Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

LIBERUM VETO... CZYLI DZIEJE ANARCHII, PROWADZĄCEJ DO ZGUBY - Cz. I

 KU PAMIĘCI, CZYLI... 

NIE WCHODZI SIĘ DWA RAZY 

DO TEJ SAMEJ RZEKI

 


 Ostatnio w Saloniku Politycznym na antenie Telewizji Republika Rafał Ziemkiewicz wyraził się o próbach narzucenia przez Brukselę zmian w polskim wymiarze sprawiedliwości, mówiąc, że jest to zamysł wprowadzenia do polskiego sądownictwa zasady liberum veto, czyli innymi słowy anarchizacji całego wymiaru sprawiedliwości (oto ten fragment - od 1:45). Zastanowiwszy się, doszedłem do wniosku że w zasadzie jest to bardzo trafne spostrzeżenie, gdyż zasada liberum veto, która oficjalnie zaczęła obowiązywać od roku 1652 (a w praktyce była obecna od początku istnienia zasady jednomyślności, czyli od początku polskiego parlamentaryzmu - choć wtedy jeszcze nie stanowiła problemu i nie zagrażała bezpieczeństwu państwa), realnie doprowadziła do upadku nie tylko polskiej demokracji i parlamentaryzmu w XVIII wieku, ale przede wszystkim była kluczowym powodem bezsiły państwa, którego nie stać było na wystawienie 24 000 armii (w sytuacji gdy rosnące w siłę sąsiednie monarchie: Austria Habsburgów, Prusy Hohenzollernów i Rosja Romanowów utrzymywały 100, 200 a nawet 300 tysięczne armie), a mówimy tutaj o kraju, który jeszcze niedawno rozbijał kilku (a nawet kilkunasto) krotnie liczniejsze wojska, który zajął i okupował Moskwę, a na Kremlu zasiadał polski gubernator, który wyprawiał się bezkarnie za Dunaj, a nawet na Morze Czarne.Co więc doprowadziło do takiego pomieszania umysłów, że uznano za zbawienne podtrzymywanie toksyny, która powoli wypalała zdrową i twórczą tkankę narodu, czyniąc z Rzeczpospolitej nie tylko igraszkę losu, ale wręcz pośmiewisko całej Europy (sejmy w końcu XVII i początku XVIII wieku zbierały się nie po to, aby uchwalić jakąś ustawę, czy zmienić prawo na lepsze, ale aby nie dopuścić do wzrostu przeciwnej magnackiej frakcji i zablokowania wszelkich - nawet zbawiennych dla kraju - projektów królewskich, jako z góry podejrzanych, gdyż jedyne czego naprawdę obawiała się wówczas szlachta, to było wzmocnienie władzy królewskiej kosztem "Złotej Wolności" która z czasem stała się symbolem Polski i polskiego parlamentaryzmu, a realnie wiodła kraj, naród i zamieszkałe Rzeczpospolitą ludy do zguby).

Czymże bowiem było liberum veto? Czy miało jakikolwiek pozytywny, twórczy aspekt w systemie parlamentarnym? Otóż nie, liberum veto polegało jedynie na negacji wszystkiego (zarówno pozytywnych jak i negatywnych tendencji ustrojowych, choć w przypadku tych drugich, veto nagle przestawało działać, gdy trzeba je było uchwalać w czasach, gdy Rzeczpospolita stała się realnie wycieraczką pod buty carycy Rosji - Katarzyny II), co zaproponowała strona przeciwna. A ponieważ trzymając się zasady jednomyślności (jaka obowiązywała podczas obrad sejmów i sejmików) otwarte zadeklarowanie sprzeciwu, realnie kończyło dyskusję nad danym projektem i było wymarzone dla sąsiednich mocarstw w celu trzymania Polski w stanie chronicznej drętwoty, całkowitego politycznego paraliżu i niemożności podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Wystarczyło bowiem przekupić jednego posła (JEDNEGO) aby propozycje lub plany reform, niewygodne czy też wrogie wobec ościennych dworów, spuścić do wychodka. Oczywiście nie było to też takie proste, istniała bowiem obawa że przekupionego posła będzie można podkupić (zresztą w polskim parlamentaryzmie istniała też zasada "ucierania się" - czyli przekonywania do skutku. Nie oznaczało to oczywiście pełnej jednomyślności, ale wystarczył brak sprzeciwu, czyli w tym przypadku wycofanie swego veta). Stanowiło to problem dla magnatów lub ambasadorów obcych państw, gdyż poseł który zgłosił veto, musiał natychmiast opuścić miejsce obrad sejmu i wyjechać z miasta. Jeśli tego nie zrobił, istniała obawa jego podkupienia a nawet... śmierci, gdyż niejednokrotnie takowemu grożono pozbawieniem życia, wyzywano na szable itd. (między obradami sejmów wielokrotnie się pojedynkowano i często posłowie ginęli od szabel lub samopałów [pistoletów] chociaż używanie tych drugich było uważane za niehonorowe). Musiał on więc szybko się stamtąd ewakuować (pewnemu posłowi, opłaconemu przez Francję, tamtejszy ambasador specjalnie sprowadził meble z Lotaryngii, gdyż ten nie spieszył się z wyjazdem po złożeniu veta, ponieważ twierdził iż musi jeszcze zakupić dla małżonki meble, które ona sobie wybrała; a pośpiech był niezbędny, gdyż istniało zagrożenie podkupienia owego posła, na co ten zapewne liczył, długo nie opuszczając miejsca obrad sejmowych).




Parlamentaryzm nasz bowiem od swych początków na wielką skrojony był miarę i ogarniał szybko takie przestrzenie, jakich niepodobna było szukać w całej Europie. Województwa nasze były bowiem często rozleglejsze od kilku europejskich księstw czy królestw razem wziętych i tam też rodził się samorząd, tam rodziła się oddolna władza lokalnych mieszkańców, która przejmowała kompetencje władzy monarszej. Ale kraj był zbyt duży, aby można w nim było długo rządzić się w sposób demokratyczny. Granice nasze na Wschodzie dosięgały bram Moskwy, a tereny te okazywały się łakomym kąskiem dla kolonizacji nie tylko dla magnatów i szlachty, ale również dla wszelkiego typu malkontentów, zbiegów i maruderów, którzy w Koronie popełnili jakoweś przestępstwa. Uciekali oni więc na Wschód (a częściej na południowy wschód) ku Dzikim Polom, gdzie przestrzenie były rozległe, w lasach mnóstwo zwierzyny, a w rzekach mrowie ryb. Tam można było zacząć od nowa, gdyż ziemie te były praktycznie dziewicze (niewielu się tam osiedlało głównie z powodu cyklicznych - corocznych - najazdów tatarskich, które szły właśnie przez Dzikie Pola), dlatego odważni ludzie (a takowymi bywali z reguły wszelkiej maści watażkowie) z szablą przy boku i samopałem w ręku - byli niczym amerykańscy kowboje, kolonizatorzy Dzikiego Zachodu. Tak było na Wschodzie, natomiast granice zachodnie i północne należały do... najspokojniejszych i najbezpieczniejszych w całej Europie (szczególnie po ostatecznym rozprawieniu się ze zmorą krzyżactwa po roku 1525) i stan taki trwał (nie licząc drobnych, nieistotnych incydentów w XV i XVI wieku na granicy węgierskiej i czeskiej) prawie 300 lat.       
 

W TAMTYM CZASIE POTĘGA RZECZPOSPOLITEJ BYŁA TAK WIELKA, ŻE NAWET NIEMCY (PODDANI CESARZA) MUSIELI UZNAĆ TEN PRYMAT. BYŁ TO SWOISTY TRIUMF BIAŁEGO ORŁA NAD CZARNYM ORŁEM PRUS - KTÓRY JEST GODŁEM NIEMIEC - ORAZ CZERWONYM ORŁEM BRANDENBURGII (NA KTÓREJ TO ZNAJDUJE SIĘ BERLIN)


 

 
System sejmowy był u nas stosowany praktycznie "od zawsze" (jeszcze w czasach lechickich, czyli słowiańskich) na zasadzie wiecu wszystkich wolnych obywateli (mężczyzn). Od sejmu piotrkowskiego z 1493 r. ukształtował się "modelowy parlament" złożony z trzech stanów: króla, senatu (czyli rady królewskiej) i posłów ("zastępców ziemskich" czyli szlachty, będącej wówczas jedynym narodem politycznym; pierwszy zaś wybór "zastępców ziemskich" czyli posłów na sejm miał miejsce w województwie kaliskim w roku 1485, a potem zasada ta stała się powszechna dla wszystkich województw i prowincji). Demokracja szlachecka została oficjalnie potwierdzona i umocniona w roku 1505, gdy na sejmie radomskim uchwalono zasadę wspólnego rządzenia krajem przez szlachtę i magnaterię ("Odtąd na potomne czasy nic nowego stanowionem być nie ma przez nas i naszych następców bez wspólnego zezwolenia senatorów i posłów ziemskich"). Trzy więc stany sejmujące miały odtąd władać Rzeczpospolitą, ale nie oznaczało to wcale paraliżu państwa, wręcz przeciwnie - pomimo antagonistycznych często planów magnaterii i szlachty, pomimo waśni dzielnicowych i rywalizacji Małopolan z Wielkopolanami, a potem jeszcze z Mazowszanami, Rusinami i Prusakami (Pomorzanami) osiągano konsensus, a mądry władca mógł przy pomocy sejmu władać tak, jakby realnie miał władzę absolutną (mówię mądry władca), gdyż to, czego nie udawało się uzyskać na sejmach, można było przegłosować na sejmikach (posługując się wybranymi przez króla posłami danych ziem, zaliczanymi do tzw. "partii dworskiej"). Tak też postępował np. król Stefan Batory, jeden z najskuteczniejszych władców XVI-wiecznej Europy, a do tego doskonały wódz i polityk.    
 
 


Król bowiem miał w swym ręku potężny oręż, jakim było jedyne prawo do nadawania urzędów i majątków ziemskich (czy to w formie królewszczyzn czy też majątków bez-spadkowych) i mógł dzięki temu tworzyć własne stronnictwo wśród osób mających wpływ na ogół szlachty. Tacy ludzie byli niezbędni w systemie demokracji szlacheckiej, gdyż król sam nie mógł wpłynąć na ogół "narodu", ale poprzez swoich trybunów (jednym z takich "trybunów szlachty" był ukazany w powyższym fragmencie filmu - Jan Zamoyski), tak więc władza królewska nie musiała być słaba i nieudolna, gdyż wszystko zależało od osobowości monarchy, jego mądrości i konsekwencji w działaniu. Ale też inny bywał "materiał ludzki" w epoce Renesansu i Baroku niż potem w tzw. epoce Oświecenia (XVIII wiek). Przecież zasada jednomyślności i zasada veta obowiązywała w polskim parlamentaryzmie od jego początków, a mimo to ową jednomyślność często pomijano (podawano do publicznej wiadomości odmienne poglądy części posłów, ale z powodu braku ich sprzeciwu ustawy normalnym trybem parlamentarnym wchodziły w życie, zaś veta praktycznie nie stosowano przed 1652 r. a nawet jeśli, to takiego delikwenta udawało się przekonać do zmiany decyzji). Pewnym problemem dla władzy królewskiej były instrukcje sejmikowe, które wywodziły się z tradycji polskiego samorządu lokalnego i miały silne umocowanie w interesie mieszkańców danej ziemi, województwa lub prowincji (poseł składał przysięgę że będzie głosował na sejmie zgodnie z wolą uzgodnioną wcześniej na sejmiku). Powodowały one jednak pewne problemy (np. podczas głosowania nad nowymi podatkami, a wystarczyło że jeden sejmik zagłosował przeciwko, a już inny - który zbierał się kilka dni później głosował podobnie). Stosowano więc pewne triki (które jednak w przypadku podatków rzadko się udawały, chyba że król potrafił przekonać do tego szlachtę przez swoich przedstawicieli lub też szlachta sama widziała w tym korzyść, ewentualnie klęska militarna - jak ta poniesiona od Turków pod Cecorą w 1620 r. - była prawdziwym kubłem zimnej wody i orzeźwiła zacietrzewione szlacheckie głowy - uchwalone wówczas na sejmie podatki pozwoliły wystawić nową armię, która w roku 1621 pod Chocimiem zadała przeważającym siłom tureckim pod osobistym dowództwem sułtana Osmana II - sporą klęskę. Osman zaś w kilkanaście miesięcy potem został obalony i zamordowany przez janczarów).

 


Jednym z owych trików było stosowanie pozornej jednomyślności, to znaczy ustawy przechodziły bez sprzeciwu, ale każdy poseł który miał inne zdanie, mógł po zakończeniu obrad zaprotestować przeciwko poszczególnym uchwałom (było to zapisywane w każdej konstytucji sejmowej). Działało to na zasadzie "i wilk syty i owca cała", czyli potrzebne ustawy zostały uchwalone, ale posłowie (zgodnie z instrukcjami sejmikowymi) składali oficjalny protest, a że było to już po zakończeniu obrad i nie miało to już znaczenia - to nic, ważne że postąpili w zgodzie z instrukcjami, czyli nie było podstaw do ich odwołania - a można było odwołać ich również w trakcie obrad sejmu). Co prawda podejmowano też próby wprowadzenia zasady głosowania większościowego, ale nie udawało się obalić tradycji jednomyślności (w 1605 r. zapisano wręcz że: "Większość jest szkodliwa w trudnych sprawach Rzeczpospolitej, gdzie nie kresek [głosów] ale zgody pełnej wszystkich Rzeczpospolita potrzebuje"). Ale pojawiały się i takie głosy, jak choćby wojewody podlaskiego - Zbigniewa Ossolińskiego, wygłoszone na sejmie w 1606 r.: "Wielka to hańba Rzeczypospolitej z takowym rządem, żeby ją jeden bądź z głupstwa, bądź z uporu o upadek mógł przywieść". Takich głosów wcale nie było mało i pojawiały się dość cyklicznie, ale nie znajdowały szerszego posłuchu wśród szlachty, a to z tego powodu, że każdy szlachcic zobowiązany był instrukcjami sejmikowymi uchwalonymi przez tysiące lokalnych panów-braci, tak więc - jak uważano - nie można ich przegłosować; a poza tym zakładano z góry, że każdy poseł kieruje się dobrem Rzeczpospolitej (hasło: "Salus Rei Publicae" - "Dobro Rzeczpospolitej" w domyśle "Najwyższym Prawem"), czyli zakładano że gdyby jakiś projekt był korzystny dla Ojczyzny, poseł dałby się przekonać i zagłosował za nim (lub też protestował podczas obrad milcząc, a po zakończeniu sejmu wystosował skargę poselską). I rzeczywiście, przez długi czas tak się właśnie działo, ale potem nadeszły trudne czasy - liczne wojny i powstania, a co za tym idzie zubożenie społeczeństwa odmieniło ludzi. Nadal oczywiście uznawano zasadę "Salus Rei Publicae" ale interpretowano ją teraz po swojemu, czyli co dobre dla mnie i moich ziomków, to jest i dobre dla Ojczyzny).

I stało się, już w 1639 r. po raz pierwszy użyta została zasada liberom veto. Wówczas to starosta sądecki - Jerzy Lubomirski, aby udaremnić sąd sejmowy nad podkanclerzym koronnym - Jerzym Ossolińskim za obrazę jednego z posłów, nie wyraził zgody na przedłużenie obrad sejmu. Wówczas nie doprowadziło to do większej katastrofy, ale wywołało w świadomości wielu współczesnych prawdziwą trwogę, której upust dał poseł inflancki - Jerzy Obuchowicz: "Niebezpieczny to przykład w Rzeczpospolitej. Boże, racz wewnętrzną nienawiść uspokoić, harde animusze skrócić!" Potem przyszło Powstanie Chmielnickiego (1648-1649 i znów od 1651 r.) a wraz z nim trudne położenie jakie spadło na Rzeczpospolitą. Rok 1651 r. pomimo świetnego zwycięstwa nad Kozakami Chmielnickiego i Tatarami Islam III Gireja pod Beresteczkiem (była to jedna z największych bitew ówczesnej Europy), doprowadził również do wybuchu powstań chłopskich: na Podolu pod wodzą Aleksandra Kostki-Napierskiego i w Wielkopolsce pod przewodem Piotra Grzybowskiego. Można oczywiście pomstować na propagandowy wymiar tych powstań (szczególnie Kostki-Napierskiego) używany potem przez komunistów, ale nie ulega wątpliwości że prawo stanowione na sejmach coraz bardziej się degenerowało i w coraz mniejszym stopniu obejmowało inne niż szlachta klasy społeczne. Mało tego, szlachta - uważając się za jedyny naród polityczny w kraju oraz deklarując iż tylko ona "gardła swe za Ojczyznę nadstawia" - była coraz mniej chętna do udziału w zwoływanym na polecenie króla pospolitym ruszeniu i starała się jak tylko mogła "wymiksować" z tego (jedynego bodajże) obowiązku, jaki jej jeszcze pozostał. Żądano więc, by król zwoływał pospolite ruszenie tylko w wypadku realnego zagrożenia militarnego z zewnątrz i to tylko na dwa lub trzy tygodnie, a także zabraniano królowi wyprowadzania pospolitego ruszenia szlachty poza granice kraju (a jeśli już, kazano sobie za to płacić za każdy dzień pobytu na obcej ziemi). Realna więc wartość bojowa pospolitego ruszenia szybko spadała (co też nie znaczy że pospolite ruszenie było zupełnie do kitu, wręcz przeciwnie, mogę bowiem podać bitwy w których do właśnie męstwo szlachty na polu walki przesądzało o wyniku starcia i to często ze znacznie liczebniejszym wrogiem), a jednocześnie szlachta nie chciała płacić na wystawienie wojska zaciężnego, sama zaś dążyła do obłożenia podatkami samych chłopów lub mieszczan (którzy również płacić musieli datki na potrzeby obrony kraju). To powodowało niezadowolenie wśród chłopstwa, szczególnie jeśli magnaci i szlachta poczęli bezprawnie zwiększać sobie liczbę dni wymaganych do odrabiania pańszczyzny. Jednym z takowych chłopskich protestów było powstanie Aleksandra Kostki-Napierskiego (notabene film z 1955 r. pt.: "Podhale w ogniu" choć początkowo uważałem za jeden z przejawów socrealizmu w polskim kinie powojennych - szczególnie w epoce stalinowskiej - to jednak po głębszym namyśle doszedłem do przekonania że ów film nie jest li tylko komunistyczną agitką propagandową - choć jest tam również nieco antypolskiego łajna, jakie musiało oczywiście pojawić się w kraju odgórnie zarządzanym przez Moskwę - ale są tam też ukazane podstawy chłopskiego niezadowolenia i to właśnie uważam za autentyczny obraz ówczesnej szlacheckiej braci, która w coraz większym stopniu zaczęła się degenerować. Sam zaś Kostka-Napierski był człowiekiem który nie tyle wystąpił przeciwko królowi i Rzeczpospolitej, co przeciwko władzy magnatów i lokalnej szlachty, tworzącej sobie mniejsze i większe "państewka" na obszarze Rzeczpospolitej).




I wtedy, gdy cała Rzeczpospolita żyła triumfem beresteckim, przyszedł cios dotkliwy i poważny, pierwsze realnie dotkliwe użycie zasady veta w Rzeczpospolitej szlacheckiej, której autorem był poseł upicki - Władysław Siciński. Było to drugie zerwanie sejmu w historii, chociaż zostało zapamiętane jako pierwsze, gdyż realnie otwarło bramy piekieł nie tylko parlamentaryzmu polskiego, ale stało się schodami wiodącymi ku czeluści upadku całego kraju. Świetne dzieje kraju odrodzonego staraniem króla Kazimierza III Wielkiego, poprzez Unię z Litwą, dalej przez blaski Renesansu ku potędze o której nie śniło się ani władcom Francji, Hiszpanii czy Anglii, a potem (w dużej mierze na własne życzenie) powolny upadek do chwili, gdy państwo realnie przestało funkcjonować i stało się wydmuszką, igraszką i błahostką dziejów. Nic dziwnego że byli tacy, którzy twierdzili wprost: "Niech już nastanie ta obca władza, byle nas uwolniła od tej polskiej niemocy i niepewności".



PS: W drugiej i ostatniej części, którą zamierzam zakończyć w dniu jutrzejszym (jeśli wszystko dobrze pójdzie i nie będę miał żadnych innych planów) dokończę temat liberum veto i jego przełożenie na los kraju w wieku XVIII a także na to, od czego zacząłem, czyli na próbie zamontowania takowej zasady w polskim sądownictwie przez coraz bardziej słabnącą Brukselę i Berlin (Niemcy bowiem się skompromitowali surowcowym uzależnieniem od Rosji, więc teraz próbują przykryć katastrofę okrzykami większej federalizacji Unii Europejskiej. Cóż, jak to się mówi duży i silny pies nie musi szczekać, wystarczy że jest i każdy się boi, pinczerek zaś, aby o sobie przypomnieć że w ogóle istnieje musi każdego obszczekać, inaczej nikt się go bał nie będzie. I tę zasadę można przełożyć na dzisiejsze Niemcy - potężne gospodarczo Niemcy w czasach prosperity nie musiały się nawet odzywać i wszyscy i tak wiedzieli kto realnie rządzi Unią, ale przyszła wojna na Ukrainie i rosyjskie blokady przesyła gazu i ropy co wywróciło niemiecką politykę przynajmniej o sto kilkadziesiąt stopni i spowodowało osłabienie niemieckiej pozycji tak gospodarczej jak i politycznej. Nic więc dziwnego że Berlin coraz głośniej zaczyna szczekać o potrzebie federalizacji i zamiany Unii w jedną wielką IV Rzeszę Europejską. Jak to się mówi - tonący i brzytwy się chwyta, szkoda tylko że plany odrodzenia hitlerowskich mrzonek rodzą się w głowach niemieckich polityków wówczas, kiedy same Niemcy nie rozliczyły się z poprzedniej wojny i mordów oraz zniszczeń jakich dokonali, ale to pewnie taka niemiecka specyfika.




PS2: Ostatnio oglądałem film pt. "Der Hauptmann" oparty na prawdziwych wydarzeniach i muszę powiedzieć że widząc co tam się wyprawia i jak Niemcy traktują swoich własnych ludzi, muszę stwierdzić że nie dziwię się już dlaczego całą resztę (a przynajmniej Polaków, Rosjan,  Białorusinów i Ukraińców) uważali za podludzi. W ogóle oglądając ten film pomyślałem sobie że Niemcy to chyba nie są ludzie. W każdym razie (choć sam mam niemieckie korzenie) uważam że ten kraj należy bacznie obserwować, bo Niemcom co jakiś czas poważnie odbija szajba i wtedy są nieobliczalni. Najlepszym wyjściem więc i dla nich samych i dla Europy byłby powrót do czasów sprzed 1871 r. i bismarckowskiego zjednoczenia "Krwią i Żelazem". Warto się nad tym poważnie zastanowić. 






CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz