Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 maja 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LIV

ŻYCIE PO ŚMIERCI - 

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 

I

RELACJE OSÓB, 

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. IV

 
 
 


 WISIELEC NA PLACU CZERWONYM
 
 
 Dniało, kiedy żołnierz stojący na posterunku przy mauzoleum z sarkofagiem Włodzimierza Ilicza Lenina dostrzegł na kracie, otaczającej pobliski budynek jakiś dziwny cień. Przy zmianie warty powiadomił o tym oficera. Na żelaznym parkanie ktoś się powiesił. Jak się później okazało, o bzdurę - opuściła go kobieta. Lecz nie o to chodzi. Chociaż mijała już noc, w pobliskim laboratorium pracował jeszcze profesor Brunchanenko wraz z asystentami. Robili próby z przeszczepianiem serca u zwierząt. Przed kilkoma dniami odnieśli sukces: udało im się przywrócić do życia psa, który już wcześniej zdechł i utrzymać go w tym stanie przez sześć godzin. Jeden z oficerów straży słyszał coś niecoś o tych doświadczeniach. Wiedział również, że tam, w oświetlonym laboratorium uczeni jeszcze pracują. Nie namyślając się więc długo zatelefonował do profesora, czy mógłby mu przysłać trupa samobójcy. Profesor zawahał się chwilę, lecz pomyślał, że druga taka okazja może się już nigdy nie nadarzyć.
 
- Ależ oczywiście - zawołał - niech go pan zaraz przyśle, lecz proszę unikać wstrząsów, nieść go ostrożnie. Czekamy. 
 
I tak wisielec z Placu Czerwonego dostał się do pracowni profesora Brunchanenki. Śmierć samobójcy była faktem bezsprzecznym. Mimo to podłączono go do sztucznego serca. Pompa ruszyła, tłocząc krew do żył, które już były zwiotczałe; po chwili rozpoczęto podawać także tlen i środki pobudzające. Zasysanie i tłoczenie krwi odbywało się z największą precyzją. Prąd elektryczny regulował dokładnie czynności sztucznego serca. Uczeni cierpliwie czekali przez wiele godzin. W końcu przecież postronek, na którym zmarły wisiał, uszkodził krtań, a język został wciśnięty do przełyku. Także i inne objawy wskazywały na zgon. Można było z tego wnioskować, że zmarły musiał dość długo wisieć na sznurze. Normalnie bowiem, natychmiast po śmierci, u zmarłego rozszerzają się źrenice. W tym przypadku ten objaw już dawno minął, źrenice zdążyły już się rozluźnić i zatraciły swój normalny kształt. Skóra w dotyku przypominała pergamin, a gałki oczne były miękkie i zapadnięte. Gdy próbowano spowodować na skórze powstanie pęcherza, kapiąc nań roztopiony lak, nie dało to żadnego skutku. Plam pośmiertnych co prawda jeszcze nie było, lecz trup był już zimny.
 
- Musimy go podgrzać - mruknął profesor. 
 
Z chwilą, kiedy ustaje organiczny proces utleniania, opada temperatura ciała, a nad ranem było bardzo chłodno. Ciało ma niższą temperaturę niż ta, jaką wskazuje termometr na dworze. Trupa włożono do kąpieli z oliwy i zaczęto ją powoli podgrzewać, próbowano także diatermii. Równocześnie sztuczne serce nadal miarowo pompowało krew do tętnic. W końcu udało się. Sztuczne serce przywróciło zmarłego do życia. Początkowo objawy były nikłe...
 
- Poruszył wargami. Może coś chce powiedzieć? - zawołał jeden z asystentów. 
 
Równocześnie wisielec westchnął jękliwie.
 
- Jak dotąd wszystko idzie po naszej myśli - stwierdził profesor Brunchanenko. - Teraz należy tylko czekać. Musimy go odratować. 
 
Maszyny pracowały bez przerwy prawie całą dobę. Dopiero następnego dnia stan reanimowanego poprawił się na tyle, że mógł już coś szepnąć. Jego mózg zaczął funkcjonować normalnie
 
- Przebywałem w kraju, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Było tam pięknie... Olbrzymia przestrzeń... Jeszcze mam w ustach smak słodkiej wody, którą tam piłem... Była tam duża fontanna, z której zaczerpnąłem wody... Widziałem kwiaty trzy razy większe niż nasze. Wydzielały cudowny zapach... Pachniały silniej niż nasze. W oddali widziałem mnóstwo ludzi, lecz kiedy chciałem się do nich zbliżyć, oddalali się ode mnie... Pod olbrzymim drzewem, którego szczyt zdawał się sięgać nieba, stał dobosz. On nie uciekał ode mnie. Wybijał werbel, aż do niego podszedłem. Ktoś wówczas powiedział do mnie, że już teraz wszystko jest w porządku i jeżeli bym chciał, mógłbym i ja latać. Tak mi teraz ciężko unieść rękę lub nogę, a tam, gdzie byłem było inaczej. Czułem się lekki jak piórko... szkoda tylko, że ludzie tam ode mnie uciekali. Po chwili dobosz zaczął rosnąć i zrobił się olbrzymi jak drzewo. Ja zaś biegłem po zielonym stepie szukając ludzi. Wołałem głośno, lecz bez skutku. Teraz przypominam sobie, że szukałem mojej matki. Ktoś do mnie powiedział, że ją niebawem odnajdę, ale to potrwa jeszcze jakiś czas, bo to zawsze tak jest. Potem położyłem się pod owym wielkim drzewem i zasnąłem... I teraz nie wiem, czy to wszystko, o czym opowiadam tylko mi się śniło, czy teraz przeżywam jakiś nieprzyjemny sen... 
 
Człowiekowi, który przekroczył próg śmierci zadawano jeszcze wiele różnych pytań. Żył tylko przez cztery dni. Sztuczne serce nie potrafiło utrzymać go dłużej przy życiu.
 
- Chciałbym powrócić do tamtej, zielonej, przepięknej krainy - szepnął i skonał. 
 
W każdym razie były to jego ostatnie, zrozumiałe dla otoczenia słowa.
 
Opisany powyżej przypadek jest dosyć dobrze znany i opisany, tak w ZSRR, jak i w całej Europie. Przytaczało go wielu autorów w trakcie dyskusji o tzw. śmierci pozornej. Wysnuli oni stąd wniosek, iż przy powieszeniu śmierć nie następuje tak nagle, jak w innych wypadkach, a dopiero po jakimś czasie. Co innego też, gdy wisielec na przykład spadnie z wysokości dwóch metrów i pozrywa sobie wiązadła lub złamie jeden z kręgów. W każdym razie już od wielu lat robi się próby, aby odnaleźć granicę, skąd istoty ciepłokrwiste, pozornie już nieżywe, dają się jeszcze odratować, przywrócić do życia. Opis wypadku profesora Brunchanenko to trzeźwe sprawozdanie uczonego, któremu wolno opierać się tylko na faktach biologicznie sprawdzalnych. Postronek, na którym powiesił się ów człowiek uciskał pewne sploty nerwowe, o których wiemy, z innych podobnych wypadków, iż wywołują w świadomości szczególne stany podniecenia. Do dziś znany jest nauce tylko jeden przypadek człowieka, którego nie można było powiesić na szubienicy. Był nim pewien joga indyjski, który po długich ćwiczeniach tak potrafił uodpornić mięśnie, nerwy i wiązadła karku, iż stryczek nie przeszkadzał mu nawet w oddychaniu. Eksperyment ten ów joga demonstrował publicznie, aby dowieść niedowiarkom, do czego można dojść drogą systematycznego treningu.
 
 
 
 
 
W JASKINI ZMARŁYCH
 
 
 Sven Steffenson zawsze uchodził za samotnika. Nawet kiedy zdobył środki umożliwiające wzięcie udziału w ekspedycji naukowej do Tybetu, nie przyłączył się do grupy wycieczkowiczów, a w daleką podróż wyruszył sam. Od wczesnej młodości jego marzeniem było zwiedzenie tego tajemniczego miejsca na Ziemi. Kto sam wyrusza w Himalaje musi się liczyć z nieprzewidzianymi przygodami, wypadkami i komplikacjami i nasz samotny podróżnik powinien się jakoś zabezpieczyć. Szwed był bardzo doświadczonym alpinistą, a mimo to zdarzył mu się wypadek. Pewnego dnia poślizgnął się i zjechał po rumowisku tysiąc pięćset metrów w dół. Przypadkowo natknęli się na niego tybetańscy przemytnicy herbaty. Ponieważ tliła się w nim jeszcze iskierka życia, zanieśli go do pobliskiego klasztoru. W ten oto sposób Sven Steffenson dostał się do "jaskini zmarłych", jak w Tybecie tubylcy nazywają pieczarę, w której mnisi umieścili półżywego Svena. Według wierzeń Tybetańczyków w owej pieczarze przebywają bowiem od niepamiętnych czasów duchy zmarłych. Tybetańscy mnisi żyjący tam, istnieją poniekąd poza czasem. Pozbawieni wszelkich ludzkich i przyziemnych namiętności, uczuć i zmartwień, odmawiają jedynie w kółko monotonny tekst o słodkiej tajemnicy pąków lotosu i nie interesują się w ogóle żadnymi duchami, które stojąc przy nich, chodzą wraz z nimi do kaplic, gdzie mnisi odprawiają modły. Mówią oni przy tym archaicznym dialektem, nieznanym nawet najstarszym mieszkańcom tych okolic. W tej to ponurej norze duchów Sven Steffenson przeleżał sześć długich miesięcy. Miał wielokrotnie złamany kręgosłup, lecz tak go ułożono, że nie mógł się poruszyć. Dbano też o niego na wszelkie sposoby, aby utrzymać maleńką iskierkę życia, która w nim słabo migotała. Pewnego dnia, nie opodal klasztoru, przechodziła angielska ekspedycja wioząca urządzenia elektryczne dla stolicy Nepalu. Jeden z mnichów dał im znać, że w klasztorze znajduje się chory biały człowiek. Na najbliższej przełęczy górskiej Anglicy zdali przesyłkę w ręce tubylców i w drodze powrotnej zabrali ze sobą Svena Steffensona. Był zupełnym kaleką. Zniesiono go na noszach ostrożnie w dół. Żył jeszcze około dwóch lat w północnoindyjskim szpitalu. Zmarł na skutek odniesionych obrażeń. Lekarze rozłożyli bezradnie ręce. Dla Svena nie było żadnego ratunku. Przed śmiercią podyktował jednemu z lekarzy swe przeżycia w czasie himalajskiej wyprawy.
 
- Kiedy spadłem ze skały w dół, znalazłem się chyba bliżej śmierci niż życia - stwierdził Sven. Teraz wszystko sobie dokładnie przypominam. Gdy spadałem, tysiące myśli błysnęły w mojej głowie. Plany, projekty, zamiary na przyszłość, wspomnienia... Podczas upadku nie czułem bólu, a na strach po prostu nie miałem czasu. Gdy uderzyłem o ziemię, nie poczułem także nic. Ale to dziwne, bo wydało mi się wówczas, że lecę gdzieś dalej. Potem znalazłem się w ponurej, ciemnej jaskini. Dookoła było pusto. Zimno było przejmujące. Z ciemności wychodziły do mnie duże ptaki o błyskających oczach. Były takie duże jak ja sam. Czyżby istniały takie duże nietoperze?... Jak na nie patrzyłem, zastanawiałem się, czy ja jeszcze żyję, czy też już umarłem. Ptaków nie bałem się, a dotkliwe początkowo zimno z czasem przestało mi dokuczać. Coraz więcej tych ptaków krążyło dookoła mnie. Potem pojawiły się świetliki. Poruszyć się nie mogłem, lecz ponieważ nie odczuwałem żadnego bólu, pomyślałem sobie, że już jednak chyba nie żyję. Następnie wszystko to zniknęło, a pojawiły się jakieś ohydne zmory: postacie niesamowite, z pochodniami w rękach. Ich wygląd był odrażający. Nie miały one w sobie nic ludzkiego. Tańczyły dookoła mnie machając pochodniami, lecz mnie nie dotykały. Po jakimś czasie pojawili się przy mnie tybetańscy mnisi. Poznałem ich natychmiast po ogolonych głowach. Zajęli się mną i mnie leczyli. W tej pieczarze zupełnie utraciłem rachubę czasu. Byłem jakby w półśnie. Nadal nie wiedziałem czy już umarłem, czy też powróciłem do życia. Ilekroć mnisi odchodzili, znów pojawiały się owe nietoperze, świetliki i maszkary, napawające mnie przerażeniem i strachem. Z nikim nie mogłem się porozumieć, bo mnisi wydawali się być głuchoniemi. Nadal nie odczuwałem żadnego bólu. Któregoś dnia przeniesiono mnie do innej jaskini, jaśniejszej. Była ona nieco mniejsza niż poprzednia, ale zmieściłby się w niej nawet ratusz mojego rodzinnego miasta. Było tam także nieco cieplej. Tu przeżyłem chyba po tysiąckroć drogę Dantego w zaświaty. Dlaczego mnie tu przeniesiono? Nie wiem. Tutaj już nie było nietoperzy. Natomiast były istoty, które może kiedyś w przeszłości były ludźmi. Może były one za życia kobietami? Czołgając się zbliżały się do mnie. Chwytały mnie zimnymi, trupimi rękami, całowały mnie i głaskały. Leżałem w bezsilnej niemocy. Nie mogłem się bronić przed tymi przejrzystymi istotami. Gdy zjawiali się mnisi, wszystkie owe niesamowite zjawy nagle znikały, rozpływały się w powietrzu. Starałem się zachować spokój i rozsądek, i porządkować swoje myśli, lecz trudno było mi się skupić. Kiedy wynoszono mnie z jaskini, aby przekazać Anglikom, dookoła siebie słyszałem chichot i kpiący skrzek zjaw, których pozbawiono bezbronnej zabawki... 
 
Sekcja zwłok dokonana po śmierci Svena Steffensona wykazała, że miał - oprócz obrażeń kręgosłupa - również podwójne złamanie podstawy czaszki. W następstwie takich obrażeń człowiek zwykle umiera po kilku godzinach. Tybetańczycy doskonale potrafią leczyć urazy czaszki i kręgosłupa, lecz nie stosują swej terapii wobec Europejczyków, których ukrytych zamiarów nie potrafią rozszyfrować. To, że Svenowi nie dali umrzeć przez tak długi okres i że starali się go uratować, jest zdarzeniem wyjątkowym. Sven Steffenson przez długie lata zajmował się problemami z dziedziny parapsychologii. To był też istotny powód, dla którego postanowił odwiedzić Tybet. Zdaniem angielskiego psychiatry, który badał Svena Steffensona, mogło to przywołać - na drodze reminiscencji - wspomniane wizje i halucynacje, wywołane szokiem po wypadku. Niestety, takie wyjaśnienie nie tłumaczy nam niczego.
 
 
 
 
 
PRZYWRÓCONA DO ŻYCIA
 
 
 Pielęgniarka Penka Najdenowa miała niecałe dwadzieścia lat. Urodziła się na przedmieściach Sofii w Bułgarii. Kiedy ukończyła osiemnaście lat otrzymała dyplom pielęgniarki i od 1,5 roku pracowała w szpitalu, ostatnio jako instrumentariuszka. Wypadek zdarzył się 24 marca o godzinie 17.30 na oddziale chirurgicznym szpitala miejskiego. Opis tego wypadku obiegł cały świat i ukazał się we wszystkich poważnych czasopismach lekarskich. Dziewczyna była bowiem na tamtym świecie przez sto dwadzieścia minut. To nie ulegało wątpliwości, wszak zmarła na sali operacyjnej, w obecności kilku lekarzy, którzy znają się na rzeczy i potrafią odróżnić żywego człowieka od nieboszczyka. Ale powróćmy do dnia 24 marca i owej feralnej dla Penki Najdenowej godziny 17.30. Penka włożyła instrumenty do sterylizatora. W lewej ręce trzymała przewód, który był pod napięciem trzystu osiemdziesięciu woltów, a prawą ręką zamierzała zakręcić kran z zimną wodą. Prąd przeszedł przez ręce, klatkę piersiową i w ogóle całe ciało. Penka padła na ziemię jak rażona piorunem. Bo też i tak w rzeczywistości było. Po kilku sekundach jeden z asystentów, klęcząc przy Pence, stwierdził rzeczowo: akcja serca ustała. Tętno niewyczuwalne. A więc szybko: sztuczne oddychanie. Za chwilę przybiegł specjalista, kardiolog. Jeden zastrzyk obok serca, drugi w serce. Minęło sześć minut. Nic. W tej chwili na salę wpadł doktor Piotr Deredjan. Znał młodą pielęgniarkę poprzez jej rodziców od lat. Tu chodziło o minuty.
 
- Nie ruszać chorej z miejsca - zarządził. - Intubacja dotchawiczna i sztuczny oddech. 
 
Lekarze i siostry oddziału kolejno zmieniali się, aby wdmuchiwać powietrze do płuc zmarłej. Po kilku dalszych minutach podłączono również aparat do podawania narkozy, który zaczął automatycznie pompować tlen do płuc porażonej prądem dziewczyny. Doktor Deredjan wiedział, że samo pompowanie tlenu nie pomoże. Zawołał więc trzy pielęgniarki do pomocy i na podłodze rozpoczął operację. Błyskawicznie otwarto klatkę piersiową, odkrywając worek sercowy. 
 
Masować - zadysponował chirurg. 
 
Po chwili zmiana. Kolejny lekarz tam zastąpił zmęczonego asystenta.
 
- Masować jak najszybciej. Trzeba wykonać co najmniej sto dwadzieścia do stu czterdziestu ściśnień na minutę. Nie wolno ustawać ani przerywać. Nie możemy tracić nadziei. 
 
Doktor Deredjan spojrzał na zegarek Od wypadku minęło już trzydzieści minut. W trzydziestej siódmej minucie mięśnie serca zaczęły migotać.
 
- Przygotować aparat do podawania bodźców elektrycznych, nastawić na uderzenie o napięciu 150 woltów co pół sekundy. 
 
Po dwóch uderzeniach bodźcowych migotanie co prawda ustało, lecz serce nadal nie pracowało. A więc w dalszym ciągu masaż. Dopiero w czterdziestej trzeciej minucie serce zaczęło bić normalnie. Jednak, gdy przerywano masaż, serce znów stawało. Zespół ratujący dziewczynę ogarnęło podniecenie. Już dziewięćdziesiąt minut starano się - bezskutecznie - przywrócić Penkę do życia. Wówczas rana po operacji zaczęła krwawić i jama płucna powoli wypełniała się krwią.
 
- Zabieramy się teraz do operacji - orzekł chirurg. - Szybko przygotować salę. Kroplówka 1250 mililitrów. Grupę krwi już znamy. Oprócz tego dodamy 800 mililitrów glukozy. Piąta narkoza eterowo-tlenowa. Przy kostce otworzyć wenę do kroplówki glukozy.
 
Pracowano jeszcze trzydzieści minut. Dziewczyna była uratowana. Tętno 110 na minutę, ciśnienie 120/60. Lecz walka o życie pielęgniarki nie była zakończona. Trwała jeszcze przez dalsze siedemdziesiąt dwie godziny, Penka bowiem nadal była nieprzytomna. W końcu na karcie chorobowej można było odnotować: "Oddech prawidłowy. Ciśnienie między 180 i 120 na 60. Tętno 150 do 160 na minutę". Lekarze nadal nie spuszczali oka z pacjentki. W każdej chwili mogło się przecież wydarzyć, że krążenie przestanie należycie spełniać swe zadanie. Trzeba było przede wszystkim ustabilizować krążenie krwi. Gdy zwracano się do Penki słowami, nie reagowała. Dopiero po trzech dalszych dniach próbowała odwrócić głowę w kierunku, skąd do niej mówiono. Chciała coś powiedzieć, lecz z jej ust wydobywał się tylko syk. Powoli, powoli powracała jednak do zdrowia. Dopiero po dalszych dziesięciu dniach potrafiła wypowiadać pojedyncze słowa, potem krótkie zdania. Odpowiadała na pytania, a nawet przypomniała sobie jak się nazywa i jak brzmi jej imię. Jednak twarzy obecnych nie potrafiła rozpoznać. Elektrokardiogram wykazywał ciężkie uszkodzenie mięśnia sercowego spowodowane niedotlenieniem. Tony serca były głuche, a granice nieco rozluźnione. Poniżej łuku żebrowego wyczuwało się znacznie powiększoną wątrobę. Dopiero w dwa miesiące po wypadku dziewczyna przyszła do siebie na tyle, że mogła swobodnie mówić, a nawet normalnie pisać. Pozostał tylko jeden niewytłumaczalny objaw: nie potrafiła przeczytać tego, co napisała. Nie umiała także czytać drukowanego tekstu. Odróżniała poszczególne litery, lecz nie potrafiła wiązać ich ze sobą ani uchwycić sensu słów. W tym czasie zaczęła sobie przypominać szczegóły towarzyszące jej wypadkowi, z okresu, kiedy już nie żyła.
 
- Byłam w jakimś innym świecie - opowiadała. - Dziwny to był świat. Słońce świeciło, łąki były zielone i pełne kwiatów. Po łące poruszałam się lekko jak piórko. Kiedy byłam mała, moja babka opowiadała mi o niebie i raju. I tak ów krajobraz właśnie wyglądał jak go sobie wyobrażałam, słuchając w dzieciństwie bajań babci. Widziałam także ludzi, ale nie potrafię sobie ich przypomnieć. Wydawali mi się znajomi, byłam pewna, że już ich kiedyś spotkałam. Usilnie starałam się przypomnieć sobie ich twarze, ale stopniowo moja pamięć coraz bardziej mnie zawodzi. Pragnę zaznaczyć, że nigdy w życiu ziemskim nie miałam takiego uczucia szczęścia, pogody ducha i zadowolenia jak wówczas, kiedy byłam tam... Jak długo to trwało? Kilka godzin? Pojęcie "czas" było mi tam zupełnie obce. 
 
Analizując wypadek Penki Najdenowej nauka doszła do wniosku, że możliwości reagowania kory mózgowej człowieka po śmierci klinicznej są znacznie szersze, niż to sobie dotychczas wyobrażaliśmy. Po wypadku dziewczyna stała się jakaś inna, a jej osobowość w niczym nie przypominała Penki sprzed 24 marca.
 
 
 
 
 
SPOTKAŁEM NARZECZONĄ NA TAMTYM ŚWIECIE
 
 
 Podróż śpiewaka Serge'a Lamy na tamten świat spowodowana była wypadkiem samochodowym. Jechał on z dużą szybkością w kierunku Aix-en-Provence, gdy nagle wozem zarzuciło i samochód uderzył w przydrożne drzewo. Serge Lama poczuł tylko, że coś go poderwało w górę i... stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero po trzech dniach, kiedy lekarze usunęli mu śledzionę. Powiedziano mu, że podczas operacji był już w stanie śmierci klinicznej. W tym to okresie miał wizje, które wielokrotnie później go prześladowały. W chwili uderzenia Serge'a Lamę poraził potężny błysk światła, jakby mu ktoś przed oczyma zapalił ładunek magnezji, a dalej, już jakby przez sen, usłyszał huk spowodowany uderzeniem pojazdu w przeszkodę. Następnie poczuł jakby przypływ sił i energii. Coś się od niego odczepiło, jakby ta druga osobowość. Było to podobne do rozdwojenia się, o czym czytał w książkach traktujących o mediach. Jego jakby drugie Ja (było to jego ciało astralne) unosiło się nad szczątkami jego ziemskiego, rozbitego ciała. Nie odczuwał żadnego bólu. Znikł on w momencie, kiedy jego osobowość zaczęła się rozdwajać. W tej samej chwili usłyszał w pobliżu szloch. Z trudem udało mu się otworzyć oczy. Spostrzegł swą ukochaną dziewczynę jako przejrzystą zjawę. Lecz dziewczyna oddalała się od niego, gdy chciał za nią pójść. Na przeszkodzie zbliżenia obojga stał niewidzialny mur, którego nie był w stanie przeniknąć. Musiał pozostać po tej stronie bariery, podczas gdy dziewczyna powoli oddalała się od niego. Rozglądając się dookoła spostrzegł, że znajduje się w miejscach, które były mu uprzednio znane i bliskie. Wydawało mu się to poniekąd potwierdzeniem, że już chyba kiedyś wcześniej żył na tym świecie. Znajomy wydawał mu się na przykład ów zajazd w starym francuskim mieście Carcassone, którego wieże przypominały okres panowania Wizygotów w V w. n.e. Był tam osobiście przed kilku laty. Teraz ta miejscowość i zajazd przypomniały mu się ponownie. W dalszym ciągu przeżywał wspomnienia jakby z innych epok historycznych, w których grał rolę mnicha, także z wojen krzyżowych oraz przygód miłosnych, jakich doświadczył w jakimś domu na przedmieściu Paryża. Potem znalazł się nagle pod Bastylią. Dookoła niego były tłumy ludzi. Dostrzegł jakąś arystokratkę, która szepnęła do niego:
 
- Jeśli mnie wezmą na ścięcie, to uprzednio wydrapię krzyżyk na tym kamieniu - i wskazała na mur przy oknie. 
 
Powrót do życia człowieka, któremu tymczasem pozszywano pozrywane mięśnie i złożono połamane kości, przejawił się strasznymi bólami. Stał przy nim lekarz i coś mówił, lecz jego słowa nie docierały do świadomości chorego. Nie był w stanie pochwycić ich sensu. Gdy Serge Lama odzyskał już całkowicie zdolność myślenia i kojarzenia faktów, powiedziano mu, że jego przyjaciel Enrico Macias i narzeczona, którzy byli z nim w rozbitym wozie, nie żyją. Zmarli na skutek odniesionych w wypadku obrażeń. Dwa lata trwała rekonwalescencja artysty zanim mógł już jako tako, o kulach, chodzić. Swe pierwsze kroki na ziemskim świecie skierował do Quartier de Marais, tam, gdzie żegnała się z nim arystokratka przeczuwająca, iż wezmą ją na ścięcie. Na brudnym kamieniu znalazł krzyżyk, którego szukał... Gdzie więc przebywał podczas swej śmierci klinicznej, gdy jego dusza opuściła już ciało? Przecież spotkanie z arystokratką mogło się zdarzyć co najmniej sto siedemdziesiąt lat wcześniej. Kto ten wypadek wyjaśni? Uczciwie, bez pogardliwych uśmiechów i stukania się w czoło?
 
 
 
CDN.
 

czwartek, 26 maja 2022

SUŁTANAT KOBIET - Cz. XXXV

HAREMY WYBRANYCH WŁADCÓW

OD MEHMEDA II ZDOBYWCY

DO ABDUL HAMIDA II




 

 SERAJ SULEJMANA WSPANIAŁEGO

Cz. XXIV


 



 

ŻONA

SERAJ POD RZĄDAMI ROKSOLANY/HURREM

(1534-1558)

Cz. IX


 
 
GWIAZDA RUSTEMA

  
 Zwycięstwo Hizira Barbarossy w bitwie pod Prewezą (28 września 1538 r.) zapewniło flocie osmańskiej bezwzględną dominację na wodach Morza Śródziemnego i z tego właśnie powodu urządzono wielkie święto dla ludu, gdy zwycięskie okręty powróciły do portów Złotego Rogu. Tak zakończył się rok 1538 (w islamskim kalendarzu księżycowym obowiązującym w Imperium Osmańskim, były to wówczas lata 944-945). Jednak z początkiem nowego roku urządzono kolejne, jeszcze huczniejsze święto, a okazją do niego stało się obrzezanie księcia Dżihangira - najmłodszego syna Sulejmana i sułtanki Hurrem. Dżihangir skończył wówczas sześć lat, był to więc właściwy czas na przeprowadzenie tej operacji (choć byli tacy co uważali że jednak w tym wieku jest jeszcze za wcześnie na obrzezanie). Do Konstantynopola zjechały się poselstwa muzułmańskich krajów (głównie Mołdawia, Wołoszczyzna, Chanat Krymski) oraz Wenecji, która już szukała dróg porozumienia się z Portą, deklarując ustami swego ambasadora - Tommaso Contariniego, iż jej uczestnictwo w koalicji anty-osmańskiej było błędem i Serenissima jest gotowa zapłacić za tamten błąd, w zamian za ponowne otwarcie osmańskich portów dla okrętów Republiki św. Marka. Celem Contariniego było zresztą wypracowanie nowego porozumienia handlowego, który umożliwiłby weneckim kupcom powrót do Konstantynopola i innych miast Imperium. Sułtan był jednak niezadowolony i publicznie okazywał swą wzgardę Contariniemu, domagając się zwrotu wszystkich wysp i twierdz, które Serenissima przejęła w trakcie wojny (głównie chodziło o Nauplion i Monemwazję) i zapłacenia wysokiej kontrybucji za zerwanie wcześniejszych układów i sojusz z Hiszpanią. Contarini - jak na osiemdziesięcioośmioletniego starca - i tak radził sobie dość dobrze w konfrontacji z sułtanem, ale ponieważ Sulejmana irytowały weneckie próby dalszego negocjowania jego żądań, przeto porozumienia nie udało się szybko wypracować. Mimo to Contarini (jako jedyny przedstawiciel chrześcijańskiego państwa) był obecny w Konstantynopolu podczas uroczystości obrzezania księcia Dżihangira.

Oprawę dla ludu przygotowano z najwyższą starannością, angażując akrobatów, linoskoczków, połykaczy ognia. Sprowadzono do Konstantynopola mnóstwo dzikich zwierząt jak lwy, tygrysy i niedźwiedzie, a w niebo wypuszczono setki gołębi. Dla najuboższych zorganizowano darmowy posiłek wydawany na placu niedaleko Dikilitas. Uroczystości trwały kilka dni, a pomiędzy zabawami trwały zażarte negocjacje dyplomatyczne z przedstawicielami Republiki św. Marka, oraz... przygotowania do kolejnej, trzeciej już uroczystości w ciągu zaledwie jednego roku, czyli zaślubin sułtanki Mihrimah z wybrankiem Hurrem, mało wcześniej znanym na sułtańskim dworze Bośniakiem z pochodzenia - Rustemem Agą. Pełnił on funkcję głównego nadzorcy sułtańskich stajni i osobiście przygotowywał konie dla Sulejmana i zapewne członków jego rodziny (najprawdopodobniej był też nauczycielem jazdy konnej synów sułtana), ale te funkcje nie gwarantowały mu możliwości zbliżenia się do rodziny padyszacha. Skoro jednak wybrała go Hurrem (a miał być dla niej gwarantem bezpieczeństwa i umożliwić objęcie tronu po śmierci Sulejmana przez jednego z synów Hurrem - a do tej roli matka wyznaczyła Mehmeda, swego najstarszego syna), sułtan również zaaprobował jego osobę w charakterze swojego zięcia, zresztą był już wcześniejszy tego typu precedens, gdy zwykły sokolnik sułtański - Ibrahim, ostatecznie poślubił siostrę Sulejmana - sułtankę Hatice. Z tego, co wiadomo, Mihrimah nie była zadowolona z owego mariażu. Ją, młodą dziewczynę (miała wówczas siedemnaście lat, co w tamtych czasach było już wiekiem w którym dziewczęta wydawano za mąż) przerażała myśl o starszym od niej o siedemnaście lat, kulawym (jedną nogę miał krótszą od drugiej) sułtańskim stajennym, ale nie była w stanie wyperswadować matce owego pomysłu. Hurrem była zdecydowana, ten człowiek (o którym już wówczas krążyły plotki iż palcem nie kiwnie w żadnej sprawie bez odpowiedniej łapówki) miał być gwarantem bezpieczeństwa jej synów, tak, jak Ibrahim Pasza był przez długi czas gwarantem bezpieczeństwa księcia Mustafy (można sobie wyobrazić jakie sztuczki Hurrem stosowała na córce, aby przekonać ją do tego małżeństwa, mogła np. stwierdzić że jeśli po śmierci ojca jej bracia będą na rozkaz syna Mahidevran kolejno duszeni jedwabnymi chustami i wzywać będą pomocy, nikt już ich nie usłyszy, bo ich rodzona siostra przyłożyła rękę do ich zguby). Sprawa była więc postanowiona, a Mihrimah - jeśli musiała - mogła co najwyżej cierpieć z powodu swego małżeństwa w samotności.




Uroczystości zaślubin odbyły się w maju, czerwcu lub na początku lipca 1539 r. Świętowano oczywiście na muzułmański sposób, czyli mężczyźni oddzielnie i kobiety oddzielnie. Mihrimah stała się teraz żoną Rustema Agi, a on sam wszedł do sułtańskiej rodziny, co niosło za sobą ogromną odpowiedzialność (np. mąż siostry lub córki sułtana nie mógł zdradzić swej żony z inną kobietą, nie mógł jej ubliżyć ani też - co w ogóle wykluczone - podnieść na nią ręki. To ona była sułtanką w tym związku i to ona decydowała o przyszłości swych dzieci, a ograniczały ją w tym jedynie prawa islamu - w którym mąż stoi zawsze wyżej od swojej małżonki). Rustem jednak zapewne zauroczył się lub nawet zakochał w młodej sułtance (czego dowodzi potem iż z niezwykłym oddaniem służył sułtanowi), czego jednak z pewnością nie można było powiedzieć o niej samej. W każdym razie Rustem zaraz po ślubie otrzymał funkcję trzeciego wezyra Imperium i mógł mieć nadzieję że wkrótce stanie się wielkim wezyrem. Okazja ku temu nadarzyła się bardzo szybko, bo już w lipcu 1539 r. Wtedy bowiem zmarł (prawdopodobnie z powodu jakiejś choroby) dotychczasowy wielki wezyr - Ayas Mehmed Pasza (pełnił on swoją funkcję od śmierci Ibrahima Paszy, czyli od połowy marca 1536 r.), teraz jego stanowisko było puste i Rustem (wówczas już Rustem Pasza) sądził że z poparciem Hurrem uda mu się uzyskać tę najwyższą po sułtanie funkcję w Imperium Osmańskim. Niestety, tak się nie stało. Hurrem okazała się wówczas za słaba i zwyciężyła frakcja haremowa jej przeciwna, której kandydatem był Lutfi Pasza - mąż siostry Sulejmana, sułtanki Sah i to właśnie on został nowym wielkim wezyrem. Nie wiadomo dlaczego sułtan nie posłuchał w tym przypadku swej ukochanej małżonki? Pewnie zrozumiał, że godząc się na małżeństwo Mihrimah z Rustemem - który był kandydatem Hurrem, musi teraz (dla równowagi) powierzyć ważne stanowisko komuś z drugiej strony barykady (bowiem pomimo oficjalnie panujących, a żałośnie naciąganych gestów powszechnej przyjaźni, zarówno w haremie, jak i Dywanie aż huczało od wzajemnych konfliktów, sympatii i antypatii, a także osobistych ambicji poszczególnych wielmożów. Nie sądzę aby Sulejman był tak nierozsądny, by wierzyć iż w systemie sułtańskiej władzy panuje powszechna zgoda, szczerość i przyjaźń, zresztą wkrótce przekonał się o tym naocznie, gdy na jego oczach dwóch kandydatów do tytułu wielkiego wezyra, o mało co się nie pozabijało, wyciągając przeciwko sobie sztylety. Ale stało się to dopiero w kilka lat później, do czego zresztą też jeszcze powrócę).

Rok 1539 upłynął sułtanowi nie tylko na jałowych pertraktacjach z Tommaso Contarinim o kształt nowego układu handlowego pomiędzy Portą a Wenecją, ale również zaowocował listami, jakie sułtan pisywał do króla Polski i wielkiego księcia Litwy - Zygmunta I Jagiellończyka. Powodem tych listów był problem mołdawski, gdyż po klęsce w bitwie pod Obertynem (22 września 1531 r.) hospodar mołdawski - Piotr Raresz nie pogodził się z ostateczną utratą Pokucia, i cały czas najeżdżał tamtejsze pogranicze. W lutym 1532 r. jego wojska pobiły pod Tarasauti tysiącosobowy oddział polskiej jazdy. W 1535 r. (dwukrotnie) i w 1536 r. ponownie najechał Pokucie z większą siłą, plądrując je niemiłosiernie. Z tego właśnie powodu w lipcu 1537 r. król Zygmunt zwołał pospolite ruszenie do Trembowli, ale już w Glinianach pod Lwowem zebrało się mnóstwo ludu, bowiem aż 150 000 szlachty (jak pisał potem Teodor Konstanty Orzechowski w swych "Annalis sextus": "Od pamięci ludzkiej nie widział nikt lepiej wyćwiczonego i świetniejszego: nie Wołochom tylko, a samemu Turczynowi, a wszystkim królom i cesarzowi mogło być postrachem"). Szlachcie jednak odechciało się walczyć z Rareszem i wolała skierować swe żale przeciwko polityce królowej Bony Sforzy. Spory upał panujący tego lata i niechęć do polityki umacniania władzy królewskiej zrobiły swoje. Szlachta miała już dość niezależnej polityki Bony. To przecież jej upór i determinacja doprowadziły do koronacji (20 lutego 1530) dziesięcioletniego królewicza Zygmunta II Augusta na króla za życia jego ojca. Od tej chwili było dwóch królów panujących jednocześnie w tym samym czasie - ojciec i syn. To się nie podobało, ale przecież pretensji do Bony szlachta miała znacznie więcej (nie ma sensu ich wszystkich wymieniać), wystarczy wspomnieć o kilku najważniejszych: afera z Samborem, z Rowem, z Lwowem, odebranie dzierżawy uszpolskiej i peniańskiej Jerzemu "Herkulesowi" Radziwiłłowi - ojcu Barbary Radziwiłłówny (mimo że miał je zagwarantowane dożywotnio), czy dążenie do przejęcie księstwa mazowieckiego po Annie Mazowieckiej (mimo iż księżna wciąż żyła i nawet po przyłączeniu Mazowsza do Korony w 1526 r. - województwo mazowieckie utworzono dopiero w 1529 r. - posiadała ona tam spore dobra i jako ostatnia przedstawicielka Piastów mazowieckich, nie chciała się ich zrzec na korzyść Korony). Zatem pospolite ruszenie szybko zmieniło się w sejm, a obrady rozpoczęły się 20 sierpnia 1537 r. w obozie pod Lwowem.




Od początku padały tam oskarżenia skierowane w stronę dworu królewskiego. Szlachta m.in. miała za złe, że zabrania się im nabywania i dziedziczenia zachodnich tytułów, w tym książąt, hrabiów i baronów. Jako przykład podawano ród Tarnowskich, którzy niedawno otrzymali tytuł hrabiowski dziedziczony po hrabiach Jarosławskich na Litwie , a także rody: Czarnkowskich, Latalskich, Godziembów, Zboźnych i Kietlińskich. Wszyscy oni odziedziczyli tytuły książęce i hrabiowskie albo po wcześniejszych władcach litewsko-ruskich w Wielkim Księstwie, albo też z nadania cesarza. Książętami z nadania Karola V Habsburga lub jego poprzedników, byli: Radziwiłłowie (1518 r.), hrabiami zaś: Tęczyńscy, Górkowie (oba rody w 1518 r.), a wcześniej (1470 r.) Leszczyńscy. Zdarzało się jednak, że nie wszyscy przyjmowali obce tytuły i cesarzowi odmówili: Szydłowieccy, Firleje i Kościeleccy. Mimo to szlachcie bardzo nie podobało się takie dzielenie "Panów Braci" na lepszych i gorszych, tym bardziej że w Rzeczpospolitej każdy szlachcic - bez względu na posiadane majętności - był sobie równy, a uważano że wraz z małżeństwem Bony Sforzy z królem Zygmuntem  Jagiellończykiem (1518 r.) napływ obcych tytułów do kraju znacznie wzrósł i za to także krytykowano królową. Poza tym miano również pretensje o zabór królewszczyzn przez Bonę i odbieranie tych dóbr dotychczasowym właścicielom "bez pozwu, bez sądu i bez prawa". Królowa ripostowała iż szlachta kieruje się chciwością i szlachecki program egzekucji praw i dóbr nazwała "programem nadużyć"(tym bardziej że szlachta wpisała tam kilka godzących w stabilność państwa punktów, jak choćby żądanie zniesienia zapisów dóbr w Metryce Koronnej, co groziło niepochamowanym łączeniem królewszczyzn w rękach co majętniejszych magnatów; oraz zniesieniem zwoływania pospolitego ruszenia, gdy granice kraju nie były zagrożone - czyli szlachta nie chciała łożyć na wojsko i jeszcze sama chciała ograniczyć obowiązek osobistego stawiania się z bronią na wezwanie króla). Umysły "Panów Braci" były wówczas mocno rozgorączkowane, zewsząd domagano się od króla i królowej przestrzegania prawa i skarżono się iż dotąd wszelkie opinie posłów na sejmach nie były respektowane prawnie, że w tym celu trzeba było zwoływać sejmy nadzwyczajne. Do nikogo zaś nie trafiały opinie (jak choćby wygłoszona przez hetmana wielkiego koronnego - Jana Tarnowskiego, zwycięzcy spod Obertyna) iż Raresz dokonuje zniszczeń na południowym pograniczu na Pokuciu i Podolu i że zebrano się w celu jego poskromienia. Szlachta odpowiadała zgodnie: "Mniejsza o wojnę - ważniejsze ocalenie zgubionej Rzeczypospolitej. Niech tam sobie Wołoszyn pustoszy Ruś! Gdzie nie ma wolności, tam nie ma czego przeciwko nieprzyjacielowi bronić! Wszystko to jedno czy wolność obali własny król, czy wróg obcy. Ojczyzna o tyle tylko miła, o ile ubezpiecza wolność!"

Gdy więc wśród tych rozgrzanych głów padło słowo: "Suje!" (szuje), wypowiedziane przez stronnika królowej Bony - hrabiego na Wiśniczu Piotra Kmitę Sobieńskiego, ponoć w słońcu błysnęły wydobyte z pochew szable. Zawiązany został oficjalnie rokosz przeciwko polityce króla i królowej (22 sierpnia 1537 r.). Na jego czele stanęli: Piotr Zborowski - kasztelan małogoski, a także Księski (nazwisko pierwotnie pisane przez "X"), Dębiński, Parżniczewski, Gomoliński i Taszycki. Spisano 35 postulatów z którymi udano się do króla. Zygmunt przyjął postulaty i część z nich od razu uznał, a część odłożył do kolejnego sejmu, twierdząc jednak że skoro szlachta zjazd wojskowy zamieniła w obrady sejmu i nie chce stawać zbrojnie na żądanie króla, należy przeto radzić nad nowymi podatkami na wojsko. Jakiż się zerwał wówczas gwar, jeden przez drugiego zaczęli przekonywać, że przecież zebrali się tutaj na wyprawę na Wołochy, a nie na podatki (a niedawno twierdzili że wojna nieważna, ważne ocalenie wolności Rzeczpospolitej). Ostatecznie król załagodził konflikt, obiecując że odnowione będzie zaręczenie wolności wyboru królów, że przejrzane będą przywileje miejskie, że nic bez sejmu król nie przedsięweźmie, że nie pociągnie szlachty do opłat celnych, że szlachcic nie będzie skazywany za te same przestępstwa co nieszlachcic na jednakową karę śmierci, że nieszlachty nie będzie się dopuszczać do wyższych funkcji duchownych, ani że sądy miejskie nie będą mogły sądzić i skazywać szlachcica. Po uzyskaniu tych obietnic, na początku września cała szlachta rozjechała się do domów bez podjęcia działań zbrojnych przeciw Rareszowi. Do historii zaś całe to wydarzenie przeszło pod nazwą "wojny kokoszej", jako że rozpolitykowana szlachta wyjadła całe zapasy zgromadzone na wojnę (głównie kury, od czego wzięto nazwę "kokosz" - będący jednocześnie synonimem rokoszu). Mimo wszystko do Mołdawii wpadły wówczas oddziały królewskie pod dowództwem Mikołaja Sieniawskiego i spaliły Botoszany oraz Czerniowce.




Na początku następnego roku (1538) Raresz uderzył ponownie na Pokucie, a w lutym nad rzeką Seret pobił wojsko Sieniawskiego (ponoć miało wówczas zginąć w walce lub utonąć w rzece aż 1000 Polaków). Pod wrażeniem tej porażki, latem 1538 r. hetman Jan Tarnowski ruszył ponownie na Mołdawię. Zdobył Chocim, lecz dalszy jego marsz na Suczawę (siedzibę Piotra Raresza w Mołdawii) powstrzymał właśnie list od sułtana Sulejmana, który pisał do króla aby zaprzestał dalszej interwencji zbrojnej, gdyż on - czyli sułtan - postanowił ostatecznie rozprawić się z Rareszem. Sułtan w tym liście zapewniał Zygmunta o swojej "dozgonnej przyjaźni" i o potrzebie dalszego zachowania pokoju (Do Krakowa w tym czasie dotarł również list od arcyksięcia Ferdynanda Habsburga, który również prosił króla o wstrzymanie ataku na Mołdawię). Przerażony wspólną osmańsko-polską akcją zbrojną Piotr Raresz zgodził się (30 sierpnia 1538 r.) zrezygnować ze swych praw do Pokucia, oraz oddać twierdzę Chocim stronie polskiej (po jej zdobyciu Tarnowski obsadził ją polską załogą), a swego syna posłać do Krakowa, aby uczył się języka polskiego i pełnił tam rolę dworzanina króla Zygmunta I. To ostatecznie położyło kres konfliktowi o Pokucie, a w późniejszych latach odnotować można jedynie zbrojne interwencje panów polskich do Mołdawii, trwające nieprzerwanie aż do początków XVII wieku. Turcy zaś wkrótce wkroczyli do Mołdawii, obalili Piotra Raresza z tamtejszego stolca (zamordowali jego syna, który nie zdążył wyjechać do Polski) i u władzy w tym hospodarstwie zainstalowali Stefana Lacusta (Szarańczę), który już na początku 1540 r. zawarł traktat o przyjaźni z Rzeczpospolitą (stało się tak zapewne z woli samego Sulejmana). Od czasu "rozwiązania" kwestii mołdawskiej, sułtan ponownie w roku 1539 słał list za listem do króla Polski, a ten mu na nie odpowiadał. Sułtański poseł - Hussein, dostarczał królowi prośby padyszacha, aby: "Wasza Królewska Mość z nim (Stefanem Szarańczą) tak mieszkali, jako na zgodne a dobre sąsiady należy". Aby podkreślić chęć utrzymania "wiecznego pokoju" z Rzeczpospolitą (zawartego w styczniu 1533 r.), Sulejman polecił sandżakowi Białogrodu i sędziemu Chrostowa uwolnić polskich jeńców - którzy dostali się do niewoli podczas wypraw mołdawskich lub najazdów tatarskich na ziemie Rzeczpospolitej; a także oddać zagrabione po polskiej stronie granicy stada bydła i koni. Zresztą kancelaria królewska robiła dokładne spisy wszystkich (o których pamiętano) którzy wpadli w tatarski jasyr i zostali uprowadzeni do Bakczysaraju lub Mołdawii, a następnie listy te wysyłano do Konstantynopola. Nic więc dziwnego że Sulejman wiedział dokładnie (z imienia i nazwiska) kogo należy uwolnić. Zresztą Sulejman także dbał o interesy swoich poddanych w Koronie (np. w tym czasie interweniował u króla w sprawie długu Murada - obywatela Rzeczpospolitej, który winny był 80 000 asprów niejakiemu Hadżimahmetowi - poddanemu Sulejmana).

A tymczasem w lipcu 1539 r. Rustemowi Paszy nie udało się zająć stanowiska wielkiego wezyra Imperium Osmańskiego, gdyż miejsce to objął małżonek sułtanki Sah - Lutfi Pasza. Ale Rustem był dobrej myśli i miał wiarę w sułtankę Hurrem, która zdobyła ogromny wpływ na sułtana, przeto mógł wierzyć że jego gwiazda jeszcze wzejdzie i że rozbłyśnie na firmamencie jak niegdyś gwiazda Ibrahima Paszy. I rzeczywiście, jego oczekiwanie nie trwało długo, gdyż już w 1541 r. Lutfi Pasza popełnił niewybaczalny błąd, który kosztował go nie tylko stanowisko, ale i wygnanie; a mianowicie w małżeńskiej sprzeczce podniósł rękę na swą małżonkę i uderzył ją w twarz (tylko dzięki prośbie sułtanki Sah, która nie chciała aby jej dzieci straciły ojca, Lutfi Pasza uniknął egzekucji, został jednak wygnany na prowincję). Nie wyprzedzajmy jednak faktów, i teraz przenieśmy się na Zachód Morza Śródziemnego, do gorącej Hiszpanii, gdzie cesarz Karol V stracił właśnie najukochańszą i najbliższą jego sercu osobę - swą małżonkę Izabelę.  
 


 
 CDN. 
 

sobota, 21 maja 2022

NA PARYSKIM BRUKU... - Cz. I

 CZYLI TRZY EMIGRACJE 

POLAKÓW DO FRANCJI

 


 
"ŻEGNAJ POLSKO, ŻEGNAJ PUSTYNNA RÓWNINO,
WCIĄŻ ŚNIEGU I LODU POKRYTA ZMARZLINĄ.
ŻEGNAJ KRAJU, KTÓRY OPUSZCZAM NA WIEKI.
TAK MI OBRZYDŁ KLIMAT I TWE OBYCZAJE,
ŻE ZŁY LOS JEDYNIE, GDY NA DRODZE STAJE,
MÓGŁBY TU PONOWNIE SKIEROWAĆ ME KROKI
 
(...)
 
GDYBY POLSKA ZIEMIE BARDZIEJ ŻYZNE MIAŁA,
GDYBY JE SIEĆ STRUMIENI I RZEK NAWADNIAŁA,
GDYBY POLSKI KLIMAT BYŁ CIEPŁY I MIŁY,
A W KRAJU PIĘKNE MIASTA, PORTY I SUROWCE,
WINA, MOC TOWARÓW, JAKICH TYLKO KTO CHCE,
DAWNO INNE LUDY BY WAS UJARZMIŁY.
 
TYMCZASEM TUREK, ZNANY Z WOJOWNICZEJ MINY,
WOLI CYPR ZDOBYWAĆ LUB KANDYJSKIE KRAINY,
NIŻ BÓJ TOCZYĆ O WASZE PUSTKOWIA LODOWE.
TAKOŻ PRZECIE I NIEMIEC RWĄCY SIĘ DO WALKI,
GARDZĄC WAMI, PODBIJAĆ WOLI KRAJ FLAMANDZKI,
GDZIE TRUD JEGO LEPSZĄ PRZYNOSI NAGRODĘ"
 
 
 FRAGMENT "POŻEGNANIA POLSKI" ("L'ADIEU A LA POLONGNE")
FILIPA DESPORTESA z 1576 r.
(Autor wraz z Henrykiem Walezym przybył do Polski w styczniu 1574 r. i wyjechał stąd - jak pisze - "Na zawsze" w czerwcu wraz ze swym panem)
 




 
 ODPOWIEDZIĄ NA ÓW WIERSZ BYŁA REPLIKA JANA KOCHANOWSKIEGO POWSTAŁA WKRÓTCE POTEM (LECZ PO RAZ PIERWSZY OPUBLIKOWANA w 1612 r.), ZATYTUŁOWANA:
 
 
"KOGUTOWI SKRZECZĄCEMU" 
("GALLO CROCITANTI")
 
 
"STÓJCIE MĘŻE! NIE ZMYKAJCIE,
JAKOBY WAS GZY GONIŁY.
CZY WAM POLSKA ZIEMIA ZBRZYDŁA,
CZY WAM POLSKI LUD NIEMIŁY?
 
(...)
 
Z NASZYCH ŚWIĄTYŃ NIE ROZEBRZMIĄ
SYCYLIJSKIE GROŹNE DZWONY.
POLSKA TO NIE KRAJ ÓW KRWAWY
NIESZPORAMI OSŁAWIONY
 
POLSKA JEST DLA CUDZOZIEMCÓW
ZAWSZE PEŁNĄ GOŚCINNOŚCI,
ALE TYRAN I NIKCZEMNIK
NIGDY DŁUGO W NIEJ NIE GOŚCI.
 
USKARŻACIE SIĘ NA ZIMNA,
USKARŻACIE SIĘ NA MROZY?
A KTO PRZYSIĄGŁ SCYTÓW ZWALCZAĆ?
PEŁEN MĘSTWA, PEŁEN GROZY?
 
(...)
 
JAKŻE MOGLIBYŚCIE, GALLE,
WOJOWNICZE BIĆ NARODY,
GDY WAS TRWOŻĄ PRÓCZ MIESZKAŃCÓW
ŚNIEGI, WIATRY, ZIMNA, WODY?
 
(...)

TY ZAŚ ZBIEGU, NIEWDZIĘCZNIKU,
GROMISZ NAS PLUGAWĄ MOWĄ
POCZYTUJĄC NAM GOŚCINNOŚĆ
ZA PRZYWARĘ NARODOWĄ"
 
  
Słowami tych oto dwóch wierszy chciałem rozpocząć cykl opowiadający o czasach swoistej miłości Polaków do Francji, połączonej z naiwną wiarą że Francuzi będą w stanie wywalczyć niepodległość Polski. Ta wiara była bardzo mocna w społeczeństwie polskim i trwała długo, bowiem od utraty Niepodległości i sformowania pierwszych oddziałów polskich (styczeń 1797 r.) we Włoszech u boku młodego Korsykanina - Napoleona Bonaparte, aż do klęski Francji w czerwcu 1940 r. Ta ostatnia data jest datą milową, gdyż nigdy potem już przekonanie o wzajemności polsko-francuskich interesów i celów nie pojawiło się w Polsce, a klęska Francji była również klęską orientacji profrancuskiej, która przez większość XIX wieku dominowała wśród polskich elit politycznych i kulturalnych. Po klęsce wrześniowej 1939 r., gdy naród polski poddany został nowej - niezwykle okrutnej i zmierzającej do biologicznej eksterminacji - niewoli, jako winnego klęski widziano przedwojenne polskie władze i niedostateczne przygotowanie armii do nowych działań wojennych, ale gdy w maju i czerwcu 1940 r. Francuzi, Belgowie, Holendrzy i Brytyjczycy ponieśli podobną klęskę i to w starciu tylko z jedną armią nazistowskich Niemiec, zmieniło się postrzeganie polskiego wysiłku wojennego w pierwszych miesiącach II Wojny Światowej, gdzie zmierzyć trzeba było się zarówno z Wehrmachtem, jak i z Armią Czerwoną. Francja jednak była nadzieją, nadzieją na szybkie zakończenie wojny i wyzwolenie kraju spod niemieckiej i sowieckiej okupacji, a wiara w niezwyciężoność Francji była tak wielka w polskim społeczeństwie, że po niezwykle mroźnej zimie 1939/1940, a co za tym idzie braków żywności i opału, dochodziła świadomość okupacji i upokorzenia, zadanego z ręki odwiecznego wroga narodu polskiego, a co za tym idzie kolejnych obostrzeń w stylu godziny policyjnej, zamknięcia polskich szkół, uniwersytetów, gazet, organizacji i związków (w tym sportowych), wydania wszystkich odbiorników radiowych, oraz łapanek ulicznych organizowanych przez okupanta niemieckiego w stylu dawnych łowców afrykańskich niewolników (odcięcie ulic i zgarnianie przerażonych przechodniów do podstawionych ciężarówek, a potem wywożenie ich do więzień i tutaj kierowanie osób albo do obozów koncentracyjnych, albo na przymusowe roboty do Rzeszy, albo też przeznaczonych do likwidacji), że większość społeczeństwa oczekiwała rychłego wyzwolenia na wiosnę 1940 r., czego dowodem był ów wierszyk, często wówczas powtarzany: "Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej" (Władysław Sikorski był premierem polskiego rządu emigracyjnego, najpierw we Francji a potem w Wielkiej Brytanii). Ta nadzieja Francji niezwyciężonej, Francji spod Marny i Verden, Francji wielkiego Napoleona - wciąż się tliła. 




Wybuch więc wojny niemiecko-francuskiej w maju 1940 r. został w społeczeństwie polskim (pozbawionym jakiejkolwiek rzetelnej informacji i zdanym jedynie na niemiecką propagandę oraz plotki które przekazywano sobie od tych, którzy potajemnie słuchali polskiej stacji w Radiu Tuluza lub w BBC) przyjęty z entuzjazmem, a informacje o zaprzestaniu bombardowania Niemiec przez Aliantów ulotkami i zastąpieniu ich prawdziwymi bombami, oraz o bitwach pancernych nad granicą w Alzacji i Lotaryngii przyjmowano z nieskrywaną euforią i nadzieją. Nawet volksdeutsche po pierwszych informacjach wojennych, nie byli pewni czy dobrze zrobili zmieniając narodowość i aby się nieco usprawiedliwić, spraszali do siebie sąsiadów Polaków w celu wspólnego słuchania radia (tylko Niemcy i volksdeutsche mieli prawo posiadać odbiorniki radiowe), ze ścian zaś pościągali wizerunki Hitlera oraz flagi ze swastykami, ale gdy się okazało że Francja tę wojnę przegrywa, że w Dunkierce Niemcy praktycznie unicestwili cały brytyjski Korpus Ekspedycyjny, że Paryż skapitulował (14 czerwca), sytuacja się zmieniła. Teraz to oni byli pewni że dobrze zrobili podpisując niemiecką listę narodowościową i wizerunki Hitlera ponownie wróciły na ściany, a społeczeństwo polskie zdało sobie wówczas sprawę, że ta wojna potrwa znacznie dłużej niż się spodziewano i że nie można mówić ani o tygodniach, ani nawet o miesiącach, a należy się przygotować na lata a być może dziesięciolecia wojny i niemieckich rządów w Polsce. Co prawda nie zgasiło to polskiego oporu i chęci zemsty za upokorzenia i śmierć zadaną niemiecką ręką, ale większy nacisk położono teraz na walkę w konspiracji i sabotażu, niż na chęci przedarcia się na Zachód i wstąpienia tam do Polskiego Wojska. Francja zaś ostatecznie utraciła wśród Polaków jakikolwiek mir, a jej miejsce zajęła najpierw Wielka Brytania, a następnie Stany Zjednoczone. Francja przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, stała się nie tylko krajem pokonanym, ale wręcz skompromitowanym kolaboracją z nazistami, a co za tym idzie straciła cały swój dawny blask.




I dobrze, bo tak naprawdę ze strony Zachodu (czy to Francji, Wielkiej Brytanii czy nawet USA) nic do nas dobrego nie przyszło, nigdy z tamtej strony nie nadeszła realna pomoc, która byłaby w stanie pobić naszych zaborców i wrogów i odrodzić naszą państwowość. Nigdy tak się nie stało, poza... jednym razem. Tylko raz Zachód przyszedł nam z realną (powtarzam realną, a nie symboliczną) pomocą, a miało to miejsce w roku 1807 za czasów Napoleona Wielkiego. M.in. za to (i poza tym że w ogóle był geniuszem) wziął się mój podziw do osoby Cesarza Francuzów, gdyż jako jedyny przedstawiciel tzw.: świata Zachodu i jedyny Francuz, realnie przyszedł nam z pomocą. Wszedł do rozerwanego na trzy części kraju i pobił naszych wrogów, a potem dał nam własne (choć nieco pokraczne i kadłubkowe) państwo. Nikt w całych dziejach świata nie uczynił dla Polski i Polaków więcej niż ten Korsykanin, który w 1812 r. rozpoczął z Rosją kolejną wojnę w obronie Polski (inna sprawa że popełnił błędy taktyczne, kierując się na Moskwę miast na Ukrainę - co doprowadziło do go do klęski, ale już mniejsza z tym), zaś ze strony Polaków miał najwierniejszych żołnierzy w całej swej Wielkiej Armii, żołnierzy którzy nigdy go nie zdradzili i wytrwali przy Nim do końca tej niesamowitej, magicznej epopei, jaką był okres napoleoński. W 1812 r. Polacy mieli drugą najliczniejszą armię po francuskiej, a co piąty żołnierz Wielkiej Armii mówił po polsku, przez co francuski historyk - Eduard Driault stwierdził kiedyś wręcz iż: "Polska jest bardziej napoleońska niż Francja". I rzeczywiście, Polacy bowiem byli pierwsi wśród atakujących i zwycięzców, pokonani jako ostatni uchodzili z pola walki, a ich brawurowe ataki często rozstrzygały bitwy (Cesarz stwierdził nawet: "Ci Polacy są szaleni!"). I tak pod Hohenlinden w grudniu 1800 r. ułan Trandowski porwał austriackiego generała - księcia Jana Józefa Lichtensteina dosłownie sprzed frontu jego własnego sztabu, zaś pod Somosierrą (listopad 1808 r.) 200 polskich szwoleżerów w ciągu ośmiu minut bitwy otworzyło Napoleonowi drogę na Madryt, która to miała być nie do przejścia dla francuskich oficerów, od kilkunastu dni bezskutecznie bombardujących Przełęcz. Warto też wspomnieć o Fuengiroli, w której to bitwie (stoczonej w październiku 1810 r.) niewielki oddział 4 pułku piechoty armii Księstwa Warszawskiego, zadał druzgocącą klęskę brytyjskiemu desantowi i wspierającym go hiszpańskim partyzantom, którzy posiadali znaczną przewagę liczebną. Ostatecznie bitwa zakończyła się pogromem Anglików, ucieczką Hiszpanów w góry i wzięciem do niewoli wielu brytyjskich oficerów, w tym samego gen. Andrew Bleyney'a (ponoć po bitwie kapitan Franciszek Młokosiewicz, gdy zabrakło już wody, poczęstował swego brytyjskiego jeńca butelką wódki). A takich zwycięstw w wykonaniu Polaków było znacznie więcej.




To był więc jedyny czas, gdy realnie interesy Polski i Francji były ze sobą zbieżne (bo nawet w czasie II Wojny Światowej dochodziło do konfliktów pomiędzy Rządem Polskim na Uchodźstwie i Rządem Francuskim gen. de Gaulle rezydującym w Londynie. Dochodziło do tego że obie strony godził osobiście Winston Churchill, aby w obozie Aliantów nie było żadnych "kwasów" które mogliby wykorzystać Niemcy w swej propagandzie). Dlatego też w niniejszej serii zamierzam podzielić owe nadzieje, jakie wiązali Polacy z Francją na trzy główne części, zamykające się w latach 1795-1807 (część pierwsza), 1832-1871-1918 (część druga; z tym że rok 1871 jest tu niezwykle istotny, jako że stanowi swoistą cezurę odgradzającą Francję od pewnych zainteresowań sprawą polską, po całkowite już przerzucenie się na sojusz z Rosją i traktowanie kwestii polskiej niepodległości jako wewnętrznej sprawy Imperium Rosyjskiego) i oczywiście lata 1939-1940 (część trzecia). Przytoczę wiele nieznanych (lub dawno zapomnianych) ciekawostek z czasów pobytu Polaków nad Sekwaną i z czasu wiązania naszych żywotnych interesów z imieniem Francji i tradycją napoleońskiej epopei.     

 
 





 

 I

"BÓG JEST Z NAPOLEONEM

NAPOLEON Z NAMI"

Cz. I 


 
 Polska zachowała serce do Napoleona - to z pewnością. Pomimo wielu przeciwności i późniejszych rozczarowań relacjami z Francją - czy nawet z domem Bonaparte - pamięć o Cesarzu i wspaniałej karcie, jaką polscy żołnierze zapisali w tym okresie, była niezwykle silna w polskim XIX-wiecznym społeczeństwie. Wizerunek Bonapartego widniał po magnackich rezydencjach, szlacheckich dworach, mieszczańskich domach a również i znaleźć go można było na ścianach chłopskich chat. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta, dlatego, że w swych dziejach Polska od całej praktycznie mocarstwowej Europy doznała bardzo wiele zła, cierpień i rozczarowań, a od tego jednego, jedynego cudzoziemca, jednego Europejczyka zaznała jakowegoś dobra. Rosja z którą łączyły Polaków słowiańskie korzenie - okazała się ciemiężcą, Prusy - były lennik zobowiązany do posłuszeństwa, okazał się zdradziecki, Austria zaś - wybawiona przez Sobieskiego z tureckiej niewoli, potem niczym sęp przywarła po swoją część rozbiorowego łupu. Anglia siedząca za Kanałem, biernie przyglądała się upadkowi Polski, a potem się sprzymierzyła z naszymi zaborcami i była przeciwna odrodzeniu Królestwa Polskiego w 1815 r., nawet w tak okrojonej formie, w jakiej wówczas ono powstało u boku Rosji (z carem jako królem Polski). Francja Burbonów zamknęła oczy na nieszczęście Polski, wspierając najpierw Prusy, a potem Austrię i godząc się na rosyjskie porządki w Polsce (Bonaparte mówił potem - co zanotował Jego osobisty sekretarz Antoni de Bourrienne  - iż: "Stara Francja opluła się i zhańbiła, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa, jak Polska, Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja biorę na siebie obowiązek ich pomszczenia. Dopóki Polska nie zostanie odbudowana, nie będzie trwałego pokoju w Europie. Cierpliwości!"). Potem dom Orleański zdradził Powstanie Listopadowe, zaś odrodzony dom Bonaparte w osobie Napoleona III również nic nam nie przyniósł, poza podnieceniem Polaków do Powstania Styczniowego i następnie odwróceniem się plecami do Powstańców, ściganych i zabijanych przez carski reżim i poddawanych niezwykle okrutnym karom (w Kongresówce co prawda nie było to jeszcze tak widoczne, ale to, czego doświadczali Polacy na tzw. "Ziemiach Zabranych", czyli np. na Litwie czy na Ukrainie, było po prostu ludobójstwem). Zaś po roku 1871 i zdławieniu Komuny Paryskiej (którą notabene dowodził Polak - Jarosław Dąbrowski), Francja w ogóle straciła chęci do jakiegokolwiek wspierania Polski i Polaków, a coraz częściej do władzy zaczęli tam dochodzić ludzie pokroju Adolphe Thiers'a (wyjątkowego polonofoba, nawet jak na standardy francuskie) 




I oto w tym nieszczęściu narodu polskiego, zjawił się w pomroce dziejów człowiek wielki. Nie był oczywiście wszechmocny ani nieomylny (choć byli i tacy, którzy twierdzili że od czasów Jezusa nikt nie uczynił więcej dla Ludzkości niż właśnie On), lecz przyszedł i uczynił dla nas to, co mógł, co było wówczas w Jego mocy. Owszem - to niewątpliwie nas nie usatysfakcjonowało do końca, w końcu Księstwo Warszawskie było zaledwie cieniem dawnej wielkości polsko-litewsko-ruskiej Rzeczpospolitej, ale przecież czy ktokolwiek uczynił dla nas więcej? Ktokolwiek w ogóle próbował cokolwiek uczynić? A poza tym Napoleon nie był królem Polski, był Cesarzem Francuzów i musiał myśleć przede wszystkim o interesach własnego kraju, dlatego też nie zawsze czyny pokrywały się z nadziejami, ale to, co udało się uczynić, zostało zrobione. Ów Korsykanin wkroczył do Berlina, Wiednia i Moskwy, oddał nam Warszawę, Poznań, Kraków, Toruń (miasto Kopernika, o którym to również przypomniał nam właśnie Cesarz, gdyż Kopernik był wówczas nieco zapomniany). Czy to mało? Owszem, w 1812 r. Wilno, Grodno i inne miasta Litwy zaczęły się ponownie budzić do życia w odradzanej Rzeczpospolitej, ale wiadomo jak ostatecznie skończyła się ta kampania i nic już z tego nie wyszło, lecz jak pisał potem w "Panu Tadeuszu" Adam Mickiewicz (który w tamtym czasie miał zaledwie 14 lat, a w jego rodzinnym domu stacjonował sztab brata Napoleona, króla Westfalii - Hieronima Bonaparte) pisał: "O wiosno, kto cię widział jak byłaś kwitnąca zbożami i trawami a ludźmi błyszcząca. Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna - ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna. Urodzony w niewoli, okuty w powiciu, ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu!Tak, to Bonaparte przedarł akty rozbiorowe, przywrócił polski rząd i polską broń, złączając tym samym swój triumf i upadek ze sprawą polską i tego mu Polska nie zapomniała i nie zapomnieli mu tego Polacy, którzy nigdy go nie opuścili, nawet wówczas, gdy wszystko było już stracone, do samego końca wytrwali przy swoim Cesarzu (notabene Polacy jako jedyni cudzoziemcy zostali wtajemniczeni w plany uprowadzenia Cesarza z Wyspy św. Heleny, do czego jednak ostatecznie nie doszło).  
 



Jednak aby uzmysłowić sobie jak to się stało że Polacy ostatecznie wylądowali na "paryskim bruku" i związali swój los z napoleońską Francją, należy krótko nakreślić jak wyglądały stosunki polsko-francuskie w ostatnich dekadach istnienia Pierwszej Rzeczpospolitej. Jak wyglądał dwór w Wersalu i czy owe odwrócenie przymierzy z lat 50-tych XVIII wieku wpłynęło w jakikolwiek sposób na zmianę stosunku Francuzów do Polaków? Na te i wiele innych pytań zamierzam odpowiedzieć w kolejnych częściach tej oto serii. A na zakończenie zaprezentuję fragment wiersza Bernarda Routha pt.: "Oda do Królowej", wydana w Paryżu w 1725 r. wraz z tomikiem trzynastu innych wierszy paryskiej szkoły College de Louis-le-Grand, na okoliczność małżeństwa młodego króla Francji - Ludwika XV z polską szlachcianką - Marią Leszczyńską. Oto on:





"ODA DO KRÓLOWEJ"

"CÓŻ WIDZĘ? CO ZA TRAF SZCZĘŚLIWY
NAGLE ROZPRASZA SMUTKU MGŁY?
CZYJEŻ TO RĘCE ŻYCZLIWE
ŚPIESZĄ OBETRZEĆ NAM Z OCZU ŁZY?
CÓŻ TO ZA SIŁA CZAROWNA,
KTÓREJ OBECNOŚĆ CUDOWNA
PRZYWRACA PÓR ROKU ŁAD?
CZY TO POMONA PROMIENNA
PRZYBYWA PIĘKNIE JESIENNA
URODZAJU NAPRAWIĆ BRAK?
O FRANCUZI, WASZEJ KRÓLOWEJ
WSZYSTKO TO ZAWDZIĘCZACIE.
JEJ TO OSOBA PRZYCIĄGA BOWIEM
TAM, GDZIE SZCZĘŚLIWE KRÓLEWSTWO WASZE,

(...)

NIEBIAŃSKICH CNÓT ORSZAK CAŁY
ZE WSZYSTKICH STRON JĄ OTACZA.
W SPOJRZENIU JEJ WDZIĘCZNYM, NIEŚMIAŁYM,
PANUJE SKROMNOŚĆ DZIEWICZA.
U JEJ BOKU KRÓLUJE RADOŚĆ 
GRACJA I ŻYWA MŁODOŚĆ.

(...)

NIE SKARŻMY WYROKÓW SROGICH
LOSU, CO PORYWA KSIĄŻĘTA.
WKRÓTCE WIELU KRÓLÓW NOWYCH
NA ŚWIAT PRZYJDZIE W NASZYCH PROWINCJACH.
WBREW ZAZDROŚNIKÓW ZŁOŚCI
NIEBIOSA, KU FRANCJI RADOŚCI,
ZWRÓCĄ JEJ RASĘ BURBONÓW.
TA, POMNA SWYCH OJCÓW CNOTY,
OD MATKI WEŹMIE PRZYMIOTY
WALECZNYCH JAGIELLONÓW

(...) 

NIECHAJ WIĘC TEN WZÓR KRÓLOWYCH
DŁUGO NAM PANOWAĆ RACZY.
NIECH SŁODKIE MAŁŻEŃSTWA OKOWY
CNOTA JEJ WIERNIE TŁUMACZY.
NIECH SPRAWIEDLIWOŚĆ I NIEWINNOŚĆ,
ZWALCZAJĄC KŁAMSTWO I ZŁOSLIWOŚĆ,
WSPARCIE U NIEJ ZNAJDĄ ŻYWE.
BY NA JEJ WIDOK, PRZEZ WIEK CAŁY
TROSKI I NUDA UCIEKAŁY
Z DWORU, CO WIELBI JĄ PRAWDZIWIE.



CDN.

środa, 18 maja 2022

"JESTEM KRÓLEM WASZYM PRAWDZIWYM, A NIE MALOWANYM..." - Cz. XVII

CZYLI, JAK TO W POLSCE

NARÓD WYBIERAŁ SWOICH KRÓLÓW?

  



BATORY - KOSZMAR MOSKALA

Cz. III





 
 Sejm krakowski (obradujący od 1 marca 1576 r.) zdominowany był już oczywiście przez stronników Stefana Batorego, a jego przeciwnicy i zwolennicy kandydatury cesarskiej (tzw. cezarianie) pierwotnie zdążać mieli do Warszawy, ale ze względu na zbyt długie ociąganie się cesarza Maksymiliana Habsburga z przybyciem do Krakowa (a nawet z zaprzysiężeniem pacta conventa i praw kardynalnych Rzeczpospolitej, zwanych artykułami henrykowskimi - cesarz zaprzysiągł je dopiero 23 marca a dnia następnego wydał uniwersał, w którym stwierdzał że przysięgi wymaganej od niego dokonał i królestwo przejął, przyjmując tytulaturę cesarza rzymskiego i króla polskiego, jednak nie poczynił żadnych kroków mających umocnić jego stronników w Polsce, nie spieszył się też zupełnie na Wawel, a na 1 maja zapowiedział nawet swój wyjazd na sejm Rzeszy do Ratyzbony), sejm w Warszawie nie doszedł do skutku. Co prawda przybyli z Wiednia posłowie cesarscy donosili iż wybór Batorego na króla spowoduje uzależnienie Rzeczpospolitej od Imperium Osmańskiego (ponoć wieźli listy, w których sułtan Polaków nazywał swymi poddanymi i uzurpował sobie jakieś prawa do korony polskiej), ale nikt ze szlachty nie zamierzał podważać już wybranego, choć jeszcze nie koronowanego monarchy. Jednak sejm krakowski (mimo iż byli tam praktycznie sami stronnicy Batorego) nie należał do spokojnych. Po pierwsze odmówiono królowi prawa do wybrania deputacji do rady sekretnej, twierdząc iż w Rzeczpospolitej król nie może prowadzić żadnych tajnych i zakulisowych działań, gdyż o wszystkim poinformowani być muszą posłowie wybrani na sejm, którzy sami odpowiadają przed swymi wyborcami na sejmikach. Kolejnym powodem konfliktu, był spór o zwoływanie pospolitego ruszenia w sytuacji gdy kraj praktycznie otoczony był wrogami (cesarz Maksymilian - choć nie spieszył się do Krakowa, ponoć zbierał zaciężnych w Austrii i w krajach Rzeszy Niemieckiej, z którymi zamierzał interweniować zbrojnie w obronie swych praw do korony polskiej, zaś na Wschodzie car Iwan IV Groźny już szykował armię do kolejnej inwazji na Inflanty, a poza tym Tatarzy też nie próżnowali dokonując cyklicznych łupieżczych najazdów, zaś w dalekiej Francji Henryk III Walezjusz sondował możliwości jak tu ponownie odzyskać polski tron. A poza tym niechętna Batoremu była Litwa oraz Gdańsk, który w tym czasie przyjmował posłów Iwana Groźnego). Król Stefan Batory domagał się prawa do zwoływania pospolitego ruszenia bez zgody sejmu - przynajmniej do czasu, gdy wszystkie te niebezpieczeństwa zewnętrzne i wewnętrzne zostaną zażegnane.

Pojawiło się jeszcze jedno pole sporu w tamtym czasie, a mianowicie to, kto koronuje nowego króla w Katedrze Wawelskiej. Oczywiście prawo takie przypadało prymasowi, ale prymas Jakub Uchański wciąż był zwolennikiem cesarza Maksymiliana (to on zwołał sejm do Warszawy na który ostatecznie nikt nie przybył). Podniosły się więc głosy, iż należy Uchańskiego złożyć z urzędu i w to miejsce wybrać biskupa kujawskiego - Stanisława Karnkowskiego (zwolennika Batorego), ale sam Batory stwierdził, iż nie pragnie szkody prymasa i nie chce go do siebie jeszcze bardziej zniechęcać, pragnie zaś go "pozyskać, niż zgubić". Jeszcze 14 kwietnia prymas Uchański przyjął w tej sprawie posła sejmowego - Stanisława Sierakowskiego i posła Batorego - Jerzego Niemsty, którzy wyłuszczyli prymasowi argumenty o szkodliwości panowania w Polsce "Niemca", mimo to Uchański (stary już, ledwie słyszący i praktycznie nie mogący chodzić o własnych siłach) otoczony był przez posłów cesarskich - Władysława Lobkovitza i Jana Koblenza, którzy doradzali mu wytrwanie w sprzeciwie koronowania Batorego. Poza tym Maksymilian posłał prymasowi swój portret i list z podziękowaniami za wsparcie, a wkrótce potem podobny w treści list przyszedł z Moskwy, od Iwana Groźnego, który radował się z wyboru Maksymiliana na króla Polski i zapowiadał wojnę przeciwko każdemu innemu kandydatowi do korony. Batory, pragnąc jednak pozyskać ku sobie prymasa, wysłał do niego swego woźnego (czyli "posła prawa") z zamiarem przekonania do porzucenia obozu cezarian. Nie znamy dziś nazwiska owego woźnego, ale wiadomo iż nie był on szlachcicem, gdyż urząd woźnego był bodajże jednym z nielicznych ważnych urzędów w Rzeczpospolitej, który mogli obejmować również plebejusze. Woźny bowiem dostarczał wyroki sądowe oraz oficjalne pisma królewskie, przez co jego pojawienie się budziło obawy nawet wśród magnatów. Niestety, nim ów woźny dotarł przed oblicze prymasa, został zatrzymany przez podstarościego Wolskiego i namawiany do odczytania przysłanego przez cesarza uniwersału, w którym ten określał się jako król Polski. Woźny Batorego odmówił, za co został pochwycony i na warszawskim Rynku wysmagany batem (jedynie szlachcic nie mógł zostać w ten sposób publicznie upokorzony, zaś mieszczanie i chłopi jak najbardziej mogli zostać skazani na chłostę). Wiadomość o tym bardzo szybko dotarła do Krakowa i wywołała jeszcze większe oburzenie na postępowanie prymasa Uchańskiego (wojewoda krakowski - Piotr Zborowski, notabene kalwin, mówił wprost: "Ten wichrzyciel nieci niesnaski nie jako Uchański, bo Uchański nic w Polsce nie znaczy, lecz jako arcybiskup i prymas", domagał się więc jego natychmiastowego złożenia z urzędu, na co jednak większość katolickiej szlachty nie wyraziła zgody).

Najbardziej radykalny był biskup Karnkowski, który radził wręcz czym prędzej przeprowadzić koronację (powstała bowiem sytuacja patowa, gdyż król mógłby zrzucić z urzędu Uchańskiego i mianować na to miejsce Karnkowskiego, ale po pierwsze wchodził wówczas w prerogatywy papieża, a po drugie... nie był jeszcze królem, gdyż nie został koronowany. Dlatego też Karnkowski radził aby czym prędzej koronować Batorego na króla i dopiero wówczas zrzucić z urzędu Uchańskiego, którego ogłoszono by po całej Europie niebezpiecznym wichrzycielem). Następnie radził biskup kujawski zakazać (pod groźbą utraty życia) wszelkich zebrań partii cezariańskiej, a niepokornym odebrać majętności. Było to stanowisko najbardziej radykalne ze wszystkich, ale Batory nie mógł się na to zgodzić. On, okrutnik spod Szentpal doskonale wiedział to, czego nie dostrzegała nawet królowa Anglii - Elżbieta I, a mianowicie iż w krajach gdzie istnieje silna tradycja parlamentarna nie można ani stosować zbytniego okrucieństwa, ani też nie da się rządzić poprzez mianowanych stronników (co nie znaczy iż nie należy ich sobie pozyskiwać), gdyż w systemie parlamentarnym, czy to w Polsce czy w Anglii mimo wszystko nie mają oni takiego przełożenia na całą decyzyjną resztę, jak w krajach gdzie parlamentaryzm albo nie istnieje, albo też jest znacznie ograniczony, jak np. w Austrii, we Francji czy choćby w Siedmiogrodzie. Dlatego też to, co przeszłoby tam, tu raczej się nie uda, a poza tym spowoduje to wykopanie przepaści ludzkiej wrogości, która nie służy żadnemu panowaniu, dlatego też Batory na propozycję biskupa Karnkowskiego miał odpowiedzieć: "Przedkładam zgodę w Polsce nad koron tysiące (...). Co do mnie, wolę lat kilka czekać na pojednanie, niż przedwcześnie, z pośpiechem odbyć koronację, gdy po jej dokonaniu rozpocznie się wojna domowa". Namawia więc król-elekt do zgody narodowej, a jednocześnie wskazuje niebezpieczeństwa zewnętrzne, które grożą państwu tak bardzo skupionemu na sporach wewnętrznych. Cesarz gromadzi wojsko, car szykuje się do ataku, Litwa i Prusy odmawiają poparcia - cóż więc należy robić w takiej sytuacji? Przede wszystkim szukać sojuszników gdzie się da. Nakazuje więc Batory wysłać posłów do nadgranicznych niemieckich księstw, oraz przyjąć legata króla Szwecji, a także zwołuje pospolite ruszenie. Ponieważ próby porozumienia z prymasem Uchańskim nic nie dają, 25 kwietnia sejm uchwala konstytucję, w której stwierdza że koronacji królewskiej może dokonać również najstarszy po prymasie biskup w Wielkopolsce, a takowym był właśnie Stanisław Karnkowski, a uzasadniono to następująco, iż Małopolska prowincja: "stolicą państwa i strażą ozdób królewskich zaszczyconą była", przeto zgromadzona tu szlachta ma prawo zdecydować o tym, kto również może koronować króla. Koronacja królewny Anny Jagiellonki i króla-elekta Stefana Batorego wyznaczona została więc na dzień 29 kwietnia 1576 r.


PLAN KRAKOWA
XV wiek



Tego jednak dnia do koronacji nie doszło, a przyczyną stał się upór królewny Anny Jagiellonki, która nie godziła się na wyrzeczenie się praw do wszystkiego co posiadała po swej matce - królowej Bonie - czyli posiadłości na Mazowszu, na Litwie i w Koronie, a poza tym praw do włoskich księstw Bari i Rosano i do osławionych sum neapolitańskich. Zrzeczenie się jej praw do tych majętności było podstawą jej królewskiej koronacji, gdyż obawiano się, że utrzymując je w swych rękach, stałaby się Anna jedną z najpotężniejszych magnatów w Rzeczpospolitej. Obawiano się, aby te majętności nie posłużyły ostatecznie do wzmocnienia władzy królewskiej i walki z narodem, dlatego też - gdy nie podziałały prośby - senatorowie zaczęli otwarcie grozić Annie, iż jeśli nie wyrzeknie się swych dóbr, nie zostanie królową i małżonką Stefana, a jemu przyjdzie szukać innej żony. Dopiero to ostrzeżenie zrobiło swoje (co też pokazuje jak bardzo Anna pragnęła tego małżeństwa. Zresztą z tego co można wnioskować z historycznych zapisków, Batory bardzo jej się spodobał i pragnęła czym prędzej przestać być "panną" i stać się wreszcie mężatką, nawet jeśli miałoby to być dokonane dopiero w wieku 53 lat. Innymi słowy pragnęła mieć męża, a Batory był idealnym kandydatem - młodszym od niej o dziesięć lat, przystojnym i dobrze zbudowanym). Dopiero wówczas nowy termin koronacji wyznaczono na 1 maja 1576 r. Koronację poprzedzało małżeństwo i choć przed ślubem król narzekał iż przyszło mu się żenić ze "starą kobietą", to jednak nie okazywał jej ani niechęci ani też nie dał po sobie poznać iż nie przypadła mu ona do gustu. Ślub odbył się szybko i to w miejscu niezbyt dostojnym - w jadalni Anny na Zamku Królewskim w której urządzono naprędce kapliczkę. Tej ceremonii przypatrywało się zaledwie kilku senatorów. Następnie młoda para (pięknie przystrojona - on wyglądał niczym pontifex maximus ze Starożytnego Rzymu, ona zaś nosiła piękną białą suknię) udała się do kościoła Na Skałce, a następnie do Katedry Wawelskiej, gdzie już oczekiwały ich tłumy poddanych. Idący przed monarchą, insygnia koronne nieśli: koronę królewską - wojewoda krakowski Piotr Zborowski, jabłko - wojewoda sandomierski Jan Kostka, berło - wojewoda łęczycki Jan Sierakowski, miecz - Jerzy Niemsta, zaś chorągiew królewską (Biały Orzeł z insygniami królewskimi i herbami ziem koronnych) niósł Kacper Maciejowski. Za królem zaś podążała świta królowej z jej insygniami koronnymi.

Notabene doszło też do małego zgrzytu, ponieważ prawo niesienia przed królem miecza miał zgodnie z tradycją miecznik krakowski, ale Batory wyznaczył do tej roli swojego człowieka - Jerzego Niemsta. Spowodowało to pewne sarkanie szlachty, gdyż co prawda król miał prawo wyznaczać kogo chciał do swej osobistej świty i mógł dowoli przyznawać urzędy i nikt nie mógł mu tego zabronić (a wręcz przeciwnie, każdy kto by spróbował, zostałby ukarany, gdyż królowi co prawda można było wypowiedzieć posłuszeństwo, ale jedynie wtedy gdy jawnie łamał prawo, natomiast król musiał być szanowany, gdyż pochodził z wolnego wyboru narodu i nie wolno było w jego obecności wydobyć miecza, podnieść głosu ani też - co oczywiste próbować jakiegokolwiek zamachu na jego życie. To było niedopuszczalne. Król bowiem był nietykalny, chyba że łamał prawo i próbował nielegalnie wzmocnić swoją władzę kosztem praw Rzeczpospolitej, wówczas szlachta mogła wypowiedzieć mu posłuszeństwo i dążyć do jego obalenia), ale Batory nie był jeszcze królem. Przed koronacją ani w jej trakcie nie mógł zmieniać prawa czy zwyczaju bo nie miał ku temu żadnych narzędzi. Dlatego też obsadzenie Niemsty w roli miecznika spotkało się z pewnym niezadowoleniem, ale mimo wszystko nikt otwarcie przeciw temu nie zaprotestował. W Katedrze Wawelskiej królowej Annie Jagiellonce podano pismo do podpisu, w którym zrzekała się dóbr przyznanych wcześniej jej matce - Bonie Sforzie (a także tych, które wynikały z prawa dziedziczenia, jak choćby księstwa włoskie), co było w pewien sposób upokarzające dla niej, ale dla reszty stanowiło rękojmię jej praw do korony (ponoć Anna podpisując ten dokument rozpłakała się, co jednak na nikim nie zrobiło wrażenia). Anna zaczęła twierdzić że skoro złożyła przyrzeczenie iż zrzeknie się tych dóbr, to powinno wystarczyć, a wszelkie próby przymuszenia jej publicznie w Katedrze przed koronacją do podpisania dokumentów są dla niej upokarzające. Wówczas wręczający jej ów akt, niejaki Orzelski rzekł iż wolą narodu jest by ten dokument został przez nią podpisany i że stanowi potwierdzenie słów, które ona sama złożyła. Jeszcze przez jakiś czas trwało przekomarzanie się Anny z posłami sejmowymi, a w tym czasie Batory czekał cierpliwie na rozpoczęcie uroczystości koronacyjnych (tak naprawdę było mu wszystko jedno czy Anna ów dokument podpisze czy nie, te dobra i tak przecież nie należały do niego i nie miał do nich żadnych praw). Ostatecznie Anna złożyła na dokumencie swój podpis: "Anna krolewa polska reka wlasna" i rozpoczęła się koronacja.


MAKIETA WAWELU
(czyli takiego polskiego Hogwartu)



Po zakończeniu śpiewu chórów w na wpół pustej Katedrze (część magnatów zbojkotowała ową koronację, a część zebranych wyprosiła gwardia królewska, dopuszczając tylko tych, których osobiście życzył sobie król), biskup Karnkowski zapytał wreszcie zebranych uczestników ceremonii, czy ma włożyć koronę na skronie elekta, po czym padło gromkie "Chcemy!". Następnie biskup zamoczył palec w świętym oleju (zwanym oleum catechumenorum) i pomazał nim prawą dłoń Batorego od palców do łokcia, prawe ramię, piersi i między łopatkami na plecach (jako symbol męstwa, honoru, odwagi i sprawiedliwości - które to cechy miał posiadać każdy monarcha), a po zakończeniu modlitwy króla, biskup Karnkowski włożył na jego głowę koronę królewską, w prawą dłoń podał berło, w lewą jabłko i przepasał miecz do jego lewego boku. I wówczas marszałek nadworny raz jeszcze zapytał zebranych czy zgadzają się na nowego króla i... stała się rzecz niesłychana, wśród głosów potwierdzających padło jednak doniosłe "Nie chcemy! Nie pozwalamy!" Wszyscy zdumieni poczęli szukać tego, kto tak oto odpowiedział i okazało się że był to kniaź Massalski przybyły z Litwy, który dodał że Litwa nie godzi się na wybór Batorego na króla, co grozi zerwaniem Unii z Polską. Do Massalskiego podbiegł wówczas pachołek, chwycił go oburącz za mankiety i trzymał, krzycząc: "Pochwyciłem zdrajcę!" Przez krótki czas trwało szamotanie się wielkiego pana z pachołkiem, ale choć szlachta nie godziła się ze stanowiskiem wypowiedzianym przez Massalskiego, nie mogła pozwolić aby ktoś nie będący nawet szlachcicem poniewierał księciem. Pochwycono więc owego pachołka, lecz ponieważ trwała koronacja, wyrzucono go jedynie z Katedry. Gdy więc na ponowne zapytanie marszałka padło chóralne "Chcemy króla!", marszałek nadworny podniósł do góry laskę, którą nosił przy sobie, co oznaczało że od tej chwili Polska (i Litwa) mają nowego króla. Batory zasiadł wówczas na przygotowanym dla niego w Katedrze tronie (nad którym wisiały sztandary zdobyte w bitwach od czasu Grunwaldu, w tym sztandar wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego i sztandary moskiewskie m.in. spod Orszy), a jego miejsce przed ołtarzem zajęła Anna, którą ukoronowano bez żadnych świętych olejów i bez potwierdzenia sali, po czym i ona zajęła miejsce u boku swego małżonka na tronie.

Być może przyglądając się wypłowiałym już nieco sztandarom krzyżackim, zrozumiał Batory dlaczego w tym narodzie była taka niechęć przed wyborem na tron "Niemca". Potęga Zakonu, z którym Polacy zmagali się ponad dwa wieki, została złamana, a wiszące nad jego głową sztandary z Wielkiej Wojny 1410 r., i Wojny Trzynastoletniej 1454-1466 były tego dobitnym przykładem. Być może dopiero wówczas ten zwycięzca spod Szeptal zrozumiał, jak wspaniałą koronę włożono mu na skronie. Po koronacji nowemu królowi przedstawiono młodzież do pasowania na rycerzy. Batory podchodził do każdego z nich i swym mieczem koronacyjnym dotykał ich barków, wprowadzając ich tym samym do grona rycerzy - szlachty. Wzbudziło to wśród zebranych bojowe nastroje, zaczęto krzyczeć: "Kto cesarczyk, wychodź! będziem ścinać, ćwiartować!" Nastrojowi temu uległ nawet ów Massalski, który otwarcie przyznał iż byłby gotów nazwać Batorego swym królem, ale: "ci mi tego nie zlecili, od których żem posłan". Po zakończeniu uroczystości koronacyjnych wydana została uczta na Zamku Królewskim. Król i królowa zasiedli na środku stołu nad złotym baldachimem, wraz z damami dworu Anny i córami magnackich i szlacheckich rodów. Po prawej stronie zasiedli senatorowie, a po lewej i dalej posłowie wraz z Węgrami, którzy dość licznie zjechali się do Polski z Batorym. Na drugi dzień urządzono wyścigi konne i turniej rycerski w którym zmagali się Węgrzy i Polacy (ale aby nie doszło do jakichś niesnasek, obie nacje walczyły oddzielnie w swojej grupie). Polacy uważali się za lepszych pod względem waleczności i uzbrojenia (dziwiło naszych np. używanie przez Węgrów tarcz,, które już dawno wyszły z użycia), ale nie do końca była to prawda, gdyż większość szlachty już wówczas używała szabel, którą to tradycję przynieśli do Rzeczpospolitej właśnie Madziarzy. Po skończonych występach para królewska udała się do Pałacu na Stradomiu, gdzie odbywały się tańce, po których para królewska udała się wreszcie do swych komnat na spoczynek. Przed Batorym był teraz ciężki czas, musiał bowiem uporać się z niechęcią do siebie Litwy, Prus oraz Gdańska, musiał załagodzić konflikt z cesarzem, rozwiązać sprawę cezarian i oczywiście przygotować się na nieuniknioną konfrontację z carem Iwanem Groźnym, który już szykował się do opanowania całych Inflant. Nie było to zadanie łatwe, ale już na sejmie krakowskim Batory dobrał sobie dobrego pomocnika - starostę bełskiego Jana Zamoyskiego, któremu powierzył (wbrew sarkaniom wielu uważających się za godniejszych, szczególnie zaś Zborowskich) funkcję podkanclerzego koronnego.       



LISOWCZYK W POGONI ZA MOSKALEM





CDN.