Łączna liczba wyświetleń

sobota, 25 stycznia 2020

GDY RZYM NIE BYŁ RZYMEM - Cz. VII

CZYLI JAK WYGLĄDAŁO

WIECZNE MIASTO W CZASACH

NIEWOLI AWINIOŃSKIEJ

I COLA DI RIENZI?





INNOCENTY III

CESARZ KOŚCIOŁA I PAPIEŻ EUROPY

Cz. VI






OCIEMNIAŁY TRIUMFATOR



 "JEŚLI TA WYPRAWA NIE POWIEDZIE SIĘ, 
POMOC DLA ZAMORZA JEST STRACONA"

GOTFRYD z VILLEHARDOUIN
(KRONIKARZ IV WYPRAWY KRZYŻOWEJ)


Cała flota krzyżowców opuściła Zadar w przeciągu dwóch tygodni (między 7 a 20 kwietnia 1203 r.). W mieście pozostała jeszcze tylko garstka krzyżowców pod przewodnictwem wodza całej tej wyprawy - Bonifacego z Montferratu i weneckiego doży - Enrico Dandolo, którzy oczekiwali na przyjazd księcia Aleksego. Dotarł on do Zadaru (z liczną, dobrze uzbrojoną świtą, którą otrzymał od swego szwagra - króla Rzymian (Teutonów) - Filipa I Szwabskiego) z końcem kwietnia i wszyscy przywódcy krucjaty razem odpłynęli w kierunku greckiej wyspy Korfu, dokąd dotarli 4 maja. Celem przyjętych założeń miało być popłynięcie do Konstantynopola i przywrócenie do władzy Aleksego, który w zamian deklarował zakończenie schizmy wschodniej (trwającej od 1054 r.) i przywrócenie Kościoła Bizantyjskiego pod kuratelę Rzymu, wypłacenie od ręki żołnierzom 200 000 marek, przyznaniu pokaźnego zaopatrzenia dla rycerzy udających się na krucjatę do Ziemi Świętej, wystawienia kontyngentu 1 000 żołnierzy i wraz z nimi wspomożenie całej wyprawy, oraz wystawienia na własny koszt 500 żołnierzy w celu wsparcia obrony Ziemi Świętej przed Saracenami (deklarował jednak że żołnierzy tych będzie utrzymywał jedynie przez rok). Deklaracje te mimo wszystko nie spotkały się z gremialną akceptacją ogółu uczestników krucjaty. Przeciw planom wyprawy na Konstantynopol opowiedziało się kilku wybitnych arystokratów i rycerzy, jak choćby: Odon de Champlitte, Jakub d'Avesnes i Piotr z Amiens (wcześniej szeregi krzyżowców opuścili wraz ze swoimi kontyngentami: Szymon z Montfort i Enguerrand z Boves), większość jednak dowództwa (głównie Bonifacy z Montferratu, Enrico Dandolo, Baldwin z Flandrii, Ludwik z Blois i Hugon z Saint-Pol) opowiedziała się za udzieleniem wsparcia Aleksemu w odzyskaniu przez niego bizantyjskiego tronu. Mimo tego, przeciwnicy zmiany kierunku wyprawy zdołali zgromadzić w dolinie za murami miasta Korfu - ponad połowę uczestników wyprawy i nawoływali do buntu, zakończenia wyprawy lub prób dostania się do Ziemi Świętej na własną rękę. Na owe zgromadzenie przybył również Bonifacy z Montferratu w otoczeniu baronów i duchowieństwa, po czym próbował przekonać zgromadzonych aby nie porzucali krucjaty, a gdy to nie pomagało, padł na kolana i z płaczem błagał rycerstwo o pozostanie w szeregach wyprawy. Widok błagającego wodza przekonał resztę i zgodzili się oni pozostać w armii jeszcze do św. Michała (czyli do 29 września 1203 r.), pod warunkiem że potem zostaną im dostarczone okręty, którymi popłyną do Syrii.

Na Korfu uzupełniono brakujące zapasy żywności i paszy dla koni, ale choć książę Aleksy był witany przez lokalną ludność jako nowy cesarz, to jednak towarzyszący mu rycerze uważani byli za wrogów (kilkukrotnie zdarzyło się że sprzedano im mięso oraz paszę znacznie gorszego rodzaju, a poza tym weneckie okręty notorycznie obrzucano kamieniami). Udało się jednak zneutralizować tę wrogą krzyżowcom atmosferę, dzięki wstawiennictwu miejscowego biskupa (który jednak był równie niechętnie nastawiony do "łacinników" jak reszta ludności Korfu, ale ze względu na młodego cesarza Aleksego, doprowadził do załagodzenia nastrojów). Stawało się też coraz bardziej oczywiste, że bez wsparcia ze strony Konstantynopola (szczególnie w zapewnieniu aprowizacji dla wojska) cała ta wyprawa w zasadzie nie może się powieść. Stąd wielu zaczęło nawoływać by jednak płynąć do Konstantynopola i tam zabezpieczyć się na dalszą podróż. Głosy te były coraz powszechniejsze i wychodziły również z kręgów kościelnych, które dotąd nie były zbyt chętne do zmiany kierunku wyprawy, tym bardziej że papież Innocenty III w żadnym razie nie pochwalał jakiejkolwiek militarnej interwencji w celu zmiany władzy na tronie Bizancjum. Ale jeśli wojsko nie uzyska stałych dostaw żywności, wody i paszy i nie zostanie zabezpieczona jego przeprawa, to cała ta IV krucjata nie ma większego sensu, gdyż przy poważnych brakach kadrowych (duża część rycerstwa i czeladzi nie dotarła na czas, inni zrezygnowali podczas wyprawy gdy okazało się że będą zmuszeni walczyć z chrześcijanami, jak pod Zadarem) i niemożliwości ich stałego uzupełniania, nie ma nawet co marzyć nie tylko o utrzymaniu Jerozolimy oraz Grobu Pańskiego, ale nawet o podjęciu prób jej zdobycia. Wyrazicielem emocji tych właśnie osób, które opowiadały się za obraniem kierunku przez Konstantynopol w drodze do Palestyny, był kronikarz tejże wyprawy - Gotfryd z Villehardouin, który zapisał właśnie takie oto słowa: "Jeśli ta wyprawa nie powiedzie się, pomoc dla Zamorza jest stracona" (nie oznacza to jednak że Gotfryd był zwolennikiem ataku na Bizancjum, wręcz przeciwnie. W swej kronice po zdobyciu Konstantynopola przez krzyżowców, zapisał takie zdanie: "Przyniosło im to wielką hańbę, wstyd i potępienie, a ponadto skończyło się dla nich wielkim nieszczęściem"). Stało się więc zupełnie jasne że (pomimo niechęci części rycerstwa i moralnych przeciwwskazań) mimo wszystko należało obrać drogę właśnie na Konstantynopol.

Tak więc flota krzyżowców opuściła wyspę Korfu 24 maja 1203 r. (w dzień Zesłania Ducha Świętego) i skierowała się ku Propontydzie. Zrobiono jeszcze postój w Negroponcie na Cykladach (w celu uzupełnienia prowiantu i słodkiej wody), oraz w Abydos (które to kronikarz i uczestnik tejże wyprawy - Robert de Clari uznał za... ruiny starożytnej Troi), gdzie oczekiwano na odłączoną eskadrę Aleksego, Bonifacego i Baldwina - którzy udali się na wyspę Andros (w celu uzyskania poparcia tamtejszych mieszkańców dla Aleksego). Ostatecznie 8 czerwca rozdzielona flota ponownie się połączyła i płynąc przez Cieśninę Świętego Jerzego (Dardanele) i potem przez wody Morza Marmara (antyczna Propontyda), ostatecznie 23 czerwca dostrzeżono w oddali wspaniałe mury, kościoły i pałace Konstantynopola, kotwicząc kilka kilometrów od miasta, przy opactwie Świętego Stefana. Sami przywódcy krucjaty, opuścili swe okręty i udali się do owego monastyru aby naradzić się co dalej czynić. Doża Enrico Dandolo był przeciwny zejściu ludzi na ląd w poszukiwaniu kończących się zapasów żywności, gdyż obawiał się rozproszenia wojska w polu, czym skuteczniej byłoby Bizantyjczykom na nich uderzyć. Zalecił natomiast płynąć w kierunku Wysp Książęcych (leżących na południowy-wschód od stolicy Bizancjum), gdzie swe pałace mieli cesarscy wielmoże i tam można byłoby ewentualnie przeciągnąć ich na swoją stronę. Pozostali uczestnicy wyprawy (z braku innych, lepszych propozycji) przystali na plan weneckiego doży. Noc spędzono więc na okrętach, a rankiem 24 czerwca 1203 r. podpłynięto pod mury Konstantynopola - owej "królowej miast" (jak mawiano o stolicy Bizancjum w średniowieczu). Tłumy mieszkańców wyległy na mury, aby przyglądać się (z zaciekawieniem lub nawet z przerażeniem) owym przybyszom z odległych krain i oczekiwać co też oni dalej uczynią. Było to doprawdy niesamowite widowisko i nawet sam panujący cesarz (stryj księcia Aleksego) Aleksy III z rodu Angelosów - wraz z innymi, przypatrywał się biernie przybyłym krzyżowcom z murów swej stolicy, nie podejmując żadnych środków bezpieczeństwa. Być może nie wierzył aby ci rycerze odważyli się dokonać szturmu na potężne mury Konstantynopola, które u żyjących wówczas ludzi budziły lęk i przerażenie. 25 kilometrów wysokich ("pod obłoki" - jak pisał Villehardouin) murów, nad którymi górowało 490 wież obsadzonych strażnikami. Zdobycie więc tego miasta byłoby bez wątpienia wyczynem wręcz tytanicznym. 

Zachodnioeuropejscy przybysze z przerażeniem przyglądali się potędze Bizancjum i powtarzali między sobą że nigdy jeszcze, w całym swym życiu nie widzieli podobnego miasta. Była to prawdziwa stolica całego, chrześcijańskiego świata. W Konstantynopolu znajdowało się poza tym jeszcze 50 000 żołnierzy, których jednak wartość bojowa była niewielka, a pozytywnie pod tym względem wyróżniała się jedynie osobista straż przyboczna cesarza - tzw.: gwardia wareska - złożona w ogromnej większości ze Skandynawów i Anglosasów (do 1068 r. w owej gwardii dominowali jeszcze Grecy, potem zmieniło się to na korzyść najemnych żołnierzy z Europy Zachodniej). Była to formacja budząca prawdziwą trwogę, szczególnie ze względu na niezwykle skuteczne posługiwanie się swą śmiercionośną bronią - wielkimi toporami, stąd cesarskich gwardzistów zwano powszechnie "ludźmi z toporami". Była to też w zasadzie jedyna skuteczna obrona miasta, ale ze względu na swą niewielką liczebność (5 000 żołnierzy) nie była zdolna do utrzymania całości murów tak ogromnego miasta jakim właśnie był Konstantynopol. Poza tym Bizancjum nie posiadało już w owym czasie floty wojennej (dosłownie kilka miesięcy wcześniej, dowódca bizantyjskiej floty i jednocześnie szwagier małżonki Aleksego III, cesarzowej Eufrozyny Dukainy - Michał Stryfnos, po prostu sprzedał wszystkie okręty, a zarobione pieniądze... wziął do własnej kiesy). Oczywiście w porównaniu z czasami panowania dynastii Dukasów (1059-1078), gdy służba w wojsku stawała się kompletnie nieopłacalna i wielu mężczyzn porzucało wojaczkę na rzecz lepiej płatnych zajęć, takich jak choćby prawnik czy członek cesarskiej administracji, o tyle zmieniło się to już z końcem XI a szczególnie w XII wieku. Ponownie służba wojskowa stała się atrakcyjna i teraz na odwrót - porzucano służbę w administracji dla zyskania wojskowych szlifów, jednak w opinii krzyżowców (z którymi ci starli się orężnie) wojsko bizantyjskie było wręcz "zniewieściałe" (opinia o tchórzliwej i niehonorowej postawie Bizantyjczyków była znana już wcześniej, ale dopiero podczas walk o Konstantynopol dobitnie przekonali się krzyżowcy iż pomimo liczebnej przewagi wroga, krzyżowcy górują nad nim zarówno wyszkoleniem jak i umiejętnościami. Przekonali się o tym już w lipcu 1203 r. gdy doszło do pierwszego starcia orężnego. Wówczas to miał polec wśród innych swych towarzyszy - "najprzystojniejszy i najsilniejszy" spośród Bizantyjczyków).




Pewnym zagrożeniem, mogło być jedynie użycie przez Bizantyjczyków ich "cudownej broni", czyli ognia greckiego - łatwopalnej substancji która miotała ogromne płomienie ognia i spalała wszystko w promieniu swego rażenia - okręty, ludzi, zwierzęta. Do dziś zarówno naukowcy jak i historycy nie są do końca pewni, jakich substancji używano wówczas do wskrzeszania tak wielkiego ognia, który szedł przez pompy (lub wystrzeliwany był z katapult), skierowane bezpośrednio na przeciwnika. Po raz pierwszy ogień grecki został użyty w 671 r. podczas oblężenia Konstantynopola przez Arabów - co też skończyło się ich pierwszą wielką klęską od rozpoczęcia ekspansji muzułmańskiej na ziemie chrześcijan w 634 r. Jednak w owym czasie (nie tylko z powodu braku floty) najprawdopodobniej ogień grecki nie był już używany, gdyż jego receptura została zapewne zagubiona. Zdając sobie sprawę ze swej słabości i licząc jedynie na efekt propagandowej potęgi miasta, zdecydował się cesarz Aleksy III na wysłanie do krzyżowców (którzy w tym czasie porzucili plan popłynięcia na Wyspy Książęce i wyokrętowali się w Chalcedonie, naprzeciw Konstantynopola) swego posła (również rycerza z Europy - Lombardczyka pozostającego na służbie cesarskiej) Mikołaja z Roux, który miał zanieść krzyżowcom taką oto wiadomość: "Panowie, cesarz Aleksy dobrze wie, że jesteście najlepszymi ludźmi spośród tych, którzy nie noszą korony i z najlepszej ziemi jaka jest, i mocno dziwi się, dlaczegóż to przybywacie w jego ziemie, do jego królestwa, jesteście wszak chrześcijanami i on jest chrześcijaninem, i dobrze wie że wyruszyliście na pomoc Ziemi Świętej za morzem i dla Świętego Krzyża i odzyskania Grobu. Jeżeli jesteście biedni i głodni, da wam chętnie ze swej żywności i swego mienia, a wy opuśćcie jego ziemię. On nie chce uczynić wam jakowegoś zła, i nie dlatego, że nie mógłby: ponieważ gdybyście mieli dwadzieścia razy więcej ludzi, to i tak nie moglibyście odejść stąd bez uczynionego wam zła, by was nie pozabijał i nie rozgromił". Odpowiedź Bonifacego z Montferratu i innych baronów (na owe przymilania oraz groźby - tradycyjną metodę dyplomacji bizanyjskiej) była taka, iż oczekiwano od Aleksego abdykacji i przekazania tronu jego bratankowi - księciu Aleksemu, na co znów cesarz Aleksy III nie wyraził zgody. Otrzymawszy odmowną odpowiedź cesarza, trzeciego dnia po wylądowaniu w Chalcedonie flota krzyżowców zerwała łańcuch blokujący okrętom wejście do Złotego Rogu (zdobywając wieżę po stronie Galaty) i wylądowała w dzielnicy Galata (po przeciwnej stronie miasta za Złotym Rogiem) - skąd dobrze widoczny był pałac Blacherny - którego majestat i bogactwo biły w oczy przybyłe rycerstwo. Zdobyto również bizantyjskie okręty (były to oczywiście okręty handlowe, które na szybko zaimprowizowano do celów wojennych), kotwiczące w Galacie (naprzeciw dzielnicy genueńskiej i pizańskiej) i tam też się wyokrętowano (a w tym czasie rycerstwo ruszyło lądem wzdłuż wybrzeża od strony Galaty i też wkrótce dotarło pod mury Konstantynopola), gdzie przygotowywano się do dalszych działań.

Tymczasem Bizantyjczycy - w sile 500 żołnierzy pod dowództwem wielkiego admirała (bez floty) Michała Stryfnosa - uderzyli na krzyżowców od strony Skutari - za Złotym Rogiem. Krzyżowców było tam znacznie mniej, mimo to podjęli oni walkę i bardzo szybko przełamali szyki Bizantyjczyków (praktycznie bez większych strat, co jedynie może sugerować że Bizantyjczycy po prostu uciekli - czym jedynie potwierdzili złe opinie o sobie, jakie dotąd panowały wśród europejskiego rycerstwa) po czym podjęli za nimi pościg (zdobywając znaczną liczbę koni, oraz namioty z pełną zawartością). Oczekujące wzdłuż potężnych murów Konstantynopola - rycerstwo, poczęło przygotowywać się do ostatecznej walki, ale sam widok nieprzepastnych murów budził w nich trwogę. Jedyną szansą zdobycia miasta było wspiąć się na mury i zepchnąć stamtąd obrońców, ale jak to uczynić w sytuacji gdy dostępu do nich broni ogromna fosa, która może być dodatkowo powiększona, poprzez zalanie jej wodą od strony miasta. Poza tym, gdyby nawet rycerstwu udało się przedrzeć przez tę przeszkodę, to i tak na wąskim pasie dzielącym fosę od murów, byliby wystawieni na strzały wychodzące z krytych wieżyczek strzelniczych, zamontowanych na wieżach. Straty byłyby więc ogromne. Również podciągnięcie taranów i katapult niewiele by dało - mury miasta były bowiem nie tylko solidne, ale wręcz podwójne, co oznaczało że za pierwszą linią obrony (przy ewentualnym jej przełamaniu - oczywiście przy założeniu ogromnych strat wśród krzyżowców) stała druga linia umocnień (mur wewnętrzny), co powodowało że wszystko należało zaczynać od początku. Nie lepiej było też i od strony morza. W zasadzie więc z każdego miejsca uderzenie na Konstantynopol powodowało ogromne straty przy niewielkich (bądź nie istniejących) zyskach. O wyjątkowości tego miasta i jego umocnień świadczył dobitnie również fakt, iż jeszcze nigdy w swej historii (po roku 330 - czyli przeniesieniu przez Konstantyna Wielkiego stolicy z Rzymu do Bizantion - które notabene już wówczas podniosło się po katastrofach wojennych z poprzednich stuleci, jak choćby zniszczeniu miasta przez wojska Septymiusza Sewera w grudniu 195 r. czy niszczycielskim najeździe Gotów z 268 r. Bizantion następnie otrzymało nową nazwę, na cześć cesarza Konstantyna) nie zostało ono zdobyte przez obcą armię. Po raz pierwszy mieli dokonać tego właśnie owi krzyżowcy.




Rozpoczęły się więc pod murami msze święte, organizowane przez duchownych, w których arystokraci, rycerstwo i czeladź przyjmowali komunię i spisywali testamenty na wypadek, gdyby przyszło im nie powrócić z tej wyprawy. Było to iście niesamowite widowisko (obserwowane również przez mieszkańców miasta zza murów), w których rycerze w pięknych zbrojach, przyprowadzali swe rumaki, by przy nich uczestniczyć w modlitwie. Wielu miało łzy w oczach, obawiając się że już nigdy nie ujrzą swych wybranek (notabene - co ciekawe - przed wyjazdem kobiety żegnając się ze swymi małżonkami lub narzeczonymi - składały solenną przysięgę dotrzymania wierności małżeńskiej - co należało również do kanonów tradycji europejskiej, o czym dziś w ogóle już się nie pamięta. Nieco wynaturzonym przejawem tej przysięgi - która jednak przetrwała w popkulturze, lecz należała do rzadkości i prócz kilku przypadków zazdrosnych wielmożów, nie była stosowana - było zakuwanie małżonek w... pasy cnoty). Każdy z rycerzy zaś niezwykle pielęgnował swój honor i odwagę w boju, gdyż jakiekolwiek niehonorowe zachowanie się, ucieczka z pola walki lub złożenie broni - okrywało hańbą nie tylko danego rycerza, ale cały jego ród, a dzieci i wnuki dziedziczyli jarzmo hańby dopóty, dopóki nie wykazali się jakimś bohaterskim czynem - który zmazywał dawną winę. Dlatego też tak ważne było w tradycji europejskiego rycerstwa, aby dotrzymać pola i lepiej bohatersko polec z mieczem w dłoni, niż uciec przed wrogiem. Tego rycerskiego kanonu nie znali jednak Bizantyjczycy (już sam fakt jak wielką wagę przykładano wówczas do wiary, do tego aby dotrzymywać zawartych umów, a krew przelewać jedynie w obronie szczytnych ideałów z Saracenami bądź poganami i w żadnym razie niepotrzebnie nie prowokować walk pomiędzy samymi chrześcijanami - pokazuje że takie sprawy jak honor, męstwo i wiarę traktowano wówczas niezwykle poważnie i nie była to ani czasowa moda ani kunktatorstwo. Te wszystkie bunty, powroty do domów lub przedostawanie się na własną rękę do Ziemi Świętej w sytuacji, gdy okazało się że armia powołana do życia w celu odzyskania Grobu Świętego w Jerozolimie ma zostać użyta do małostkowych walk o dominację i władzę - pokazuje jak wielka panowała wówczas moralność - oczywiście głównie wśród stanu rycerskiego i ludzi możnych, ale przecież nie tylko, bowiem (zarówno dobry jak i zły) przykład szedł z góry. Gdybyśmy mieli teraz w jakikolwiek sposób próbować porównać obecne czasy z tamtymi, to w dużej mierze nie potrafilibyśmy nawet spróbować zrozumieć tamtejszej mentalności, ofiarności, siły złożonej przysięgi i wiary. Tak już bowiem zostaliśmy spatologizowani przez te wieki. I teraz niech ktoś powie że średniowiecze to była epoka zabobonu, ciemnoty i "palenia czarownic na stosach" - czego, co też należy podkreślić, w średniowieczu nigdy nie praktykowano, dopiero wraz z nastaniem reformacji i renesansu zaczęły przekradać się do europejskiej kultury oświeceniowe "antyczne wzorce". A antyk to była właśnie prawdziwa epoka ciemnoty, składania krwawych ofiar okrutnym bogom ze zwierząt (a czasem także z ludzi), mordów, aneksji i prawdziwego zabobonu. Nie licząc może z kilkunastu (kilkudziesięciu?) filozofów, ludzi uczonych i dosłownie kilku wielkich uniwersytetów - cała epoka antyku sprowadza się jedynie do przemocy, krwi ofiarnej i przymusowej publicznej religijności - gdzie każdy przejaw ateizmu był karany publiczną anatemą i fizyczną śmiercią. Tym właśnie było oświecenie - powrotem do "tradycji antyku", czyli właśnie do tradycji zabobonu i próby odrzucenia Chrystusa. Poza tym, już tak na marginesie - zakrawa na kpinę zarzut o paleniu czarownic, w sytuacji gdy w XX wieku palono ludzi w piecach krematoryjnych. To gdzie był ten humanizm i oświecenie, tak uwielbiane głównie przez ludzi lewicy? Czy możemy nasze czasy uważać za czasy postępu? Ja uważam że nasze czasy można określić jako: promocję dewiacji, głupoty i dziecięcego infantylizmu (patrz: Greta Thunberg nawołująca na forum ONZ: "How dare you") i rodzącego się krwawego totalitaryzmu).     

5 lipca 1203 r. przy dęciu w trąby i biciu w tarabany, baronowie dali rozkaz do wyładowania armii tuż pod samymi murami Konstantynopola, co nie spotkało się z żadną (ale to żadną) kontrakcją ze strony Bizantyjczyków, dowodzonych przez Teodora Laskarisa (zięcia cesarza Aleksego III). Bizantyjscy żołnierze ochraniający mury, po prostu uciekli do miasta przez most na rzece Barbissa, nie próbując nawet podjąć walki w sprzyjających dla siebie okolicznościach (wiadomo bowiem że najłatwiej jest zaatakować wrogą armię podczas jej desantu, to właśnie wówczas straty nieprzyjaciela są największe i najłatwiej można uniemożliwić ich atak. Tak też było w czasie operacji Overlord - 6 czerwca 1944 r. - na plażach Normandii. Straty, jakie ponieśli wówczas Alianci były znacznie większe, niż podczas późniejszych walk). 10 lipca krzyżowcy przeprawili się przez most na Barbissie (został uszkodzony przez Bizantyjczyków i naprawiony z rozkazu Bonifacego z Montferratu) i rozbili obóz tuż przy samych murach miasta, pomiędzy monasterem Świętych Kośmy i Damiana (nazywanym przez krzyżowców "Zamkiem Boemunda" ze względu na fakt że podczas pierwszej wyprawy krzyżowej w 1096 r. mieszkał tam właśnie hrabia Boemund z Tarentu), a znajdującym się już za murami cesarskim pałacem Blacherny. Rozpoczęło się też przygotowanie do szturmu, o czym pisze w swej kronice Robert de Clari: "Wtenczas doża Wenecji rozkazał uzbroić wielce zadziwiające i bardzo piękne machiny (...) i zbudować dobre mostki (mini wieże), i odgrodzić je dobrymi sznurami. Mostki były tak szerokie, że mogło przejechać obok siebie trzech uzbrojonych rycerzy. I doża powiedział, by dobrze umocnić mostki i przykryć esklawiną (płócienną tkaniną) i półtnem żaglowym, iżby wjeżdżajacy po nim do oblężenia w niczym nie musieli obawiać się pocisków z kusz ani strzał (...) A na każdej huisie (średniowieczny okręt desantowy) była mangonela, która mogła miotać kamienie na mury i do miasta". Krzyżowcy zdawali sobie sprawę, że nie są w stanie obsadzić wojskiem całych murów Konstantynopola od strony lądu, a sił starcza im zaledwie na... jedną Bramę, zwaną Blacherneńską. Zbudowali tam też obóz otoczony palisadą, aby zabezpieczyć się przed atakami jazdy nieprzyjaciela, która mogła dowolnie operować w terenie, wchodzić i wychodzić z murów miasta wedle uznania (stąd bardzo utrudnione było poszukiwanie żywności przez krzyżowców, gdyż jak pisał Villehardouin: "Nie mogli odejść od obozu dalej niż na cztery długości wystrzału z kuszy"). Należało więc czym prędzej przystąpić do ataku, gdyż zapasów żywności pozostało na nie więcej niż trzy tygodnie. Pomiędzy 11 a 15 lipca, doszło do dużego ataku Bizantyjczyków na obóz krzyżowców, który co prawda został odparty (wówczas to miał polec w polu ów "najprzystojniejszy i najsilniejszy" z Bizantyjczyków, a także do niewoli dostał się brat wodza naczelnego armii bizantyjskiej - Konstantyn Laskaris), ale krzyżowcy również ponieśli spore straty ("Wszystkich okaleczonych i wszystkich rannych, i wszystkich zabitych nie mogę wam wymienić" - jak pisał Villehardouin).

17 lipca 1203 r. doszło do połączonego szturmu (od strony lądu i morza) na Bramę Blacherneńską. W ataku uczestniczyły oddziały hrabiego Ludwika z Blois, Hugona z Saint-Pol i braci Baldwina oraz Henryka z Flandrii, a także od strony morza uderzyli Wenecjanie pod Enrico Dandolo. Jednym i drugim udało się (pomimo faktu iż większość atakujących została zrzucona) przystawić drabiny pod mury i dostać się na ich szczyt, gdzie rozpoczęła się krwawa walka na miecze i topory, pomiędzy krzyżowcami a cesarską gwardią wareską (złożoną w dużej cześci z Anglików i Duńczyków) strzegacą właśnie tego odcinka murów. Ostatecznie atakujący krzyżowcy od strony Blacharny, musieli się wycofać (lub też zostali zrzuceni z murów), a dwóch Franków dostało się do bizantyjskiej niewoli. Natomiast na odcinku ataku Wenecjan, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Oto bowiem stary (96-letni), ociemniały i już prawie głuchy (aby usłyszeć odgłos bitwy musiał - stojąc na dziobie swego okrętu - przykładać do ucha swoisty "lejek") wenecki doża - Enrico Dandolo, słysząc napływające doń informacje o klęsce ataku krzyżowców pod Bramą Blacherneńską i zdając sobie doskonale sprawę jak to wpłynie na morale jego żołnierzy, nakazał szybki atak na mury. Początkowo żołnierze nie chcieli atakować, sądząc że starzec całkiem oszalał i wysyła ich na pewną śmierć, ale wówczas Dandolo osobiście dał przykład odwagi, dobywając miecza i... pierwszy schodząc na ląd (co ciekawe, nie miał już sił by się samemu poruszać, był więc podtrzymywany za ręce z obu stron przez swoich ludzi), a za nim podążyła reszta wojska i z gorącym zapałem (a jednocześnie zawstydzeni tym że oto stary ślepiec - który ledwo co powłóczy nogami - ma więcej odwagi od nich) w szybkim szturmie opanowali aż 25 wież z których uciekli obrońcy. Szybko też zaczęto sprowadzać na ląd konie, aby przez otwarte bramy wprowadzić je do miasta. Nad jedną z wież (blisko stanowisk rycerstwa zachodnioeuropejskiego) zawieszono ogromny sztandar Republiki Św. Marka, czym dano dowód że Wenecjanie zwyciężyli. Gdy wiadomość ta dotarła do obozu rycerstwa zgromadzonego pod Blacherne, nie mogli oni uwieżyć że Italom udało się to, czego nie byli w stanie dokonać - uważający się za kwiat europejskiego rycerstwa - Frankowie, Teutonowie, Flamandowie i Burgundczycy. Ale bitwa nie została jeszcze definitywnie wygrana. 




Bizantyjczycy, widząc że udało się Wenecjanom nie tylko opanować wieże, ale również zejść do miasta, przystapili do zdecydowanego kontrataku i udało im się zmusić Włochów do cofnięcia się w stronę już zdobytych wież. Wówczas to Enrico Dandolo (zdając sobie sprawę że wiatr wieje akurat w twarz obrońcom) nakazał maczać strzały w nafcie i podpalać je, tak aby wystrzelone spowodowały wzniecienie pożaru, który z wiatrem rozprzestrzeni się w stronę obrońców. Taki manewr uniemożliwił Bizantyjczykom podjęcie kolejnego ataku w celu odzyskania utraconych wież i zmusił ich do cofnięcia się przed żarem płomieni i gryzącego gardło dymu. Ogień następnie rozprzestrzenił się na inne części miasta i spłonęła znaczna jego część (ponoć miało spłonąć prawie 50 hektarów ziemi, niektórzy twierdzili że tyle samo, ile zajmowało miasto Arras). W tym samym czasie cesarz Aleksy III podjął atak w kierunku obozu krzyżowców, stojących pod Bramą Blacherneńską, wyprowadzając przeciw nim zarówno konnych jak i pieszych żołnierzy. Przewaga Bizantyjczyków była dość duża (o czym świadczy niepokój kronikarzy), przeto w obozie krzyżowców ściągano do walki wszystkich, którzy byli tylko w stanie ustać o własnych siłach i utrzymać broń w ręku (uzbrojono nawet giermków, czeladź i kucharzy obozowych). Od tej bitwy bowiem miał się rozstrzygnąć nie tylko tron Konstantynopola, ale również przyszłość całej wyprawy krzyżowej i wszystkich jej uczestników. Do bitwy jednak nie doszło (poza wzajemnym ostrzeliwaniem się strzałami z łuków i kusz) i do dziś nie wiadomo dlaczego cesarz nie wykorzystał swej przewagi liczebnej. Czyżby jego żołnierzy przerazili pospiesznie zmobilizowani krzyżowcy, którzy (jak pisze Villehardouin): "Wszystkich giermków (...) kucharzy (...) uzbrojono, i obleczono w czapraki (...) miedziane kociołki, i tłuczki, i młotki, że byli oni tak szpetni i szkaradni, że piesi ludzie cesarza (...) byli bardzo przestraszeni (...) kiedy ich ujrzeli". Cesarz ze swym wojskiem zawrócił więc w mury miasta, gdzie niespodziewanie powitał go okrzyki kobiet, które wypominały mu tchórzostwo i szydziły z jego męskości. Wkrótce doszło też do zamieszek (sprowokowanych właśnie przez kobiety), w czasie których ludność miasta domagała się albo zdecydowanego natarcia na wroga, albo... ustąpienia nieudolnego, tchórzliwego cesarza, któremu (jak mawiano) bardziej przystoi kobieca suknia i wrzeciono niźli miecz i cesarska korona. 

Wzburzony tłum zaczął gromadzić się po placach i rynkach stolicy, domagając się zdecydowanych działań, a głosy te dochodziły do cesarza Aleksego III, który utracił już wówczas wszelką nadzieję na zachowanie władzy. Jeszcze tego samego dnia (17 lipca) nocą, opuścił on - wraz z córkami: Anną i Eudoksją Angeliną - Konstantynopol. Uciekał w takim pośpiechu, że nie tylko zdołał zabrać ze sobą jedynie niewielką część cesarskiego skarbca, ale zapomniał też (a może spacjalnie ją zostawił?) o własnej żonie - cesarzowej Eufrozynie Dukainie. Wiadomość o ucieczce cesarza i jego najbliższych, wyszła na jaw dopiero rano - 18 lipca, co spowodowało zaprzestanie dalszych walk i otwarcie bram miasta dla krzyżowców. Eufrozyna została aresztowana, a z pałacowego wiezienia w Diplokionionie, został uwolniony (oślepiony wcześniej przez swego cesarskiego brata) Izaak II Angelos (ojciec księcia Aleksego), którego przebrano w cesarskie szaty i odprowadzono do pałacu Blacherny. Wysłano jednocześnie delegację do obozu krzyżowców (w którym przebywał książę Aleksy, teraz zaś już na równi ze swym ojcem - współcesarz Aleksy IV), w którym zapraszano nowego władcę do stolicy i objęcia rządów. Prześcigano się jednocześnie w deklaracjach i komplementach, twierdząc że jego ucieczka i ponowne przybycie na czele wojsk "łacińskich" było korzystne dla państwa. Zapraszano również w mury miasta całe pozostałe wojsko, na co jednak nie wyraził zgody Bonifacy z Montferratu, nakazując nieopuszczanie obozu i trzymanie broni w pogotowiu na wypadek zdrady (z której powszechnie na Zachodzie słynęli Bizantyjczycy). Do miasta wysłano jedynie czteroosobową delegację (dwóch Franków i dwóch Wenecjan), którzy mieli uzyskać potwierdzenie od Izaaka II zarówno praw dla jego syna, jak i obietnic które tenże złożył krzyżowcom przed wyprawą. Środki bezpieczeństwa, nakazane przez Bonifacego okazały się korzystne, tym bardziej że posłowie idąc do pałacu cesarskiego, mijali po drodze nienawistne spojrzenia ludzi, którzy podczas pożaru i walk stracili często cały dorobek swego życia, ale najbardziej nieprzyjemne wrażenie zrobili na nich cesarscy żołnierze z gwardii wareskiej, którzy specjalnie w rękach dzierżyli swe topory i wymachiwali nimi przed oczami posłów. Nie zapowiadało to w żadnym razie dobrych stosunków w przyszłości pomiędzy "Grekami" a "Łacinnikami".






CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz