Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 18 czerwca 2020

TRAGEDIA "MEDUZY"

CZYLI CZY TY STRZELASZ, 

CZY DO CIEBIE STRZELAJĄ,

JEDEN HUK!




 
 Miałem dziś napisać parę słów na temat tej marksistowskiej rewolty, która obecnie przetacza się po ulicach miast w USA, Wielkiej Brytanii, Francji (a jej odprysk widać też i w Hiszpanii) - uznałem jednak że na razie poczekam jak rozwinie się sytuacja (podobnie czyni Donald Trump, wyczekując kiedy wreszcie amerykańscy obywatele zwrócą się do niego z prośbą o pomoc przed zalewającym Amerykę lewackim bandytyzmem). Ponieważ jednak od tego tematu całkowicie uciec się nie da, postanowiłem dziś zaprezentować szanownym czytelnikom - jak mogłoby wyglądać w rzeczywistości społeczeństwo, w którym nie ma żadnego prawa i porządku, w którym policja stoi i bezradnie przygląda się rabowaniu mienia przez bandytów (w obawie o oskarżenia o rasizm), albo też klęka i przeprasza czarnoskórych przestępców za całkowicie wydumany "biały przywilej". Obraz, który pokażę dziś, jest kwintesencją marksizmu w skali mikro i niechybną przyszłością świata, w którym zatriumfuje ideologia lewicowej nienawiści do człowieka, społeczeństwa, tradycji, rodziny a nawet do życia. Może na pierwszy rzut oka owe skojarzenie wyda się nieco nietrafione, to jednak (biorąc pod uwagę te wszystkie koncepcje do których dąży współczesna lewica - czyli mit "pięknego i szlachetnego dzikusa"), są jak najbardziej adekwatne. Neomarksiści chcieliby bowiem cofnąć nas do epoki pierwotnej, w której nie istniałyby takie "narzucone wzorce" jak naród, rodzina czy po prostu pojęcie mężczyzna i kobieta. Chodzi więc o to, aby wszystko wróciło do stanu pierwotnego, całkowicie wolnego, niczym nieskrępowanego i żeby każdy mógł żyć tak - jak tego zapragnie, oraz posiadać to, na co tylko przyjdzie mu ochota. Problem zaczyna się jednak dopiero wtedy, gdy okaże się że owych dóbr zacznie brakować - bowiem wszystko zostało już rozkradzione w początkowej fazie rewolucji. A gdy do tego dojdzie głód - który nieodzownie towarzyszy wszelkim tego typu marksistowskim eksperymentom społecznym (jak np. w Seattle - gdzie powstała "eksterytorialna" komuna i gdzie co prawda na razie jeszcze trwa ogłupiająca radość i zabawa, ale już wkrótce zacznie się tam prawdziwa klęska głodu, bowiem owe "sierotki" po Marksie i Leninie nadają się co najwyżej do urządzania ulicznych burd, rabowania sklepów, niszczenia samochodów i palenia materacy bezdomnym amerykańskim weteranom, oraz mordowania zwierząt na ulicach - ale nie do pracy, w tym pracy na roli, która choćby w połowicznym kształcie mogłaby zapewnić przynajmniej częściowe wyżywienie dla owej komuny), wówczas skończy się bandycka ruchawka Black Lives Matter i Antify, a zacznie prawdziwa walka o... życie. 

A tam gdzie idzie o życie, tam kończą się wszelkie ideologiczne brednie o rasizmie, o heroicznej walce w imię pamięci po "łagodnym olbrzymie" - ćpunie i przestępcy - George Floydzie (notabene już krążą na ten temat dowcipy: redaktor CNN zapytuje się jednego czarnoskórego demonstranta jak bardzo wstrząsnęła nim wiadomość, że ci rasistowscy biali policjanci z zimną krwią zamordowali jego brata. Ów Murzyn odpowiada: "To był dla mnie prawdziwy cios z którego wciąż nie mogę się podnieść. Dlatego też z pobliskiego sklepu wziąłem sobie tylko dwa telewizory, laptop, kilka ubrań i buty, ale wciąż wierzę że sprawiedliwości stanie się zadość"). Gdy dojdzie do totalnej już anarchii i przykładów kanibalizmu i gdy wzburzony prekariat obróci się przeciwko swoim "dobroczyńcom" (tym, którzy wręcz namawiali, nadzorowali i wspierali owe rozróby - czyli tym wszystkim lewicowym politykom ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, tym gubernatorom którzy klękali przed rozwydrzonym motłochem, tym "dziennikarzom" z CNN, BBC, CNBC, MSNBC etc., a przede wszystkim tym, którzy kreują owe antycywilizacyjne ruchy z myślą o instalacji NWO - globalnego społeczeństwa, odgórnie zarządzanego przez totalitarystów, o których w mediach "głównego ścieku" nic się nie mówi). A wówczas - zgodnie z wytycznymi Marksa - wprowadzi się terror i zainstaluje na całego "Nowy, Wspaniały Totalitaryzm". A czarnoskóry prekariat? Cóż, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść - jeśli zaczną podskakiwać, to staną się pierwszymi ofiarami tego nowego świata, podobnie jak pierwszymi ofiarami bolszewików w Rosji Sowieckiej, stali się robotnicy i chłopi, w imię których przecież owi bolszewicy walczyli z kapitalistami. Takiego zamordyzmu, jaki wprowadził robotnikom i chłopom Lenin a następnie Stalin, nie doświadczyli oni nigdy wcześniej, nawet za czasów okrutnego, carskiego poddaństwa. Dlatego też zbiera mi się na wymioty, gdy widzę jak czarnoskóra społeczność w USA jest oszukiwana i jak próbuje się im (niestety często skutecznie) prać mózgi, wmawiając że we współczesnej Ameryce czai się na nich jakiś "biały rasizm" (podobnie jak kobietom próbują feministki wmówić, że ich największym wrogiem jest dziś biały, heteroseksualny mężczyzna). Czarnoskórzy (i ewentualnie kobiety oraz homoseksualiści) mają obecnie spełnić rolę robotników i chłopów z leninowskiej Rosji. A potem owe "mięso armatnie" wyrzuci się na śmietnik, tak samo jak to uczyniono w Związku Sowieckim, zamieniając chłopów i robotników w prywatnych niewolników nowego ustroju. 

Przejdźmy jednak do dzisiejszego tematu, który właśnie zamierzam poruszyć. Otóż dziś zaprezentuję jedną z największych katastrof (również w skali społecznej) XIX wieku, a z pewnością największą katastrofę morską tamtego stulecia. Mam tutaj oczywiście na myśli tragedię francuskiego okrętu "Meduzy" z 1816 r., która dla ludzi żyjących w XIX wieku, była dokładnie tym samym, czym dla współczesnych było (i jest do tej pory) zatonięcie "Titanica" w 1912 r. Dziś historia rozbitków z okrętu "Meduzy" jest już praktycznie zapomniana, a warto o niej przypomnieć, bowiem okropności jakie wyrosły u tamtych ludzi, są oczywistym wzorcem skonfrontowania lewicowych mrzonek o "szlachetnym dzikusie" (jak np. historia Indian amerykańskich, których zaczęto w pewnym momencie idealizować, opowiadając bajki jak to wspaniały i zgodny z naturą wiedli żywot i jak to owi przebrzydli koloniści wszystko zniszczyli. Takie filmy jak "Tańczący z wilkami" czy nawet "Avatar" - pokazują wspaniałe społeczeństwo, żyjące w zgodzie z odwiecznymi prawami świata, nie ma tam jednak wielu odniesień do faktu, że Indianie wcale nie zabijali bizonów tylko dla pożywienia, ale również dla zysku. Często urządzali wręcz masowe polowania na te zwierzęta, aby potem sprzedać je "białym kolonistom" w zamian za paciorki lub alkohol. Podobnie mordy rytualne, dokonywane przez kapłanów przed przybyciem Europejczyków do Ameryki Środkowej - były przykładem wręcz zwierzęcego barbaryzmu tych ludów i tych plemion). Zawsze bowiem, wcześniej czy później w sytuacji ekstremalnej następuje powrót do "zezwierzęconej" natury człowieka, który gotów jest zabijać aby tylko samemu przeżyć. I o tym właśnie będzie w opowieści o "Meduzie", której tragedię w wymowny sposób oddał w 1819 r., francuski malarz - Théodore Géricault w swym obrazie: "Tratwa Meduzy". Historia tego okrętu pokazuje dobitnie, że po rozmontowaniu wszelkich społecznych i cywilizacyjnych bezpieczników (a temu doskonale sprzyja chociażby głód), powstaje próżnia w której odnaleźć się mogą tylko najsilniejsze jednostki - kosztem całej reszty. Tak więc przytaczając słowa Wacława Kowalskiego (nieśmiertelnego Pawlaka z "Samych Swoich"): "Czy to ty strzelasz czy do ciebie strzelają - jeden huk" - więc po co nam policja? wystarczy Antifa i Black Lives Matter na ulicach 😒.             



KATASTROFA OKRĘTU "MEDUZA
i GEHENNA JEGO PASAŻERÓW
(1816 r.)






 Cesarz Napoleon Wielki abdykował 6 kwietnia 1814 r. 20 kwietnia opuścił pałac w Fontainebleau by udać się na wyspę Elbę (która stała się jego dożywotnim władztwem) a na którą dotarł 3 maja. Paryż został zdobyty przez siły rosyjsko-austriacko-pruskie 30 marca, zaś Ludwik XVIII Burbon odzyskał władzę we Francji dnia 3 kwietnia 1814 r. Wraz z królem powróciło do ojczyzny wielu arystokratów, którzy często od ponad dwudziestu lat pozostawali na obczyźnie i nie zamierzali godzić się na żadne kompromisy. Ci - oderwani od rzeczywistości i żyjący w dawnym świecie, którego we Francji już nie było - emigranci, wyposzczeni i aroganccy, domagali się utraconych przywilejów, majątków i nowych stanowisk oraz nadań. Często jednak ich kompetencje na nowych stanowiskach odrodzonego królestwa były mizerne - choć oni tym akurat najmniej się przejmowali, uważając że sama ich pozycja społeczna nobilituje do zajmowania najwyższych urzędów w państwie (Stendhal pisał o tych politycznych emigrantach: "Nic nie potrafią, a domagają się wszystkiego"). Arystokraci z "chambre introuvable" ("nie odnalezionej komnaty" - czyli osobiście służący niegdyś królowi), oraz ci drudzy - pałali żądzą zemsty za lata wygnania, upokorzeń i niedostatku, przemieniając swoje żądze w czyn i urządzając polowania na byłych oficerów, żołnierzy lub urzędników z czasów napoleońskich, którzy nie chcieli (lub nie mogli) złożyć przysięgi na wierność Ludwikowi XVIII. Te krwawe samosądy szybko otrzymały nazwę "Białego Terroru" i stały się prawdziwą plagą, szczególnie w południowych i zachodnich prowincjach kraju. W wojsku również nastąpiła prawdziwa czystka, a oficerowie musieli udowadniać swą wierność królowi, który to otoczył się gwardią złożoną z emigrantów - służących wcześniej w obcych armiach i walczących z Francuzami na wielu polach bitew. Poza tym król twierdził że Napoleon: "Popsuł mu Francję!", gdyż zmuszony był nadać obywatelom tzw.: "Kartę" (4 czerwca 1814 r.), nadającą ustrój monarchii konstytucyjnej (przynajmniej teoretycznie). Dawała ona Francuzom wolność osobistą, równość w sądach, nienaruszalność majątków nabytych w okresie Rewolucji i Cesarstwa. Parlament składał się z Izby Deputowanych i Izby Parów, jednak rząd pozostawał mianowany i zależny od króla, a nie od Parlamentu.

Ludwik XVIII początkowo odmówił także uznania trójkolorowej flagi i powrócił do białego sztandaru Burbonów (ozdobionego złotymi liliami, choć lilie pominięto aby nie drażnić ludu). Napoleon w rozmowie z gen. Henri Gatien Bertrandem stwierdził, że Burbonowie igrają z ogniem, bowiem chcą co prawda odzyskać swoje dawne zamki i pałace, ale jednocześnie gdy zaczną zrażać do siebie lud, to ten przepędzi ich w ciągu sześciu miesięcy. Bertrand nie dawał jednak temu wiary. Niezadowolenie Francuzów z nowych rządów i powrót do starych zwyczajów, było szczególnie silne w wojsku, w którym - pomimo zakazu - wciąż obchodziło się urodziny Cesarza (15 sierpnia). Podczas tego święta w 1814 r., doszło do znieważenia symboli królewskich i podeptania białych kokard - symbolu odrodzonej monarchii - przez żołnierzy, którym odmówiono celebrowania dnia "Dnia Napoleona". Te wszystkie wieści dotarły szybko również i na Elbę, gdzie - ku zdumieniu brytyjskich parlamentarzystów Fazakerleya i Vernona, którzy odwiedzili Cesarza na wyspie - tamtejszy pałac przemieniono w prawdziwy cesarski dwór, z setką grenadierów strzegących wejścia (ubranych w mundury z czasów Cesarstwa), etykietą i służbą. Była to zaledwie zapowiedż tego, co już wkrótce miało nadejść, gdyż Napoleon skrupulatnie śledził wieści z Francji, czytając nie tylko gazety (w których często przedstawiano go jako potwora, połykającego państwa i narody), ale również wypytywał swoich zwolenników o nastroje ludu - a te wcale nie były dobre. Francja ponownie zaczęła kipieć niechęcią do odrodzonej monarchii i z nadzieją wyczekiwała zmian, choć nie było jeszcze wówczas wiadome jakie to mają być zmiany. Zwycięskie mocarstwa koalicji anty-napoleońskiej pozwoliły Cesarzowi zachować jego tytuł, władzę nad maleńką Elbą (kiedyś opiszę jak Cesarz spędzał czas na Elbie i jak wypełniał tam swoje zadania) oraz na utrzymanie przez niego 675 francuskich żołnierzy cesarskiej gwardii, 54 polskich szwoleżerów gwardii, batalionu sformowanego z miejscowych, oraz batalionu Korsykanów. Były to niewielkie, wręcz nic nie znaczące siły i Napoleon przy ich pomocy nie mógł niczego zdziałać. Ale, lud francuski coraz częściej - miast okrzyków "Vive Le Roi!" - wznosił okrzyki: "Vive L'Empereur!" i to była jego ogromna szansa. Poza tym ciążyło mu życie bez żony i syna (Maria Ludwika - córka cesarza Austrii Franciszka I Habsburga - otrzymała tytuł księżnej Parmy i tam właśnie przeniosła się wraz z synem: Napoleonem Franciszkiem Józefem Karolem Bonaparte, zwanym po prostu Napoleonem II lub "Orlątkiem". A potem wdała się w romans i poślubiła hrabiego von Neipperga, z którym doczekała się trójki dzieci). Napoleon myślał sobie zapewne tak: mam gnić na tej wyspie i czekać aż Burbonowie przyślą mordercę, jednocześnie upokarzając mnie i odmawiając kontaktów z żoną i synem? Czy też ruszyć do Francji, zwyciężyć i znów połączyć się z rodziną? Odpowiedź była prosta i Napoleon był już na nią od dawna gotowy mawiając czasem: "Na Elbie zapomniano, że kiedyś byłem cesarzem królów".

Napoleon opuścił brzegi Elby w poniedziałek 27 lutego 1815 r. rano i po wyminięciu francuskich okrętów patrolowych (mających czuwać by Bonaparte nie uciekł z wyspy), już 28 lutego dotarł do brzegów Italii (wówczas jednak te ziemie wciąż jeszcze należały do Francji - piszę "jeszcze" ponieważ na Kongresie Wiedeńskim uzgodniono że zostaną one włączone do odnowionego Królestwa Sardynii), lecz na ląd zszedł dopiero w środę 1 marca w Zatoce Juan nieopodal Genui. Następnie Cesarz przeszedł przez miasteczka: Escragnolles, Seranon i Castellane - ale nie było tam zbyt wielkiego entuzjazmu jego osobą (Południe pozostawało raczej nastawione pro-rojalistycznie), ludzi jednak przyciągała doń głównie ciekawość. Dopiero w Sisteron tamtejszy garnizon pozdrowił Napoleona gromkim "Niech żyje Cesarz!" W Gap to samo, rozentuzjazmowane tłumy cisnęły się, by na własne oczy ujrzeć swojego Cesarza, pojawiły się też głosy: "Śmierć Burbonom", "Arystokratów na latarnie". W dalszej drodze na Paryż, do niewielkiego oddziału Napoleona, przyłączali się okoliczni wieśniacy - Napoleon starał się ich od tego odwieść (nie chodziło mu bowiem o ponowną rewolucję, a jedynie o odzyskanie tronu Francji), ale nie wszystkim udało się to wyperswadować i poszczególne grupki, uzbrojone w widły i kosy szły razem u boku cesarskich oddziałów. W wąwozie Laffrey po raz pierwszy drogę Napoleonowi zastąpiło (co prawda nieliczne, ale) regularne wojsko z 5 regimentu liniowego. Żołnierze wymierzyli swoje karabiny, a Cesarz, odsłaniając poły płaszcza szedł w ich kierunku, mówiąc: "Żołnierze, jestem waszym cesarzem. Jeśli wśród was jest choć jedna osoba, która chce strzelić do swojego cesarza - oto jestem!" Nikt się nie odważył wystrzelić, a wkrótce cały regiment dołączył do Napoleona. Potem Cesarz rzekł do gen. Drouta: "Jeśli tu nie zginąłem, zdobędę Paryż bez jednego wystrzału".




W dalszej drodze jeszcze wielokrotnie wysyłane przez króla wojsko, przyłączało się do Bonapartego (tak się stało np. pod Grenoble).7 marca 1815 r. Cesarz wkroczył do Grenoble i wówczas miasto  ogarnął szał tłumów, każdy bowiem chciał być jak najbliżej wkraczającego Cesarza, ludzie sypali  kwiaty pod stopy żołnierzy, wynosili wodę i żywność (choć początkowo obawiano się że woda może być zatruta, ale szybko obawy te zostały rozwiane). Onieśmielony takim powitaniem Napoleon rzekł: "Do Grenoble byłem tylko awanturnikiem, teraz znów jestem cesarzem". 10 marca w Lyonie (z którego wcześniej uciekły dotychczasowe władze, w tym sprawcy "Białego Terroru", jak choćby hrabia d'Artois) sytuacja się powtórzyła, wszędzie Napoleon witany był owacyjnie i przyjmowany z najwyższym dostojeństwem. 11 maja 1815 r. w Lyonie, w pałacu hrabiego d'Artois, Cesarz Napoleon wydał swoje pierwsze dekrety, w których rozwiązywał dwór królewski w Paryżu, znosił wszelkie rozkazy Ludwika XVIII i przywracał trójkolorowy sztandar, jako oficjalną francuską flagę, skazując jednocześnie na banicję wszystkich zdrajców, którzy w latach 1795-1814 nie powrócili do Francji (mawiał o nich: "Niech wracają tam, skąd przyszli, skoro przez te wszystkie lata tak dobrze im szło przyjmowanie rozkazów z obcych dworów"). Pisze też list do żony, do Schönbrunn, w którym umieszcza takie oto słowa: "Pani i droga przyjaciółko, powróciłem na mój tron (...) Kiedy otrzymasz ten list, będę już w Paryżu. Przyjedź do mnie z moim synem. Mam nadzieję Cię uściskać przed końcem marca. Cały Twój, Nap." Do Napoleona dołączają wciąż nowi oficerowie i żołnierze (nawet bataliony z Villejuif - uważane dotąd za najwierniejsze królowi), Ludwik XVIII zostaje zupełnie sam i musi uciekać z Paryża - 19 marca 1815 r. (ponoć rzekł wówczas ze smutkiem: "I cóż? To już koniec?" po czym dodał: "Niebywałe! W kilka dni odzyskał całą Francję"). Do Napoleona przybył marszałek Ney - ofiarując mu swoją szpadę i jednocześnie próbując się usprawiedliwiać czemu przeszedł na stronę króla. Cesarz ponoć odrzekł wówczas doń: "Nie musi się Pan usprawiedliwiać. Pańskim usprawiedliwieniem, podobnie jak i moim, są wydarzenia, które są silniejsze niż ludzie. Nie mówmy już o przeszłości i pamiętajmy o niej tylko po to, aby raźniej iść w przyszłość" - po czym oboje padli sobie w ramiona.




19 marca - po prawie jedenastu miesiącach od swego wyjazdu - Napoleon ponownie wkroczył do Fontainebleau. 20 marca 1815 r. Cesarz Napoleon wjechał zaś do Paryża, gdzie lud radośnie wiwatował na jego cześć. Strach i niepewność była jednak wciąż obecna wśród elit, które wolały na razie trzymać się z boku i w nic nie angażować, a jednocześnie niczemu też nie przeszkadzać - wyczekując co będzie dalej. Napoleon wszedł do Pałacu Tuileries, gdzie wszystko (poza poszerzonym tronem - specjalnie skonstruowanym dla otyłego Ludwika XVIII) wyglądało po staremu, tak jakby nic się nie zmieniło - tak jakby Cesarz powrócił jedynie z długiej, jedenastomiesięcznej kampanii wojennej. Kilku dygnitarzy przybyło połączyło się z Napoleonem, ale sporo z nich uciekło wraz z królem - większość zaś przyjęła postawę wyczekującą, nie wszyscy jednak mogli sobie na to pozwolić. Do Tuileries przybyła np. Hortensja de Beauharnais wraz ze swoimi dziećmi, aby wytłumaczyć się dlaczego przez tyle czasu nie interesowała się losem męża własnej matki. Rozpłakana próbowała się usprawiedliwiać - mówiąc że chciała pozostać przy boku swej umierającej matki (Józefina zmarła 29 maja 1814 r.). To można jeszcze zrozumieć, ale jej wiernopoddańcze hołdy dla Ludwika XVIII - czym były jeśli nie jawną zdradą? Tak bardzo chciała zachować swe tytuły i majętności, które otrzymała tylko dzięki Napoleonowi? Cesarz często w tych dniach mawiał (co również znalazło odzwierciedlenie w jego listach): "Tacy właśnie są ludzie". Nic dodać, nic ująć. Nie odezwała się również Maria Ludwika (która już wówczas grzała łoże z hrabią Neippergiem), choć do Paryża przyjechała Maria Walewska wraz z synem. Cesarz ujrzał chłopca i obiecał im pomoc finansową. Jednak koniec końców napoleoński eksperyment nie powiódł się, a klęska Cesarza w bitwie z Brytyjczykami, Prusakami i Holendrami pod Waterloo (18 czerwca 1815 r.), ostatecznie przypieczętowała los odradzającego się Cesarstwa. Napoleon zaś został zesłany na odległą wyspę Atlantyku - Św. Helenę, gdzie ostatecznie dokończył swego żywota (5 maja 1821 r.). Do Francji ponownie wrócił zaś król Ludwik XVIII, a wraz z nim cała plejada rządnych władzy i stanowisk arystokratów. 




Jednocześnie Francuzi całkiem nieźle wyszli z nowego podziału Europy, uzgodnionego w Wiedniu (na tzw.: "Tańczącym Kongresie"), odbywającego się od września 1814 r. do czerwca 1815 r. Nie tylko że Francuzi nie zostali obłożeni żadnymi odszkodowaniami wojennymi, to jeszcze nie utracili żadnych własnych ziem (Prusacy np. już wówczas żądali dla siebie Alzacji i Lotaryngii, ale zgodnie sprzeciwiły się temu Wielka Brytania jak i Austria - którzy poparli Francję), choć musieli powrócić do granic z 1792 r.. Chytrość i przebiegłość dyplomatyczna, oraz niezwykła biegłość polityczna reprezentanta Francji na Kongresie - Charlesa-Maurice de Talleyranda (o którym Napoleon mawiał iż jest to: "Gówno przyobleczone w jedwabne pończochy", ale nawet Cesarz cenił sobie kunszt polityczny Talleyranda, który miał tę niesamowitą zdolność, iż potrafił przekuwać w dyplomatyczne zwycięstwa - militarne porażki, w myśl starej zasady: "Generałowie są po to, by wygrywać wojny. Dyplomaci zaś po to, by myśleć co się stanie gdy generałowie wojnę przegrają"), wyniosła pokonany kraj (który to już na początku obrad Kongresu, koalicjanci chcieli wykluczyć z obrad i jedynie przekazać mu wspólnie uzgodnione warunki) do rangi jednego z europejskich mocarstw i gwaranta stabilizacji na Kontynencie. Mało tego, Francuzom udało się zachować kilka wcześniejszych zdobyczy terytorialnych, jak choćby część okręgu Saary oraz miasta w Sabaudii: Chamberry i Annecy. Francja otrzymała również Senegal w Afryce Zachodniej, więc co prawda wyszła z tych wojen co prawda skrwawiona, ale jednak terytorialnie i politycznie wzmocniona (gorzej mieli chociażby Włosi, Niemcy i Polacy, których Kongres całkowicie pominął - zmuszając tych pierwszych i drugich by wciąż żyli w stanie rozbicia terytorialnego i wzbraniając im zjednoczenia, tych ostatnich zaś, by pozostali pod rządami trzech zaborców, odmawiając im pełnego prawa do niepodległości). I właśnie historia z otrzymaniem Senegalu, wiąże się bezpośrednio z tematem, do którego teraz dopiero zamierzam przejść.

Otóż dnia 17 czerwca 1816 r. z portu w Aix wypłynęła eskadra czterech okrętów ("Meduza", "Loara" "Argus" i "Echo"), w celu objęcia we władanie nowej, zamorskiej prowincji w Afryce. W czasie wyprawy jednak owa eskadra została skutecznie rozproszona przez silne sztormy, a 2 lipca (w wyniku błędów niedoświadczonego kapitana okrętu - hrabiego Hugues Duroy de Chaumereys -  niedawnego emigranta, mianowanego przez nowy rząd dowódcą nie w wyniku jego kompetencji, a jedynie lojalności i anty-napoleonizmu) "Meduza" osiadła na mieliźnie u brzegów Mauretanii. Wówczas było już pewne że okręt zatonie i należało czym prędzej ewakuować wszystkich pasażerów. Wsadzono więc wszystkich notabli i ich rodziny w szalupy okrętowe, które mieli skierować do brzegów Afryki. Pozostałym pasażerom dopomożono w zbudowaniu gigantycznej tratwy (z lin, belek i desek tonącego okrętu, który tonął kilka dni, więc mieli czas by się dobrze przygotować), na której zamierzano także umieścić prowiant, słodką wodę i wino dla pozostałych pasażerów (również tych w szalupach - łącznie było ich ok. 400 osób). Niestety, nie udało się zmieścić na tratwie całości zapasów, gdyż musiało na nią wejść pozostałe 149 osób, ale uważano że pomyślne wiatry (tratwa miała maszt i żagiel o raz "bocianie gniazdo") i pomoc szalup (które miały holować tratwę) doprowadzi do szybkiego dotarcia do brzegu i uzupełnienia brakujących zapasów. Los jednak nie sprzyjał rozbitkom, bowiem pogoda była przepiękna, słoneczna i bezwietrzna, a to powodowało, że główny wysiłek w holowaniu tratwy wzięły na siebie szalupy, którym jednak szybko się to znudziło, odcięli więc cumy łączące ich z tratwą i odpłynęli. Wówczas dla pasażerów tratwy, zaczął się prawdziwy powrót do czasów "szlachetnego dzikusa" (do którego to pragnie nas dziś sprowadzić całe to lewactwo), a mówiąc konkretnie zaczęło się prawdziwe piekło dla dużej części pasażerów owej "tratwy Meduzy". Jeśli bowiem pamiętamy, jak zakończyła się "Teksańska masakra piłą mechaniczną" - to mamy już odpowiedź co działo się wówczas, przez te kilkanaście dni dryfowania - do czasu aż owi rozbitkowie zostali wreszcie odnalezieni (i ocaleni) przez okręt "Argus".


SZKIC TRATWY "MEDUZY"
(20 m. długości na 7 m. szerokości)

 

Zapasy żywności bardzo szybko się wyczerpywały przy takiej masie ludzi, a to, co zostało, stało się cenniejsze od złota. Za łyk wina (słodkiej wody już tam nie było), ludzie gotowi byli oddawać wszelkie kosztowności, jakie jeszcze przy sobie posiadali, problem polegał jednak na tym, że nikt im nie chciał wówczas tego przyjąć (choćby nie wiem co, nie sposób zjeść złota). Do pierwszej walki o żywność doszło pomiędzy pijanymi żołnierzami z Batalionu Afrykańskiego (głównie Hiszpanie i Włosi), a marynarzami z pokładu "Meduzy", i to był początek horroru, który stał się nieodłączną codziennością nieszczęsnych pasażerów owej tratwy. W walce pomiędzy marynarzami a żołnierzami, padli pierwsi ranni i zabici - i to właśnie oni stali się następnie pierwszymi ofiarami kanibalizmu wygłodniałych pasażerów. Pozwolę sobie nie wchodzić w szczegóły, bo nie ma to żadnego sensu, natomiast chciałbym się skupić na jednym. W sytuacji kiedy cywilizacja zostanie nagle "wyłączona", gdy wszelkie mechanizmy, ograniczające ludzką samowolę, zostaną zdemontowane - któż wówczas najbardziej na tym ucierpi? Oczywiście - najsłabsi i tak jest zawsze w "stanie naturalnym", gdy do głosu dochodzi "szlachetny dzikus". Oczywistym więc było, że najłatwiejszymi ofiarami były kobiety - które szybko zostały zabite i... zjedzone (inna sprawa że nie było ich wówczas na tratwie zbyt wiele), oraz słabi i ranni mężczyźni. Codziennie na linach masztu tratwy "Meduzy", suszyły się na słońcu odcięte kawałki ludzkiego ciała - języki, ręce, nogi, wycięte narządy wewnętrzne. Powiedzenie że doszło wówczas do prawdziwego horroru, to nie powiedzenie nic - to była gehenna, która (nawet tym, co to przetrwali) do końca życia nie pozwalała w pełni normalnie funkcjonować. Te kilkanaście dni spędzonych na tratwie dryfującej po Atlantyku, całkowicie wywróciły ich życie do góry nogami i po powrocie do domów, stali się już zupełnie innymi ludźmi (byli tacy - jak choćby inżynier Correard, autor broszury - opisującej co działo się na pokładzie tratwy "Meduzy" - którzy potem do swej diety dodali cytryny, spożywając je codziennie w ogromnych ilościach - prawdopodobnie chcieli tym samym zabić w ustach i w pamięci smak ludzkiego mięsa). 

Po dwóch tygodniach bezwolnego dryfowania po Oceanie, tratwę rozbitków z zatopionego okrętu "Meduza", dostrzegł inny okręt z pierwotnej eskadry - "Argus". Ze 149 pasażerów, którzy znaleźli się na pokładzie tratwy, pozostało przy życiu zaledwie... 15 (pięciu z nich było jednak tak osłabionych, że wkrótce po ocaleniu zmarło) - co dobitnie pokazuje o skali desperacji, której jedyną granicą było zaspokojenie głodu i przeżycie jeszcze jednego dnia. W 1817 r. Correard i Savigny (lekarz pokładowy, który był również obecny na pokładzie tratwy "Meduzy"), opublikowali wspomnienia (szybko przetłumaczone na język angielski i niemiecki), opisujące co się działo na pokładzie tratwy i jak bardzo zmienną jest ludzka natura. Zaś w 1819 r. Théodore Géricault namalował swój najsłynniejszy obraz: "Tratwa Meduzy", na którym (po znacznym wizualnym zmniejszeniu tratwy) przedstawił 19 pozostałych przy życiu rozbitków w momencie, w którym wypatrzyli oni na horyzoncie żagle okrętu "Argus" przynoszącego im nadzieję i ocalenie. Tak właśnie wyglądała historia rozbitków z francuskiej fregaty "Meduza", której kapitan, emigrant kreujący się na ofiarę Bonapartego i nie posiadający  większego doświadczenia w kierowaniu okrętem - spowodował jego zatonięcie i tragedię ponad setki ludzi. Angelo Solmi pisał w 1980 r. w "Tragicznych wodach" o przybyłych po upadku Bonapartego do Francji emigrantach, którzy objęli stanowiska wraz z powrotem do władzy Ludwika XVIII: "Nastąpił triumf niekompetencji. Beznadziejni ignoranci objęli ster, podejrzani osobnicy stali się doradcami głupawych szefów, ministrowie dawali nonsensowne instrukcje, a dyletanci trzymali się ich dosłownie (...) Odpowiedzialny za tragedię kapitan pozował na ofiarę Bonapartystów, licząc, że możni protektorzy nie dadzą go ukarać". I rzeczywiście był chroniony przez władze, które starały się wyciszyć wszelkie informacje o katastrofie (zdając sobie sprawę że kładzie się ona cieniem na idei restauracji monarchii) a twórcy, którzy starali się o niej przypominać, byli zmuszani (metodami administracyjnymi) do zaprzestania swych działań (również dzieło Géricault'a wisiało w Paryskim Salonie jedynie cztery miesiące do połowy listopada 1819 r. po czym na żądanie Augusta-Hilariona de Keratry zostało zdjęte, zaś krytyka nie pozostawiła suchej nitki na "Tratwie Meduzy"). Władze rzeczywiście bały się obrazu Géricault'a i to w nie mniejszym stopniu, jak cztery lata wcześniej powracającego z Elby Cesarza Napoleona Wielkiego. 

Gdy radykalni zwolennicy monarchii zaczęli krzyczeć, że dzieło to jest "zamachem wymierzonym w Ludwika XVIII", Paryski Salon został zamknięty, a obraz nabyty do pałacu w Luwrze, po czym zrolowany i umieszczony na tamtejszym strychu w rupieciarni (nie pomogła nawet zmiana nazwy z "Tratwa Meduzy" na "Scena katastrofy morskiej"). W 1820 r. Géricault odebrał swoją własność i wywiózł obraz do Wielkiej Brytanii, gdzie wystawiono go 31 grudnia 1820 r. w Egyptian Hall w Londynie. Na zakończenie chciałbym jeszcze dodać, że tragedia Tratwy Meduzy nie jest niczym szczególnym, tak dzieje się bowiem zawsze, gdy zostaną usunięte wszelkie cywilizacyjne oraz moralne bezpieczniki - z podobnym przykładem mamy do czynienia obecnie w USA, Francji i Wielkiej Brytanii.

   



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz