CZYLI WSPOMNIENIA LUDZI Z OSTATNICH OŚMIU MIESIĘCY 1939 ROKU, TUŻ PRZED APOKALIPSĄ
Jak wyglądało życie w ostatnim roku pokoju w Europie? A raczej w ostatnich ośmiu miesiącach pokoju, nim żądni władzy, podbojów i sławy ludzie, rozpętali prawdziwe piekło na naszym Kontynencie? Czym żyli obywatele Polski, nim stali się podludźmi, na których polowało się niczym na zwierzynę łowną w ulicznych łapankach i mordowało w niemieckich w obozach koncentracyjnych i sowieckich łagrach? Postaram na to pytanie odpowiedzieć w tej właśnie serii, do której zbierałem się już jakiś czas (tym bardziej że mam nieodparte wrażenie, iż my również żyjemy w okresie przedwojennym). Będą to informacje z ostatniego roku pokoju w Europie, z tym że skupiał się będę nie na kwestiach politycznych, a na życiu codziennym i troskach zwykłych ludzi. Na tym czym oni wówczas żyli, czym się zajmowali, co ich trapiło i czy rzeczywiście obawiali się wybuchu wojennego konfliktu - oraz jak się do niego przygotowywali (chociażby poprzez gromadzenie zapasów żywności, leków i środków higieny osobistej). Będą to również wspomnienia najróżniejszych osób z tego właśnie okresu, ich troski, radości i marzenia, nim świat ostatecznie ogarnęła wojenna otchłań. Zapraszam zatem.
I
WSPOMNIENIE WOJCIECHA GIEŁŻYŃSKIEGO
"Były przed wojną trzy Żoliborze. Oficerski przy Czarnieckiego, Szklanych Domów pośrodku i Dziennikarski, który ciągną się od ulicy Dziennikarskiej (za nią, aż do Wisły, były Dzikie Pola i WKS Żoliborz, teraz "Spójnia"), przez Tucholską i Sułkowskiego (gdzie się urodziłem pod numerem 33, teraz 15) do placu Merwina.
Upraszam znawców Warszawy, by nie prostowali, że takiej nazwy nie było. Wiem. Ale plac - w typie łączki - był jak najbardziej (jest do dziś jako wymuskany skwer między Karpińskiego i Kniaźnina). Wszyscy go zwali placem Merwina od nazwiska żurnalisty, który przy nim zamieszkiwał. Tam stawiałem pierwsze kroki futbolowe, a państwo Wierzyńscy, nasi najbliżsi sąsiedzi, kopali piasek dla kotów, których mieli dwanaście; tam wysikiwałem Hipka, buldożka francuskiego (wtedy szczyt mody kynologicznej); tam na trawie wysiadywały baby z mlekiem, kimali menele, dorożkarze podpasali swe chabety, niekiedy zaś plac Merwina był polem walki klas między nami - od Ostaszewskiej (szkoła też do placu przylegała) a żulią marymoncką. Oni byli lepsi na kamienie.
Mieszkał tamże komediopisarz Wacław Grubiński, którego córeczka Elżunia była nawet moją siostrą mleczną, bo mama Grubińska nie miała pokarmu, a moja miała go w bród (gdy mnie powiła), przeto małej Grubińskiej użyczała piersi - w ramach pomocy sąsiedzkiej. Instytucja ta wtenczas kwitła, gdyż wszyscy z Żoliborza uprawiali kult Edwarda Abramowskiego, apostoła społecznej samoorganizacji. Kiedy mama szukała smyczy na mnie lub mego brata Andrzeja (tato nie bijał nas nigdy), pryskaliśmy przez ogródki na Tucholską, do pani Wiktorii Goryńskiej, która nas ukrywała, aż mamie przeszło. Ona była dziennikarką radiową i tłumaczką z angielskiego, więc dziwadłem, bo na Żoliborzu (to "Joli Bord" przecie) w dobrym tonie była francuszczyzna, język światowy.
Miałem bonę! W ogóle edukację początkową odebrałem staranną, uczęszczałem bowiem do przedszkola u Sióstr Zmartwychwstanek; ale krótko, bo się ich bałem - przypominały zjawy. Zanim awansowałem do klasy pierwszej, Ojciec - jak wszyscy żoliborscy ojcowie - zaczął mnie każdej niedzieli prowadzać do Cukierni Pomianowskiego, na placu Inwalidów, na "mulatki", których smak mam wciąż na podniebieniu. Tam spotykał się cały Żoliborz, także panowie Generałowie z Czarnieckiego i panowie Socjaliści z WSM.
Nikt wtedy nie bredził, żeby młodzież trzymać z dala od polityki. Nam do młodzieży było jeszcze daleko, a już dostawaliśmy do czytania nie "Płomyczek", lecz Ikaca, a nawet "Asa", choć były tam panienki z dekoltami. Wiedzieliśmy, co powiedział Beck a co Chamberlain. Każdy z nas był "homo politicus". W święta narodowe prowadzono nas pod Bramę Straceń na Cytadeli, gdzie stała za szkłem kibitka i szubienica. To było polskie sanktuarium. Kto mógł przypuszczać, że zaćmią je Oświęcim i Katyń...
Przed wyborami 1938, na pauzach u Ostaszewskiej trwały zajadłe dysputy. Jedni byli za rządową Jedynką, inni za Dwójką z literami PPS, jeszcze inni za panem Romanem. Ale bardziej nas frapowała problematyka międzynarodowa: zbieraliśmy sreberko z czekolady E. Wedel na biednych Murzynków.
WSPÓŁCZESNY WEDEL TO JUŻ ZUPEŁNIE INNA FIRMA, NIŻ TAMTA PRZEDWOJENNA Z DUSZĄ, I ZE SMAKIEM 🍫
SWOJĄ DROGĄ TA FIRMA ZAŁOŻONA W 1851 W WARSZAWIE PRZEZ NIEMCA KTÓRY BARDZO SZYBKO SIĘ SPOLONIZOWAŁ, STAŁA SIĘ NASTĘPNIE SYMBOLEM NAJLEPSZYCH POLSKICH ŁAKOCI
Czuło się, że wojna nadciąga. Wszyscy jakoś się do wojny szykowali. Ale niekoniecznie żyli w strachu. My, uczniowie trzeciej klasy, czekaliśmy na wojnę, jak na wielką hęcę. A Danusia Michalakówna, moja pierwsza blond miłość, jak na zbawienie; była Czeszką, której rodzice uciekli przed Hitlerem i mieszkali na Dygasińskiego, lecz pragnęli wrócić do Pragi. Przestałem ją kochać, gdy podpatrzyłem, że się pacykuje szminką (🤭).
Poziom świadomości polityczno-woiskowej ówczesnych ośmio i dziewięciolatków był nadzwyczaj wysoki. Moja klasa dzieliła się na trzy frakcje: FON, FOM i LOPP. Ci pierwsi latali z puszką, zbierając groszaki na Fundusz Obrony Narodowej. Wiedzieliśmy doskonale, że nasza piechota, ta szara piechota, co "w pierwszym szeregu podąży na bój", powinna mieć czołgi, ośmieszane przez dorosłych znawców. Hitler - paplali - ma czołgi z dykty (czy nawet z tektury) i nasi dzielni ułani przebiją je lancami na wylot. Absolutnie nie wierzyliśmy gazetowym zapewnieniom - gdy nasi generałowie szykowali marsz na Kowno - że "Litwę zarzucimy czapkami". Obliczyliśmy z pomocą tabliczki mnożenia, że czapek nie wystarczy.
Ja przewodziłem frakcji FOM - Funduszu Obrony Morza - i gromadziłem środki na ścigacze. Wolałbym wprawdzie na pancerniki; na pamięć znałem ich nazwy w Home Fleet (szczególnie podobały mi się "Nelson" i "Rodney"), lecz znajomy taty, co służył kiedyś na kanonierce w Pińsku, pouczył mnie, że pancernik na Bałtyku się nie zmieści. Wydałem więc tacie dyspozycję finansową, żeby z moich 205 złotych, które w Banku Polskim na Bielańskiej złożyła mi w prezencie ciocia Janina z Paryża, pobrał 50 złotych na ścigacze; co uczynił. Wrzuciłem do puszki złotych 40, bo jednak 10 przyoszczędziłem na lody "Pingwin" dla całej klasy, osłabiając potencjał naszej floty, która - w piosence - "choć nieduża, dzielnie strzegła portu bram".
Frakcja LOPP - Ligi Obrony Powietrznej Państwa - zadzierała nosa, bo nasze "Łosie" miały bez trudu pokonać Hitlera i jego "stukasy". Baliśmy się jedynie gazów; ze szczególną uwagą warszawiacy oglądali wysoką chyba na trzy metry bombę reklamową, ustawioną przed BGK na Nowym Świecie róg Alej Jerozolimskich (kilkanaście metrów od miejsca, gdzie teraz stoi ersatz-palma).
Poziom militarnej świadomości nas, dziewięciolatków, był porównywalny, a może i lepszy od świadomości... oficerskiej. Pułkownik Stefan Rowecki (później "Grot", dowódca AK) latem 1939 roku, gdy został mianowany dowódcą Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej, notował, że szczególnie trudne było nakłonienie oficerów, aby zechcieli zsiąść ze swych rumaków i zmotoryzować się. Na kilka tygodni przed wybuchem wojny 1 Pułk Strzelców Konnych odbywał nadal "ciągłe zawody konne", więc - zanotował Rowecki - "Konieczne jest odebranie natychmiast koni, bo inaczej czas przeznaczony na przeszkolenie motorowe upłynie". W miesiąc później, 3 sierpnia: "jeszcze nie oddali koni, które najwięcej zaprzątają im umysły".
W ostatnich dniach sierpnia wróciliśmy do Warszawy z wakacji nad Sanem w Temeszowie. Dużo się tam nauczyłem. Z przyrody - że brzany najlepiej łowić ręką pod "plaskatymi" kamieniami. Z polityki - że życie nie jest tylko sielanką! Pani Xawerowa Dwernicka, dziedziczka, już pierwszego dnia ostrzegła: "Nie przechodź Wojtusiu na drugi brzeg, bo tam same Rusiny i Cygany, oni dzieci porywają!" Nie wolno mi też było chodzić - Boże broń - ku folwarcznym czworakom, albowiem mieszkały w nich dzieci bardzo niegrzeczne, bose i zasmarkane, które ciągnęły za warkocze "miastowe" panienki, do chłopców strzelały z procy, mogły nawet kijem nabić guza.
Państwo dziedzicostwo z Temeszowa łatali budżet letniakami i snuli posępne opowieści: zboże tanieje, chłopi hardzieją! W saloniku, przy patefonie, pomiędzy "Tangolitą" a "Zakochanym złodziejem" mówiło się o wojnie. Każdy czuł że lada dzień wybuchnie, ale nikt się tym zbytnio nie frasował. Pan dziedzic, emerytowany rotmistrz ułanów, niezachwianie wierzył w kawalerię i żywe torpedy, a wszyscy pospołu żywili przekonanie, iż Anglicy z Francuzami załatwią hitlerowską hecę w parę niedziel. Karczmarz Aron donosił karpie i okowitę, i wykłócał się o "procynty". Radio nadawało wiadomości o napaściach w Gdańsku oraz superszlagier sezonu: "Ach jak przyjemnie, kołysać się wśród fal". A Dwerniccy swoje: "Robocizna zdrożeje!"
Ledwieśmy wrócili na Żoliborz - już nie na Sułkowskiego, tylko na Kozietulskiego 4-A - tata kupił mi saperkę i kazał spełniać obywatelski obowiązek: kopać zygzakowate rowy na placu Inwalidów i koło baraków biedoty przy Dworcu Gdańskim. Schrony szykowano też w każdej piwnicy, uszczelniając szpary taśmą samoprzylepną. Z aptek wykupywano watę i gazę oraz płyny antygazowe do domowego wyrobu tamponów na nos i usta. Oklejano taśmami szyby na krzyż, żeby nie wypadały od bombardowań.
Tak było w całej Warszawie i pewnie w całej Polsce. Nastrój był jednak niezły. Nie damy się!
W Warszawie II sekretarzem ambasady Włoch był Guido Soro, życzliwy Polakom. Po Wrześniu i ewakuacji dyplomatów wrócił do Polski jako obserwator z ramienia hrabiego Galleazzo Ciano, zięcia Mussoliniego i szefa MSZ. Soro niósł Polakom pomoc na miarę swych możliwości i zostawił wspomnienia "W obcych oczach", relacjonujące ostatnie dni przedwojennej Polski. Trzy fragmenty:
"W lutym 1939 przybył do Warszawy Ciano. Urzekła go Puszcza Białowieska ("nieruchoma" w swej tajemniczej głębi, pełna ukrytych czarów), atrakcyjność wytwornych Polek oraz bal, jaki urządził dlań Wieniawa z oprawą w postaci pułku szwoleżerów! Rozmach mazura, rozochocone młode twarze - to było imponujące! (...)"
"Przyjęcie we włoskiej ambasadzie 31 sierpnia. Goście myślami byli już gdzie indziej, jednak tańczyło się i piło. "Rano doszedł nas warkot silników i huk pierwszych bomb. Połączyliśmy się z Ciano, gdy obok eksplodował zestrzelony samolot".
"Ilustrowany Kuryer Codzienny" zdjęciowy dodatek z 7 sierpnia poświęcił tamtej wojnie: ułan nad jakąś mogiłą - podpis - "Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie"; Piłsudski z Wieniawą; "Legun" karmi pisklęta szpaków; Rydz-Śmigły prowadzi defiladę. Ponadto fajne fotki: konna girlaska na prerii kanadyjskiej, lato w Kalifornii upalne, Geraldyna Fitzgerald powabna, koza w ZOO karmi większe od siebie łosiątko, najnowszy model paryskiego kapelusza, w Castel Gandolfo Ojciec Święty udzielił audiencji maharadży Mysore, uczennice angielskie przechodzą kurs golfa. I nawet najmniejszego sygnału w tym dodatku (prekursorskim wobec "Wysokich Obcasów"), że już za parę tygodni Polskę, Europę, świat może ogarnąć wojenny kataklizm."
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz