DZIEJE STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI OPOWIEDZIANE PRZEZ PRYZMAT KOLEJNYCH POKOLEŃ AMERYKANÓW
Ponownie wracam do tej, nieco już zapomnianej serii tematycznej, aby ponownie tchnąć w nią nieco więcej życia. Ostatnim tematem jaki omawiałem, to było założenie fortu Jamestown w 1607 r. (przy wydatnej pomocy kolonistów z Polski sprowadzonych tam w roku następnym, o czym wydaje mi się Amerykanie zapomnieli, albo też nie chcą pamiętać), oraz przybycie pielgrzymów na statku Mayflower w 1620 r. Na ten temat mam dosyć dużo informacji (łącznie z dziennikiem pokładowym, prowadzonym od 15 lipca 1620 do 6 maja 1621 r.). Mimo to postanowiłem dzisiaj nieco zmienić charakter tematyczny i po tak długiej przerwie wprowadzić nieco ciekawostek z ziem, na których w przyszłości powstaną Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Do tematu anglo-amerykańskich kolonii wrócę niebawem, a tymczasem zapraszam na wydaje mi się krótką serię amerykańskich ciekawostek.
CIEKAWOSTKI Z LAT WOJNY O NIEPODLEGŁOŚĆ
(1775-1783)
PONIŻSZE ZDJĘCIE PRZEDSTAWIA SCENĘ Z WOJNY SECESYJNEJ, A NIE Z WOJNY O NIEPODLEGŁOŚĆ, ALE POMIMO TEGO TRZYMA SIĘ KLIMATU DZISIEJSZEGO TEMATU DLATEGO GO TUTAJ UMIEŚCIŁEM)
I
DZIENNIK PANI MARGARET HILL MORRIS
Gdy mówimy o amerykańskiej Wojnie o Niepodległość, najczęściej pojawiają nam się przed oczyma bohaterscy amerykańscy patrioci, walczących o wolność dla siebie, swych potomków i niepodległość swej ziemi, która pragnie być wolna od jakiejkolwiek tyranii (choćby nawet ów tyran nosił koronę królewską). Pięknie ten motyw utrwalił nam chociażby film "Patriota" z Melem Gibsonem z 2000 roku, w którym pokazane jest jak (początkowo) garstka idealistycznych zapaleńców, pragnie wyzwolić swoją ziemię spod tyranii okrutnych Brytyjczyków. Ale jak wiemy życie nie pisze tak czarno-białych scenariuszy i każda wojna przynosi ze sobą okropne morze cierpienia, szczególnie dla cywili (choć oczywiście w tamtych wojnach głównie jednak ginęli żołnierze). Wojna amerykańsko-brytyjska z lat 1775-1781(83) jest tutaj wyjątkowym przykładem, ponieważ idealistyczna wizja amerykańskich pięknoduchów walczących za Ojczyznę i brytyjskich morderców nie jest (do końca) prawdziwa. Tak naprawdę nie można powiedzieć że jedna strona była "tą dobrą" a druga "tą złą", ponieważ obie strony w tej wojnie dopuszczały się nieprawdopodobnych wręcz okrucieństw i zbrodni. Spalenie kościoła z zamkniętymi w środku ludźmi (z filmu "Patriota") jest tego dobitnym przykładem, ale tak postępowali również Amerykanie - czyli ci, którzy walczyli o niepodległość własnej ziemi. Jedna i druga strona dopuszczała się potwornych okrucieństw i trudno ten konflikt porównać z jakimkolwiek innym, nawet z późniejszą Wojną Secesyjną z lat 1861-1865 (która również była niezwykle okrutna). Dlatego mówienie o pięknoduchostwie tamtych Amerykanów, służy tylko i wyłącznie umacnianiu ducha patriotyzmu w narodzie (jeśli w ogóle możemy jeszcze dzisiaj tak określić mieszkańców Stanów Zjednoczonych). Inną sprawą jest fakt, że wcale nie wszyscy Amerykanie tak chętnie podjęli walkę o niepodległość. Było wśród nich wielu niezdecydowanych i równie wielu zdeklarowanych zwolenników Korony, którzy ów bunt i wszczętą w jego wyniku wojnę, uznali za zdradę wobec króla i ojczyzny. Oczywiście, zwolenników Niepodległości było więcej, ale to wcale nie oznacza że ta druga strona nie była równie zdeterminowana i gotowa do wsparcia dla wojsk Jego Królewskiej Mości, króla Jerzego III.
Kwestia Niepodległości była bardzo żywym tematem w tamtym czasie i dosłownie dzieliła między siebie rodziny do tego stopnia, że syn stawał przeciwko ojcu, brat przeciw bratu, rozpadały się małżeństwa, ojcowie wychodzili w pole by walczyć o Niepodległość, a synowie przyłączali się do zwolenników Korony - albo na odwrót. Najbardziej intensywne walki pomiędzy tymi dwoma przedstawicielami ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa, miały miejsce w New Jersey, gdzie walka między wigami (w większości zwolennikami Niepodległości) i torysami (w większości zwolennikami Korony) wydawała się najbardziej zacięta i spektakularna. W tym właśnie regionie (z chwilą gdy Armia Brytyjska zdobyła Nowy Jork - koniec sierpnia 1776 r. z tym że Armia Kontynentalna pod dowództwem Jerzego Waszyngtona utrzymała się na Bronksie do połowy października), miasto to stało się głównym centrum zrzeszającym lokalnych zwolenników Korony. Wielu lojalistów wyjechało więc tam, gdzie uczucia patriotyczne nie były tak silne jak na prowincji (choćby we Freehold, miasteczku, gdzie patrioci powiesili kilku prominentnych torysów - swoich sąsiadów - a większość z nich wtrącili do więzienia). To właśnie w Nowym Jorku założono kompanię wojskową pod nazwą "Stowarzyszenie Lojalistów" którą dowodził William Temple Franklin (syn Benjamina Franklina - tego który wynalazł piorunochron i który już w 1754 r. czyli na 20 lat przed wybuchem Amerykańskiej Rewolucji - która tak naprawdę rewolucją nie była, ale nie o tym teraz - w "Pensylvannia Gazette" umieścił karykaturę podzielonego na 13 części węża z podpisem "zjednoczenie albo śmierć"), a który został mianowany przez króla gubernatorem New Jersey (to był właśnie jeden z przytoczonych przeze mnie wyżej przykładów dzielących rodziny, tym bardziej że konflikt pomiędzy starszym a młodszym Franklinem był dosyć ostry). Lojaliści co prawda byli w mniejszości, ale należy pamiętać że zwolennicy Niepodległości z 4 lipca 1776 r. Nie gwarantowali owej równości o którą pisali, wszystkim ludziom, a wręcz przeciwnie - w dużej mierze "Amerykańska Rewolucja" była rewolucją bogatych, chociaż oczywiście krew w bitwach najczęściej przelewali najbiedniejsi (wśród których pojawiały się też i takie głosy że ci z "Filadelfii nas sprzedali"). Zresztą pierwotnie Kongres Kontynentalny nie chciał wcale uchwalenia Niepodległości i jeszcze w 1775 r. wzdragał się przed taką myślą, deklarując jednocześnie swoją wierność Koronie. Potem oczywiście to się zmieniło ze względu na nieustępliwość króla, ale lojalistów mimo to było bardzo wielu i o jednej z takich osób pragnę opowiedzieć.
Pani Margaret Hill Morris mieszkała w Burlington i była kwakierką (owo zgromadzenie religijne wyrzekało się m.in. przemocy - co oczywiście nie oznaczało że kwakrzy nie uczestniczyli w tej wojnie). Była też gorącą zwolenniczką Korony czyli lojalistką. W swych pamiętnikach opisuje pewne wydarzenie, które miało miejsce w styczniu 1777 r. a w którym ona osobiście uczestniczyła, ukrywając jednego ze ściganych lojalistów w swoim domu. Pani Morris była majętną wdową mieszkającą (wraz z dwoma synami) w dzielnicy Green Bank, jednej z najpiękniejszych części Burlington z widokiem na rzekę. W jej domu przebywał nawet gubernator Franklin, z czego była bardzo dumna. Prawdopodobnie też jej zmarły małżonek zbudował w tym domu pewne ukryte pomieszczenie, do którego wchodziło się przez szafę na bieliznę (chociaż było ono przestronne i wygodne). Aby się do niego dostać, należało zdjąć pościel z półek, wyciągnąć półki i otworzyć małe drzwiczki z tyłu szafy, tak, że do tego ciemnego pokoju można było wejść tylko mocno się schylając. Człowiek który uzyskał schronienie w jej domu (i ukrywany był tym właśnie pomieszczeniu) nazywał się Jonathan Odell i był rektorem Kościoła Mariackiego w Burlington. Był on zarówno pastorem, lekarzem jak i torysem - czyli lojalistycznym zwolennikiem Korony. Gdy do Burlington wcześniej wkroczyły najemnę oddziały niemieckie (służące w Armii Brytyjskiej) z Hesji-Darmstadt, to właśnie dzięki jego autorytetowi miasto nie zostało przez nich splądrowane, czym niezwykle wsławił się wśród mieszkańców. Gdy zaś do miasta wkroczyli "patrioci", Odell musiał się ukryć (bo inaczej zapewne zostałby powieszony), a ową kryjówkę znalazł właśnie w domu pani Margaret Hill Morris. Ona to prowadziła pamiętnik w którym opisała całe to zdarzenie (dziś przytoczę kilka fragmentów z tego pamiętnika, przy czym takie określenia jak "wróg" czy "gondole" odnoszą się zarówno do zwolenników Niepodległości, jak i do amerykańskich kanonierek). Pani Morris zapisała:
"Od 13 do 16 stycznia otrzymaliśmy różne doniesienia o zbliżaniu się i wycofywaniu wroga; grupy uzbrojonych ludzi brutalnie wkroczyły do miasta i przeprowadzono pilne poszukiwania torysów. Część szlachty gondolowej włamała się i splądrowała dom Reda Smitha około południa tego dnia.
Bardzo straszna relacja o tysiącach przybywających do miasta, a teraz faktycznie widzianych na Gallows Hill: mój nieostrożny syn chwycił lunetę i pobiegł w stronę młyna, żeby im się przyjrzeć".
Syn pani Morris szukał najpierw dobrego miejsca skąd mógłby obserwować zbliżających się do miasta żołnierzy Armii Kontynentalnej, ale nie udało mu się takowego znaleźć i poszedł nad rzekę, skąd obserwował płynące gondole. Tam został jednak dostrzeżony i ruszono za nim w pogoń, a on uciekał w stronę domu. Grupka mężczyzn pobiegła w tym kierunku i zaczęła głośno pukać do drzwi domu pani Morris (gdzie też schował się jej syn). Ta, będąc śmiertelnie przerażoną, otworzyła drzwi i spytała czego od niej chcą, a gdy powiedzieli jej, że widzieli szpiega, który ich obserwował i że zapewne schronił się w tym domu. Wtedy stwierdziła, że to był tylko jej syn, który jako chłopiec był ciekawy tego, co się dzieje, zabrał lunetę z domu i chciał zobaczyć żołnierzy. Nie jest on jednak ich wrogiem i nie wspiera torysów ani tym bardziej Brytyjczyków. Żołnierze powiedzieli że mimo to szukają pewnego ukrywającego się tutaj w okolicy "uchodźcy" (tak zwolennicy Niepodległości nazywali lojalistów), a w tym czasie już Jonathan Odell przebywał w jej domu w owym ukrytym pokoju. Widząc że żołnierze mają ochotę wejść i przeszukać jej posiadłość, zapytała:
- "Mam nadzieję że nie jesteście Hesjanami?" (niemieccy najemnicy słynęli z tego, że byli dosyć brutalni. Zresztą trudno się dziwić, skoro byli najemnikami i zależało im tylko na tym, co można zdobyć - skoro wojna była tylko biznesem).
- "Czy wyglądamy na Hesjan?" - zapytał żołnierz.
- "Tego nie wiem?" odpowiedziała kobieta.
- "Czy widziałaś kiedyś Hesjanina?"
- "Nie, nigdy w życiu. Ale z tego co wiem, to oni są ludźmi i wy jesteście ludźmi i możecie być Hesjanami. Ale pójdę z wami do domu pułkownika Koxa, chociaż tam w młynie to rzeczywiście był mój syn, który nic złego nie robił i chciał tylko zobaczyć żołnierzy".
Ponieważ dom pułkownika Coxa był pusty a klucz znajdował się u pani Morris, zaprowadziła ona ich tych żołnierzy właśnie tam, gdyż tego chcieli, a pod dokonaniu rewizji przeszukali jeszcze dwa sąsiednie domy i niczego nie znalazłszy odpuścili sobie przeszukiwanie domu pani Morris, zdając sobie sprawę że zapewne i tam niczego nie znajdą. Dzięki temu ukryty tam Jonathan Odell mógł ujść bezpiecznie, ale i tak jeszcze tej samej nocy w obawie że żołnierze powrócą, pani Morris zaprowadziła pastora Odell'a do miasta, gdzie jego ochroną zajęli się inni ludzie. Potem udało mu się przedostać do Nowego Jorku będącego w rękach Brytyjczyków. Dalej jednak w swym pamiętniku pani Morris daje upust refleksjom moralnym na temat tej toczącej się wojny.
"14 stycznia. Słyszałam, że gen. Howe wysłał prośbę do Waszyngtona, prosząc o trzydniowe zaprzestanie walki w celu opieki nad rannymi i pogrzebania zmarłych, czego mu jednak odmówiono: jakąż żałosną tendencją jest wojna, która zatwardza ludzkie serce przeciwko delikatności ludzkich uczuć. Cóż, można to nazwać okropną sztuką zmieniania natury człowieka. Myślałam, że nawet narody barbarzyńskie żywią pewien rodzaj religijnego szacunku dla swoich zmarłych".
Gdy jakiś czas potem generał Putnam przybył do Burlington aby sądzić tutaj kilku schwytanych torysów, przywiózł też ze sobą (płynąc na gondolach) znaczną ilość chorych i słabych żołnierzy, którymi opiekowały się ich żony (zapewne zabrane tam charakterze kucharek i pielęgniarek). Ponieważ liczyli że w Burlington znajdą zawodowych lekarzy, mocno się zdziwili, gdy okazało się że żadnych lekarzy nie ma w mieście, bowiem ci, którzy wspierali patriotów, poszli do Armii Kontynentalnej, a reszta dołączyła do wojsk brytyjskich. Opieką medyczną musiały więc zajmować się lokalne kobiety, które leczyły za pomocą herbat ziołowych, domowych plastrów i mikstur. Oczywiście pani Morris była jedną z najbardziej zaangażowanych w pomoc medyczną kobiet z miasta Burlington. Wszyscy sobie chwalili jej życzliwość i pomoc oraz to że realnie pełniła tam rolę lekarza. Właśnie wówczas (z gen. Putnamem) przybyli miasta żołnierze chorzy na malarię, wśród których lady Morris poznała dwóch z tych, którzy wcześniej chcieli ukarać jej syna za podglądanie ich nad brzegiem rzeki. Pani Morris tak to opisała:
"Myślałam, że otrzymałam całą moją zapłatę, kiedy z wdzięcznością przyjęli całą moją dobroć, ale wkrótce potem do drzwi podszedł bardzo szorstki, źle wyglądający mężczyzna i zapytał o mnie. Kiedy do niego podeszłam, on odciągnął mnie na bok i zapytał, czy mam jakichś przyjaciół w Filadelfii. Pytanie to mnie zaniepokoiło, sądząc, że szykuje się jakaś krzywda temu biednemu miastu, ale spokojnie odpowiedziałam:
- Mam starego teścia, kilka sióstr i innych bliskich przyjaciół.
- No cóż - powiedział mężczyzna, - Czy chcesz ich wysłuchać lub wysłać im coś w ramach pokrzepienia? Jeśli tak, zajmę się tym i przyniosę ci wszystko, o co poślesz.
Byłam oczywiście bardzo zaskoczona i myślałam, że chcę tylko zaopatrzyć się w prowiant na gondole, kiedy powiedział mi, że jego żonie dałam lekarstwa i że tylko w ten sposób mógł mi zapłacić za moją dobroć. Serce podskoczyło z radości i zabrałam się za przygotowanie czegoś dla moich drogich, nieobecnych przyjaciół. Wkrótce przyniesiono ćwiartkę wołowiny, trochę cielęciny, drobiu i mąki, a około północy przyszedł człowiek i zabrał je na swoją łódź".
Dwie noce później rozległo się intensywne pukanie do jej drzwi, tak to opisała:
"Otwierając okno usłyszeliśmy męski głos mówiący:
- Zejdź cicho i otwórz drzwi, ale nie wnoś światła.
Było coś tajemniczego w takim wezwaniu, więc postanowiliśmy zejść na dół i zapalić świecę w kuchni. Kiedy dotarliśmy do drzwi wejściowych, zapytaliśmy:
- Kim jesteś?
Mężczyzna odpowiedział: „
- Przyjaciel, otwórzcie szybko.
Więc drzwi się otworzyły, a kto to powinien być, jeśli nie nasz uczciwy gondolista z listem, korcem soli, dzbankiem melasy, torbą ryżu, trochę herbaty, kawy i cukru i trochę szmatek na płaszcz dla moich biednych chłopców - wszystko przysłane przez moje dobre siostry. Jak nasze serca i oczy przepełniły się miłością do nich i wdzięcznością naszemu Ojcu Niebieskiemu za tak szczodre zapasy. Obyśmy nigdy o tym nie zapomnieli. Będąc teraz tak bogaci, uznaliśmy za swój obowiązek rozdać trochę biednym wokół nas, którzy opłakiwali brak soli, więc podzieliliśmy buszel i daliśmy po kuflu każdemu biednemu, który po niego przyszedł".
Pani Margaret Hill Morris przeżyła tę wojnę i dopiero po jej zakończeniu (czyli po upadku Yorktown w 1781 r.) mogła bezpiecznie odwiedzić swoich bliskich w Filadelfii. Teraz byli oni już obywatelami nowego kraju (chociaż jeszcze oficjalnie nie był on zjednoczony, ale zwycięska Wojna o Niepodległość dała ku temu asumpt) czyli Stanów Zjednoczonych Ameryki, uznanego przez Koronę brytyjską dopiero w 1783 r.
PS: W ręce wpadłem dosyć ciekawa rzecz, a mianowicie amerykańska książka kucharska z 1921 r. i choć osobiście rzadko gotuję, to od czasu do czasu lubię poeksperymentować w kuchni i postaram się w najbliższym czasie kilka przepisów z tej książki również zaprezentować.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz