Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 28 marca 2022

SUŁTANAT KOBIET - Cz. XXXIII

HAREMY WYBRANYCH WŁADCÓW

OD MEHMEDA II ZDOBYWCY

DO ABDUL HAMIDA II

 



SERAJ SULEJMANA WSPANIAŁEGO

Cz. XXII


 



 
ŻONA
SERAJ POD RZĄDAMI ROKSOLANY/HURREM
(1534-1558)
Cz. VII
 
 
 
 HIZIR ZBAWCA
Cz. I
 
 
 "Porównując te dwie wielkie monarchie, Hiszpanię i Francję, widzimy, że pierwsza, chociaż rozleglejsza i wzbogacona (przynajmniej takie panuje mniemanie) skarbami Indii, w istocie jest słabsza, zarówno wskutek niezgodności różnych swoich królestw i posiadłości, jak i niechęci mieszkańców do handlu i innych pożytecznych zawodów, gdy tymczasem król Francji ma wprawdzie tylko jedno państwo, ale zgodne, a mieszkańcy, ulegli i posłuszni, zapewniają mu swoją pracą skarb większy i pewniejszy od wszelkich bogactw Peru (...) Wracając do Francji, przejechałem równinę Roncevaux, tak słynną z wielkiej bitwy, jaką stoczył tutaj i przegrał z Saracenami Karol Wielki, a dotarłszy na szczyt wznoszącej się nad nią góry, zatrzymałem się, aby spojrzeć z jednej strony na Hiszpanię, którą opuszczałem, a z drugiej na Francję, do której dążyłem. Jedna wydała mi się wypaloną słońcem krainą, gdzie wśród łysych gór i nagich skał kryją się nieliczne doliny i równiny, w których jest trochę zieleni i które zdają się cieszyć pewną szczęśliwością. Druga natomiast przedstawiała się moim oczom niby ogród, w którym natura mądrze rozmieściła wyniosłości i wklęsłości, ziemie uprawne, równiny i doliny; i nawet te okolice, które stąd widać, a które nie zaliczają się do najpiękniejszych we Francji, wydały mi się zadziwiające i nader wdzięczne, gdym je porównywał z tymi, które niedawno opuściłem. Spieszę wszakże dodać, że to, co mówię o różnicy pomiędzy dwoma krajami, nie oznacza, jakobym nie szanował Hiszpanii i nie podziwiał mądrości, umiaru, rozsądku i licznych cnót moralnych i politycznych, jakimi przeważnie odznaczają się jej mieszkańcy" - oto fragment "Listu z podróży do Hiszpanii", autorstwa francuskiego szlachcica z Delfinatu - Antoniego de Brunel z 1655 r. w którym porównywał ze sobą Królestwa: Francji i Hiszpanii (głównie skupiając się jednak na opisie samej Hiszpanii w której wówczas przebywał). Zamieściłem ten fragment, ponieważ wojna, jaką cesarz Karol V Habsburg i król Franciszek I Walezjusz ze sobą prowadzili - pomimo tak niefortunnej (łagodnie mówiąc) kampanii prowansalskiej - wciąż trwała, i choć wszystkie znaki na niebie i ziemi zdawały się świadczyć za jej jak najszybszym zakończeniem, rozmowy pokojowe wlekły się niemiłosiernie długo, a walki (choć realnie niczego nie zmieniały) toczone były z uporczywością godną obu owych monarchów.

Święta Bożego Narodzenia - jakie cesarz Karol V spędził ze swoją rodziną na Zamku w Tordesillas (co wcale nie było taką oczywistością, znając sztywny ceremoniał hiszpańskiego dworu, który nawet zabraniał królewskiej parze spożywać ze sobą wspólnych posiłków) - szybko minęły, ale nastrój Karola po niedawno zakończonej kampanii w południowej Francji, wcale się nie poprawił pomimo starań jego małżonki. Przesiadywał teraz całymi godzinami w swej komnacie, w otoczeniu map i zegarów (które uwielbiał kolekcjonować), zamyślając w jaki sposób będzie mógł pokonać króla Francji i narzucić mu pokój na swoich warunkach. Co prawda następca poległego w niedawnej kampanii księcia de Leyvy - Alfonso d'Avalos, markiz Vasto zdołał opanować Piemont (1536/1537 r.), ale Turyn (obsadzony francuską załogą) wciąż się bronił, a we Flandrii marszałek Anne de Montmorency szarpał Niderlandy, będące pod rządami siostry Karola V - Marii Habsburg (byłej żony Ludwika II Jagiellończyka i w latach 1515-1526 królowej Węgier). Pomimo faktu, że Maria nie czuła się dobrze w Niderlandach, potrafiła na tyle skutecznie władać tą krainą, że jej brat nie chciał słyszeć o jej rezygnacji (a czasem pisywał do niej listy, w których jak starszy brat pouczał ją jak powinna postępować). Teraz ta młoda jeszcze kobieta stanęła nie tylko przed koniecznością utrzymania pokoju religijnego pomiędzy katolikami a coraz bardziej zdobywającymi poparcie w Niderlandach (zwłaszcza północnych, czyli na ziemiach dzisiejszej Holandii) kalwinistami, ale również przed spodziewaną inwazją francuską marszałka de Montmorency. Ten jednak ograniczył się do zaledwie kilku ataków na Flandrię, bez zdobywania miast, po czym wycofał się z powrotem do Pikardii (1537 r.). Wojna ta zamieniała się w zwykłą szarpankę, w której jedynie co, to ginęli ludzie i lała się krew, zaś korzyści (zarówno dla jednej, jak i drugiej strony) nie było żadnych. Być może to właśnie powodowało brak dobrego samopoczucia cesarza, który na początku 1537 r. zwołał kastylijskie kortezy, lecz nawet nie przybył na ich pierwsze posiedzenie.




Cesarzowa Izabella starała się rozjaśnić oblicze swego męża i czasem jako pretekst do kolejnego spotkania używała wybiegu, jakoby pragnęła posłać mężowi swego błazna, aby ten go rozweselił. Nie wiadomo na ile te wysiłki okazały się skuteczne, ale z nadejściem lata 1537 r. cesarz jakby ponownie nabrał energii, opuścił Kastylię i wyjechał do Aragonii, gdzie w miasteczku Mozon zwołał tamtejsze kortezy, wcześniej jednak zawitał do Saragossy. Miasto to, wzniesione nad rzeką Ebro, miało więcej wspólnego z francuską (a raczej langwedocką) Tuluzą, niż z Barceloną, Madrytem czy jakimkolwiek innym miastem w Hiszpanii. I to nie tylko pod względem architektury (bardzo podobnej do tej z Tuluzy), ale również pod względem języka, jako że w Saragossie mieszkało wówczas prawie dziesięć tysięcy Francuzów (głównie z Gaskonii i Owernii), a było ich tam... więcej niż samych Hiszpanów (jako ciekawostkę jeszcze dodam, że wszystkie prace związane z handlem i zaopatrzeniem miasta w wodę również wykonywali Francuzi, gdyż Hiszpanie brzydzili się zarówno handlem, jak i takimi zawodami jak np. nosiwoda, uważając je za niegodne Hiszpana). Cesarz zatrzymał się na Zamku Aljaferia. Był to zaledwie przystanek na nabranie sił przed spodziewaną batalią o pieniądze w Mozon, gdyż aragońskie kortezy nie były tak uległe, jak te kastylijskie i nie dawały królowi pieniędzy tylko dlatego że tego chciał. Karol V przybył do Mozon 13 sierpnia 1537 r., podejmując trzymiesięczną walkę ze stanami Aragonii, która to tak bardzo go wyczerpie, że w liście do swej siostry Marii napisze wprost, że całe te kortezy posyła do diabła i nie chce mieć z nimi dłużej nić wspólnego (notabene podobne problemy mieli królowie polscy w swych bataliach o pieniądze ze szlachtą na sejmach). Ostatecznie w listopadzie uzyskał cesarz 600 000 funtów jaquesas płatnych w ciągu trzech lat i ruszył na granicę z Nawarrą (należącą do Hiszpanii od 1512 r.). Tam dowiedział się, że jego siostra Maria zawarła separatystyczny pokój z Francuzami, który pozwolił im skierować siły na odsiecz oblężonego Turynu.




Pokój z Francją - ta myśl już od pewnego czasu kłębiła się w głowie Karola V (podsycana tam zapewne przez kardynała Juana Pardo de Taverę, choć jest mało prawdopodobne aby to on zasugerował cesarzowi, iż większe sukcesy odnosił w walkach z Maurami i Turkami, niż z Francuzami). Myśl o pokoju stała się tym nagląca, że cesarz pragnął czym prędzej ujrzeć swego nowo narodzonego syna - księcia Jana (don Juan), który narodził się w październiku 1537 r., gdy Karol przebywał w Mozon. Chęć ujrzenia syna i żony staje się na tyle dominująca (a prócz tego pragnienie przeniesienia walk na morze i zorganizowania nowej wyprawy krzyżowej przeciw Turkom Osmańskim i wyzwolenia Konstantynopola), że wysyła nowych posłów do Paryża, którzy mają rozpocząć konstruktywne rozmowy pokojowe i ostatecznie zakończyć tę nieprzynoszącą nikomu zysków żałosną wojnę. Co prawda cesarz miał już trójkę dzieci (syna i następcę - don Felipe, oraz dwie córki - donnę Marię i Joannę), ale kolejny syn sprawił, że Karol V nie potrafił ukryć radości i czym prędzej wrócił do Valladolid aby tylko ujrzeć syna. Niestety, jego pobyt tam nie trwał długo i pomimo próśb oraz płaczu cesarzowej Izabelli aby został przynajmniej do Świąt Bożego Narodzenia które mogliby ponownie spędzić razem - Karol V w połowie grudnia 1537 r. znów wyjechał ku Pirenejom (Santa Cruz - pisarz z otoczenia cesarza, tak oto relacjonował tę scenę pożegnania: "Wyjazd cesarza sprawił cesarzowej wielką przykrość, bo ani przez chwilę nie udało jej się nakłonić Jego Cesarskiej Mości, by pozostał z nią na zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Dlatego przez cały czas, gdy cesarz był przy niej płakała").

A tymczasem król Francji - Franciszek I także był namawiany do zawarcia pokoju z cesarzem i tutaj również (cesarzowa Izabella pisywała listy do Karola V, w których usilnie prosiła go o jak najszybsze zakończenie tej wojny) osobą gorliwie nawołującą go do tego, była jego małżonka a rodzona siostra Karola V - Eleonora Kastylijska. Co prawda ich uczucie do siebie dawno już się ulotniło (poznali się, gdy Franciszek był więźniem Karola, zamkniętym w Alkazarze po bitwie pod Pawią z lutego 1525 r., gdzie codziennie odwiedzała go Eleonora. Zresztą będąc w niewoli Franciszek I miał tak duże powodzenie u hiszpańskich dam, że jedna z nich Ksymena z rodu Infantów w rozpaczy po ślubie Franciszka z Eleonorą w lipcu 1530 r. wstąpiła do klasztoru, twierdząc że nie zostanie żoną żadnego innego mężczyzny), a król Franciszek miał oficjalną metresę - Annę de Pisseleu d'Heilly księżną d'Etamps i wiele nieoficjalnych kochanek. Królowa Eleonora już dawno zrozumiała że nie zdoła konkurować o względy męża z tą filigranową blondynką, która skutecznie potrafiła rozbawić Franciszka i tym samym zdobyła na niego duży wpływ. A ponieważ wiedziała, że król nie lubi gdy jego kobiety wtrącają się do polityki, przeto sprawiała wrażenie że polityka zupełnie jej nie interesuje, a jednocześnie umiejętnie potrafiła narzucić królowi własne pomysły. Franciszek wciąż też nosił pierścień, który ofiarowała mu przed wyprawą do Italii w 1525 r. (która skończyła się bitwą pod Pawią i uwięzieniem króla w Alkazarze), z prośbą, by dzięki temu pamiętał o niej wśród mnóstwa pięknych Włoszek. Od 1526 r. Anna była jedną z dwóch oficjalnych metres królewskich (pierwszą zaś była Françoise de Foix o której miłosnych wyczynach pisał Janusz Kawryżko, dając upust własnej fantazji: "W sukni z dużym dekoltem, obwieszona jak choinka brylantami (podarki króla), siedzi Franciszka na kolanach Jego Wysokości, rozczesuje palcami jego brodę i faszeruje ociekającego chucią króla teorią masażu erotycznego. "O, mój królu, mój ukochany i jedyny, jakiego rodzaju masażu byś sobie życzył jako miłosną grę wstępną (...)? Może mam zastosować francuski? (ustami), a może hiszpański? (biustem), a może tajlandzki" (wykonuje się całym ciałem) (...) Król wolał zwykłe pieprzenie się i najlepiej bez żadnego masażu. Franciszka kontynuuje: "Uważam, że lepiej zastosujemy masaż malajski, dokonuje się go nogami i pośladkami, i w ogóle wszystkimi częściami ciała, czym się da, nawet nosem". Król się chmurzy, jeszcze trochę tej erotycznej lekcji, a popłynie mu w portkach bez żadnego masażu. Kobieta go roznamiętnia do białego wrzenia, a swej cipy nadal nie daje. (...) Powalę ją i wypieprzę w czorty, bez zastosowania żadnego masażu" - miga w głowie króla zdrożna myśl"). Zaś od 1528 r. zdobyła blondwłosa Anna całkowitą dominację nad swą konkurentką.




Króla Franciszka ta wojna z cesarzem też już coraz mniej interesowała i był skłonny zawrzeć pokój, ale oczywiście na własnych warunkach, tak, aby to on teraz okazał się zwycięzcą. Zażądał więc oddania mu Mediolanu, a Sabaudię zamierzał zwrócić tylko wówczas, gdy Nawarra zostałaby ponownie oddana w ręce dynastii d'Albret, której przedstawiciel - król Henryk II z Nawarry był mężem siostry Franciszka I - Małgorzaty. Małgorzata jeszcze bardziej nienawidziła Karola V jak jej brat. To właśnie przez Hiszpanów matka jej męża - królowa Katarzyna z Nawarry musiała w 1512 r. uciekać z Pampeluny do prowincjonalnego Pau (o którym mawiano że pełne jest: bandytów, niedźwiedzi i wilków). Dlatego też Małgorzata mocno wspierała brata w jego polityce odzyskania Nawarry dla dynastii d'Albret. Henryk II dwoił się i troił (oczywiście w przerwach pomiędzy defloracją wiejskich dziewcząt, co było jego ulubioną rozrywką oprócz polowania) aby jakoś upiększyć to kadłubkowe księstwo, jakie mu pozostało (kazał np. zalesiać i nawadniać piaszczyste landy, założył manufakturę sukna w Pau, a także - uwzględniając opinie swej małżonki - przebudował zamek w Nerac, gdzie Małgorzata głównie spędzała czas), ale nie był w stanie zbrojnie zawalczyć o resztę skradzionej Nawarry. Karol V był gotów oddać Mediolan (jednak nie Nawarrę), ale pod warunkiem zakończenia wojny i udziału króla Franciszka w projektowanej przez cesarza wyprawie krzyżowej przeciw Osmanom, oraz poparcia cesarskich planów na projektowanym przez papieża - Pawła III soborze w Trydencie. Papież także mocno naciskał na zawarcie pokoju pomiędzy "chrześcijańskimi książętami" i aby dać wyraz swej determinacji, opuścił on Rzym i udał się do Nicei gdzie miał się spotkać z cesarzem Karolem (notabene Paweł III miał już wówczas w swych rękach opinię komisji kardynałów i prałatów na temat działań reformatorskich, jakie należy przedsięwziąć w Kościele, a w styczniu 1538 r. polecił dziewięciu kardynałom czynić przygotowania do rozpoczęcia soboru ekumenicznego). Cesarz wyruszył z Barcelony do Nicei na spotkanie z papieżem (5 kwietnia 1538 r.), ale w tym czasie namnożyło się wiele problemów wewnętrznych, a przede wszystkim dał się odczuć okrutny brak pieniędzy (cesarzowa Izabella pisała w tych dniach w liście do męża: "Wszystkie tutejsze środki zostały wyczerpane, a te, które są w tej chwili pobierane, nie wystarczą na utrzymanie państwa, i że, jak napisałam Waszej Cesarskiej Mości, ani na to, ani na pilnowanie granic, galery, Afrykę i inne sprawy, o jakie w normalnych i nadzwyczajnych przypadkach winno się zadbać, nie ma skąd i jak wziąć, bo, jak napisałam Waszej Cesarskiej Mości, dochody królewskie są zastawione do roku 1540"). Cesarz w tej sytuacji postanowił użyć siły i nałożył podwójne podatki na mieszkańców Kastylii i Aragonii (kortezy tej drugiej odrzuciły królewskie żądanie), a także zarekwirował kupcom pieniądze, które płynęły do nich z Indii Zachodnich (czyli z Ameryki). Okradzeni kupcy, nie widząc z znikąd pomocy, zablokowali kościoły w Sewilli, żądając by papież staną w ich obronie przeciw gwałtom jakich doświadczają i temu "co się tu z nimi wyprawia". Nikt jednak za nimi się nie wstawił.

9 maja 1538 r. Karol V był w okolicach Nicei, a spotkanie z papieżem nastąpiło dziesięć dni później. Wkrótce potem do Nicei przybył również król Francji, ale nie nastąpiło oficjalne spotkanie obu monarchów i papież przyjmował ich oddzielnie. Każda ze stron trzymała się też swoich żądań, ale papież wymusił na delegacjach nieco więcej elastyczności (zagroził przy tym, że jeśli jedna strona będzie twardo obstawać przy swoim, to on poprze tych drugich, i na odwrót). Wielkich konkretów nie uzgodniono, ale udało się przynajmniej podpisać dziesięcioletni rozejm (w międzyczasie wybuchł skandal, gdy cesarz dowiedział się że król Franciszek przywiózł ze sobą do Nicei swoją kochankę - Annę księżną d'Etamps, która jechała w powozie zaraz za królewską małżonką i siostrą Karola - Eleonorą. Wzbudziło to w cesarzu silny gniew, ale osoba papieża skutecznie zahamowała królewskie wzburzenie). Zjazd więc dobiegł końca a strony rozjechały się do siebie, choć na krótko, bowiem dzięki działaniom królowej Eleonory - która wszelkimi siłami starała się pogodzić męża i brata - obaj monarchowie (już bez obecności papieża) spotkali się w Aigues-Mortes we Francji, małej miejscowości położonej nad Rodanem. 14 lipca 1538 r. cesarski galeon przybył do tej miejscowości, a król Franciszek - na dowód dobrej woli do zawarcia pokoju - podpłynął do okrętu na łodzi i stamtąd powitał cesarza, po czym obaj udali się w mury Aigues-Mortes, gdzie oficjalnie nastąpiło pojednanie (niezbyt długie, ale jednak niezwykle intensywne, czego dowodem będzie w 1539 r. podróż cesarza do Francji) obu władców. Tam też cesarz - jak mu się wydawało - zdołał namówić króla Franciszka do wspólnego udziału w nowej wyprawie krzyżowej, której głównym celem byłoby zdobycie i wyzwolenie od Turków Konstantynopola. Takie plany snuł kilka lat wcześniej sam Franciszek (przedstawił je na spotkaniu z królem Anglii - Henrykiem VIII w Calais w październiku 1532 r.), ale teraz jakoś nie był już do nich przekonany, tym bardziej u boku znienawidzonego cesarza. Ostatecznie jednak zgodził się na ewentualny udział w takiej wyprawie i dołączenie do powstałej w lutym 1538 r. Świętej Ligi (złożonej z Papiestwa, Wenecji, Hiszpanii i Cesarstwa), której celem było zdobycie Konstantynopola (lub zadanie Turkom takiej klęski, aby długo nie mogli się po niej podnieść). Flota pod dowództwem Andrea Dorii była już gotowa do wielkiej świętej wojny z Maurami, a cesarz ponownie pragnął (tak, jak to było po zdobyciu Tunisu) opromienić swoje imię blaskiem chwały pogromcy muzułmanów.



W CALAIS PADŁA PROPOZYCJA WYPRAWY KRZYŻOWEJ 
PRZECIW TURKOM ZE STRONY KRÓLA FRANCISZKA I

 



W AIGUES-MORTES ZAŚ ZE STRONY CESARZA KAROLA V




A tymczasem po drugiej stronie Morza Śródziemnego pewien oficer wpatrywał się w schodzące na morze nowe galeony, zbudowane w stoczniach Złotego Rogu. Miał na imię Hizir i był sławnym korsarzem, któremu sułtan Sulejman nadał nowe imię - Hayreddin, co znaczyło "Zbawca". Teraz ów Barbarossa gładził swą brodę, oczekując nieuchronnego starcia tytanów na morzu, które od młodzieńczych lat było jego żywiołem, domem i życiem.
 
 


 
 CDN.
 

piątek, 25 marca 2022

ZABAWNE MELODIE

 KILKA ZABAWNYCH PIOSENEK

UTRZYMANYCH W FORMACIE

BIEŻĄCYCH WYDARZEŃ

 
 
DZIŚ KILKA ZABAWNYCH PIOSENEK O WOJNIE NA UKRAINIE, SZCZEPIONEK NA COVID-19 ORAZ INNYCH BIEŻĄCYCH WYDARZEŃ Z ROSJI. ZACZNIJMY OD SZCZEPIONEK, CZYLI:
 
 
 
"ZASZCZEPIONA KACZKA DZIWACZKA"
 
 

 
 
"MASECZKI W KROPECZKI"
 
 

 
 
 UKRAINA, CYGANIE I "RUSKIE CZOŁGI"
 
 
 "UKRADNIEMY RUSKIE WOJSKO, PUTIN-MENDA PÓJDZIE PRECZ!" 😂
 
 

 
 
"BAJKA O PUTINIE"
 
 

 
 
A TERAZ COŚ Z ROSJI, CZYLI:
 
 
"ŻEGNAJ ELITO"
 
 

 
 
SKECZ: "NAJŚMIESZNIEJSZA ARMIA ŚWIATA"
 
 
0:30 - "TATIANA, GDZIE JEST KAPITAN BYKOW?" 😂
 
"MELDUJĘ, ŻE KAPITAN BYKOW NIE DOJEDZIE, BO CYGANIE UKRADLI MU CZOŁG"
 
1:40 - "CYGANIE WAM TEŻ UKRADLI CZOŁG?"
 
"NIE, NAM ROLNICY TRAKTOREM ZABRALI HAUBICĘ"
 
1:50 - "MELDUJĘ, ŻE MAM DWIE WIADOMOŚCI - DOBRĄ I ZŁĄ. DOBRA WIADOMOŚĆ - OD TRZECH DNI NIE POSUWAMY SIĘ NAPRZÓD, MAMY DUŻE STRATY W SPRZĘCIE, ALE ZDĄŻYLIŚMY ZATANKOWAĆ BENZYNĘ - A CZOŁGI SĄ NA ROPĘ" 😅
 
3:15 - "JAKIE MY RACJE OD WAS DOSTAJEMY, O 2014, 2012, A TO JEST REKORD ŚWIATA - ZDIELANOV SOVIECKI SOJUZ" 😂
 
"PRZEZ TE PUSZKI CAŁY MÓJ ODDZIAŁ ZACHOROWAŁ"
 
"WŁAŚNIE, WSZYSCY MYŚLĄ ŻE ROSYJSKI ŻOŁNIERZ SIĘ ZESRAŁ ZE STRACHU, A TO KONSERWA BYŁA" 😄
 
4:25 - "UKRAIŃCY!"
 
"NIE UKRAIŃCY, TYLKO SZWEDZI - JESTEŚMY Z IKEI I WYNOSIMY SIĘ Z ROSJI" 😉
 
5:15 - "JAK TO? TO W KIJOWIE NIE MA NAZISTÓW I NARKOMANÓW?"
 
"NIE MA! ALE WIEZIEMY SWOICH" 😂
 
6:15 - "RUSKIE SPOŁECZEŃSTWO, JEST JAK TRÓJKĄT. NA DOLE WY - MIĘSO ARMATNIE, WYŻEJ GENERALICJA I NA SAMYM SZCZYCIE TEGO TRÓJKĄTA JEST ON"
 
"CZUBEK" 😅
 
 

 
 
PIOSENKA O 
UKRAIŃSKICH BOHATERACH
 
 

 
 

środa, 23 marca 2022

WIELKIE PODRÓŻE - Cz. III

CZYLI TURYSTYKA OD STAROŻYTNOŚCI

PO WSPÓŁCZESNE CZASY

TOTALITARNYCH OBOSTRZEŃ

PANDEMICZNYCH

 


 

II

PODRÓŻ MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO 

DO EGIPTU

(Marzec - Kwiecień 1932 r.)

Cz. I


 



 
"NA CZTERDZIEŚCI WIEKÓW TEŻ WARTO POPATRZEĆ. WIDZĘ, ŻE NA PEWNO ROZEGRAM TĘ BITWĘ POD PIRAMIDAMI"
 
MARSZAŁEK JÓZEF PIŁSUDSKI
(o planach wyjazdu do Egiptu)
 
 

- Gdzie wy tu kręcicie, żeby było ciszej?

- Tutaj. 

Przekręciłem kontakt i muzyka ścichła.

- No, Bogu dzięki, ja myślałem, że ten hałas nigdy się już nie skończy. 

Marszałek nie wtajemniczał się w technikę funkcjonowania aparatu radiowego i nigdy nie miał ochoty przy nim manipulować. Pewnego razu nawet powiedział, że Jemu wystarczy wiedzieć, że gdy wyciągnie kontakt z gniazda w ścianie, to radio ucichnie. Było już po dziewiątej. Marszałek zjadł kolację i poszedł do gabinetu. Jego dzień pracy jeszcze się nie skończył; o godzinie wpół do jedenastej miał przyjść na konferencję Aleksander Prystor jeden z dwóch czy trzech ludzi w Polsce, którzy do Marszałka mówili "ty". (...) Radio już nie grało, w pokojach naszych panowała niczym niezmącona cisza, zawsze wywołująca we mnie pewien niepokój i chęć zakłócenia jej. Gdy później zauważyłem, że ta martwota godzin nocnych była niemiła również Marszałkowi, zakłócałem ją w różny sposób, aby się jej pozbyć, aby tylko nie dzwoniła w uszach swego ponurego marsza. (...) Około pierwszej wziąłem notes i ołówek i poszedłem do Marszałka.

-  Co pan Marszałek każe zrobić na jutro? 

Marszałek odsunął pisma ilustrowane i oparł się wygodnie o poręcz fotela.

- Tak - zaczął - jutro będę miał dzień pracowity. Ziuk będzie pracował jak wół. Ziuk - wół! 

Nigdy nie omieszkałem skorzystać z okazji, aby nie podkreślić konieczności odpoczynku. Toteż i teraz odezwałem się:

- Warto by panie Marszałku pomyśleć o urlopie. Ta Carmen Sylwa nie bardzo się udała, a jednym ciągiem pracować nie idzie. 

Marszałek stuknął papierosem o stolik i zapatrzył się gdzieś w sufit. Przez chwilę myślałem, że nie zwrócił wcale uwagi na moje słowa, ale gdy ja tak sądziłem, odezwał się niespodziewanie:

- Tak, tak, wy leniuchy tylko myślicie o urlopach. Rozwalić się na szerokiej kanapie z pełnym brzuchem, to wam tylko w głowie (...). 



Oto fragment Pamiętnika adiutanta Marszałka Józefa Piłsudskiego - kapitana Mieczysława Lepeckiego, opowiadający o wydarzeniach sprzed wyprawy do Egiptu - o której to właśnie teraz zamierzam napisać. Bowiem po urlopie, jaki Marszałek spędził w Funchalu na Maderze, wyjechał on na krótki odpoczynek do rumuńskiego miasteczka - leżącego nad Morzem Czarnym - Carmen Sylwa. Odpoczynek ten nie był jednak udany, z uwagi na brak dobrej pogody (prawie cały czas padał deszcz, było chłodno i wiał silny wiatr) i właściwie całą pobyt w Rumunii Marszałek spędził albo w wynajętej willi (Carmen Sylwa), albo też w ambasadzie (Bukareszt). Gdy więc Józef Piłsudski opuszczał Rumunię, wsiadając do swojej salonki w pociągu, rzekł krótko: "Uff! Jak dobrze, człowiek znowu u siebie", po czym dodał: "Trzeba przyznać że urlop mi się nie udał". Wówczas kapitan Lepecki zasugerował, że może by warto wybrać się na urlop do jednego z krajów na Południu, gdzie jest więcej słońca i lepsza pogoda i wówczas właśnie Marszałek sam zasugerował: "Teraz, myślę o Egipcie. Może byłoby tam lepiej" i dodał: "Na czterdzieści wieków też warto popatrzeć. Widzę, że pewno rozegram tę bitwę pod piramidami". Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że kapitan Lepecki odnotował, iż gdy pociąg przekroczył granicę polsko-rumuńską, on - jako adiutant Marszałka poczuł się w obowiązku poinformować swego szefa iż: "Jesteśmy już w Polsce". Jak pisze dalej Lepecki: "Marszałek uśmiechnął się. - W Polsce - wyrzekł w zamyśleniu - Czy wy rozumiecie co dla was znaczy, że możecie tak sobie od niechcenia powiedzieć: w Polsce. Nie w Priwisliniu, Galizien, Posen, lecz w Polsce. Pomyślcie tylko: wszystko tu polskie, własne. I ta kolej, i ten wagon, i szyny, i cały ten kraj naokoło. Jak wy myślicie, może to sen? Może my teraz sobie śpimy smacznie, a jutro ockniemy się i będziemy musieli zamyśleć się porządnie nad tym, jak przemycić się z Priwislinia do Galizien?"

Kolejna wielka podróż Piłsudskiego, była nie lada wyzwaniem dla jego współpracowników i ludzi zajmujących się Jego ochroną, tym bardziej że Marszałek miał prawdziwą alergię na wszelkie próby przydzielenia Mu bezpośredniej ochrony i należało tak poczynić, aby ochronić go, ale tak, żeby On sam o tym nie wiedział. Ostateczna decyzja o wyjeździe zapadła w lutym 1932 r., a Marszałek osobiście wybrał - jako miejsce pobytu - miasto Heluan. Minister (jeszcze wówczas wiceminister) spraw zagranicznych - Józef Beck, niezwłocznie posłał do Heluanu radcę Dubicz-Penthera, aby ten wszystko przygotował i ustalił ceremoniał powitalny z rządem egipskim. Na miejscu był już dyrektor wydziału wschodniego Ministerstwa Spraw Zagranicznych - Tadeusz Kobylański (wcześniejszy adiutant Marszałka) i obaj panowie dokonali wyboru willi, w której miał zatrzymać się Marszałek. Plan podróży opracował oczywiście kapitan Lepecki i polegał on na przyjechaniu pociągiem do rumuńskiej Konstancy nad Morzem Czarnym (z ominięciem Bukaresztu), a następnie drogą morską na statku "Romania" wprost do Aleksandrii (z postojami w Konstantynopolu i Pireusie). Aleksander Prystor (na którego Marszałek mawiał "Ala") zaproponował - ze względu na stan zdrowia Marszałka - wykupić dla Niego całą pierwszą klasę na statku, ale ostatecznie zrezygnowano z tego pomysłu. Postanowiono za to wysłać do Konstantynopola polski okręt, który miał pilotować rumuński statek, płynąc w bliskiej od niego odległości - tym okrętem był transportowiec "Niemien", który miał na pokładzie załogę wojskową z wyjątkiem kapitana marynarki handlowej. Marszałkowi w podróży miał towarzyszyć zarówno kapitan Lepecki, jak i doktor Woyczyński (który był również obecny w podróży na Maderę), a także małżonka doktora - Ludwika Woyczyńska (potem okazało się, że Ludwika Woyczyńska była sowieckim agentem). Udało się również zainstalować w pobliżu Marszałka (w najgłębszej tajemnicy) czterech ochroniarzy, czyli kapitana Bolesława Ziemiańskiego (szefa osobistej ochrony Marszałka) i trzech jego ludzi.

Termin wyjazdu wyznaczony został na 23 lutego, ale ponieważ Marszałek pragnął jeszcze przyjąć u siebie w Belwederze delegację Legionu Młodych (tę piłsudczykowską organizację założył w 1utym 1930 r. Adam Skwarczyński i miała ona pełnić rolę bezpiecznika, który zapobiegałby dołączaniu młodzieży na uczelniach wyższych do organizacji narodowych lub socjalistycznych. Mimo to Piłsudski nigdy nie traktował Legionu Młodych, jako przybudówki mającej kształcić młodzież w duchu Legionów Polskich i tradycji piłsudczykowskich, zawsze bowiem miał alergię na wszelkie tego typu organizacje odgórnie zakładane i nie traktował ich poważnie). Trójka przedstawicieli Legionu Młodych Stefan Mrożkiewicz, Leon Stachórski i Eugeniusz Lagiewski) złożyła wizytę w Belwederze, dnia 22 lutego 1932 r. i wręczyła Marszałkowi dyplom honorowy swojej organizacji. Data wyjazdu do Egiptu śladami piramid i "czterdziestu wieków" Bonapartego, wyznaczona została oficjalnie na 1 marca. Tego dnia na Dworcu Wschodnim w Warszawie, Marszałka i jego towarzyszy żegnało spore grono polityków (w tym wszyscy ministrowie) i wojskowych. Była tam obecna również - wraz z córkami - Pani Marszałkowa Aleksandra Piłsudska. Gdy pociąg przyjechał, Marszałek wszedł do swojej salonki i machając do żony i córek z okna, rozpoczynał swoją drugą wielką podróż od czasu Odrodzenia Polski w 1918 r. i zwycięstwa nad bolszewizmem w 1920 r. Teraz pociąg mknął po torach ku Konstancy, gdzie już oczekiwał rumuński statek pasażerski "Romania", mający zabrać Marszałka i jego gości do Heluanu w Egipcie. Cóż, Marszałek, który bardzo cenił Napoleona Bonaparte, pragnął zapewne odwiedzić kraj, w którym ten rozpoczął swój "skok po władzę" we Francji i który w bitwie pod Piramidami wypowiedział swe słynne słowa: "Żołnierze, z tych pomników patrzy na Was czterdzieści wieków" (słowa te wypowiedział w lipcu 1798 r.).



CDN.



PS: Chciałbym jeszcze dodać, że przeraża mnie poziom moskiewskiego dziadostwa, prezentowany w tej wojnie "NA" Ukrainie (a nie "w" - jak ostatnio piszą jakieś spier...ny umysłowe, nieprawdopodobnie kalecząc polski język, czego nie da się słuchać). Ruscy porzucają swój sprzęt, albo sami oddają swoje czołgi i siebie w niewolę, albo też po prostu uciekają, dezerterują i... wracają do domu. A poza tym logistyka w moskiewskiej armii Putina realnie nie istnieje, a żołnierze są albo głodni (co zmusza ich do rabowania sklepów), albo zastraszani przez formacje tyłowe (do tej pory tę rolę pełnili Kadyrowcy, ale teraz po masakrze tych oddziałów, dokonanym przez Armię Ukrainy - nie mam pojęcia kto teraz pełni tam rolę wojennego kapo?), lub swych własnych dowódców (poddający się żołnierze mówią np. o tym, że dowódcy - siedzący w bezpiecznym miejscu i nieangażujący się bezpośrednio w ten konflikt - straszyli żołnierzy że ich zastrzelą, jeśli ci zawrócą lub spróbują uciekać, co też pokazuje poziom morale moskiewskiej armii Putina. Zresztą w ogóle poziom niekompetencji i dziadostwa przekracza wszelkie możliwe wskaźniki, a to powoduje, że na naszych oczach z ogromnym hukiem upada mit wielkiej i niezwyciężonej armii Rassij. Ja dokładnie pamiętam, jak kilka lat temu (jeszcze przed pandemią wirusa, którego obecnie już nie ma - wyparował? A może wirus Putin zabił koronawirusa? Ciekawe - prawda, ciekawe jak jesteśmy okłamywani i nabijani w butelkę przez ludzi, którzy liczą tylko kasę a ludzkie życie mają w pogardzie - ale nie o tym dzisiaj) rosyjski pisarz i dysydent - Wiktor Suworow stwierdził, że po dokonaniu inwazji na jakikolwiek sąsiedni kraj, ruskie wojsko najpierw rozkradnie co tylko się da, unikając bezpośrednich walk, a potem... rozejdzie się do domów. Doskonale pamiętam tych wszystkich mędrków, którzy wówczas równali Suworowa z błotem, zaświadczając o wielkości i sile rosyjskiego wojska. Pamiętam to doskonale, ba, powiem więcej, kilka dni przed inwazją moskiewskich morderców i złodziei na Ukrainę, w Gazecie Wybiórczej Wyborczej ukazał się tekst, zatytułowany (cytuję z pamięci): "Dziś rosyjskie wojsko to nie karabiny na sznurkach i brak obuwia, to armia skali światowej". I co? Gdzie jest ta armia "światowej skali", bo może ja nie dowidzę? To, co jest na Ukrainie, to prawdopodobnie jedne z najlepszych oddziałów Putina, i co? Gdzie jest ta skala - pytam się "czerwoniaków" (zawsze mnie zastanawiało to czerwone logo przed napisem "Gazeta Wyborcza") od Michnika. A może cofniemy się w czasie do 2013 i 2014, gdy dziennikarze TVP dostawali orgazmu, pokazując urywki z "parady zwycięstwa" w Moskwie (pamiętam zrobili taką specjalną kampanię, jak to sowieciarze pucują sobie buty i zapinają mundury, aby pięknie prezentować się na owej paradzie - i patrząc na to, miałem odruch wymiotny). Kto więc miał rację? Suworow, czy ci pożal się boże analitycy i specjaliści opowiadający androny o wielkości i niezwyciężoności ruskiej armii (w zasadzie nie powinienem używać słowa "ruskiej" gdyż to są moskale a nie Rusini. Rusini są Rzeczpospolitanami, jednak dla pewnego kontekstu i lepszego zrozumienia posłużyłem się tą nazwą). 

Spójrzmy bowiem - przecież Rosja w całej swojej historii nigdy nie wygrała żadnej wojny! (a swoją drogą - gdzie jest pan Jabłonowski vel Olszański, piewca moskiewskiego dziadostwa? Jeszcze siedzi w ciupie, czy już go wypuścili?). Jeśli przyjrzymy się na spokojnie, to dostrzeżemy, że żadna wojna nigdy nie została wygrana przez twór (a raczej geopolityczną anomalię) zwany Rosją. Ktoś się może jednak oburzy - jak to, a II Wojna Światowa (zwana w kacapi Wielką Wojną Ojczyźnianą), a Wojna z Napoleonem, a Trzecia Wojna Północna ze Szwecją? Przez długi czas też tak myślałem, ale po głębszym zastanowieniu się, doszedłem do wniosku że wojny te Rosja wygrała tylko i wyłącznie dzięki wsparciu Zachodu. Spójrzmy bowiem na wielkie konflikty prowadzone przez Rosję (tzw. "zwycięskie"). II Wojna Światowa - chluba mitu ruskiego miru - wygrana została tylko i wyłącznie dzięki wsparciu USA i dostawom, które przez Ocean Atlantycki i Morze Norweskie wpływały na Morze Białe do Murmańska i Archangielska. Hitler doskonale był przygotowany do kampanii rosyjskiej i spodziewał się, że Związek Sowiecki padnie w ciągu miesiąca, może dwóch (stwierdził nawet że cała ta konstrukcja jest tak przegniła, że wystarczy tylko kopnąć w drzwi, a sama się rozpadnie). I wcale się nie przeliczył, bo Związek Sowiecki rzeczywiście po dwóch miesiącach wojny 1941 r. był już trupem (Stalin przecież otwarcie przyznał że to, co zbudował Lenin oni spieprzyli). Hitler triumfował (do niemieckiej niewoli poddawały się całe sowieckie armie, co było czymś wcześniej niespotykanym w historii wojskowości), był całkowitym zwycięzcą, a zajęcie Moskwy i dojście do Uralu i Kaukazu było tylko kwestią najbliższych dogodni a może dni. I wówczas stało się coś niesamowitego - tego leżącego już na ziemi we własnej krwi moskiewskiego trupa, nagle podłączono do amerykańskiej kroplówki podtrzymującej życie (ten proces trwał latami, od co najmniej 1930 r. ale szczególnie intensywny i widoczny był po ataku hitlerowskich Niemiec na Rosję). Hitler tego nie przewidział, a ponieważ sam był debilem - upatrującym siły w swej antyludzkiej ideologii - przeto nie potrafił sformułować żadnego pozytywnego przekazu dla Rosjan i innych narodów, z których wówczas składała się sowiecka anomalia. W starciu z Ameryką i jej gospodarką (która była nieporównywalna z tym, co mamy dziś za Oceanem) Hitler nie miał szans, tym bardziej że mordował Rosjan tak samo, jak Stalin. W takim wypadku zwykły Ruski, zaopatrzony w amerykański sprzęt i broń (nawet sławne sowieckie czołgi T-34 z "Rudym 102" na czele, produkowane były na licencji i komponentach dostarczanych z USA) wolał iść bronić ojczyzny i chwalebnie zginąć, niż czekać aż zabije go nazistowskie komando. Cała II Wojna Światowa, zarówno na Zachodzie jak i na Wschodzie, została wygrana tylko i wyłącznie dzięki Stanom Zjednoczonym.






Tak samo było podczas Wojen Napoleońskich, ze niesławną kampanią 1812 r. Gdyby nie pieniądze płynące z Londynu na wzmocnienie rosyjskiej armii, carska Rosja Aleksandra I rozpadłaby się jak domek z kart po uderzeniu Wielkiej Armii napoleońskiej. Napoleon tez popełnił błąd, gdyż wiedząc że Rosja jest wspierana przez Brytyjczyków, postanowił zająć Moskwę, tym samym wydłużając swoje linie i zmuszając intendenturę do znacznie dłuższych i trudniejszych marszy, co ostatecznie zakończyło się katastrofą (pomimo zajęcia samej Moskwy). Gdyby Cesarz posłuchał wówczas rad księcia Józefa Poniatowskiego i miast na Moskwę, skierował się na Ukrainę, odcinając tę ziemię od Rosji, kampanię by wygrał i rzucił Rosję na kolana (wielokrotnie pisałem już na ten temat, teraz jedynie powtórzę, że pojawienie się sił francusko-polskich na Ukrainie, spowodowałoby powszechną mobilizację Rzeczpospolitan, a to skutkowałoby znacznym powiększeniem Wojska Polskiego (które w kampanii 1812 r. liczyło prawie 100 000 żołnierzy), a tym samym Wielką Armię Napoleońską, która w starciu z nadchodzącymi wojskami Kutuzowa (A Moskale. o ile mogli pozwolić sobie na utratę samej Moskwy, o tyle w żadnym razie nie mogli dopuścić do oderwania Ukrainy i odbudowy dawnej Rzeczpospolitej i pierwsi by zaatakowali) i rozbiliby je w puch. Rosja padłaby na kolana, a car prosiłby Napoleona o pokój i łaskę. Niestety, brytyjskie pieniądze i pragnienie zajęcia miasta-symbolu (bez żadnego znaczenia strategicznego) okazało się silniejsze i w efekcie kampania 1812 r. a co za tym idzie te, które po niej nastały - okazała się porażką dla Polski i Francji.           






Podobnie było w czasie Wojny Północnej za czasów Piotra Wielkiego, gdy po stronie Moskwy stała Dania, Norwegia, Saksonia, potem Prusy, Hanower i (wbrew swojej woli - wciągnięta do wojny przez króla Augusta II Mocnego, co to w swych rękach łamał podkowy, zginał pręty i sam przesuwał wielkie działa armatnie) Rzeczpospolitą. Gdyby nie wyczerpanie Szwecji w wojnach w Polsce i Saksonii, Rosja zostałaby pobita, tak, jak stało się to w bitwie pod Narwą w 1700 r. Ale za czasów Piotra I (podobnie jak za Stalina USA) Rosję do wojny przygotowywały Niderlandy i Wielka Brytania, budując od podstaw tamtejszą armię i flotę. Bez tego ruski mir skończyłby tak, jak kończył zawsze - czyli przegrany, pokonany i odepchnięty ku azjatyckim stepom. Amen. 

 

 

niedziela, 20 marca 2022

"JESTEM KRÓLEM WASZYM PRAWDZIWYM, A NIE MALOWANYM..." - Cz. XV

CZYLI, JAK TO W POLSCE

NARÓD WYBIERAŁ SWOICH KRÓLÓW?

 

 
 

 BATORY - KOSZMAR MOSKALA

Cz. I


 



 
 Na przełomie grudnia 1575 i stycznia 1576 r. odbywały się w całym kraju sejmiki, mające potwierdzić (bądź odrzucić) zwołanie zjazdu całej szlachty w Jędrzejowie - do czego dążyli batorianie a sprzeciwiali się im cezarianie (czyli zwolennicy cesarza Maksymiliana Habsburga lub jego syna Ernesta). Przeciwnikiem zwołania zjazdu jędrzejowskiego był prymas Jakub Uchański, ale człowiek ten - dobiegający siedemdziesiątego czwartego roku życia - był już w dużej mierze ograniczony zarówno przez własne starcze ułomności, jak i przez odcięcie go od kontaktów z opozycją przez cezarian. Prymas Uchański polecił więc, aby senatorowie i szlachta skierowali się na zjazd do Łowicza, ale tego nie potwierdzono na żadnym z sejmików, które gremialnie (choć w kilku przypadkach nie obyło się bez zawiązania konfederacji) zaakceptowały zjazd jędrzejowski. Rozpoczął się on dnia 18 stycznia 1576 r. i jak pisał świadek tamtej epoki - Stanisław Orzelski: "Ogromne zbrojne tłumy ludzi (jezdnych i pieszych) ciągnęły (...) zewsząd do Jędrzejowa (...), tak że zajęły wszystkie wioski w odległości czterech mil od miasta leżące (...) Rusini (...) przybyli pospolitym ruszeniem, niezmordowani długą i nieprzyjemną drogą i ogromem klęsk, jakie ich spotkały [wcześniej od Tatarów]. Z województw sandomierskiego, lubelskiego i bełskiego zjechali się wszyscy całą gromadą, bo się na sejmikach do takowej wyprawy honorem zobowiązali. Z sieradzkiego, łęczyckiego, brzeskiego, inowrocławskiego, mazowieckiego, płockiego i rawskiego przyjechali tylko posłowie z oświadczeniem, że cała ich szlachta nie tylko wolą, ale i czynem gotowa jest prowadzić wojnę za zbawienie Ojczyzny". Szlachta co prawda dopisała na zjeździe jędrzejowskim (najliczniej z województw południowych i wschodnich, najsłabiej zaś z województw północnych i zachodnich), to jednak przedstawiciele miast nie przybyli (nawet z Krakowa i Lwowa nie przybył nikt) poza Poznaniem (trzy osoby: burmistrz, rajca i pisarz miejski). Wokół zjazdu zgromadzone były liczne poczty magnackie (niektóre liczące nawet do tysiąca jeźdźców), łącznie do Jędrzejowa w tych przełomowych dniach zjechało ok. 20 000 osób. W takich przypadkach zawsze należało przede wszystkim zadbać o jakiś godny swego stanu nocleg, gdyż obrady często trwały po kilka tygodni, dlatego też najlepszym wyjściem było zarezerwowanie sobie noclegu w karczmie lub zajeździe, ale tych nie było wystarczająco dużo, aby pomieścić wszystkich, dlatego część zgromadzonej szlachty musiała szukać postoju w mieście lub w okolicznych wioskach, ewentualnie niektórzy zatrzymali się w jędrzejowskim klasztorze.




Obrady rozpoczęły się 19 stycznia wyborem na przewodniczącego - Andrzeja Zborowskiego. Szybko też potwierdzono wybór Stefana Batorego na nowego króla i wydano polecenia odnośnie zabezpieczenia Krakowa i klejnotów koronnych przed ich ewentualnym wykradnięciem (przez zwolenników Maksymiliana). Uznano również, że ważne jest zabezpieczenie wojskowe elekcji, dlatego też nakazano zorganizowanie wojsk zaciężnych w każdym województwie (na wypadek zbrojnej interwencji Maksymiliana lub Ernesta) a na ten cel uchwalono dość wysokie podatki i na czele tych sił, postawiono starostę buskiego - Stanisława Górkę oraz podkomorzego krakowskiego - Stanisława Cikowskiego. Ogłoszono też, że wszyscy, którzy poparli cesarza i pozostali przy nim, będą odtąd uważani za wrogów ojczyzny (była to jednak dość ostra deklaracja polityczna, która mogła doprowadzić do wybuchu prawdziwej wojny domowej w kraju, tym bardziej że Batorego nie poparła ani Litwa - która groziła zerwaniem unii, ani Prusy, a na Mazowszu bardzo silne wpływy mieli cezarianie, dlatego też taka deklaracja została złagodzona i wysłano posłów do Wilna, Gdańska i do Warszawy, starając się ich przekonać do porzucenia sprawy Maksymiliana). Zdecydowano również, że czym prędzej należy wzmocnić załogę Krakowa i od 1 lutego szlachta zaczęła wyjeżdżać z Jędrzejowa, kierując się właśnie do stolicy. Koronację nowego króla wyznaczono na dzień 4 marca 1576 r. (szybko okazało się jednak że data ta jest nierealna do spełnienia, jako że Batory przekroczył granicę z Rzeczpospolitą dopiero z końcem marca), a jednocześnie przekonano królewnę Annę, aby opuściła Warszawę (główną siedzibę cezarian) i przeniosła się do Krakowa, gdzie miała oczekiwać na swego nowego małżonka (uczyniła to 28 lutego, opuszczając gród Warsa i Sawy). Królewna (a teraz przyszła monarchini) nie chciała jednak zgodzić się na rezygnację z licznych dóbr, które posiadała na Litwie i w Koronie i w tej sprawie również prowadzono z nią intensywne negocjacje.

Tymczasem Stefan Batory - po zaprzysiężeniu w Meggesz pacta conventa (czyli zobowiązań, jakie nakładała na niego szlachta za wybranie go swym monarchą - pisałem o nich w poprzedniej cześci) dnia 8 lutego 1576 r. - słał liczne listy, zarówno do konkurentów (np. do cesarza Maksymiliana, w których przekonywał, że gdyby decyzja o wyborze na króla zależała od niego, chętnie ustąpiłby miejsca "Jego Cesarskiej Mości", ale decyzja ta zapadła niezależnie od jego wysiłków, wolą szlachty polskiej, a tego nie może zlekceważyć i unieważnić), jak i do swych stronników (np. do Jana Zamoyskiego, którego wcześniej Batory nie widział na oczy, ale o którym słyszał jako o trybunie szlacheckim i stronniku swej sprawy i pisał doń tak oto w styczniu 1576 r.: "Jesteśmy świadomi aż nadto największych zasług Waszej Miłości dla naszej sprawy wśród najznakomitszych mężów i mówców przesławnej Rzeczypospolitej"), a także do przeciwników (czyli do cezarian, choć listy do nich - mimo napominającego tonu - także były dość łagodne i nawołujące do opamiętania się, aby niepotrzebnie nie rozrywać kraju wojną domową). Stefan Batory - zdając sobie doskonale sprawę że ludźmi kierują głównie trzy podstawowe cele: interes, strach oraz pieniądze - starał się wykorzystywać je w swej sprawie. W listach swych wciąż tytułował się : "Transilvaniae Princeps", zamiast "Electus Rex", a jednocześnie sypał złotem wszędzie tam, gdzie było to niezbędne (np. hospodarowi Mołdawii - Bogdanowi IV, wysłał kilkadziesiąt tysięcy guldenów, za co ten obiecał mu wsparcie w sile 40 000 wojowników, co byłoby niemożliwe do spełnienia, jako że Mołdawia nie byłaby w stanie wystawić takiej liczby wojska, a poza tym Mołdawianie słynęli z niestałości i gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, często przechodzili na stronę wroga. W każdym razie Batory w ten sposób nie tyle liczył na pomoc Mołdawii, co raczej na zabezpieczenie się od niej od wschodu w czasie swej podróży do Polski i to właśnie uzyskał). Pisał też wiernopoddańcze listy do sułtana i do Budy, namawiając tamtejszego paszę do przysłania mu posiłków w razie ewentualnego konfliktu z Habsburgami. Jednocześnie Batory posyłał swe poselstwa do wielu krajów w Europie, w których oznajmiał o swym wyborze na króla polsko-litewskiej Rzeczypospolitej. Poparcie sułtana było dla niego bardzo ważne, gdyż ubezpieczało Siedmiogród przed ewentualną interwencją zbrojną ze strony Turków, ale jednocześnie owa wierność - jaką Batory deklarował w swych listach - była tylko na pokaz i miała na celu osiągnięcie określonych celów politycznych. Widać to wyraźnie w niechęci Batorego na żądanie sułtana - Murada III, zaakceptowania kandydata Porty na namiestnika Transylwanii. Batory oczywiście nie mówił "nie" i w lutym 1576 r. przekonał sejm siedmiogrodzki do wyboru na wojewodę siedmiogrodzkiego, swego starszego brata - Krzysztofa Batorego (notabene, otrzymał on tytuł: "namiestnika z tytułem wojewody", gdyż Stefan Batory wcale nie zamierzał rezygnować z władzy w Siedmiogrodzie, a wręcz przeciwnie, sądził zapewne że korona polska umożliwi mu zjednoczenie wszystkich ziem węgierskich pod jego władzą. Jeśli tak sądził, to będąc już w Polsce musiał się mocno rozczarować, gdyż panowie polscy bardzo pilnowali aby Batory był "tylko" królem Rzeczpospolitej i nie myślał o innych tronach i koronach. Przykład Henryka Walezego był tutaj niezwykle wymowny).




W tym samym czasie do Wiednia zostało skierowane poselstwo ze zjazdu jędrzejowskiego, któremu przewodniczył Andrzej Trzecieski, który poinformował cesarza o wyborze Batorego na króla i zadeklarował aby ten przyjął to do wiadomości i nie próbował wzniecić w Rzeczpospolitej wojny domowej, oraz: "by raczył zostawić Polaków z ich prawami w spokojności". Maksymilian wysłuchał tych rad i napomnień w spokoju, po czym stwierdził iż: "Jesteśmy prawnie obranym królem polskim, swobody polskie nie tylko uszanujemy, ale i powiększymy" i nie dodał nic więcej - ani słowa o Batorym. Wkrótce potem do Wiednia przybyło poselstwo cezarian z wojewodą sieradzkim - Olbrachtem Łaskim na czele. Tam cesarz poinformował posłów o swej gotowości do uznania praw i swobód politycznych szlachty, ale z zaprzysiężeniem przygotowanych dla niego pacta conventa zwlekał, twierdząc, że nim przybędzie do Krakowa, musi jeszcze udać się na sejm Rzeszy do Ratyzbony - wyznaczony na 1 maja 1576 r. Zwolennicy Maksymiliana byli przerażeni jego bezczynnością i postępowaniem - wyglądało to bowiem tak, jakby cesarz albo nie wierzył w możliwość utrzymania polskiej korony, albo uważał ją za oczywistość bez konieczności walki o nią z kimkolwiek, lub też liczył na wybuch wojny domowej w Polsce i na Litwie. Cezarianie w wiedeńskim starym Burgu nie wiedzieli więc co czynić dalej, gdyż cesarz niczego ani nie potwierdził, ani też nie przedsięwziął. Nieco światła na owe nieskładne postępowanie Maksymiliana rzucił nuncjusz papieski w Polsce - Vincenzo Leureo, który w marcu 1576 r. pisał w swym liście do Rzymu o poselstwie posłanym z Wiednia do Moskwy, w którym cesarz proponował podział Rzeczpospolitej i oddanie Litwy oraz Rusi carowi Iwanowi Groźnemu, a pozostawienie sobie ziem Korony - bez konieczności potwierdzania jakichkolwiek praw czy wolności. Takie poselstwo rzeczywiście zostało wówczas posłane do Moskwy, choć nic nie wiadomo o jego przebiegu, ale nawet jeśli padła tam propozycja rozbioru Rzeczpospolitej, to w ówczesnych warunkach politycznych były to zwykłe mrzonki nie mające szans realizacji. Po pierwsze - na tak potężne wzmocnienie Habsburgów nie zgodziłaby się Osmańska Turcja - stojąca wówczas na straży jedności Rzeczpospolitej (osmański pasza z Budy groził w tych dniach Maksymilianowi, aby ten nie mieszał się w polskie sprawy i zapowiadał interwencję zbrojną w przeciwnym wypadku). Turcja notabene nigdy nie godziła się na rozbiory Polski i gdy do nich doszło z końcem wieku XVIII, Turcja ich nie uznała (aby celowo rozdrażnić i ośmieszyć Moskwę, sułtan podejmując przedstawicieli dyplomatycznych podczas obrad Dywanu, celowo dłużej oczekiwał na "posła z Lechistanu", dając tym samym dowód, iż Turcy nigdy nie uznają rozbiorów Polski i uważają je za nielegalne. Gdy więc w 1933 r. w Krakowie uroczyście świętowano 250 rocznicę Odsieczy Wiedeńskiej i ocalenia Europy przed osmańską inwazją, jednocześnie doceniono politykę Turcji nieuznającą rozbiorów Polski i podczas jednego z toastów pito właśnie: "Na chwałę Turcji"). Drugim powodem, dla którego cesarsko-moskiewskie plany rozbiorowe nie mogły się wówczas powieść, była potęga Rzeczpospolitej, które nawet osamotniona i bez wojska była w stanie szybko się zmobilizować i zadać Moskwie potężny cios, a i Cesarstwo dotkliwie pobić (czego dowodem była bitwa pod Byczyną z 1588 r. choć do tego jeszcze dojdziemy).

A tymczasem prymas Uchański siedział z Senatem i garstką szlachty w Łowiczu i słał stamtąd uniwersały potępiające jędrzejowski zjazd, a nawet zwołujące nowy sejm konwokacyjny do Łowicza na 30 kwietnia. Jednak z końcem lutego Uchański zwątpił w szybkie przybycie cesarza do Krakowa i wysunął zupełnie kosmiczną kandydaturę hospodara Mołdawii - Bogdana IV (oczywiście nikt tej kandydatury nie brał na poważnie i także sam prymas szybko z niej zrezygnował i wrócił do popierania cesarza). A tymczasem Stefan Batory 3 marca 1576 r. opuścił swą stolicę - Gyulafehervar (Białogród Julijski) i podążył na Północ, ku granicy z Rzeczpospolitą. Nim jednak przekroczył granicę, 16 marca w Sybinie doszło do nieprzyjemnego incydentu, który mógł zostać wykorzystany przez przeciwników Batorego. Oto bowiem doszło do sprzeczki pomiędzy służbą polskich panów wysłanych na Węgry, a mieszkańcami Sybina. Spór ten szybko przemienił się w walkę na ostre, a potem dołączyli do niej herbowi, zamieniając ją w prawdziwą bitwę Polaków z Węgrami. Batory, zdając sobie sprawę z rozgłosu, jakiemu to wydarzenie nadałaby cesarska propaganda, szybko ułagodził spór i zabronił (pod "karą gardła") komukolwiek wyciągać szable i to zarówno w jego obecności, jak i podczas całej podróży. Jednocześnie wysłał list do Wiednia, w którym prosił cesarza o udostępnienie mu glejtu na przekroczenie granicy z Polską przez terytorium habsburskie (takie samo pismo posłał do starosty Koszyc, z informacją iż tam właśnie zmierza w celu przekroczenia granicy). Starosta Koszyc, imieniem Rueber, przygotowywał zasadzkę na Batorego (w końcu Wiedeń nie akceptował jego wyboru na polskiego króla), ale był to jedynie manewr wyprzedzający, gdyż w tym samym czasie, gdy na dwór wiedeński wpłynęło pismo Batorego z prośbą o umożliwienie mu przejścia przez terytorium habsburskie, a w Koszycach szykowano na niego zasadzkę, on przekroczył granicę od strony Mołdawii (28 marca), prowadząc ze sobą 2000 hajduków i 1000 jazdy. Nad granicznym Prutem witali nowego króla: wojewoda ruski - Hieronim Sieniawski, jego brat kasztelan kamieniecki - Mikołaj Sieniawski, oraz podsędek Marcin Mężyński (który wygłosił  mowę powitalną). Owo powitanie nie przypadło jednak Batoremu do gustu, a wręcz uznał iż utracił poparcie szlachty, jako że witała go zaledwie garstka herbowych i to wcale nie najważniejszych w Królestwie osób. Było to jednak tylko pierwsze wrażenie, gdyż w przygranicznym Śniatyniu (już po polskiej stronie Prutu) witała Batorego licznie zgromadzona szlachta. Powitał go tam również ksiądz - Jan Dymitr Solikowski, który starał się zorientować co do wyznania nowego króla (gdyż na ten temat krążyły po Rzeczpospolitej różne plotki, jakoby Batory wspierał heretyków lub nawet... przeszedł na islam). Problem polegał na tym, że dotąd nie widziano biblioteki królewskiej, co bardzo ułatwiłoby wyrobienie sobie zdania co do poglądów religijnych Batorego (choć przecież ta metoda nie była niczego gwarantem i jako przykład można tu przytoczyć fakt, iż prymas Uchański miał w swej bibliotece wiele dzieł autorów protestanckich, które czytywał i nawet z uznaniem przytaczał ich fragmenty). Aby więc je sprawdzić, Solikowski uprosił spotkanie z monarchą w cztery oczy na prywatnej rozmowie, do której doszło 3 kwietnia na zamku w Śniatyniu. Król elekt przekonywał o swym wychowaniu w wierze katolickiej i dał temu wyraz, gdy dnia następnego (w niedzielę) przystępował do mszy św. Zniesmaczyło to niektórych Polaków witających monarchę (a nie byli oni katolikami), którzy orzekli zgodnie, że oto: "Księża wdarli się w posiadanie króla". Solikowski był zadowolony z słów i czynów nowego króla i utwierdził się w przekonaniu o jego wsparciu dla Kościoła.




Gdy Batory udał się w dalszą drogę do Krakowa, na całej trasie jego przejazdu przybywało witającej go szlachty, a jego orszak znacznie się powiększył. Gdy zbliżał się do Lwowa, miasto wystawiło na jego powitanie swą straż miejską, czyli sławnych lwowskich dziesiętników (sławnych od strojów, jakie nosili - czerwone uniformy i szafranowe tuniki). Rozpoczęto też pospieszne sprzątanie miasta i usuwanie zeń błota (które nanosiły furmanki jadące z Kleparowa, Hołoska i Zamarstynowa - wówczas jeszcze podmiejskich wiosek, w połowie wieku XIX staną się one już częścią miasta). Zaczęto poszerzać drogę wiodącą do miasta, rozbierać stare budynki na drodze przejazdu królewskiego orszaku i wreszcie architektowi miejskiemu - Noskowi, rada miejska podniosła pensję, gdyż ponoć wcześniej przymierał on głodem. Sprowadzono też z Przemyśla do Lwowa kapelę muzyczną, gdyż ta lwowska nie nadawała się do niczego. Lwów był wielokulturowym miastem, pełnym Rusinów, Polaków, Niemców, Ormian, Greków, Żydów, Włochów, Anglików i Francuzów (głównie z Alzacji i Lotaryngii), ale szczególnie po swym pożarze w 1527 r. (gdy spłonęła większa część średniowiecznego Lwowa) kulturowo stawał się miastem polskim (w XVI wieku język niemiecki został całkowicie wyparty z urzędów przez łacinę, a ta została zamieniona językiem polskim w wieku XVII) i religijnie katolickim. Polonizowali się przybyli do Lwowa Włosi, Anglicy, Niemcy i Francuzi, którzy zmieniali sobie nazwiska na bardziej polskobrzmiące (w listach zaś pisanych do Anglii przez angielskich kupców osiadłych we Lwowie - szczególnie w drugiej połowie wieku XVI dominował język polski i niemiecki, angielskiego zaś praktycznie przestano używać). Miasto przeżywało w tym czasie swój rozkwit i gdy 7 kwietnia 1576 r. w mury Lwowa wkraczał król Stefan Batory, orszak który go witał (złożony z Polaków, Rusinów i Ormian) wprost kapał od wszelkiego bogactwa, ze złotymi wisiorami i pierścieniami na palcach. Król ubrany był w strój węgierski z szablą przy boku i po powitaniu, jakie mu zgotowała rada miejska, rzekł w prostych słowach po łacinie: "Przychodzę, nieznany do kraju wielkiego i wolnego, ale wkrótce pokażę, ile król wybrany wolnymi głosami swojego narodu przewyższa monarchów, których ślepy traf albo urodzenie na trony królewskie wynosi i narodom narzuca" - słowa te miały okazać się prorocze. Król następnie zsiadł z konia na ulicy Halickiej i udał się na mszę do pobliskiej katedry, a następnie na Niższy Zamek lwowski, gdzie czekały już nań komnaty królewskie. Tak rozpoczął się pierwszy dzień powitania Stefana Batorego we Lwowie (i nowej ojczyźnie), a kolejne dni szykowały się równie wspaniale, gdyż Lwowianie - oczarowani blaskiem monarchy - nie chcieli zbyt szybko wypuścić go z miasta.   

    


CDN. 
  

czwartek, 17 marca 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LI

 ŻYCIE PO ŚMIERCI - 

CZYLI RELACJE OSÓB, 

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 
WRACAM DO TEGO TEMATU, GDYŻ SZCZEGÓLNIE TERAZ, GDY UKRAINA OPIERA SIĘ BRUTALNEMU NAJAZDOWI MOSKIEWSKICH MORDERCÓW, KTÓRZY NIE LICZĄ SIĘ Z LUDZKIM ŻYCIEM I STRZELAJĄ ORAZ BOMBARDUJĄ DOMY, OSIEDLA, PRZEDSZKOLA CZY TEATRY PEŁNE LUDZI - WARTO ZASTANOWIĆ SIĘ NAD TYM, CO NIEUNIKNIONE. WCZEŚNIEJ PISAŁEM ŻE W TAK PRZEŁOMOWYCH I NIEBEZPIECZNYCH CZASACH, JEDYNE CO SIĘ NAPRAWDĘ LICZY, TO NARODOWOŚĆ, KULTURA, MĘSTWO I PATRIOTYZM OBROŃCÓW OJCZYZNY. OWSZEM, TO WSZYSTKO PRAWDA, JEDNAK ZAPOMNIAŁEM DODAĆ DO TEGO BODAJŻE NAJWAŻNIEJSZEJ PRZESŁANKI DLA LUDZI W CHWILACH OSTATECZNYCH (A TAKĄ JEST WALKA ZBROJNA I BEZPOŚREDNIE ZAGROŻENIE ŻYCIA), CHODZI OCZYWIŚCIE O BOGA I WSZYSTKO CO SIĘ Z NIM WIĄŻE (I NIE MAM TUTAJ NA MYŚLI KOŚCIOŁÓW CZY RELIGII, A PO PROSTU BOGA). 
 
GDY JEST POKÓJ, GDY ŻYJEMY Z DNIA NA DZIEŃ, ZAJMUJĄC SIĘ WSZYSTKIMI NASZYMI CODZIENNYMI SPRAWAMI - O BOGU CZĘSTO ZAPOMINAMY, A KAŻDE PRZYPOMNIENIE O NIM KWITUJEMY CO NAJMNIEJ POGARDLIWYM UŚMIESZKIEM I ZNIECHĘCENIEM TEMATEM. WSZYSTKO SIĘ JEDNAK ZMIENIA, GDY STOIMY NA PROGU PRZEJŚCIA POMIĘDZY TYM, W CZYM DOTĄD FUNKCJONOWALIŚMY TE KILKADZIESIĄT (A CZASAMI KILKANAŚCIE) LAT, A TYM CO NIEPRZENIKNIONE, I WÓWCZAS WŁAŚNIE POJAWIA SIĘ W NAS... STRACH. CO BĘDZIE, JAK ZGINĘ? CZY ISTNIEJE ŻYCIE PO ŚMIERCI? A JEŚLI TAK, TO JAK ONO WYGLĄDA? CZY JEST NIEBO I PIEKŁO? TAKIE PYTANIA STAJĄ PRZED NAMI W DNIACH OSTATECZNYCH (OSTATECZNYCH DLA NAS SAMYCH) I WTEDY JUŻ NIE MA W NAS TEJ POGARDY KTÓRĄ WIELOKROTNIE PRZEJAWIALIŚMY W SPOKOJNYCH CZASACH, A POZOSTAJE NIEPEWNOŚĆ, STRACH I CIEKAWOŚĆ TEGO CO NIEUNIKNIONE (W KOŃCU WSZYSCY ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ ŻE TO ŻYCIE, KTÓRE WIEDZIEMY TUTAJ NA ZIEMI, NIE JEST WIECZNE I KIEDYŚ PRZYJDZIE NAM POŻEGNAĆ SIĘ Z TYM ŚWIATEM). WIELU Z NAS ZADAJE SOBIE PYTANIA - CO MNIE CZEKA PO ŚMIERCI? 
 
W TYM TEMACIE WIELOKROTNIE PRÓBOWAŁEM ODPOWIEDZIEĆ (OPIERAJĄC SIĘ NA NIEKONWENCJONALNYCH METODACH DZIAŁAŃ LEKARZY) NA TO PYTANIE. CZY MI SIĘ TO UDAŁO - TRUDNO STWIERDZIĆ, GDYŻ WERYFIKACJA TYCH OPISÓW I TAK NIE BĘDZIE MOŻLIWA, PO PROSTU W PEWNYM MOMENCIE OPUŚCIMY TEN ŚWIAT, W KTÓRYM DOTĄD PRZYBYWALIŚMY ZALEDWIE PRZEZ KRÓTKI OKRES (NICZYM W SZKOLE SZKOLE ŻYCIA) I WRÓCIMY DO NIESKOŃCZONOŚCI, GDZIE - JESTEM O TYM PRZEKONANY - ZNAJDUJE SIĘ NASZ PRAWDZIWY DOM. MOJA BABCIA NA KILKANAŚCIE DNI PRZED SWĄ ŚMIERCIĄ, MIAŁA SEN O DOMKU W ŚRODKU PIĘKNEGO LASU, W KTÓRYM ŻYŁA Z MOJĄ MAMĄ I CHYBA TEŻ ZE MNĄ. OCZYWIŚCIE TAKIEGO DOMKU W LESIE NIGDY NIE MIAŁA, NIGDY NIE PRZEBYWAŁA W PODOBNYM MIEJSCU, A TYM BARDZIEJ JA NIGDY TAM NIE BYŁEM, A MIMO TO - GDY MI O TYM POWIEDZIAŁA - W MOJEJ GŁOWIE ZMATERIALIZOWAŁ SIĘ OBRAZ OWEGO MIEJSCA - JAK NA ZAWOŁANIE. ALE TO SĄ MOJE PRYWATNE SPRAWY. 
 
W KAŻDYM RAZIE POSTANOWIŁEM PONOWNIE ODŚWIEŻYĆ TEN TEMAT I ZACZNĘ OD RELACJI OSÓB, KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ. RELACJE TE ZOSTAŁY ZEBRANE PRZEZ POLSKIEGO PARAPSYCHOLOGA - LESZKA SZUMANA, U KTÓREGO W RODZINIE KILKA OSÓB POSIADAŁO PARANORMALNE ZDOLNOŚCI (JEGO DZIADEK I MŁODSZY BRAT BYLI JASNOWIDZAMI, MATKA WRÓŻKĄ I RÓŻDŻKARKĄ, A JEGO RODZINNY DOM ODWIEDZAŁO WIELE ZNANYCH OSÓB - NAUKOWCÓW, LEKARZY, ARTYSTÓW, DZIENNIKARZY). LESZEK SZUMAN ZMARŁ w 1986 r. w WIEKU PRAWIE 83 LAT. POZOSTAWIŁ PO SOBIE CIEKAWE RELACJE OSÓB, KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ, JAK RÓWNIEŻ TYCH, KTÓRZY ODWIEDZILI ZAŚWIATY, JEDNAK PRZEDE WSZYSTKIM LESZEK SZUMAN OPISUJE WŁASNE KONTAKTY Z "TAMTYM ŚWIATEM" A TAKŻE WYJAŚNIA WIELE SZCZEGÓŁÓW (np. CZYM JEST CIAŁO FIZYCZNE A CZYM ASTRALNE, CO TO JEST BILOKACJA, CZYM SĄ UZDRAWIACZE I CZY Z "TAMTEJ STRONY" MOGĄ NAS SPOTKAĆ RÓWNIEŻ JAKIEŚ NIEPRZYJEMNOŚCI A NAWET... NIEBEZPIECZEŃSTWA). ZAPRASZAM ZATEM DO LEKTURY "ŻYCIA PO ŚMIERCI"
 
 
 

I

RELACJE OSÓB, 

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. I

 
 
 

 
 
SPRAWOZDANIE ZMARŁEGO, 
KTÓREGO PRZYWRÓCONO DO ŻYCIA
 
 
 W roku 1951 George Murphy prowadził bagażówkę z Galena do Chicago. Gdy jechał przez przedmieście Chicago, nagle z bocznej ulicy, w zawrotnym pędzie, wypadł potężny samochód ciężarowy. George Murphy spostrzegł go dopiero w ostatniej chwili. Już po mnie - pomyślał, naciskając hamulec. Za późno. Oba pojazdy zderzyły się z potężnym hukiem. Murphy miał o tyle szczęście, że w pobliżu miejsca wypadku znajdował się szpital, dokąd zaniesiono nieszczęsnego kierowcę. Nim jednak znalazł się na stole operacyjnym, jego serce przestało bić, oddech ustał, a źrenice stały się nieruchome. 
 
- Zmarł - taka była diagnoza lekarska. 
 
Chirurg nie zadowolił się jednak tym lakonicznym stwierdzeniem faktu. Natychmiast rozciął pacjentowi klatkę piersiową i w cztery minuty po ustaniu akcji serca zaczął je masować. Oczywiście, lekarz nie wiedział, czy taki fantastyczny zabieg da jakieś konkretne wyniki. Był jednak zdania, że jeśli próba zawiedzie, to i tak nie zaszkodzi, bo człowiek już nie żyje. Lekarz rytmicznie ściskał w dłoniach śliskie serce. Pełen napięcia zastanawiał się, czy uda mu się odratować zmarłego. Czy martwe serce znowu zacznie bić? Minęły trzy minuty, cztery, pięć. Serce ani drgnęło. Lecz w szóstej minucie poczęło się kurczyć, początkowo lekko, po czym zaczęło bić coraz szybciej, jakby chciało dać z siebie ostatni wysiłek. Po chwili serce znowu stanęło, lecz dr Huxley - bo tak brzmiało nazwisko lekarza - nie ustąpił. Pewną ręką, spokojnie i rytmicznie pracował dalej. Po długich minutach oczekiwania serce znów podjęło pracę. Jednak jego rytm był już teraz spokojny i równomierny, jak u człowieka śpiącego. Człowiek był uratowany. Znowu oddychał normalnie. Po dziesięciu minutach otworzył oczy. Od chwili zderzenia po raz pierwszy był przytomny i orientował się, co się dookoła niego dzieje. Podczas rekonwalescencji rozmawiał z nim psychiatra, wypytując go szczegółowo o przeżycia i wrażenia z okresu, kiedy był martwy. A oto co opowiedział George Murphy.
 
- Podczas zderzenia poczułem wstrząs, lecz żadnego bólu nie odczułem. Miałem natomiast dziwne wrażenie, uczucie, jakbym się stał całkiem miękki, jakby moje ciało kurczyło się i rozpływało. To uczucie stopniowego rozpływania się odczułem jako swego rodzaju wyzwolenie. Równocześnie miałem wrażenie falowania, wznoszenia się i opadania, kurczenia się, nabrzmiewania i zanikania. Ze wszystkich stron otaczały mnie jakby falujące tkaniny o gazowej konsystencji, dokładnie mnie okrywające. Wydawało mi się, jakby owo falowanie znosiło siłę ciążenia. W chwili, gdy owe łagodne fale zdawały się mnie unosić, zdarzyło się coś dziwnego. Przyszły mi na myśl różne szczegóły z mojego życia, o których już dawno zapomniałem. Przypomniałem sobie miłą dziewczynę, z którą kiedyś, przed wielu laty, byłem zaręczony i która krótko przed naszym ślubem umarła na tyfus. Pokazał mi się obraz mojej matki z czasów, gdy mieszkaliśmy na małym rancho w stanie Ohio, gdzie spędziłem moją młodość. Te oraz inne obrazy i sceny przesuwały się w moich myślach, nasuwając się jeden na drugi, bez związku i sensu jak przypadkowo posklejane, przygodnie zebrane strzępki taśmy filmowej. Nagle film wspomnień się skończył, a ja znalazłem się w otoczeniu świetlistych postaci. Nie mogłem sobie przypomnieć, abym je kiedykolwiek widział. One wzięły mnie za ręce choć nie, przecież ja już nie miałem ciała... a może jednak?... tak, miałem jakąś postać. Nie potrafię jej jednak opisać. Miała bowiem odmienne kształty i zupełnie inne rozmiary niż te, które znamy. W tym momencie sięgnęła po mnie jakaś ciemna ręka. Starała się wyrwać mnie z otoczenia świetlistych postaci. Przez chwilę utknąłem w miejscu jak wrośnięty. Chciałem odepchnąć ciemną rękę, która mnie pochwyciła od tyłu, lecz nie miałem ku temu dość sił. Ręka trzymała mnie żelaznym uchwytem, niwecząc we mnie uczucie błogostanu i szczęścia. Otaczające mnie światło stawało się coraz słabsze i słabsze... Ciemna ręka wciągnęła mnie w ciemności. Im ciemniej było dookoła mnie, tym silniej wzrastał ból, którego poprzednio nie odczuwałem. A wraz z bólem zwiększał się strach. Obawiałem się tego, co teraz nastąpi. Obawy wynikały z dziwnego uczucia, jakie mnie opanowało. Miałem wrażenie jakby mnie wtłoczono w jakiś ciasny pokrowiec. I stale była tam ta ręka, która to spowodowała. Wówczas obudziłem się. Wszystko dookoła mnie było jak we mgle. Zdawało mi się, że obok siedzi moja matka, a ja leżę w łóżku i mam gorączkę. Po chwili, zorientowałem się, że to nie moja matka, a pielęgniarka siedzi przy mnie i bada mój puls, mając bardzo zatroskany wyraz twarzy. Pan doktor i tak tego wszystkiego nie będzie mógł zrozumieć - dodał George Murphy, kończąc swe sprawozdanie. - Może nie powinienem o tym wszystkim opowiadać.
 
Pacjent zamilkł i zamknął oczy. Psychiatra wstał i podszedł do doktora Huxley'a, który był obecny przy powyższej rozmowie. 
 
- Jakie jest pana zdanie o relacjach pacjenta? - spytał. - Mam na myśli obrazy falujących tkanin i pojawienie się świetlistych postaci. Czy pan przypuszcza, że były to rzeczywiste zjawiska, wynikłe z kontaktu z tamtym światem? 
 
Młody, bardzo inteligentny i uzdolniony lekarz milczał przez chwilę, po czym powiedział:
 
- Jestem przekonany, że pacjent był na granicy tamtego świata i że sprawozdanie jest wiernym odbiciem jego rzeczywistych przeżyć. Jako trzeźwo myślący lekarz muszę jednak do tego zagadnienia podchodzić także z pewną dozą sceptycyzmu. Nie można bowiem wykluczyć ewentualności, iż rzekome przeżycia kierowcy, w czasie między wypadkiem a odzyskaniem przytomności, polegały na złudzeniu. Dopóki bowiem warstwy mózgu są jeszcze czynne i komórki mózgowe nieuszkodzone, w mózgu mogą występować wzbudzenia dające wrażenia iluzoryczne, co nie da się sprawdzić ani zmierzyć naszymi przyrządami pomiarowymi, ponieważ takie impulsy są nienormalne. Mimo to nie mam odwagi stwierdzić stanowczo, że musiały to być złudzenia. Zagadnienie dotyczące przeżyć psychicznych w drodze na tamten świat oraz pytanie, czy istnieje jakieś życie po śmierci, jest bowiem dla ludzkości zbyt ważne, aby można je było zbyć przeczeniem i machnięciem ręki odmówić na ten temat dyskusji. 
 
Relacja George'a Murphy'ego, który powrócił z tamtego świata oraz rozmowa z psychiatrą nie dały doktorowi Huxley'owi spokoju. Postanowił dowiedzieć się o tych rzeczach więcej, aby można było sprawdzić, czy to, co opowiadał kierowca mogło być prawdą, czy były to rzeczywiście przeżycia z tamtego świata, a nie jakieś przywidzenia. Od tej pory lekarz całą swoją wiedzę i życie poświęcił jednemu zadaniu: wyjaśnić, co się dzieje z psychiczną częścią człowieka w chwili jego śmierci i czy po śmierci fizycznej występują jeszcze u człowieka jakieś przeżycia psychiczne, myśli lub reakcje uczuciowe. Doktor pragnął dowiedzieć się także, czy po śmierci człowieka cała jego egzystencja fizyczna i psychiczna ulegają rozkładowi, czy też człowiek oprócz materialnego ciała ma jeszcze "coś", co w nim żyje, a w momencie śmierci fizycznej odłącza się od zwłok i egzystuje nadal w jakiejś nieznanej nam postaci. Młody lekarz rozpoczął swą pracę od dokładnego studiowania zagadnień duszy. Wiódł długie rozmowy z okultystami, spirytystami, teozofami i parapsychologami. Badał i przeciwstawiał jeden punkt widzenia drugiemu - trzeźwo i obiektywnie. W rezultacie doszedł do wniosku, że istota ludzka składa się z fizycznego-materialnego ciała oraz z ciała eterycznego zwanego także ciałem astralnym, które jeszcze za życia człowieka może ulec odłączeniu, jak to się nieraz zdarza we śnie lub w hipnozie, z tym jednak, że oba ciała są ze sobą połączone elastyczną, rozciągalną taśmą. Dopiero w chwili śmierci taka taśma, sznur lub nić ulega zerwaniu i wtedy oba ciała rozłączają się na zawsze. Ciało fizyczne ulega następnie rozkładowi, a ciało astralne przechodzi w zaświaty, w dziedziny nam nieznane. Po ustaleniu tych faktów doktor Huxley postawił sobie kolejne zadanie: udowodnić, że ciało eteryczne - względnie astralne - faktycznie istnieje. 
 
Chociaż sam o istnieniu takiego ciała astralnego całkowicie był przekonany, jako trzeźwo myślący uczony zdawał sobie sprawę, że jego koledzy będą wszystkiemu zaprzeczali, dopóki nie przekonają się sami, jak jest w rzeczywistości. Niełatwo było udowodnić, że ciało astralne istnieje. Jest ono bowiem dla naszych prostych zmysłów niewidzialne. Jeżeli jednak nasze ciało astralne jest dla naszych oczu niewidzialne, to jeszcze nie powód, aby negować jego istnienie w ogóle. Przecież do niedawna niewidoczne dla nas były także promienie Roentgena i inne fale elektromagnetyczne, a mimo to dzisiejsza medycyna i przemysł posługują się promieniami X przy prześwietleniach. Jeżeli doktor Huxley potrafił udowodnić istnienie ciała astralnego, kolejnym jego zadaniem było zbadanie dokąd ono idzie lub co się z nim dzieje po jego odczepieniu się - w chwili śmierci - od ciała fizycznego. Po ukończeniu prac wstępnych lekarz zaprosił do siebie grono uczonych i dziennikarzy. Część zaproszonych ulokował w swej pracowni, drugą zaś część w odległości dwóch kilometrów, w mieszkaniu znajomej pani, która zaofiarowała lekarzowi swą pomoc w eksperymencie. Gdy zebrani w jego pracowni goście usiedli, lekarz zaciemnił pokój, a okno zasłonił tkaniną nasyconą roztworem siarczku wapnia (CaS). Następnie wprowadził swoją znajomą w stan somnambuliczny i polecił jej, aby wysłała swe ciało astralne do swego mieszkania, gdzie czekała druga połowa gości, także wpatrzona w tkaninę nasyconą siarczkiem wapnia i zawieszoną w oknie, tak jak zrobiono to w pracowni. Ledwo doktor Huxley wydał swemu medium polecenie, kiedy płachta w oknie zajaśniała i ukazała się w niej sylwetka ludzkiej postaci. Takie samo zjawisko zaobserwowali wszyscy zebrani w mieszkaniu medium. W ten sposób udowodniono, że ciało astralne medium rzeczywiście usłuchało polecenia lekarza i udało się do mieszkania, gdzie czekała reszta uczonych. 
 
Takie samo doświadczenie doktor Huxley przeprowadził kilkakrotnie z różnymi mediami, w różnych miejscach i w obecności różnych osób. Wyniki były zawsze takie same. Lecz to nie wszystko. Doktor Huxley przeprowadził także i inne doświadczenia. I tak na przykład wprowadził w sen somnambuliczny 120 osób i polecił ich ciałom astralnym stukać w mieszkaniach znajomych uczonych. Wcześniej uzgodnił ze swymi kolegami, jaki to ma być rodzaj stukania. Ciała astralne stukały w umówiony sposób. Na koniec dr Huxley przeprowadził jeszcze jedno bardzo interesujące doświadczenie. Skorzystał przy tym z pomocy swego kolegi, również lekarza, który jednocześnie był jasnowidzem. Udał się wraz z nim do pokoju w szpitalu, gdzie leżał ciężko chory człowiek w stanie agonii. Łóżko konającego stało w małym pokoju, gdzie poza pacjentem i dwoma lekarzami nie było nikogo więcej. Oświetlenie na suficie wyłączono i tylko pomocnicza lampka w głowie łóżka wydawała słaby odblask. Mijały godziny pełne napięcia. Obaj lekarze nie spuszczali oka z konającego. Ten zaś jęczał przez sen, był niespokojny i z trudem oddychał. Doktorowi Huxley'owi wydawało się, że chory bardzo cierpi, lecz lekarz-jasnowidz zaznaczył od razu, że umierający niczego nie czuje. Owe objawy spowodowane są odrywaniem się ciała astralnego, które dąży do wyzwolenia się z ziemskiej powłoki. Lekarz-jasnowidz mówił, jak życiodajny fluid, który za życia przenika wszystkie komórki ludzkiego ciała, stopniowo odpływał od mózgu, aby w końcu i to miejsce opuścić. To ustępowanie ciała astralnego spowodowało, iż ktoś o kwalifikacjach jasnowidzących mógł zaobserwować dookoła głowy umierającego świecącą aureolę, tak jakby głowa nieco promieniowała. Stopniowo ustępujący z ciała fizycznego astral nabierał kształtu głowy ludzkiej oddalającej się od konającego. Za głową wychodziła długa, bezkształtna postać. Ciało astralne poruszało się rytmicznie, jakby poruszane pod wpływem powiewu wiatru. Pod koniec ten eteryczny jakby welon zaczął przybierać ludzkie kształty podobne do ciała konającego. Nagle ciało astralne stanęło pionowo nad opuszczonym ciałem fizycznym. Nim jednak nastąpiło ostateczne odczepienie się, jasnowidz spostrzegł, że z ciała astralnego do ciała zmarłego przeniknął jakby prąd. W tej samej chwili doktor Huxley spojrzał na zawieszony w oknie ekran nasycony siarczkiem wapnia. Ekran, ku zdziwieniu lekarza, zabłysnął siedem razy, raz po razie, pozwalając dostrzec siedem postaci. To dziwne zjawisko wytłumaczył doktorowi Huxley'owi lekarz-jasnowidz: 
 
- Zjawy przechodząc przez ekran może zobaczyć każdy człowiek. Nie są do tego potrzebne zdolności jasnowidzące. 
 
Z chwilą, gdy ciało astralne konającego odczepiło się od ciała ziemskiego, gdy łącząca je taśma została definitywnie zerwana, w pokoju zjawiło się kilka innych ciał astralnych. Może byli to krewni lub znajomi z zaświatów, którzy "powitali" nowo przybyłego, wprowadzając go na tamten świat. To objaśnienie harmonizowało w pełni ze spostrzeżeniem doktora Huxley'a. Dusza zmarłego, jak to twierdzili i twierdzą nadal spirytyści wszystkich czasów i krajów, została zabrana przez dawniej zmarłych towarzyszy. Tak więc, choćby człowiek podczas swej doczesnej wędrówki był całkowicie samotny i opuszczony, przestaje nim być, gdy zbliży się czas jego zgonu. Dusza jakiejś Ukochanej kiedyś istoty poda mu życzliwą dłoń, gdy nadejdzie chwila pożegnania się z naszym światem. Pomoże mu przejść przez chybotliwy i ciemny most łączący ze sobą oba światy. Niezniszczalna dusza ojca, matki, dziecka, narzeczonej, ukochanej lub opłakiwanej małżonki weźmie umęczonego wędrowca pod swe opiekuńcze skrzydła i zaprowadzi ku światłu tamtego świata, skąd nikt nie chciałby powrócić do mętnego trzęsawiska, w którym przebywamy. Na podstawie różnych obserwacji dr Huxley wyciągnął wniosek, że w obliczu śmierci ludzie w ostatniej chwili potrafią dostrzec rzeczy, których dawniej nigdy nie zauważali.
 
 
 
 WALKA NA ŁOŻU ŚMIERCI
 
 
 
 
 W związku z poprzednio opisanym doświadczeniem, przeprowadzonym przez doktora Huxley'a, opowiem o zdarzeniu, jakiego doświadczył Anthony Tough z San Francisco, właściciel dużego domu towarowego. Przypadek ten jest niezmiernie ciekawy, szczególnie z uwagi na autentyczność zdarzenia, które zostało pod przysięgą zatwierdzone przez doktora C.D. Hemlyna. Opis tego zdarzenia obiegł swego czasu prawie cały świat, ukazując się w licznych czasopismach. Jak oświadczyli na zjeździe lekarzy: lekarz domowy pani Tough, dr Abelman oraz dr Hemlyn z kliniki w San Francisco, wspomniany kupiec jest człowiekiem spokojnym, rozsądnym, przedsiębiorczym i na wskroś trzeźwym handlowcem. Nie pije i nie pali, i jak to stwierdziła specjalna komisja lekarska, składająca się z internistów i psychiatrów, nie jest on ani nerwowy, ani nie ulega porywom fantazji. Jak wynika z przeprowadzonych testów, występowanie jakichś złudzeń jest u niego wykluczone. Nigdy nie czytał niczego z dziedziny okultyzmu, nawet artykułów prasowych. Tak więc nie może być mowy o jakiejkolwiek sugestii w związku ze zdarzeniami, jakie wystąpiły u łoża konającej pani Tough. Gdyby chodziło o jakieś przywidzenia, to nie ulega wątpliwości, iż fantazja kupca nie obciążona wiadomościami z dziedziny okultyzmu, wolna od wpływów i znajomości zagadnień parapsychologii, poszłaby inną drogą. Opis wydarzeń wypadłby zupełnie inaczej, jednak nigdy nie tak, jak to nastąpiło. Obserwacje pana Tough pokrywają się bowiem dokładnie z wynikami obserwacji i z doświadczeniami nowoczesnego spirytyzmu. Wspomniany handlowiec musiałby więc być jak najdokładniej obeznany z najnowszą literaturą dotyczącą przejawów spirytyzmu, albo fakty przedstawiały się rzeczywiście tak, jak zaobserwował je pan Tough. 
 
Wypadek ten zdarzył się 29 sierpnia 1947 roku. W tym dniu lekarze Abelman i Hemlyn operowali panią Tough i stwierdzili, że przypadek jest beznadziejny. Przygotowali na to jej męża. Pacjentka od kilku dni była nieprzytomna i w stanie zamroczenia, z którego - zdaniem lekarzy - nie było już sposobu jej wyprowadzić. Wczesnym popołudniem, pan Tough usiadł przy żonie, zastępując na jakiś czas nieobecną pielęgniarkę i trzymał w swych dłoniach spoconą rękę małżonki. Nagle spostrzegł jakby trzy mgliste pasma, wpływające do pokoju poprzez szczelinę niedomkniętych drzwi wejściowych. Poszczególne pasemka miały po około dziesięć centymetrów długości i siedemnaście centymetrów szerokości. Najniżej położone pasmo znajdowało się około 5 cm nad podłogą, zaś dwa dalsze oddalone były od siebie o jakieś 15 centymetrów. W pierwszej chwili pan Tough pomyślał, że chyba ktoś z rodziny pali na korytarzu papierosa. Poirytowany takim brakiem taktu, pan Tough wyjrzał na korytarz. Wokół nie było nikogo. Nawet sąsiednie pokoje były puste. Tak się akurat złożyło, że w tej części szpitala nie było w ogóle chorych. Pan Tough powrócił więc do pokoju i usiadł ponownie na brzegu łóżka umierającej kobiety. Wówczas spostrzegł, że owe trzy chmurki podpłynęły nad głowę żony i częściowo ją zakryły. Zafascynowany tym patrzył jak chmurki powiększały się i powoli nabierały kształtów mglistych postaci ludzkich. Dwie z tych postaci uklękły po przeciwnej stronie łóżka, zaś trzecia postać kobieca stanęła wyczekująco przy głowie. Dziwna ta postać była jakby przejrzysta i mieniła się jasnym, złotym blaskiem. Jej wygląd był tak wzniosły, że panu Tough zabrakło później właściwych słów do opisania cech zewnętrznych tej postaci. Po chwili do pokoju wpłynęło jeszcze kilka przejrzystych zjaw, lecz te były już mniej wyraźne. Te nowe zjawy zgrupowały się dookoła łóżka konającej pani Tough. 
 
Wówczas z głowy chorej wypłynęła mglista postać kobieca. Stojące dookoła łóżka zjawy przysunęły się bliżej i zdawały się ją podpierać. Postać, która utworzyła się nad głową konającej, była połączona z jej ciałem jasną, świecącą taśmą, wychodzącą z czoła nad lewym okiem. Zjawa ta, nabierając coraz wyraźniejszego kształtu, zdawała się bronić wszelkimi sposobami przed obcymi postaciami. W każdym razie chybotała tu i tam, jakby trzymana na uwięzi przez srebrzystą taśmę. Postacie zdawały się trzymać ją delikatnie, lecz mocno. Pan Tough nie mógł już dłużej spokojnie patrzeć na tę walkę i na chwilę zamknął oczy. W duszy miał niewielką nadzieję, że gdy znowu je otworzy, nie ujrzy już tych dziwnych postaci. Tak się jednak nie stało. Tak jak poprzednio, postacie zdawały się walczyć ze sobą, on zaś nie miał możliwości wtrącenia się do tej rozgrywki. Czuł się niezmiernie przygnębiony. Na głowie i wszystkich członkach czuł ucisk jakby ogromnego ciężaru. Powieki wydawały mu się jak z ołowiu. Był w stanie jakiegoś sennego odrętwienia i chwilami myślał, że postrada zmysły, patrząc bezczynnie na to zdarzenie. Minęły może ze dwie godziny nim ruchy postaci stały się spokojniejsze. Mglista postać nad głową jego żony, połączona z umierającą kobietą srebrzystą taśmą, zdawała się teraz płynąć naprzeciw pozostałym postaciom. W tej samej chwili konająca głęboko westchnęła i fluidalna taśma łącząca ją z unoszącym się nad nią ciałem astralnym, naciągnęła się i pękła. Równocześnie wszystkie obecne w pokoju mgliste postacie stopniowo rozpłynęły się w powietrzu. Przygniatające uczucie przygnębienia ciążące na panu Tough stopniowo ustępowało. W tej chwili poczuł się swobodny, lekki i trzeźwy, spokojnie i rozważnie wezwał lekarza, który mógł jedynie potwierdzić zgon pacjentki. Jeżeli w tym dziwnym przeżyciu wykluczyć halucynację, mamy dwie możliwości tłumaczące to zdarzenie: albo pan Tough był jasnowidzem nie zdając sobie sprawy z tego, albo też ciało astralne jego małżonki nabrało tak gęstej konsystencji, że było widoczne nawet dla oka zwykłego człowieka. Najbardziej wiarygodną wydaje się być hipoteza pierwsza, że pan Tough miał zdolności jasnowidzące.
 
 
 
 CDN.