Łączna liczba wyświetleń

środa, 4 marca 2020

A WIĘC WOJNA...! - Cz. I

PAMIĘTNIKI, RELACJE, OPOWIADANIA

CZASÓW NIEPODLEGŁOŚCI, 

WOJNY I OKUPACJI 



 

Dziś, w tej potęgującej się paranoi jaka ogarnia coraz częściej ludzi z powodu chińskiego koronawirusa (oczywiście nie bagatelizuję zagrożenia, mówię tylko że nie należy ulegać niebezpiecznej panice, gdyż zwykła grypa zbiera rocznie znacznie większe śmiertelne żniwo, niż ta, wypuszczona z laboratorium w Wuhan, chińska broń biologiczna), postanowiłem zaprezentować pamiętniki i relacje osób, którzy byli świadkami wielkich dziejowych zmian: upadku dawnych imperiów, odradzania się nowych państw w Europie po zakończeniu I Wojny Światowej, czasów Dwudziestolecia Międzywojennego, czy szczególnie II Wojny Światowej i powojennego okresu sowieckiego zniewolenia. Przymierzałem się do tego już od jakiegoś czasu i wreszcie się za to zabrałem (znajdując jednocześnie chęci). Pamiętniki te są niezwykle ciekawe, choćby z tego względu, że pozwalają nam, żyjącym w dzisiejszej multimedialnej rzeczywistości, zrozumieć zarówno czasy jak i doświadczenia i przeżycia ludzi, którzy zostali skonfrontowani z prawdziwym złem i którzy w tych trudnych chwilach musieli jakoś na nowo ułożyć sobie życie by przetrwać. 

Mam kilka wybranych pamiętników i choć początkowo planowałem zaprezentować relacje z czasów zaborów i odradzającej się do nowego, niepodległego życia Polski, to jednak po pewnym namyśle postanowiłem na plan pierwszy wyjąć wspomnienia wojenne niejakiego Ferdynanda Goetela. Był on przedwojennym publicystą, działaczem politycznym i pisarzem, prezesem Związku Zawodowego Literatów Polskich, zbliżonym z obozem piłsudczykowskim. Najbardziej jednak stał się sławny, gdy w 1943 r. (za zgodą Delegatury Rządu na Kraj) udał się do Katynia (w organizowanych przez Niemców "wycieczkach" Czerwonego Krzyża, mających propagandowo ukazać bezmiar sowieckiego ludobójstwa - tak jakby Niemcy postępowali inaczej, urządzając masowe egzekucje i mordując ludzi w obozach zagłady), aby tam ekshumować ciała pomordowanych przez Sowietów polskich oficerów. Po wojnie musiał z tego powodu ukrywać się przed Sowietami, a potem udało mu się uciec na Zachód, gdzie wstąpił w szeregi Wojska Polskiego (Drugi Korpus). Od 1946 r. mieszkał w Londynie, stając na czele Ligi Niepodległości Polski (piłsudczykowskiej organizacji niechętnej jakimkolwiek rozmowom Rządu Rzeczpospolitej na Uchodźstwie z Sowietami i ich polskimi pachołkami w kraju). Zmarł 24 listopada 1960 r. w Londynie, w wieku 70 lat. W grudniu 2003 r. jego ciało zostało sprowadzone do Polski i pochowane w Zakopanem, w rodzinnych Beskidach. Oto jego pamiętnik z czasów wojny i okupacji.


ROZMIESZCZENIE SIŁ PRZED 1 WRZEŚNIA 1939 r.

 


I jeszcze na koniec moja mała dygresja. Goetel pisał swoje wspomnienia w sytuacji totlanej klęski i zniszczenia dawnego świata w jakim przyszło mu żyć. Miał w sobie zapewne wiele żalu co do tego jak potoczyły się losy Polski po II Wojnie Światowej i tym samym często jego relacje przepełnione są takimi właśnie wyrzutami i żalem. Należy bowiem pamiętać, że ci ludzie stracili wszystko, zawalił im się ich świat, wszystko w co wierzyli, nic dziwnego że potem mieli w sobie wiele żalu i pretensji. Dziś jednak, gdy patrzymy na tamte dzieje, wydaje się iż nie można było wybrać innej drogi, nie można było na przykład iść z Niemcami na Związek Sowiecki (ani tym bardziej odwrotnie), jak radzili niektórzy domorośli publicyści i historycy, uważam że droga, jaką wybraliśmy we Wrześniu 1939 r. (pomimo całej jej tragicznej wymowy) była jedyną możliwą w tamtej sytuacji (tym bardziej że plany operacyjne były przygotowane na kontynuowanie wojny, nawet w sytuacji zajęcia całego kraju przez Niemców). Można oczywiście mieć pretensje do ówcześnie rządzących, że bagatelizowali doniesienia wywiadu, odnośnie sowieckiej mobilizacji (były pełne raporty mówiące że Sowieci uderzą wkrótce po ataku Niemców) i nie było tak, jak znów twierdzą niektórzy mądrale, że polski wywiad przed wybuchem wojny popełnił sporo błędów, nie biorąc pod uwagę zagrożenia sowieckiego. 

Wręcz przeciwnie, to władze po prostu bagatelizowały to zagrożenie, uważając że sprzeczności pomiędzy nazizmem a komunizmem są tak duże, że państwa te nie będą w stanie nigdy się ze sobą porozumieć. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna i sprzeczności pomiędzy tymi ideologiami, były tak naprawdę "kłótniami w rodzinie", a w przypadku geopolitycznych szans, do jakich należało rozbicie państwa polskiego i przejęcie całej Środkowo-Wschodniej Europy - wszelkie "kłótnie" schodziły na plan dalszy. Zresztą, tak na dobrą sprawę, nawet jeśli władze Polski uznałyby doniesienia o zagrożeniu sowieckim za autentyczne, to... cóż właściwie mogli uczynić? Zgodzić na niemieckie ultimatum i podporządkować Berlinowi? Czy byliby w stanie przyjąć na swoje sumienia taką hańbę - Oni, którzy w ciężkich bojach w Legionach (i nie tylko) wykuwali tę polską Niepodległość i uczynili z kraju siłę (choć przez dwadzieścia lat nie można było zrobić nic więcej niż uczyniono, należy bowiem pamiętać że siłę państw buduje się przez dziesięciolecia, a nawet stulecia), która rościła sobie ambicje do mocarstwowych dążeń. Był to wybór doprawdy tragiczny, ale niestety jedyny jaki pozwalał zachować honor, godność i... człowieczeństwo. A poza tym należy pamiętać że taka Francja, która miała armię nieporównanie silniejszą od Wehrmachtu, broniła się znacznie krócej, niż Polska, zaatakowana z obu stron przed dwóch totalitarnych bydlaków. Pamiętajmy też że - jak mawiał Niccollo Machiavelli: "Kto chce się dostać do raju, musi najpierw poznać drogę do piekła, aby umieć ją ominąć".



PAMIĘTNIK

FERDYNANDA GOETELA 

Cz. I





I

WOJNA


"Silni, zwarci, gotowi" - hasło artykułu ogłoszonego w "Polsce Zbrojnej" na krótko przed wojną a przejęte nie tylko przez głośniki urzędowej propagandy, lecz i przez najszersze masy polskiego społeczeństwa, odpowiadało rzeczywiście duchowi chwili. Nie zdarzyło się bowiem nigdy w dziejach Polski, a może i w dziejach całego zachodniego świata, by wola narodu tak solidarnie i tak gorąco zdecydowana była na przyjęcie wojny. Skoro marszałek Śmigły-Rydz używa niewybrednego zwrotu: "Nie damy ani guzika", wyjmuje go z ust ludu. Wiadomości o zbrojeniach niemieckich nie straszą nikogo. Ultymatywny sposób stawiania żądań przez Hitlera, złowrogi ryk tłumu niemieckiego, słuchającego jego przemówień, rozgrzewa tylko atmosferę. Polacy, wiadomo, nie znoszą pogróżek i ultimatów. Duma jest integralną częścią ich patrioty­zmu.

Zapał narodu utwierdził kierowników państwa w mniemaniu, iż przyjmując wojnę postępują słusznie, nie tylko gdy chodzi o ocenę powszechnej woli, lecz także o przewidywania, co przyniesie Polsce sam przebieg wojny. Wiara w znaczenie entuzjazmu, przyświecająca wielu poczynaniom polskim w ubiegłych dziejach a ukoronowana zmartwychwstaniem państwa polskiego, skłaniała do optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Entuzjazm był tym razem powszechny. Obejmował nie tylko elitę, lecz wszystkie warstwy narodu, ziemian i mieszczan, robotników i lud wiejski, nawet masy żydowskie. Na wojnę był gotowy rzeczowy Śląsk, rozważne Poznańskie, przemądrzały Kraków, dzielne Mazowsze, swawolna Warszawa, nieufne Wilno, skłonny do uniesień Lwów.

Można by więc powiedzieć, że wola narodu była główną przyczyną błędu w ocenie sił, popełnionego przez kierownicze czynniki państwowe. Jednak i one uczyniły niejedno, aby wprowadzić w błąd masy. Tryumf turystycznego samolotu Żwirki i Wigury nad zawodnikami niemieckimi utworzył legendę o wyższości lotnictwa polskiego nad niemieckim. Nikt nie zadał sobie wówczas trudu zwrócenia uwagi na istotne, w gruncie rzeczy nikłe wymiary sukcesu, by przestrzec w związku z nim przed złudzeniami. Szeroka propaganda dokoła przemysłu zbrojeniowego, kiełkującego dopiero w Centralnym Okręgu Przemysłowym, łudziła gotowością podjęcia walki z każdym przeciwnikiem i z każdym narzędziem nowoczesnej wojny. Sojusze i pakty, zawarte z Zachodem, jednakowo przeceniane u góry i dołu, dopełniały reszty.

Z dni poprzedzających wojnę, której szansę oceniałem nie mniej optymistycznie od innych, zapamiętałem dwa tylko głosy ostrzegawcze. Jeden z nich to krótka rozmowa uliczna z eks-szefem lotnictwa, generałem Ludmiłem Rayskim.

- Mistrzu... mistrzu - kiwał głową stroskany, gdy w sposób, rzec można przepisowy, rozprawiałem o zbliżajacej się wojnie - mnie się zimno robi n amyśl, co się stanie, gdy Niemcy rozpoczną wojnę lotniczą...

- No dobrze, lecz nasi lotnicy? - odpowiadam standardowo.

- Lotnicy są świetni, ale maszyny... szkoda gadać.

Umilkł. Więcej powiedzieć nie chciał czy nie mógł. Nie był wówczas w łaskach naczelnego dowództwa i obawiał się, by krytyka nie była zrozumiana jako objaw pretensji osobistych.

Drugi to spotkanie w kawiarni warszawskiej z profesorem Władysławem Studnickim. Siwy i, jak powiadano "postrzelony" profesor dopadł mnie tu już po złożeniu swego głośnego memo­riału. Bardzo podniecony, niemal zrozpaczony, rysował w czarnych barwach przebieg wojny i jej następstwa i usiłował znaleźć we mnie sojusznika w przeciwstawieniu się "obłędowi", który opanował naród od góry do dołu...

- Tę wojnę wygra Rosja! - przekonywał. - Czy pan naprawdę nie widzi, co nas czeka? Pan przecież umie samodzielnie myśleć.

Nie podzielałem jego zdania. Zrobił na mnie wrażenie maniaka.

Siła i szybkość uderzenia niemieckiego z południa, północy i zachodu przewyższała z pewnością nawet przewidywania Studnickiego. I nikt w Polsce nie spodziewał się, że tylko kilka pierwszych dni września zachowa się w pamięci Polaków jako wspólne przeżycie wojenne. Co potem zaszło, można określić tylko jednym zwrotem: finis Poloniae. Rozbite zostało wszystko. Armia, maszyna państwowa i samorządowa, sieć komunikacyjna, plany, przypuszczenia, przewidywa­nia. Ogromny zapas wewnętrznych i żywotnych sił pozbawiony został kierownictwa i puszczony samopas. Zdezorientowana i przemieszana masa ludzka miota się, waży i kłębi, oddziały i rzesze uchodźcze rzucają się to tu, to tam, aż pada pierwsza instrukcja i kierunkowe słowo: "za Bug!" Ty­siączne tłumy. Popłyną wówczas za ową zbawczą rzekę, nie zdając sobie sprawy, że poprzez Bug zmierzają na Syberię, do Rumunii, Francji, Anglii, za morza i lądy. W posłuszeństwie, wierności, zapale, z jakim rozbita Polska podjęła rzucony na oślep rozkaz, żyje wiara poprzedzająca wybuch wojny.




Z balkonu mieszkania mego na Pradze patrzyłem nieraz godzinami na ów nurt ludzi, przesu­wający się miejskim uboczem ku drogom na Siedlce czy Lublin. I słuchałem śpiewów hufców harcerskich z dalekich miast i miasteczek, hufców, które podążały naprzód, karnie i w ordynku, z drużynowymi na czele. Plecak, zwinięty płaszcz był jedynym ich ekwipunkiem podróżnym. Nie­kiedy nauczyciel wiejski wiódł grupę co większych chłopaków. Bokami zaś gościńca szli w po­jedynkę czy przesuwali się na rowerach ludzie dorośli wszelkiego wieku i stanu. Prawda, że wczesnym rankiem lub częściej o zmierzchu czmychały też przez miasto samochody objuczone co tchórzliwszymi ludźmi i ich dobytkiem. Tych gnała naprzód trwoga. Może by popędzili za Bug nawet i bez rozkazu!

Ani rozmiarów tej wędrówki Polaków, ani strat, jakie spowodowała, nie sposób wymierzyć. Cios jednak, jaki spadł wówczas na Polskę w postaci poruszenia jej ludności i oderwania od gle­by, nie był mniejszy od tego, co spotkało ją na polach bitwy. Nie wszyscy jednak odeszli i nie wszyscy mogli odejść. Część uchodzących dopadł jeszcze i zawrócił wpół drogi rozkaz wstrzymania pochodu i koncentrowania się w Warszawie, gdzie otrząśnięto się z pierwszego odurzenia klęską. Miasto, które nie wchodziło w żadną rachubę strategiczną, jęło gotować się do obrony, aby, jak powiadano, odciążyć wojska polskie, koncen­trujące się już nie za Bugiem, ale na przedpolu karpackim.

Ze wszystkich miast polskich dotkniętych wojną Warszawa wiedziała o wojnie najwięcej. Położona pośrodku działań wojennych, wciąż przez nie omijana, najlepiej znała przebieg i roz­miar klęski. Burza zawiedzionych uczuć Warszawy zwracała się przede wszystkim przeciw rzą­dowi. Nie jest już tajemnicą dla nikogo, że rząd "uciekł" w komplecie, z dyrektorami gabinetów, sekretarzami i z rodzinami. Stolicę i Kraj zostawił na pastwę Niemcom. O jego ucieczce krążą najprzykrzejsze i najhaniebniejsze opowieści. Przeciwdziałać im nie ma sposobu, gdyż prasa rzą­dowa milknie jako jedna z pierwszych, ostatni zaś rzecznik rządu, świeżo mianowany minister propagandy Michał Grażyński, przesunie się tylko przez Warszawę, nie umiejąc ani nic wyjaśnić, ani nic zdecydować, ani nawet oznajmić, jaki człowiek czy zespół ludzi będzie dawał teraz dy­rektywy działania. W parę tygodni po rozpoczęciu wojny Polska puszczona jest samopas i zdana na ludzi z przypadku, którzy będą przez kilka lat rozstrzygać o losach Kraju, nieszczędząc siebie i innych i nie okazując żadnych uzdolnień politycznych ani, tym mniej, umiejętności przewidywa­nia.

Dziś, z perspektywy lat, ucieczkę rządu widzimy w innym, nie tak jaskrawym świetle. Być może, że myśl obrony sprawy polskiej, zbrojnie czy dyplomatycznie, poza granicami Kraju była jedyną, która rokowała wówczas nadzieje. Błędem jednak bezspornym i oczywistym było odcię­cie się od porzuconego Kraju. Jeśli nie stało czasu w Nałęczowie czy Krzemieńcu, aby wyzna­czyć odpowiednich ludzi do zawrócenia, pozostania na miejscu i objęcia kierownictwa w ostat­nich gniazdach oporu czy na obszarach już okupowanych, należało to uczynić krótką decyzją wśród drogi czy też choć powziąć ją później, już w Rumunii. Ale poczucie klęski złamało rząd wewnętrznie. Złożył broń podwójnie, raz wobec napastni­ków, drugi raz wobec tradycji, którą reprezentował. Przegraną przyjął z fatalistyczną pokorą, niegodną imienia Piłsudskiego.

Tym, który miał samorzutnie przejąć gorzkie dziedzictwo, był burmistrz Warszawy Stefan Starzyński, jedyny pozostały na placu wysoki urzędnik będący piłsudczykiem. Pełnomocnictw szczególnych od zeszłego z placu rządu nie miał. W przededniu wojny podwyższono mu tylko rangę wojskową, z kapitana rezerwy na majora. Major Starzyński, który zresztą ani w Legionach, ani później nie był żołnierzem liniowym, miał stać się dowódcą oblężonej Warszawy, przepro­wadzić najbardziej heroiczną bitwę wojny wrześniowej i zdobyć sławę przywódcy narodu, rów­nego niewielu postaciom w historii naszych powstań. Formalnym dowódcą Warszawy Starzyński nie był. Zaważył jednak najsilniej na decyzji wy­dania bitwy Niemcom, najdłużej i najbardziej stanowczo sprzeciwiał się poddaniu miasta. Oso­bowość jego, rozkazy, odezwy, przemówienia miały znaczenie rozstrzygające.

Czy nie wziął zbyt wiele na siebie, jeśli chodzi o wojskową szansę bitwy? Warszawa twierdzą nie była. Forty rosyjskie z lat popowstańczych i te sprzed wojny roku 1914 nie miały znaczenia. Droga do miasta stała dla pancernych dywizji niemieckich otworem. Bombowce krążyły nad miastem bezkarnie. Ale wojna nowoczesna "totalna", skoro zostanie narzucona przeciwnikowi, czyni z otwartego miasta groźną przeszkodę, domy zamienia w bunkry, piwnice w szańce, zbru­ków robi zastawy, rzuca na szalę, krótko mówiąc, zapas pracy milionów ludzi zgromadzony w ciągu długich lat. W warunkach bitwy, podjętej w samym mieście, cywil, uzbrojony w granat ręczny, butelkę z benzyną czy karabin, dotrzymuje placu regularnemu żołnierzowi. Nie można miasta takiego wziąć najazdem czy szturmem. Pierwsze dywizje niemieckie, które z łatwością przepruły front i chciały zająć miasto już 8 września, musiały odskoczyć, przywitane ogniem garstki ludzi zaczajonych na przedmieściach. Później, gdy pod Warszawę podeszły główne siły niemieckie, wlał się równocześnie w miasto potok oddziałów rozbitej armii polskiej. Przyjęty najserdeczniej, stworzył garnizon Warszawy i walczył na nowo, w zmartwychwstałej wierze w konieczność służby ojczyźnie, ścieśnionej teraz do jej społecznego rdzenia. Nie była to już wtedy armia regularna, lecz tylko dowodzona przez oficerów armia ochotnicza. Biła się na marginesie wojny, kończąc niejako jej klęski ostatnim zrywem męstwa i rozpoczynając równocześnie cykl walk dywersyjnych, który miał trwać przez kilka lat okupacji i zakończył się drugim i ostatnim już zrywem Warszawy.

W tej osobliwej bitwie ochotników z najświetniejszą armią świata Warszawa nie przegrywała potyczek, nie oddawała pozycji. Ataki frontowe umiała odeprzeć zwycięsko. Dławił ją tylko co­raz ciaśniejszy pierścień pożarów. Przygniatały walące się domy. Huragan ognia artyleryjskiego w ostatnich dniach, bębniący bez wyboru po dachach i domach, olbrzymi nalot i pożar, roznie­siony niezmiernie silnym wiatrem, zmusiły ją do poddania się. Kiedy do Warszawy wtłaczała się armia niemiecka, każda ulica miasta, każdy plac, każde większe podwórko miało swój cmentarzyk obrońców. Tyle, najogólniej, o owym historycznym zdarzeniu, zanotowanym w dziejach wojny jako bi­twa warszawska. Można by ją nazwać ostatnim patetycznym błyskiem ubiegającej ery, gdyby nie późniejsze dzieje Drugiego Korpusu i drugi zryw warszawski, podjęty przez następne z kolei młode pokolenie. 



 



 CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz