Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 13 października 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LXII

ŻYCIE PO ŚMIERCI -

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 

IV

MOJE KONTAKTY Z TAMTYM ŚWIATEM

Cz. I

 
 
 W tym rozdziale chciałem zaprezentować uwagi swoje i osób z mojej bliższej i dalszej rodziny dotyczące kontaktów z tamtym światem. Postaram się tu omówić najciekawsze przypadki, które w świetle tak zwanej "prawdziwej" nauki nie powinny występować, a jednak zdarzyły się
 
 
 
 
 
RZADKI SPOSÓB MANIFESTOWANIA SIĘ ZMARŁYCH
 
 
 Zdarzyło się to w połowie sierpnia 1914 roku, w dwa tygodnie po wybuchu I wojny światowej. Miałem wówczas niecałe dwanaście lat. Przebywałem na przedłużonych wakacjach w Posadowie, dużym majątku hrabiostwa Łąckich. Było to samotne bezdzietne małżeństwo. Siostra mojej matki była u nich w majątku główną księgową. Często mnie więc zapraszano na wakacje. Zresztą wówczas nie było jeszcze takich rzeczy, jak obozy czy kolonie dla dzieci. Pałac, gdzie mieszkaliśmy, miał pół-piwnicę, w której znajdowała się kuchnia, spiżarnie i inne lokale gospodarcze. Na wysokim parterze mieszkała ciotka wraz ze mną. Na drugim piętrze nie mieszkał nikt. Na naszym piętrze było może z dziesięć pokoi wychodzących na galerię otaczającą dużą, sięgającą do drugiego piętra, zbrojownię. Były w niej prawdziwe skarby. Począwszy od średniowiecznych zbroi rycerskich, poprzez uzbrojenie z okresu wojen szwedzkich po najnowsze akcesoria walki z XVIII wieku. Ja spałem w jednym z narożnikowych pokoi o powierzchni około 70 metrów kwadratowych. W przeciwległym narożniku swoją garderobę miała ciotka. Ponieważ państwo Łąccy często wyjeżdżali, praktycznie bywały dni, że w całym pałacu, mającym kilkadziesiąt pokoi, oprócz służby, w nocy byliśmy tylko ja i ciotka. Ale ponieważ służba po godzinie dziewiątej udawała się do własnych mieszkań w oficynie, w zamku byliśmy sami. Mnie ta samotność, prawdę mówiąc, nie przeszkadzała. Do późnej nocy czytałem książki, biorąc je z bogato wyposażonej biblioteki. 
 
Któregoś wieczora, około północy, nagle usłyszałem żałosny, jękliwy krzyk puszczyka. Ponieważ od domu do najbliższych drzew było z kilkaset metrów, puszczyk musiał siedzieć na parapecie mego okna. Zdrętwiałem z przerażenia. Chociaż byłem chłopcem, orientowałem się już, że prawdziwy puszczyk mógł sobie hukać w pobliskim parku lub lesie. Ale co mógł on robić na gzymsie mojego okna? Coś tu nie było w porządku. Puszczyk huczał żałośnie przez kilka godzin. Dopiero, gdy zaczęło dnieć, zamilkł. Nie byłem tchórzem. Wręcz przeciwnie. W życiu codziennym nie bałem się niczego. Często nawet miewałem bójki z innymi łobuzami na podwórku, jak to normalnie wśród chłopców w moim wieku bywało. Wówczas jednak wręcz wyczuwałem w powietrzu przygnębiającą atmosferę. Jakby coś obcego pojawiło się w pobliżu. Ja, pistolet i zuch, wprost dygotałem ze strachu. 
 
Śniadanie jadło się między godziną ósmą a dziewiątą. Do obiadu i kolacji wszyscy schodzili się na głos gongu. Śniadanie za to każdy jadał kiedy chciał, chociaż w podanych granicach czasowych. Kiedy zszedłem na dół, w jadalni czekały już na mnie pani Łącka i ciotka. Obie pocałowały mnie w czuprynę i powiedziały mi, że tej nocy w Poznaniu zmarł mój ojciec.
  •  
 W latach siedemdziesiątych szczecinianie zorganizowali wyprawę wysokogórską w góry Wysokiego Atlasu do Maroka. Obóz uczestników wyprawy znajdował się w jednym stałym miejscu, skąd poszczególni członkowie zespołu robili wypady na dłuższe lub krótsze wycieczki. Pewnego dnia na jednodniową wyprawę wybrała się organizatorka ekspedycji, zabierając ze sobą młodą studentkę szczecińskiej Politechniki. 
 
Gdy zapadł zmrok, w pobliżu bazy odezwał się jękliwy głos puszczyka. Słychać go było tuż obok. Skąd się tu wziął? W tej skalistej krainie i strefie geograficznej jego obecność była co najmniej dziwna, jeżeli nie zaskakująca. Smutne pohukiwanie ptaka nie dało spać. Dopiero kiedy zaczęło dnieć, nastała cisza. Tymczasem nadeszła pora, kiedy obie panie powinny powrócić do obozowiska. Ich nieobecność zaczęła się zbytnio przeciągać, rozpoczęto więc poszukiwania. Ponieważ nie przyniosły one sukcesu, poproszono o pomoc miejscowych Berberów, znających każdą zdradliwą szczelinkę w tym rejonie. Okazało się, iż obie taterniczki zamierzały opuścić się na linach po stromej ścianie na łąkę, gdyż ściana kończyła się w ten niecodzienny sposób - łąką pełną kwiatów. Niestety, widok z góry był bardzo złudny. Gdy uczestniczki wspinaczki miały już końce lin w swych dłoniach, okazało się, że od łąki oddziela je szeroka na kilkanaście metrów, głęboka skalna szczelina. Po rysach na ścianie można było wnioskować, iż obie starały się rozhuśtać i odepchnąć od ściany. O ponownym wspięciu się w górę nie było już mowy. Było za wysoko. Nie miały tyle sił. Kiedy im ręce omdlały, spadły w skalną szczelinę i zginęły.
 
Nie ulega wątpliwości, że jedna z zabitych zamierzała zamanifestować się pozostałym członkom wyprawy. Dlaczego uczyniła to w tak dziwny sposób, nie wiadomo. W każdym razie w tamtej strefie klimatycznej puszczyka nie spotyka się. 
 
Powyższe wypadki przedstawiłem z uwagi na to, iż zmarli niesłychanie rzadko manifestują się, wydając głosy ptaków, szczególnie zaś sów. Historia parapsychologii wspomina jednak o podobnych wypadkach, gdy ni stąd ni zowąd na parapecie okna zjawił się gołąb lub kruk. Wspomina się o tym na łamach rocznika angielskiego Towarzystwa Badań Psychicznych kilkakrotnie.
 
 
 
 
 
 ZNAJOMY ZE SNÓW
 
 
 Wypadek, który chcę opisać, wydarzył się w mojej dalszej rodzinie. Początkowo zapowiadał się wręcz sensacyjnie, a zakończył banalnie, lecz w sposób dziwny. Ponieważ niektóre z osób związane z tą sprawą jeszcze żyją, pominę nazwiska uczestników zdarzenia. Jedna z moich dalszych ciotek miała córeczkę. Dziewczynka ta niczym specjalnym nie różniła się od przeciętnego dziecka w wieku 10 lat. Nic też początkowo nie zapowiadało kłopotów, jakie czekały w przyszłości rodzinę dziewczynki i ją samą. 
 
Którejś nocy dziecko obudziło się z krzykiem. Matka natychmiast zerwała się z łóżka i pobiegła do małej. Dziecko siedziało na kanapce i przeraźliwie płakało. Na pytanie o powód, długo nie odpowiadało. W końcu dziewczynka nieco się uspokoiła i wydusiła z siebie:
 
- Spałam, kiedy nagle otworzyły się drzwi i w progu stanął wysoki, na czarno ubrany pan. Miał bardzo opaloną twarz, a na głowie ręcznik.
 
- Co miał na głowie? 
 
- Miał głowę owiniętą ręcznikiem. Tak jak artyści, którzy latem występowali w cyrku.
 
- A więc na głowie miał turban?
 
- Chyba turban. 
 
Matka porozmawiała z mężem. Doszli wspólnie do wniosku, że dziecko objadło się zbytnio w trakcie kolacji, a to są właśnie widoczne tego skutki: nękający sen i... na tym się skończyło. Jednak nazajutrz zdarzyło się dokładnie to samo. Trzeciego i czwartego dnia także. Rodzice poszli więc z małą do psychiatry. Ten wysłuchał dziwnej historii i zapisał dziecku krople z bromem na uspokojenie. Niestety ani brom, ani inne później zapisane środki uspokajające i nasenne nie pomogły. Sen powtarzał się uporczywie dzień za dniem, tydzień za tygodniem i miesiąc za miesiącem. Rodzice pogodzili się z losem. Lekarze pocieszali ich, że objawy te z pewnością miną, kiedy dziewczynka dostanie pierwszy okres. Tymczasem zaś, aby co noc nie budziła całej rodziny, przeniesiono ją do ostatniego pokoju dużego mieszkania. 
 
Mijały lata. Sen uporczywie powtarzał się w niezmiennej postaci. Z dziewczynki wyrosła urodziwa panna, a potem kobieta.
 
- Jak wyjdzie za mąż, to jej to na pewno przejdzie - pocieszali rodziców nowi lekarze. 
 
Ponieważ dziewczyna była ładna i posażna, nie musiała zbyt długo czekać na kandydata do swojej ręki. Przyszłego męża uprzedzono lojalnie o dziwnej dolegliwości przyszłej małżonki, co on jednak zbył żartem:
 
- Pod moim wpływem miną jej wszelkie przykre sny - zapewnił chełpliwie przyszłych teściów. 
 
Jak się jednak okazało, kobietę nadal prześladował ów dziwny, bezsensowny sen. I zawsze ten sam od, lat: otwierają się drzwi, a w progu staje wysoki, na czarno ubrany Hindus w turbanie na głowie i patrząc przenikliwie zbliża się do niej.
 
- Po pierwszym dziecku wszystko bezpowrotnie minie - zapewniały męża największe sławy lekarskie kraju. 
 
Mylili się jednak wszyscy. Dziecko się urodziło, podrastało, a młodą matkę nadal prześladował ów tajemniczy sen. 
 
Któregoś lata obie: mama i córeczka pojechały bodajże do Kołobrzegu. W dużej sali jadalnej stało kilka długich stołów, gdzie spożywano posiłki. Nasza znajoma wraz z dzieckiem siedziała przy stole twarzą do drzwi wejściowych kiedy... nagle się one otworzyły i w progu stanął Hindus, którego znała od dwudziestu lat ze swych snów. Spojrzał na nią przenikliwie i podszedł do stołu, kiwając ręką na kelnera. Kobieta zemdlała. Zrobiło się niewielkie zamieszanie. Jeden z kuracjuszy był na szczęście lekarzem i ją ocucił. Po tym zdarzeniu uporczywe sny urwały się i nie powróciły już nigdy. Kto potrafi wytłumaczyć ten proroczy sen, tak silnie utrwalony w czasie? Sen, nie mający żadnego sensu?
 
 
 
 
 
ZJAWA PANI BREZOWEJ
 
 
 W latach trzydziestych mój szwagier, Feliks Haertle, kupił nieduży majątek ziemski, Ceradz, położony w okolicy Buku w Wielkopolsce. Ponieważ rodzina mieszkała pod Lesznem, w Ceradzu osadzono moją matkę w charakterze kogoś w rodzaju rezydenta. Matka miała wtedy około sześćdziesiątki. Jako miejsce zamieszkania Ceradz był położony bardzo romantycznie. Matka zamieszkała w niedużym, piętrowym dworku z tarasem. Cały budynek mieścił kilkanaście pokoi. Dookoła niego rósł stary park, wewnątrz którego znajdował się staw. Dawniej majątek należał do rodziny Brezów. Dworek był zbudowany oryginalnie. Miał wiele schodów i zakamarków. W rogu budynku znajdowała się okrągła wieżyczka o grubych, metrowych prawie murach. Kręte schody prowadziły na piętro. Na półpiętrze było wysokie okno w stylu romańskim, osadzone w głębokiej niszy. Wręcz kusiło, aby usiąść na parapecie i popatrzeć na podwórze. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że jak się później okazało, w tym majątku urodziła się moja babka, matka mojej matki, córka byłego powstańca z roku 1831, który poprzez granicę uciekł do Wielkopolski. Jak już powiedziałem, kręte schody w wieży prowadziły na piętro. Stąd, znów po kilku stopniach najpierw w górę, a potem w dół. Po prawej stronie od schodów znajdował się pokój mojej matki. 
 
W którąś z kolei niedzielę podjechałem autobusem do Ceradza, aby odwiedzić matkę i spotkać się z bratem, który był wtedy w Szkole Oficerskiej Artylerii w Grudziądzu. Siedziałem właśnie w pokoju matki, gdy nadjechała bryczka. Powoził nią Wojciech, stary osiemdziesięcioletni stangret. Mimo podeszłego wieku był to chłop na schwał, rosły jak dąb. Przed drzwi dworku wyszła pokojówka, córka starego Wojciecha. Przywitawszy się, wzięła walizkę i wskazała bratu drogę do pokoju matki.
 
- Tymi schodami pójdzie pan w górę, panie poruczniku. Pierwsze drzwi po prawej stronie. Nie może pan zabłądzić - dodała rumieniąc się na widok przystojnego młodego oficera. 
 
Była pełnia lata. Upał doskwierał niemiłosiernie. Drzwi były otwarte, więc słyszało się rozmowę, a po chwili kroki na schodach. Początkowo normalne stąpanie, lecz po chwili kroki zamieniły się w galop. Kazimierz, mój brat, wpadł do pokoju jak bomba. Rozejrzał się dookoła i zawołał:
 
- Gdzie jest ta pani, która tu przed chwilą weszła? 
 
Spojrzeliśmy razem z matką na niego ze zdziwieniem.
 
- Jaka pani? Tu nikt nie wchodził. Zresztą rozejrzyj się. Czy widzisz kogoś oprócz nas?
 
- Ależ to niemożliwe... kiedy wchodziłem po schodach, we wnęce na półpiętrze zobaczyłem obcą panią. Była ubrana w czarną suknię, sięgającą do ziemi. Była blada i miała smutny wyraz twarzy. Kiedy mnie dostrzegła, wstała i szybko wbiegła po schodach na górę. Widziałem wyraźnie, że weszła do tego właśnie pokoju. Przecież jestem zdrowy na umyśle i nie miewam halucynacji... 
 
Dyskusja na ten temat trwała aż do obiadu. Kiedy zeszliśmy do jadalni, pokojówka Marysia, córka starego Wojciecha już czekała. Gdy podawała do stołu, słyszała nadal trwającą dyskusję na temat tajemniczej, nieznanej nikomu pani w czarnej sukni. Marysia przysłuchiwała się temu w milczeniu. Chyba zabrakło jej wówczas odwagi, aby wtrącić się do rozmowy starszych. Lecz gdzieś około podwieczorka przyszedł stary Wojciech. Matka spojrzała na jego sympatyczną twarz pytającym wzrokiem.
 
- Bo ja, proszę pani, w sprawie tej pani, co widział ją pan porucznik...
 
- Co myślicie o tym? Przecież mieszkacie tu od osiemdziesięciu lat... - zapytała matka.
 
- Widzi pani... - zaczął z wahaniem w głosie - pan porucznik miał rację.
 
- Jak to?
 
- To jest pani Brezowa. Ona lubiła wysiadywać w tym oknie. Patrzyła zawsze w milczeniu na podwórze. Nie było jeszcze dnia, aby jej tam nie było. Lecz rzadko kto ją widuje. Tylko jedna dziewczyna ze wsi ją spotyka. Zaś pewien chłopak, który ją również widywał, wyjechał przed kilku laty do miasta. Przeniósł się stąd. Ja panią Brezową pamiętam jeszcze z czasów, kiedy była młoda. Nie była ona szczęśliwa ze swym mężem. Może i dlatego tak młodo zmarła.
 
- Kiedy to było?
 
- Zaraz obliczę... tak, w przyszłym roku minie pięćdziesiąt lat jak ją pochowaliśmy. To była dobra pani...
 
 
 
 
 
DZIWNE OSTRZEŻENIE
 
 
 Kiedy w lipcu 1945 roku sprowadziłem się do Szczecina, byłem jednym z pierwszych mieszkańców naszego miasta. Zająłem wtedy mieszkanie, w którym mieszkam do dziś. Były to cztery puste pokoje. Dzielnica była jeszcze zajęta przez wojska radzieckiego zaplecza frontowego. Tak więc moja rodzina była jedną z nielicznych w okolicy. Oczywiście, moim pierwszym zajęciem w wolnych chwilach był szaber. Nie, żebym miał zamiar zająć się wywozem co bardziej wartościowych przedmiotów... W Szczecinie zamierzałem pozostać na stałe. Zresztą, przybyłem tu poniekąd na rodzinne śmieci, bowiem mój stryj, Antoni Szuman, inżynier, pracował tu przed I wojną światową przy rozbudowie portu i zbudował budynek poczty nr 2, duże gmaszysko z czerwonej cegły nad Odrą, w pobliżu dworca PKP. Szaber, któremu poświęcałem każdą wolną chwilę polegał na organizowaniu mebli do naszego mieszkania z pustych poniemieckich willi. Nie było ich za wiele. Przypuszczalnie zostały spalone w piecach centralnego ogrzewania przez marznących żołnierzy radzieckich. A więc tu stół, tam fotel, krzesła. Słowem, jak to się mówi, każde cielę z innej obory. To wyposażenie pozostało mi do dziś. Mój ówczesny punkt widzenia zrozumie tylko ten, kto widział wojnę. Przecież kiedyś za bochenek chleba dałem złoty zegarek. Graty to rzecz drugorzędna. 
 
W trakcie moich wycieczek dotarłem w końcu i do gmachu dzisiejszej Akademii Rolniczej przy ulicy Słowackiego. W dniu wybuchu wojny ten potężny kompleks budynków, o dwóch piętrach schowanych pod ziemią, nie był jeszcze wykończony. Wewnątrz umieszczono więc prowizoryczne magazyny farmaceutyczne. W tej roli doczekał roku 1945. Podczas odwrotu Niemcy co zdążyli, wywieźli. Resztę zniszczono miotaczami ognia. Można to było poznać po stopionych żarem rynnach i innych metalowych przedmiotach. Prawdę powiedziawszy, nie znalazłem tam niczego, co by się mogło przydać. Na dworze stało ze dwadzieścia pomp do filtrowania płynów pod ciśnieniem, kilkaset zbitych strzykawek, a na najniższej kondygnacji piwnic kilkadziesiąt tysięcy butelek różnego kształtu i wielkości do przechowywania leków. I jeszcze coś rzuciło mi się w oczy. W olbrzymim hallu przy wejściu do gmachu leżał stos ramiączek do wieszania ubrań. Ponieważ miałem tylko jedno ubranie, wieszaki nie były mi potrzebne. 
 
Minęło kilka lat. Ruiny wspomnianego gmachu stały nadal nietknięte. Zarząd Miejski miał bowiem ważniejsze sprawy na głowie. Przynajmniej na razie. U mnie rodzina nieco się powiększyła, a także zasoby garderoby. I wtedy przypomniałem sobie ten dwumetrowy stos wieszaków leżących w hallu starych magazynów. 
 
- Przyniosę ci wieszaków, ile zechcesz powiedziałem do żony. - Michał, chodź - zawołałem do synka, który wówczas był, jak na swój wiek, nad wyraz rozgarniętym dzieckiem, chociaż miał tylko cztery lata.
 
Było piękne, letnie popołudnie. Bodajże nawet upalne. Wesoło pogwizdując, wszedłem do hallu starego gmachu. Stosu wieszaków już nie było. Nagle przeszył mnie dreszcz. Czułem, jak dostaję gęsiej skóry... Miałem wrażenie, że coś mnie chwyciło za gardło... Zabrakło mi tchu... Chciałem postąpić naprzód, lecz nie mogłem. Niewidzialna ściana stanęła przede mną. Obok mnie cichutko dreptał w miejscu mój synek, spoglądając na mnie pytającym wzrokiem. Bezwiednie położyłem palec na ustach i po cichutku, na palcach, tak, aby nas nikt nie słyszał, wyszliśmy szybko na dwór. Dopiero kiedy doszliśmy do ulicy Słowackiego, odetchnąłem swobodnie. Czułem się tak, jakbym uniknął jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa. 
 
Minęło kilka miesięcy. Któregoś ranka mieszkańcy miasta zostali wstrząśnięci makabrycznym wydarzeniem. Pewien mieszkaniec Niebuszewa, mieszkający naprzeciwko kina, powrócił do domu wcześniej niż zwykle. Mieszkanie zastał otwarte. Garnki stały na palenisku, obiad się gotował. Płaszcz żony był na wieszaku, tylko jej nie było. "Chyba jest u którejś z sąsiadek" - pomyślał mąż - i zastukał do sąsiednich drzwi.
 
- Nie było tu mojej żony? Mieszkanie otwarte, musiała gdzieś na chwilę wyjść, lecz dokąd?
 
- Widziałem ją, jak przed chwilą wchodziła do tego ponurego faceta, który mieszka na końcu korytarza. 
 
Zatroskany mąż zapukał do niesympatycznego sąsiada.
 
- Nie było tu mojej żony? - spytał.
 
- Nie - brzmiała krótka odpowiedź antypatycznego draba.
 
- Przepraszam - odparł mąż. 
 
Lecz kątem oka dostrzegł w kącie pomieszczenia na podłodze sukienkę swojej żony. Facet był typem ciężkiej wagi. Posterunek milicji był w pobliżu. Mąż pobiegł tam i opowiedział o swych podejrzeniach. Dwóch posterunkowych poszło z nim.
 
- Ręce do góry. 
 
Przeszukali mieszkanie. Niestety, przybyli za późno. Trup kobiety wisiał w szafie powieszony za nogi. Głowa była odcięta, do miski spływała krew. Mąż, gdy to zobaczył, zemdlał. Morderca wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu wózkiem. Kiedy kazano mu się rozebrać, pod pachą dostrzeżono wytatuowany hakenkreuz. A więc należał do SS. Morderca - amator? Nie tylko. Morderca - handlowiec, jak się później okazało. Sprawie tej nie nadano szczególnego rozgłosu, lecz ludzie i tak dowiedzieli się szczegółów. Morderca wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu magazynów dzisiejszej Akademii Rolniczej. Tam, w piwnicy, przerabiał trupy pomordowanych na jadalne produkty. Gdzie je sprzedawał, chyba nie dowiedziano się. Nie ulegało tylko wątpliwości, że bigosy sprzedawane na bazarze, który wtedy mieścił się na miejscu obecnego dworca PKS, były jego wyrobu.
 
W śledztwie wyśpiewał wszystko. Naganiaczką była kasjerka przeciwległego do gmachu kina. Ona to podsyłała mu dzieci, którym zabrakło kilkadziesiąt groszy do kupna biletu ze słowami: 
 
- Ten pan, co tam mieszka da ci tyle, ile brakuje do ceny biletu. 
 
Gdy spuszczono wodę ze stawu na ulicy Słowackiego, znaleziono w nim kilkadziesiąt czaszek ludzkich, przeważnie dzieci. 
 
Jaka siła nie pozwoliła mi wejść głębiej do gmachu, gdzie na kształt pająka czyhał morderca? Co lub kto zmusiło mnie do natychmiastowego opuszczenia ruin w możliwie najbardziej skryty sposób? Na to nie potrafi chyba odpowiedzieć nikt. A może jednak?...
 
 
 
 
 
PROROCZY SEN
 
 
 W roku 1947 mój przyjaciel, magister farmacji, zachorował na gruźlicę. Były to czasy, kiedy u nas dopiero zaczynano stosować streptomycynę. Inne, doskonalsze leki wówczas jeszcze nie istniały. W każdym razie mój przyjaciel miał wszelkie szanse na wyleczenie się pod warunkiem, że będzie ściśle przestrzegał zaleceń lekarzy. Nie były one ani skomplikowane, ani uciążliwe: spokój i racjonalny tryb życia. Niestety, mój miły przyjaciel do zaleceń się nie zastosował. Dużo pił, chociaż go ostrzegano, że alkohol wręcz neutralizuje działanie leku. Po kilku latach jego stan zdrowotny na tyle się pogorszył, iż trzeba go było ulokować w sanatorium. Lecz przecież samo sanatorium to niewiele. Do sukcesu niezbędna była zmiana trybu życia, na co mój przyjaciel nie miał najmniejszej ochoty. 
 
Mijały lata, człowiek kolejno odwiedzał różne sanatoria i lekarzy. Podczas jednej z przerw, gdy był w domu, poszedł do przychodni w celu okresowego przeglądu. Czuł się bowiem całkiem dobrze. Lekarz obejrzał klisze i zadecydował: 
 
- Takie oględziny w przychodni nie dadzą nam wiele. A może by pan przyszedł na kilka dni do mnie, do szpitala? Tam sobie pana spokojnie przebadamy i namyślimy się wspólnie, co by tu jeszcze można było zastosować? 
 
Pacjenta umieszczono na czwartym piętrze w miłym, przestronnym pokoju. Nawet nie miał zbyt daleko do domu, tak więc rodzina skwapliwie korzystała z okazji i często go odwiedzała. Któregoś dnia w odwiedziny przyszła córka.
 
- Wspaniałe, że przyszłaś - zawołał ojciec - muszę ci opowiedzieć co mi się dziś śniło. Otóż wyobraź sobie: śniło mi się, że leżę w łóżku, a tu otwierają się drzwi i w progu stają moi rodzice. - Jureczku - zawołała mama - przyszliśmy z tatusiem, aby cię stąd zabrać. - Jak myślisz Iwonko, co ten sen mógł oznaczać?
 
- Ależ tatusiu - zawołała dziewczynka - stajesz się tak samo zabobonny jak mama. Ona miała dziś zupełnie podobny sen; że twoi rodzice weszli do pokoju, gdzie spała i powiedzieli jej, że dziś zabiorą cię do siebie. 
 
Tu należy zaznaczyć, że rodzice mojego przyjaciela nie żyli już od ponad dziesięciu lat. Córka posiedziała u ojca jakiś czas, a ponieważ skończył się czas przewidziany na wizyty, więc ojciec sprowadził ją na dół. Pożegnał się z nią czule w przystępie nagłego przypływu energii, radości życia i wspaniałego samopoczucia. Wszak miał dopiero czterdzieści dwa lata. Zapomniał, że jest chory. Przeskakując po dwa stopnie, wbiegł szybko na czwarte piętro. Położył się do łóżka i nagle złapał go atak kaszlu. Krew buchnęła mu z ust. Sąsiad z sali nacisnął na guzik alarmowy. Nadbiegła siostra. Zaalarmowała lekarza dyżurnego. Grupa krwi była znana. Szybko podłączono pacjentowi kroplówkę, starano się ratować zastrzykami. Po kilku minutach chory jednak zmarł. Wykrwawił się. No cóż. Dwa identyczne sny, to chyba coś więcej niż przypadek.
 
 
 
 
 
POMOC ZNIKĄD
 
 
 Było to w noc sylwestrową 1956 roku. Leżałem wówczas chory na internie w jednej z tutejszych klinik. Minęła północ, rozpoczął się 1 stycznia 1957 roku, lecz ja, dręczony nieznośnym bólem, nie mogłem zasnąć. Chodziłem więc po korytarzu tam i z powrotem. Jak to bywa w Nowy Rok, co chwilę podjeżdżały karetki pogotowia. W pewnym momencie było ich aż sześć. Widziałem przez okno, jak na noszach wnoszono chorych do dyżurki, w większości pokrwawionych pijaków. Po kilku minutach słyszałem, jak uruchamiano windę. Kiedy winda mijała nasze piętro, słyszało się charakterystyczne "klik". Aha, pacjent na drugie piętro, na chirurgię. Na naszym piętrze, na szczęście, była cisza. Cały oddział spał. Wypadki internistyczne w rodzaju: pijaństwo i obżarstwo, pogotowie załatwiało od ręki. I słusznie. Po co pacjent ma rzygać w klinice? Niech to zrobi u siebie w domu... 
 
Znów jęknął silnik i winda ruszyła w górę. Nadsłuchiwałem, lecz charakterystycznego "klik" tym razem nie było. Drzwi od windy otworzyły się i dwie salowe wytoczyły z niej wózek z pacjentem przed naszą dyżurkę... i poszły sobie. Na wózku leżał chory. Był półprzytomny. Rzucał się i chwytał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Jak wpisano w izbie przyjęć, miał on podobno krwotok albo z żołądka albo z przełyku. Musiał utracić już dosyć dużo krwi. Dyszał przy tym, jakby się dusił. Na oddziale nie było ciężkich wypadków. Dyżur więc miały młodziutka siostra i niewiele od niej starsza lekarka, prosto po studiach. Natychmiast zaczął się więc cyrk. Obie biedne biegały dookoła chorego. Spoglądałem na tę scenę stojąc nie opodal. Zresztą, nie jestem lekarzem i nie wiedziałem, czy i jak mógłbym być pomocny. Lecz sytuacja nie wyglądała dobrze. Na tyle się zorientowałem. W owym czasie na czwartym piętrze mieszkało kilka pielęgniarek. Między nimi i nasza oddziałowa, ta z interny. Doświadczona i bystra, jak to miałem nieraz okazję zaobserwować. 
 
Nagle w końcu korytarza ujrzałem zdążającą do nas biegiem wysoką postać w płaszczu kąpielowym i w piżamie. Nasza oddziałowa... Jednym rzutem oka zorientowała się w czym rzecz. Nie trwało nawet i dwie minuty, a pacjent oddychał już tlenem i miał podłączoną kroplówkę. Uratowano go. Po przeprowadzeniu badań, podczas których nie udało się ustalić, co było bezpośrednią przyczyną krwotoku (w klinice bowiem już nie krwawił, tylko poprzedniego dnia w domu), chorego wypisano. Palił niewiele. Nie nadużywał też alkoholu. Tego feralnego dla siebie wieczora wypił tylko kieliszek wina. Właściwie był to wypadek banalny, chociaż mógłby się zakończyć tragicznie, gdyby nie szybka interwencja doświadczonej pielęgniarki. Jedna rzecz bardzo mnie w tym wszystkim zastanowiła: Kto wezwał siostrę na oddział? Cały czas byłem na korytarzu i nic praktycznie nie mogło ujść mojej uwadze. Myślałem tylko intensywnie: żeby tak oddziałowa tu była. Tego, że mieszka na czwartym piętrze, nie wiedziałem. W każdym razie z oddziału nie mógł jej nikt o pacjencie powiadomić. Z izby przyjęć też nie. Zresztą obowiązkiem dyżurnego lekarza było wydać dyspozycje, dokąd należy chorego zawieźć. Zaś zajęcie się chorym należało do lekarza dyżurującego na oddziale. Przez zwykłą ciekawość pragnąłem tę sprawę wyjaśnić.
 
- Siostro - zapytałem nazajutrz - skąd pani wiedziała, że przywieziono do nas chorego z krwotokiem? 
 
- Wie pan - odparła - że to jest jakaś dziwna sprawa. Wszak było już mocno po północy. Chyba od godziny spałam jak suseł. Nagle usłyszałam przez sen, jak ktoś bije pięścią w drzwi i woła: - Siostro... Ciężki wypadek. Proszę zaraz przyjść na oddział. - Łomot ten obudził mnie, lecz pomyślałam sobie, że mi się chyba albo zdawało, albo że śniłam. W końcu, o czym można śnić śpiąc w szpitalu, jak nie o kłopotach z chorymi. Obróciłam się więc na drugi bok i zasnęłam spokojnie. Po chwili jednak obudził mnie znów łomot, tym razem już bardziej ostry i natarczywy. - Siostro... Ciężki wypadek przywieziono na oddział... niech pani zaraz zejdzie na dół... siostro... niech pani się spieszy... - Już nie spałam. Wyskoczyłam z łóżka, narzuciłam na siebie płaszcz kąpielowy i wybiegłam na korytarz. Nie było tam żywego ducha. A gdyby ktoś uprzednio tam był, to musiałabym słyszeć, jak zbiega po schodach. Gnana niepokojem, szybko zbiegłam ze schodów i zastałam scenę, którą pan też widział. Lecz kto mnie wołał? Nie wiem. 
 
Nazajutrz wspólnie przeprowadziliśmy dyskretne dochodzenie, kto mógłby siostrę obudzić i wywołać z pokoju. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. Jedno było w każdym razie pewne: nie mógł tego zrobić nikt z pracowników kliniki, ani też nikt spośród chorych. Więc kto? W historii parapsychologii podobne wypadki są znane. Na oddziale widocznie ktoś musiał mieć kwalifikacje medialne. Jego ciało astralne wystąpiło z ciała śpiącego medium i obudziło siostrę.
 
 
CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz