Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 7 czerwca 2022

RĘKOPISY NIE PŁONĄ! - Cz. VIII

CZYLI SPISANE PAMIĘTNIKI

z KLUCZOWYCH WYDARZEŃ

w DZIEJACH POLSKI I ŚWIATA

 

 
 

 I

PAMIĘTNIK BOHDANA JANUSZA

Cz. VIII

 
 
PAMIĘTNIK AUTORSTWA HISTORYKA I ETNOGRAFA BOHDANA JANUSZA, OPISUJE WKROCZENIE WOJSK ROSYJSKICH DO LWOWA (PO EWAKUACJI STAMTĄD WOJSK AUSTRIACKICH) NA POCZĄTKU I WOJNY ŚWIATOWEJ i OKUPACJĘ TEGO MIASTA, TRWAJĄCĄ od 3 WRZEŚNIA 1914 do 22 CZERWCA 1915 r.
 
 
 

 
  
293 DNI RZĄDÓW ROSYJSKICH  
WE LWOWIE
 
 
 Wojska rosyjskie w masie swej całej przeszły miasto, podążając za armią austryacką, a kiedy zajęły odpowiednie pozycye, podjęły gigantyczny pojedynek, na który cały świat miał oczy zwrócone. Główne siły rosyjskie przeszły przez Lwów 4. i 5. września, wobec czego pierwsze starcia nastąpiły dopiero dnia 6-go względnie 7-go. Odgłosy potężne tych zmagań orężnych dochodziły nas bez przestanku dnie całe i noce, budzą nadzieję, kiedy echo bliskie było, a zwątpienie i żal wielki, kiedy się oddalało. Na wojnie zaś, jak na wojnie i zatem różne uczucia ludźmi na przemian władały, dręcząc bez litości rozprzężone nerwy, rabując chwile spoczynku nocnego, każąc się martwić i gryźć losem ukochanych najbliższych, których się już nigdy oglądać nie spodziewało. Straszne też były chwile te wszystkie początkowych dni wrześniowych ! Nie zapomni ich nikt, kto z tak najsprzeczniejszemi uczuciami przyjmować musiał wówczas, co tylko chciały one przynieść.

Zwykłem zjawiskiem w tych dniach były codziennie aeroplany austryackie, które wysoko w chmurach krążyły nad biednem miastem, jak dusza, co martwe ciało już opuściła, ale nie może się jeszcze rozstać z drogiemi resztkami. Żeby też te cudowne ptaki wiedzieć mogły, ile to tysięcy oczu przeprowadzało je w ich niebezpiecznych wędrówkach, życząc im z serca, by uda się im mogło, co zamierzały, drżąc, by nie stało się im co złego od nienawistnej ręki nieprzyjaciela? Mówiono nawet o takich, którzy na intencyę powodzenia ich przyrzekali odmawiać w kościele modlitwy pewne - drogimi też były gośćmi w miecie, bo przecież przylatywały od drogich nieobecnych. Lubiano je, bo zawsze pozwalały mieć nadzieję na lepsze, oczekiwano ich, bo mogły przynieść wiadomość pożądaną. I chociaż w tym względzie zawodziły oczekiwania poczciwych Lwowianek, to te zadowalały się z konieczności przynajmniej skomponowanemi "kartkami z aeroplanu", których dużo więcej kursowało po mieście, niż tych aeroplanów bywało nad nami. Początkowo dawali im wiarę nawet poważniejsi ludzie, ale wnet zostały zdyskredytowane - ale nie u wszystkich - i to nie dlatego, by nie chciano, lecz dlatego, że trudno im było wierzyć, tak były nieprzyzwoicie fantastyczne. Pierwsza taka kartka, przesłana w jabłku z aeroplanu, kursująca po miecie w licznych odpisach, donosiła 6-go września: "Paryż poddał się, Warszawa zajęta, nie traćcie nadziei!" Kto by autorem podobnie wiarygodnych telegramów aeroplanowych nikt nigdy się nie dowiedział, ale w każdym razie przyjmowane były one zazwyczaj bardzo skwapliwie, jako dowód, "jak to nie można wierzyć dziennikom". Kartek takich sporo okazało się jeszcze w ciągu dalszym operacyi wojennych pod Lwowem, ale o tem dalej.
 
Całą niedzielę 6. września sychać było silną kanonadę od strony Wereszycy - walki musiały być bardzo zażarte, bo rannych zwożono tysiącami, a między nimi i naszych ludzi, którzy oczywiście zajmowali
wszystkich, bo o nich właśnie myślano najwięcej. Na rogatce Janowskiej i Gródeckiej tłumy ogromne
oczekiwały transportów, poszukując między rannymi najbliższych swoich. Szczęście chciało, że naszych było niezbyt wiele, ale okoliczność ta nie uspokoiła dobrych ludzi, lecz owszem wątek dała do najstraszniejszych alarmów, elektryzujących miasto całe. Rozeszła się wiadomość, że w lasach janowskich leży bez opieki mnóstwo ciężko rannych, tudzież nie pochowanych zmarłych. Więcej nie potrzeba było, zwłaszcza poczciwym matkom! Nie pytając nikogo o odległość do Janowa, puściły się w drogę całe pielgrzymki niewiast i dzieci, obładowanych opatrunkami i żywnością dla "biednych naszych żołnierzy". I zanim dojść udało się im na miejsce, przeglądneła wszystkie zakątki w okolicach Janowa ekspedycya, wysłana wieczorem przez Towarzystwo Ratunkowe, złożona z 3 wozów i służby sanitarnej.
Także dyrektor szpitala dr. Starzewski zorganizował pomoc lekarską, która wraz z sanitaryuszami, pod opieką patroli wojskowych udała się na miejsce dla niesienia pomocy. Tu jednak zapewniono ich, że rannych nigdzie w lasach nie ma. Ekspedycya powracając do Lwowa, spotkała w drodze kilkaset niewiast, dążących ze Lwowa z żywnością dla rannych i zawróciła je z powrotem do miasta. Spotkano również wiele osób, które jeszcze dnia poprzedniego udały się pieszo do Janowa i przeszukały okoliczne lasy, nie znalazłszy tam nikogo.




Troskliwość tę podyktowała prócz względów humanitarnych także i świadomość, jak słabą opieką otaczano chorych po szpitalach lwowskich. Obsłudze lekarskiej niczego nie zarzucano, ale za mało liczna była ona w stosunku do ogromnego natłoku rannych i za mało znajdowała pomocy ze strony tych, którzy przedtem podjęli się obowiązków w tym kierunku. Rozgoryczenie wielkie wywołała smutna
okoliczność, że wobec potrzeby istotnej pracy zabrakło rąk do niej, a pamiętano ogólnie, że od pracy tej
oddalano wszystkich , którzy nie mieli rzekomo kwalifikacyi potrzebnych. W rezultacie zaś sytuacyę uratowały zaś te bez kwalifikacyi, a z posterunków zbiegły pierwsze te z kwalifikacyami. Dla wiernego oddania nastrojów, wywołanych tą przykrą istotnie sprawą, pozwolimy sobie przytoczyć wyjątek z pamiętnika zdarzeń ówczesnych, który bezpośrednio pod wpływem chwili wyrażał się bardzo gorzko na
ten temat, poruszony zresztą i przez dzienniki współczesne w niemniej dobitnych określeniach. "Wiadomo - czytamy tam - jakie to liczne rzesze samarytanek zapełniały pryncypalne ulice, kiedy to rannych jeszcze nie było we Lwowie, przypomnijmy sobie też, iż tyle się ich zgłosiło, że musiano liczbę ograniczyć, co jednak nie przeszkadzało bezprawnemu zdobieniu się w piękne naramienniki z krzyżami czerwonymi. (...) Pięknym paniom zdawało się że zamiast tango-sukni przyszła na odmianę moda na krwawe piętna w postaci krzyżów samarytańskich i tłumnie też rzuciły się na tę "nowość". (...) Chwilami zdawać się mogło, że na jednego rannego przypadać będą przynajmniej dwie podobne dusze poczciwe. Świadkami staliśmy się jednak wnet przedziwnej rzeczy. Oto, z okazywaniem się coraz liczniejszych rannych gwałtownie topnieć poczęła olbrzymia zrazu liczba owych serc tkliwych, a rąk pracowitych. I gdzie się to podziały te legiony samarytanek, co to ślubowały pielęgnować rannych braci? Oglądaliśmy je - dla bezpieczeństwa od nieprzyjaciela - nadal zdobne w godła opiekunek, uciekające na oślep przed siebie, do bezpiecznego Wiednia, za wszelką cenę szukające schronienia pewnego, wygodnego a nade wszystko bezpiecznego, by w pysznych strojach, tym razem np. "a la crois rouge", spacerować nie na Akademickiej i Karola Ludwika, lecz na dużo pyszniejszych promenadach".
 
A kto został przy nieszczęśliwych rannych? Właśnie nie te, co lśniły bielą jedwabnych płaszczy, koronkowych kapuz (pod któremi widzieć już można było nową modną "a la Samaritaine" fryzurę) i cudownie lakierowanych meszcików, mało nie zdobnych w klamerki z czerwonymi krzyżykami, a spinanych sznurkami w kolorach narodowych. została tylko mała garstka (...) ofiarnych i rzesza maluczkich, których się przedtem na oczy oglądać nie chciało. Kobiety ze sfer biedniejszych, co to w normalnem życiu (nie plątając się jak szalone po wszelkich możliwych i niemożliwych kursach, codziennie coraz bardziej uspołecznione) schowane w czterech swych ścianach, dziś występują na pierwszy plan, pielęgnują z poświęceniem rannych, nie śpią, nie dojedzą, piorą ociekłe krwią strzępy bielizny, zdjęte z rannych. Nie brzydzą się, nie boją żadnej pracy. Przecież to nasi obrońcy - powiadają - to nasz obowiązek nieść im pomoc. A na promenadach wiedeńskich i peszteńskich czarowne nasze damy darzą wdziękiem swych uśmiechów brukotłuków-lowelasów! (...) Rannych lokowano według następującego podziału: austryackich żołnierzy w szpitalach wojskowych - w garnizonowym przy ulicy Łyczakowskiej, w gmachu Politechniki, tudzież w nowej szkole koło Inwalidów. Oficerów austryackich i rosyjskich leczono w sanatorium Czerwonego Krzyża przy ulicy Łyczakowskiej, zaś żołnierzy rosyjskich w szpitalu w szkole św. Antoniego, pozostającym też pod zarządem Czerwonego Krzyża. (...) Wobec wielkiego napływu rannych urządzono też tymczasowo szpitale wojskowe: w Szkole Kadeckiej i w koszarach przy ulicy Kurkowej. Rosyjski Czerwony Krzyż urządził swoje szpitale na dworcu na Podzamczu i w obu szkołach Maryi Magdaleny, tudzież Sobieskiego i Konarskiego.
 
 

 
Z powodu licznych zgonów żołnierzy rosyjskich zezwolił Magistrat na prośbę duchownego prawosławnego na grzebanie zmarłych w szpitalu w kadeckiej szkole, na zamkniętym już cmentarzu stryjskim. Później nieco założono dla poległych żołnierzy rosyjskich osobny cmentarz, nazwany "Wzgórzem Sławy", rozlegający się swoimi tysiącami grobów tuż za cmentarzem Łyczakowskim. (...) Dla żołnierzy austryackich wyznaczono na wieczny spoczynek ściernisko, przylegające od lewej strony cmentarza Łyczakowskiego. (...) Każdy grób otrzymał skromny krzyż drewniany, na którym - o ile to było wiadome - wypisano nazwisko i godność wojskową poległego; nierzadko jedna mogiła mieści kilku zmarłych, a nieznane pozostały ich nazwiska. (...) Prace na tym cmentarzu żołnierskim, dokonywane zresztą bez żadnego rozgłosu i reklamowania, solą w oku były "ochranników" i dlatego nie zaniechali oni raz sposobności by im kres położyć. Pewnego dnia (...) wpadli na cmentarz ze swoimi zbirami, chwytając kogo się nadarzyło do "obywatelskiej" - jak bezwstydnie to nazywali - roboty przy szańcach podmiejskich. Spędzonych razem kilkadziesiąt ludzi pognali przez miasto do okopów, ale hardych młodzieniaszków nie potrafili przestraszyć, bo ci, maszerując (...) zaśpiewali sobie znaną piosenkę: "Bartoszu, Bartoszu, hej nie traćmy nadziei, Bóg pobłogosławi, Ojczyznę nam zbawi". Szczególnemu na owe czasy pochodowi przypatrywali się przechodnie z bijącem sercem i nie jeden, gdyby śmiał, uściskałby dłoń poczciwą szlachetnych chłopaków, którzy kpić sobie potrafili ze złości nieprzyjaciela, udowadniając równocześnie, czem płacić potrafią przyjacielowi.
 
Nieustanna kanonada w dalszym ciągu trwożyła ludzi potwornymi hukami i grzmotami przeciągłymi, ale i napełniała nadzieją, że jeszcze "wrócą nasi". W poniedziałek - 7 września rozeszły się pogłoski, że Rosyanie ponieśli ogromne straty i, że jakoby patrzyło się im zabierać ze Lwowa. (...) Szeptano między sobą skrycie, że potrzeba przygotować zwłaszcza pożywienie dla naszych, którzy już jutro pokazać się mogą z powrotem we Lwowie. Zaniepokojenie wielkie wywołała jednak tego dnia wieczorem okoliczność, że do zbiorników miejskich przestała dopływać woda ze źródeł w Dobrostanach, gdzie właśnie toczyły się uporczywe walki. Magistrat powiadomił o tem publicznie mieszkańców, podając długi wykaz studni w mieście, które ewentualnie używane być miały do chwili naprawienia wodociągów, ale na szczęście nie zaszła tego potrzeba, ponieważ już nazajutrz wodociągi pracowały normalnie. Na razie niewiadoma była przyczyna przerwy, bo telefon wodociągowy zerwany został przez wojskowość, ale w kilka dni potem okazało się że maszyny w Dobrostanach zostały nienaruszone dzięki dzielnemu stanowisku ich obsługi, która nie zbiegła, lecz owszem ocaliła je. Skończyło się więc na razie tylko na strachu.

Dnia tego (6 września) byli Lwowianie świadkami niezwykłej sceny w przestworzach powietrznych, a mianowicie walki aeroplanu rosyjskiego z austryackim. Początkowo nie wiedziano co właściwie oznaczają te ewolucye karkołomne i przypuszczano, że latawiec austryacki ustrzelił ścigającego go rosyjskiego, który opadł na ziemię, ale niedługo z dzienników rosyjskich dowiedziano się, że w oczach naszych rozegrała się krwawa walka ludzi-ptaków, której ofiarą padli najdzielniejsi lotnicy obu armii. Oto jak opisuje przejmującą tę scenę jeden z tych dzienników: "Dnia 6 września nad naszą linią przeleciały 3 aeroplany austryackie, a jeden z nich rzucił bombę lontową. Latały one bardzo wysoko i strzały do nich nie dały żadnych rezultatów. Po chwili uniosły się rosyjskie latawce i popędziły za nieprzyjacielem. Było to w okolicach Żółkwi. Na latawcu rosyjskim siedział najsławniejszy rosyjski lotnik wojskowy, kapitan sztabowy Nestorow (...) Motor w maszynie Nestorowa zaczął się psuć, wobec czego musiał on opuścić się na ziemię. Na drugi dzień zjawił się znów bardzo wysoko austryacki aparat i ok. godz. 12 w południe wracał, lecąc stosunkowo nie wysoko. Nestorow wzniósł się przeciw niemu, podniósł się do wysokości 2000 metrów i leciał już za austryackim latawcem. W pewnej chwili postawił swój aparat prawie prostopadle przodem na dół i wpadł na aparat przeciwnika. Wtem aparat jego po zderzeniu zaczął się opuszczać po linii spiralnej, przeciwnik zaś spadał przodem naprzód na ziemię. Zdawało się że Nestorow ocalał, kiedy opuszczał się łagodnie, szybując na dół. Następny jednak moment przyniósł co innego - aparat Nestorowa nagle się zawahał, przechylił się nienaturalnie i począł szybko spadać. Po chwili z aparatu wypadł człowiek i mignął w powietrzu, spadając z przerażającą szybkością. Na miejscu katastrofy przedstawił się następujący widok: motor aparatu Nestorowa leżał osobno, skrzydła i kadłub daleko na boku, a pośrodku Nestorow nieżywy. Widocznie podczas zderzenia, gdy Nestorow pchnął przeciwnika na dół, aparat jego uszkodzony został śmigłem latawca drugiego. Podczas zderzenia uderzył prawdopodobnie grzbietem o oparcie z taką siłą, iż złamał sobie stos pacierzowy".
 
 

 
Dzień następny - 8 września nie inny był od poprzednich. Całą noc słychać było kanonadę doniosłą, a ranek wstał w cudnym słońcu, ale też ze strasznymi odgłosami, które chwilami wstrzymywały bicie serca, tłumiły swą grozą oddech żywszy. A był to piękny dzień Matki Boskiej Siewnej! Zaroiły się od tłumów licznych wszystkie kościoły, odwiedzane w tych czasach bardzo przez pobożne niewiasty i dzieci. Niezapomniane wrażenie czyniły rzewne śpiewy i płacze z setek piersi, ludzie, leżący przed ołtarzami, pokorne litanie i głośne modły - kto się temu przypatrzył, nie mogło dlań być tajemnicą, o co te tysiące rozmodlonych proszą, co wyłącznie zajmuje ich serca i dusze. Wrażenie odnieść się musiało, że prośby takie będą wysłuchane, że przecież przyjdzie wyrok sprawiedliwy. Popołudniu zaludniły się ulice. Spieszyli ludzie ku rogatce Gródeckiej i Janowskiej, by zasięgnąć jakichś szczegółów bitwy, ale po przekonaniu się, że zły to punkt obserwacyjny tłumami całymi dążyli na wynioślejsze miejsca, więc przede wszystkim na Wysoki Zamek, Górę Piaskową i wzgórza kleparowskie. Dostęp na kopiec zamknęły władze wojskowe - pozostawała więc tylko góra zamkowa. (...) Dzięki wspaniałej pogodzie obserwowano poza lasami janowskimi wzbijające się w górę tumany dymów, pędzące chmurami gęstemi ku wschodowi, a od czasu do czasu nawet słupy ognia, podnoszące się gwałtownie ku górze i opadające za chwilę przy akompaniamencie wzmagającej się pod wieczór kanonady. (...) Dzień cały 8 września upłynął na oczekiwaniu czegoś niezwykłego - trzymało się uporczywie twierdzenie, że Rosyanie ponoszą ogromne straty w bitwie na Wereszycy, wobec czego sądzili ludzie, że spodziewać się można wnet odwrotu ich.
 
 
 
 
CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz