Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 25 lutego 2021

PIERZASTY WĄŻ NADCIĄGA ZE WSCHODU - Cz. VI

W POSZUKIWANIU ELDORADO

 
 

 
 
POD GWIAZDĄ PORANNĄ
 
 
 
 
 
 
"RZEKLIŚCIE, PANOWIE, ŻE NIGDY ŻADEN Z NAJSŁYNNIEJSZYCH WODZÓW RZYMSKICH NIE DOKONAŁ TEGO, COŚMY DOKONALI I RZEKLIŚCIE PRAWDĘ, OTO TERAZ I W PRZYSZŁOŚCI, ZA WOLĄ BOŻĄ, HISTORIA OPOWIADAĆ BĘDZIE ZNACZNIE WIĘCEJ O NAS ANIŻELI O TAMTYCH"
 
HERNAN CORTEZ
 (WRZESIEŃ 1519 r.)
 
 
 Montezuma długo nie mógł zasnąć tej nocy. Cały czas rozmyślał nad przyszłością swego ludu. Czyżby bogowie rzeczywiście zapragnęli sprowadzić koniec świata? Zewsząd dobiegały go odgłosy płaczu i wielkiego żalu mieszkańców Miasta na Wyspie, które to dotąd było niezwyciężone wśród mrowia nieprzyjaciół i wiedzione pewną ręką Kolibra Południa (Huitlzilopochtli), wybrane przez Wężową Matkę (Cihuacoatl), dostępowało zaszczytu napojenia naszego Pana krwią ofiarników, dzięki czemu słońce codziennie rozpraszało mroki nocy. Czy świat który znamy przestanie istnieć? Ponoć biali bogowie nie chcieli przyjąć mięsa zroszonego krwią ofiarników, które wysłane im zostały w dowód naszej czci i uznania. "Biali bogowie". A może to nie są wcale bogowie, może to tylko ludzie - dziwni, niebezpieczni, dosiadający potwory przypominające jelenie, mający przy sobie duże psy i czyniący sporo huku i dymu z przedmiotów przypominających kije i wielkie skały. A jeśli jednak to są bogowie? Przecież wielki Quetzalcoatl - Gwiazda Poranna, nim przepędzony został przez wszechpotężnego Tezcatlipoca (Dymiące Zwierciadło), sam również nie przyjmował ani krwi, ani mięsa złożonych mu w ofierze jeńców. Ponoć wódz owych przybyszów zza Wielkiego Morza, podobnie jak Quetzalcoatl nosi brodę. Czyżby więc to był on? Przecież zapowiedział swój powrót, gdy wsiadłszy na tratwę udał się na wschód, wyrzekł te oto złowróżbne słowa: "Powrócę w roku jednej trzciny i wówczas przywrócę swoje panowanie. Nastanie wtedy czas wielkiego cierpienia ludzi". Ani za Tenocha Prawodawcy (1363) ani też za mego stryja - Montezumy Ilhuicaminy (1467) gdy wypadał Rok Jednej Trzciny - Quetzalcoatl się nie objawił. Aż do teraz, gdy ponownie rok ten nadszedł (1519). Czy mogę więc być spokojny, gdy brodaty wódz "białych bogów" dopytywał się o mnie mych posłańców. A może powinienem się ukryć, schować tak, aby mnie nie odnaleźli - rozmyślał Montezuma - skoro nawet wysłani przeciw nim czarownicy - mający odwieść ich od przybycia do Tenochtitlan - nie dali sobie z nimi rady?  Zbiec do Domu Słońca na zachód, lub do Domu Cintli na południe? A może do Ziemi Tlaloca, póki jeszcze wschodnie przejścia są bezpieczne?

Te rozważania zostały nagle przerwane, gdy słudzy donieśli wielkiemu tlatoani o powrocie wysłanych przez niego wcześniej posłów do "białych bogów" ze wschodu. Montezuma poderwał się na równe nogi i czym prędzej polecił przysłać posłów do wielkiej sali tronowej Pałacu Quetzalpapalotl. Montezuma tak był zafascynowany przybyciem posłów, że nie zdążył się nawet przebrać, a dworska etykieta wymagała by tlatoani ludu Mechikas (Mexicas - inaczej Azteków) zmieniał swój strój cztery razy dziennie, po czym nigdy nie wkładał go już ponownie, a był on uroczyście palony w pałacowym piecu (szyciem kolejnych ubrań dla władcy zajmowała się jego oficjalna małżonka, siostry i inne damy z królewskiego haremu). Gdy więc Montezuma wszedł do sali, znajdował się w niej już spory tłum zebranej pałacowej szlachty (pipiltin) w różnej formie spokrewnionej z panującym monarchą. Posłowie, nim zbliżyli się do władcy, musieli zdjąć swe bogate szaty i przywdziać ubogie stroje pospólstwa (calpultin), zdjąć buty i boso w pewnej odległości od tronu, upaść przed władcą na twarz (nie wolno im było spojrzeć królowi w oczy). Gdy wreszcie Montezuma pozwolił im mówić, jeden z zebranych posłów rzekł: "O Panie i Królu nasz. Ty, co rozświetlasz mroki Południa i Północy, ty co niesiesz przed sobą pióra Quetzalcoatla i cieniem jesteś Tetzalipoca - pana ludzkiego przeznaczenia, o drogo wiodąca do Tlalocan, o pierworodny czcigodnej Tonantzin", gdy poseł skończył swą mowę, Montezuma zadał mu pytanie: "Czy przybysze ze wschodu są bogami?". "O synu Miclantecutli, prawa ręko Dostojnego Węża z Tlailotlac, przesławny wśród wielkich Montezumo - doprawdy trudno pojąć rozumem czym, lub kim są owi biali przybysze. Spotkaliśmy ich na Przełęczy Orła pomiędzy ośnieżonymi szczytami gór Popocatepetl i Iztactepetl gdy powracali z Choluli. Wręczyliśmy im złote chorągiewki z piór quetzala, złote naszyjniki, obręcze i inne przedmioty, które poleciłeś nam przekazać, Ty, który stoisz z Huitzilopochtli w jednym szeregu. Wtenczas oczy jakby się im zaświeciły, twarze ich pojaśniały od uśmiechów i uradowali się bardzo rozkoszując się owym złotem. Jednak, jeśli zapytasz mnie - pokornego niewolnika - czy są to bogowie, powiem że nie! O Panie nasz, niczym małpy podnosili to złoto, siadali na znak zadowolenia i wciąż dopytywali się o więcej, jeszcze więcej złota, wymieniając nazwę Eldorado. Widać że niczym wygłodniałe świnie łakną oni złota, wyrywają je sobie z rąk, potrząsają nim, oglądają je z każdej strony. Niestety, nie wiadomo co mówią, gdyż posługują się językiem nam nieznanym, o barbarzyńskim dźwięku. Doprawdy więc, nie są to bogowie, a jeśli się mylę, to oznacza że bogowie są zupełnie inni, niż nam się zdaje". "A czy biały wódz, czy..." - Montezuma zamyślił się chwilę - "...czy to jest Quetzalcoatl - Pierzasty Wąż ze Wschodu?", "Doprawdy nie wiem o nadziejo Huehueteotla, wygląda jak człowiek, oni wszyscy wyglądają jak ludzie, poza tym że są biali, niczym z wapna".
 
 

 
Dalsza rozmowa zeszła na temat zagrożenia, jakie biali przybysze mogą sprowadzić na Mechikanów i czy rzeczywiście takie niebezpieczeństwo istnieje. "Dosiadają okrakiem potwory i jeżdżą na nich, a te się ich słuchają, plują ogniem na odległość, odziani są w żelazo, nie walczą tak jak ludzie, tak jak my!" - odrzekł ów poseł o imieniu Tzihuacpopoca, "potrafią być niebezpieczni, a morderstwa, jakich dopuścili się w Choluli, powinny być potwierdzeniem mych słów. A poza tym idą z nimi Tlaxcallanie, a ci tchórze oddadzą się każdemu, niczym kobiety w zamian za obronę i zawsze gotowi są wystąpić przeciwko nam. Aby się przypodobać przybyszom, zaczęli nawet powtarzać słowo, które tamci wykrzykują podczas walki, a brzmi ono... Santiago. Chodzą też słuchy, że przybysze rozbili posągi bóstw w Zempoali i że prócz wielkiego zamiłowania do złota, odznaczają się również wielką potrzebą do polewania głów wodą. Ludzie z okolic Zempoali poinformowali nas, że jest wśród nich pewna kobieta, której ojcem był jeden z Mechikanów, a nazywają ją Malintzin. Ona to właśnie miała powiedzieć, że przybysze praktykują coś, co zwą "chrztem" - cokolwiek by to miało znaczyć. Przykładają jednak do tego ogromne znaczenie i żądają by okoliczni mieszkańcy dali sobie polać głowę wodą - cokolwiek by to miało znaczyć. Nie wiem zatem, o Dostojny Panie Gór, czy są to bogowie, czy też nie". Powrót posłów wcale nie uspokoił Montezumy, gdyż o "białych bogach ze wschodu" wciąż niewiele wiedział. Obawiał się też co będzie, jak dotrą do Tenochtitlanu, a ponoć byli już w Tetzcoco - jednym z miast Trójprzymierza, gdzie zostali powitani jak bogowie. Zaniepokojenie Montezumy jeszcze wzrosło, gdy przybyli posłowie opowiedzieli mu historię o pijanym człowieku, jakiego spotkali krótko po tym, gdy ofiarowali złoto przybyszom. Otóż schodzący z góry pijak zaczął lżyć posłów Montezumy, pytając: "Czego tu chcecie?Po co tu przychodzicie? co zamierza uczynić Montezuma? Czy jeszcze nie odzyskał rozumu? Czy nawet teraz jest tchórzliwym nieszczęśnikiem? Popełnił błędy: poprowadził daleko swoich poddanych, spowodował śmierć wielu ludzi. Jedni z drugimi się zwarli, jedni z drugich się naśmiewają". Początkowo posłowie starali się podejść do pijaka, aby go uciszyć, ale ich zamierzenia nie zrobiły na nim żadnego wrażenia i dalej kontynuował swój wywód: "Na próżno przybyliście tutaj! Mechikanie już więcej nie będą istnieć! Na zawsze skończył się wasz czas! Tenochtitlan stanie w ogniu! Odejdźcie stąd, to co miało się zdarzyć, już się zdarzyło!"  Przeraziły posłów te słowa i sparaliżowały ich, a gdy pijak wreszcie zniknął, przekonani że oto sam wielki bóg Tezcatlipoki przemówił do nich, wznieśli mu ołtarz i ruszyli do stolicy. Myśl o płonącym Tenochtitlanie i końcu imperium ponownie pojawiła się w głowie Montezumy, oblewając go zimnym potem. Zmęczony zasnął snem głębokim, śniąc o tym, jak to się wszystko zaczęło.

Walkę rozpoczęli wojownicy Itzcoatla na grobli wiodącej ku Tlacopan. Potem przyłączyli się przebrani na biało Acolhuakanie z Tetzcoco pod wodzą Nezahualcoyotla, atakujący z rejonu Tepanac na północ od Tenochtitlanu i Tlatelolco. Na południu stał zaś ze swoimi wojownikami Montezuma Ilhuicamina, wiedząc że Tepanakowie z Azcapotzalco stoją również w Colhuacan i Xochimilco. Bitwa rozpoczęła się od uderzeń bębna i trwała długo, mijały godziny, potem dni, a wojownicy obu walczących stron wciąż się ze sobą pojedynkowali, używając do walki głównie obsydianowych mieczy, których długie, ale płytkie i nieco stępione ostrza, nie tyle miały zabijać przeciwnika, co go ranić, osłabiać i tym samym umożliwiać zwycięzcy wzięcie jeńców na ofiary (Hiszpanie po pierwszych walkach z Aztekami i ich sojusznikami, zaprzestali nawet noszenia swych metalowych zbroi, poprzestając na zwykłych ubiorach, co może dowodzić że zarówno miotana broń Azteków, jak też ich miecze nie wyrządzały im większych szkód. Celem bowiem dla Azteków i innych ludów z doliny Anahuac było zyskanie sławy poprzez zdobycie w boju jeńca, którego potem można byłoby złożyć w ofierze, dlatego też zadawano śmierć na polu walki jedynie w ostateczności). Podczas walki każdy wojownik walczył indywidualnie, a nie zbiorowo, dlatego też jakakolwiek pomoc druhowi w starciu z przeciwnikiem, mogła być przez niego źle zrozumiana, jako chęć odebrania mu jeńca. To nie wodzowie armii dowodzili w boju (ich rola sprowadzała się jedynie do dbania o uporządkowanie szyku przed walką  utrzymania jakiej takiej dyscypliny, ale już po rozpoczęciu bitwy ich jedynym zadaniem było rozsądzanie sporów o jeńców), a ci najdzielniejsi wojownicy, zwani quauchic, którzy pierwsi rzucali się na przeciwnika (jeśli wojownik zdobył w bitwie piątego jeńca - i to spośród ludów Doliny Anahuac, gdyż inni byli uważani za mniej godnych tego zaszczytu - otrzymywał tytuł quauchic, a na plecy zarzucano mu jaskrawoczerwony, pleciony płaszcz z błękitną przetyczką oraz golono mu głowy, pozostawiając jedynie przewiązany czerwonym sznurem czub na jej szczycie). Największym upokorzeniem wojownika, było porównanie go do kobiety, poprzez ofiarowanie mu kobiecych strojów i przyborów tkackich, a za takiego można było być uznanym, jeśli się np. uciekło podczas walki w obawie przed przeciwnikiem (uciekających z pola walki mieli więc obowiązek zabić na miejscu inni wojownicy z ich calpulli - czyli braterskiego związku). Podobnie, jeśli wojownik utracił jeńca podczas walki, lub sam odniósł ranę i wycofał się z boju - był wówczas sprowadzany właśnie do roli kobiety i nie mógł potem opuścić swego domu (gdzie przebywał z żoną i z dziećmi), aby nie pokazywać się innym mężczyznom na oczy, póki nie uzyskał przebaczenia od samego tlatoani - który jako żyjący bóg, mógł cofnąć jego niesławę. Podczas kampanii wojennej wojownikom towarzyszyły też ich kochanki (dlatego, gdy Hiszpanie przybyli do Tlaxcalli - stolicy Tlaxcallanów, ci, ujrzawszy że nie mają ze sobą kobiet - "ofiarowali im swoje córki", co akurat nie spodobało się Cortezowi).
 
 

 
Walka toczyła się więc już kilka dni, jednak koalicjanci coraz intensywniej spychali siły Tepaneków w stronę ich miasta. Ostatecznie Maxtla - wielki król Azcapotzalco, wycofał się do swojego umocnionego grodu. Tam również, u wrót Miasta Mrowiska (jak wówczas zwano stolicę Tepaneków) toczyły się intensywne i zażarte walki. Dumni wojownicy z Azcapotzalco o barwnych piuropuszach i o twarzach pomalowanych na czerwono - wcale nie zamierzali się poddać, lecz gdy mijał już czwarty miesiąc walk, w oblężonym mieście pojawił się głód. Postawieni w obliczu niehonorowej i okrutnej śmierci głodowej Tepanakowie, odstąpili od swego władcy, który tymczasem schronił się w łaźni. Wyciągnięto go stamtąd i lżąc oraz złorzecząc mu, zaprowadzili go Tepanakowie przed oblicze Nezahualcoyotla z Tetzcoco (któremu Maxtla wcześniej zabił ojca, a jego samego także próbował uprowadzić i złożyć w ofierze). Zarzekali się Tapanakowie, że oni zawsze pragnęli pokoju, a wszelkie nieszczęścia i wojny były powodowane jedynie przez Maxtlę i jego przodków - którzy zawsze mieli skłonność do tyranii. Nezahualcoyotl dał teraz upust swojej pomsty wobec Maxtli, osobiście składając go w ofierze i wyrywając mu serce, a jego krew rozpryskując "na cztery strony świata". Azcapotzalco było zdobyte, a po ulicach Miasta Mrowiska tańczyli rozradowani wojownicy z ludu Mechikanów z Tenochtitlan prowadzonych przez Itzcoatla, Tepaneków z Tlatelolco pod Cuauhtlatoatlem, Acolhuacanów z Tetzcoco króla Nezahualcoyotla, oraz nielicznych wojowników Tlaxcallan, tych z Xuexotzinco czy opozycjonistów z Tacuby. Montezuma Ilhuicamina (bratanek Itzcoatla) stał jeszcze ze swoimi wojownikami w Acozac, gdy doszły go wieści że Maxtla nie żyje, a Azcapotzalco padło. Wiadomości były jednak bardzo niespójne, niektórzy mawiali że Maxtla zabity został przez Nezahualcoyotla, inni że przez Cuauhtlatoatla, jeszcze inni że zdążył zbiec brzegiem jeziora Texcoco na południe do Coyohuacanu i jest teraz w niewoli u tamtejszych rybaków. W każdym razie Azcapotzalco zostało zdobyte. Z Wielkiej Świątyni wyniesiono posąg wielkiego boga Tepaneków, patrona Azcapotzalco - Turkusowego Pana (Huehueteotla), bardzo starego boga, ponoć starszego niż świat, starszego niż czas. Przewieziono go do Tenochtitlanu, a świątynię w Azcapotzalco spalono (jako symbol zwycięstwa i uwięzienia boga pokonanego miasta). Huitzilopochtli triumfował i żądał teraz ofiar na swe ołtarze, które niezwłocznie mu złożono, gdy zwycięzcy wojownicy powrócili do swych domostw.

W Mieście na Wyspie przyjęto ich niezwykle uroczyście i nazwano "Założycielami Tenochtitlanu", których "sława trwać będzie aż do skończenia świata". Miasto bowiem teraz przygotowywało się do zupełnie nowego życia, wolnego od nieustannych danin, od strachu i niepewności ze strony potężnych Tepaneków z Azcapotzalco. Ci bowiem okrutnie postępowali z pokonanymi przez siebie miastami (np. po zdobyciu leżącego na północy Cuauhtitlanu [ok. 1400 r.], wielki władca Tepaneków Tezozomoc - ojciec Maxtli - nakazał posadzić agawę na placu targowym w tym mieście, jako dowód że zostało ono ostatecznie zwyciężone i stało się teraz polem uprawnym). Mechikanie i ich sojusznicy nie byli jednak tak okrutni, pozwolili nawet utrzymać w Azcapotzalco targ niewolników - będący ostatnim symbolem dawnej wielkości tego grodu. Prawdziwym zwycięzcą tejże wojny nie był jednak ani Itzcoatl, ani Montezuma, ani też żaden z wodzów sprzymierzonych armii, gdyż autorem zwycięskiego planu wojny z Azcapotzalco był przyrodni brat tego ostatniego - Tlacaelel. On to, wyznając głęboką wiarę w ostateczne zwycięstwo dane Mechikanom od bogów, a szczególnie od samego Huitzilopohtli, otrzymał teraz od swego stryja dostojny tytuł tlacochcalcatla ("Pana domu oszczepów"), mając odtąd pieczę nad miejskim arsenałem. Zwycięzcy rozdzielili teraz między siebie ziemie Tepaneków (najwieksze działki oczywiście przyznali sobie członkowie domu królewskiego, a Itzcoatl wziął swoją część w samym Azcapotzalco). Wkrótce cała ziemia od Tenayocanu aż do Tlacopanu i Popotlanu została rozdana. Nastała teraz nowa epoka dla Miasta na Wyspie, a rok ów (1428) miał się zapisać w pamięci kolejnych pokoleń Mechikanów, jako rok ostatecznego zwycięstwa, zaś każdy mieszkaniec Tenochtitlanu mógł z dumą powiedzieć - "Zdobyłem tę ziemię własnym mieczem". Niestety, nie był to koniec kłopotów dla zwycięzców, którzy szybko doszli do wniosku że bardziej opłaca im się dalej trwać w przymierzu, niż żyć i walczyć samodzielnie, tym bardziej że na horyzoncie znów poczęły gromadzić się czarne chmury.
 
 
 

 
 
CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz