszczyńskiej). To właśnie wówczas z inspiracji Leszczyńskiego powstał pierwszy plan rozbioru ziem Rzeczpospolitej. Otóż Leszczyński proponował aby Korona i Litwa przypadły jemu, jako polskiemu królowi. Szwecji miano oddać Księstwo Kurlandii i Semigalii wraz z polskimi Inflantami, Kozaków (jako lenników Rzeczpospolitej) umiejscowić w województwie połockim i witebskim (czyli na północnym-wschodzie), zaś utracone oficjalnie w roku 1667 na korzyść Moskwy województwa: smoleńskie, czernichowskie i całe Zadnieprze wraz z Kijowem miały przypaść Leszczyńskiemu, jako dziedzicznemu księciu. Wydawało się, że plan ten zostanie ostatecznie zrealizowany, szczególnie gdy w 1706 r. Sasi ponieśli klęskę w bitwie ze Szwedami pod Wschową (13 lutego), co też spowodowało zgodę Augusta II na abdykację w Polsce i przekazanie korony Stanisławowi Leszczyńskiemu (pokój w Altranstädt - 24 września 1706 r.). Długo jednak taki stan rzeczy nie trwał i po ostatecznym zwycięstwie Rosjan w bitwie ze Szwedami pod Połtawą (8 lipca 1709 r.) August II ponownie wrócił (w sierpniu) na polski tron.

Nim to jeszcze nastąpiło, w 1708 r. August II opracował swój plan podziału ziem polskich, w którym sobie zostawiał Koronę i niewielką część południowej Litwy (miał tam panować jako monarcha dziedziczny), ale już bez Prus Królewskich i Gdańska (które przypaść miały Leszczyńskiemu), bez Wielkiego Księstwa Litewskiego i polskich Inflant (oddanych Rosji), oraz bez Żmudzi, Kurlandii i Semigalii przekazanych Prusom. Plan ten nie doszedł do skutku, a w 1709 r. car Piotr I opracował swój własny plan, w którym całą Rzeczpospolitą widział włączoną do Rosji (co oczywiście w tamtym czasie - i to uwzględniając już ową chroniczną słabość Rzeczpospolitej - nie wchodziło w grę). I tak co roku już praktycznie powstawały nowe plany rozbiorów: w 1710 pojawił się projekt króla Prus - Fryderyka I Hohenzollerna, w którym Prusy Królewskie (Gdańsk i Ryga miały stać się Wolnymi Miastami), Żmudż, Kurlandia i Semigalia przypadały jemu, Wielkie Księstwo Litewskie Rosji, a Korona Polska Saksonii; w 1712 pojawił się ponownie projekt Leszczyńskiego, który Koronę oddawał Augustowi Mocnemu, Kurlandię i Semigalię Szwecji, zaś sobie pozostawiał Litwę. Projekt ten był pewnie nie dopracowany, jako że już w 1713 pojawił się nowy plan Leszczyńskiego, w którym ten siebie widział ponownie w roli króla polskiego (Korona i Litwa), Prusy Królewskie wraz z Gdańskiem oddałby Prusom, Kurlandię i Semigalię Szwecji, a Podole (tereny odzyskane w 1699 r.) Turcji. W 1714 r. Leszczyński stworzył jeszcze inny plan rozbiorowy i był to już plan z jego strony minimalistyczny, bowiem pozostawiał sobie zaledwie województwo ruskie i bełskie, całą Koronę i Litwę oddając Augustowi Mocnemu, a Szwecji Kurlandię i Semigalię (należy jednak pamiętać, że począwszy od 1710 r. Moskale już w całości opanowali szwedzkie Inflanty i Estonię, a w 1713/1714 dokonali inwazji na Finlandię). Wszystkie te rozbiorowe plany nie doszły do skutku, gdyż przede wszystkim sprzeciwiała im się Rosja. Tak, właśnie Rosja uznała że rozbiór ziem Rzeczpospolitej jest niezgodny z jej interesem, gdyż car Piotr Wielki sądził że uda mu się "połknąć" w całości i Polskę i Litwę, bez potrzeby dzielenia się jej ziemiami z kimkolwiek innym. Carowi nie podobała się też polityka Augusta Mocnego, dążącego do zaprowadzenia w Polsce monarchii dziedzicznej przy pomocy wojsk saskich.




Już w listopadzie 1715 r. zawiązała się konfederacja tarnogrodzka pod przywództwem Stanisława Ledóchowskiego, przeciwko planom wzmocnienia władzy królewskiej w Polsce. Wybuchła nowa wojna domowa w kraju (1715-1716) i obie strony poczęły upatrywać gwaranta pokoju w osobie cara Piotra I. August Mocny wezwał go z wojskiem do Polski, a i Tarnogrodzianie upatrywali w nim gwaranta swoich praw i wolności (tym bardziej, że car zadeklarował że: "wolności polskiej nie odstąpi"). 27 września 1716 r. do Rzeczpospolitej z 18 000 żołnierzy, wkroczył carski generał Roenne, a 3 listopada stanął on pod Warszawą. Doszło do układów pokojowych pomiędzy skłóconymi stronami i tak August Mocny przyrzekł odsunąć Sasów z polskiego dworu, nie wypowiadać wojen bez woli narodu (szlachty), nie wyjeżdżać z kraju na dłużej niż trzy miesiące w roku, oraz zwoływać pospolite ruszenie tylko do obrony kraju (nieformalnie jednak pospolite ruszenie zostało wówczas rozwiązane). Zobowiązania te zostały zatwierdzone na sejmie zwołanym do Grodna na 1 lutego 1717 r. Aby żadnemu posłowi jednak nie przyszło do głowy zaprotestować przeciwko podpisanemu pokojowi, obrady "chronił" 18 000 moskiewski korpus gen. Roenne, a na sejmie nikt nie wypowiedział nawet jednego słowa - odczytano jedynie podpisane warunki i przyjęto je milczeniem (stąd też sejm grodzieński 1717 r. przeszedł do historii pod nazwą "Sejmu Niemego"). Nie trwało to dłużej jak siedem godzin. Od tej chwili powaga Rzeczpospolitej sięgnęła bruku, sejm ochraniany przez obce wojska, a do tego posłowie milczący z obawy przed konsekwencjami swego sprzeciwu. Od tej chwili rozpoczął się już zjazd po równi pochyłej, prowadzący ostatecznie do rozbiorów Rzeczpospolitej w drugiej połowie XVIII stulecia.

Tak oto położona pomiędzy Wschodem a Zachodem Rzeczpospolita, mająca swe posłannictwo dziejowe, swą ideę i swą duszę przewodnią - z początkiem wieku XVIII popadała w całkowitą anarchię, walki wewnętrzne i totalne osłabienie które mogło służyć już tylko Jej wrogom. Co prawda pojawiały się pewne przebłyski, jak choćby zmuszenie Moskali do opuszczenia ziem Rzeczpospolitej i pewne próby reform podjęte w celu zwiększenia liczebności armii, ale nie było siły, która byłaby zdolna konsekwentnie doprowadzić je do końca. Rzeczpospolita wówczas była jak umierający, któremu potrzeba silnej dawki elektrowstrząsów aby pobudzić serce do życia, potrzeba było czynu, który zmieni ustrój wiodący ku katastrofie i ponownie przywróci Polskę i Litwę na drogę ku potędze. I to się ostatecznie poniekąd udało uczynić w roku 1791 uchwalając pierwszą w Europie i drugą na Świecie (po amerykańskiej) Konstytucję, która przeszła do historii pod nazwą Konstytucji 3 Maja.       




Było już jednak za późno i mocarstwa zaborcze (a głównie Moskwa) nie mogły dopuścić do wzmocnienia się Rzeczpospolitej gdyż wówczas ich plany rozbiorowe nie mogłyby dojść do skutku. Tak oto po wojnie 1792 r. i Insurekcji Kościuszkowskiej 1794 r. (która nie mogła się powieść, ze względu na wzajemną pomoc, jaką udzielały sobie Rosja i Prusy) dawna perła wolności i swobód, przedmurze chrześcijaństwa i kraj uskrzydlonych jeźdźców zniknęła z mapy Europy i Świata. Ale to nie był koniec Polski. Jej ciało co prawda zostało rozszarpane na trzy części przez zaborcze wilki i sępy, ale Dusza przetrwała. I ta Dusza właśnie szukała dla siebie dróg ku Zmartwychwstaniu, najpierw pod Cesarzem Napoleonem Wielkim...




Potem w wielu Powstaniach, jak choćby w Listopadowym (1830-1831)...

 


... Powstaniu Styczniowym (1863-1864)...






Nie licząc oczywiście takich lokalnych powstań jak krakowskie (1846) czy wielkopolskie (1846 i 1848). Ostatecznie tradycję dawnej Rzeczpospolitej, Jej Ducha i Pamięć, ponieśli Legioniści Piłsudskiego na początku I Wojny Światowej (1914) i inne polskie formacje zbrojne, jak choćby Błękitna Armia gen. Józefa Hallera formowana we Francji (notabene w tej armii walczył mój pradziadek - z pochodzenia Niemiec). To właśnie zapał i poświęcenie tych młodych ludzi odrodziło dawną Rzeczpospolitą, choć jednocześnie inną pod względem ustrojowym i obyczajowym, to jednak poprzez Pamięć Genetyczną tożsamą z tą Pierwszą.  








Nim jednak Polska Zmartwychwstała w wieku XX, pokolenia kolejnych powstańców i uciekinierów ze zniewolonego kraju szukało jakiejś ostoi, miejsca skąd można by ponownie kontynuować walkę o Niepodległość i tym miejscem przede wszystkim dla polskich uchodźców była Francja. Tam właśnie zaczęto rozbijać przysłowiowe namioty, licząc na to, że odrodzenie Polski zajmie kilkanaście miesięcy, lub co najwyżej kilka lat. Gdy okazało się to nie takie proste, owi zapaleńcy musieli w Paryżu swe namioty zamienić na domy, potem mijały kolejne lata, a ci, którzy jeszcze pamiętali dawną Polskę starzeli się i umierali. Odchodzili, przekazując jednak następnym pokoleniom swe dziejowe posłannictwo, które brzmiało by Najjaśniejsza Rzeczpospolita ponownie rozbłysła niczym jaśniejąca gwiazda na europejskim firmamencie. W kolejnej części zaprezentuję owych imigrantów, zdążających nad Sekwanę, do Włoch, Niemiec czy Anglii z myślą o podjęciu nowej walki o odrodzenie Ojczyzny. Jak ich tam przyjmowano - i co ostatecznie osiągnęli - o tym już w następnej części. 




CDN.