Łączna liczba wyświetleń

sobota, 9 stycznia 2021

WOLNOŚĆ KOCHAM I ROZUMIEM...

 CZYLI W POSZUKIWANIU 

"BRONI UTRACONEJ"

 
 
 
 
 Wybory w Stanach Zjednoczonych wreszcie dobiegły końca i stało się jasne to, co było jasne od samego początku tej kampanii (a może nawet od 2016 r.), a mianowicie że wreszcie wygrał ten kandydat, który miał wygrać, a przegrał ten, który - spisany na straty - miał przegrać. Wiceprezydent Mike Pence jeszcze owego pamiętnego 7 stycznia 2021 r. certyfikował Joe Bidena na kolejnego, 46 prezydenta USA i tak oto można powiedzieć zakończyła się przygoda z... amerykańską demokracją. Amerykańskie elity, które przez cztery poprzednie lata musiały znosić u steru polityki znienawidzonego parweniusza, (szowinistę, mizogina i głupka etc. etc.) teraz nareszcie odetchnęły z ulgą - Donald Trump został bowiem oficjalnie uznany za pokonanego, a jego miejsce ma zająć wspaniały Joe Biden, prowadzony o lasce przez feministkę i marksistkę Kamalę Harris. Wreszcie jest tak, jak miało być od początku i tylko pewien problem stanowią te tłumy niezadowolonych zwolenników obalonego prezydenta, otwarcie nazywani przez amerykańskie globalistyczne elity mianem: "white trash". Donald Trump już teraz bowiem stał się czymś więcej, niż tylko kolejnym prezydentem kraju zwanego Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Trump stał się symbolem walki wolnych ludzi (obywateli wolnego świata, nie tylko Amerykanów) o wolność, godność, sprawiedliwość i demokrację. Być może brzmi to nieco kuriozalnie, biorąc pod uwagę fakt, że przecież Donald Trump nigdy do tej roli nie aspirował ani też wydawało się że nie ma ku temu żadnych predyspozycji, a jednak tak się stało i to paradoksalnie - niezależnie od woli samego Trumpa. Stało się tak, ponieważ mafia polityczna, jaka obecnie rządzi USA (i nie tylko zresztą tam) od samego początku widziała w Donaldzie Trumpie swego wroga, od samego początku był krytykowany, obrażany, mieszany z błotem, wszystko co powiedział i co zrobił było uważane przez mainstream jedynie za godne pożałowania i potępienia, był nazywany "głupkiem", "mizoginem", "seksistą", "białym suprematystą" i wieloma innymi, równie żenującymi stwierdzeniami. Należałoby tutaj jednak zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało i co spowodowało że amerykański globalistyczny establishment ujrzał w Trumpie swego śmiertelnego wroga? Sprawa wydaje się dosyć żałosna, a jednak ma swoje głębokie uzasadnienie, a mianowicie głównym powodem odrzucenia Donalda Trumpa przez elity, było to, iż bez względu na swój majątek, nie był to "swój", czyli innymi słowy nie wywodził się z jednej z amerykańskich rodzin, które od pokoleń uzurpują sobie prawo (i nie tylko poprzez dziedziczenie a również przez kooptację) do władania Stanami Zjednoczonymi. 
 
Człowiek który nie jest związany pewnym przymierzem, człowiek na którego nie ma (aż tylu) politycznych haków by można było nim sterować - staje się bardzo niebezpieczny dla rządzącej elity. Stąd też brał się ów język pogardy i nienawiści, który nie ustał nawet teraz - gdy już Trump ogłosił że 20 stycznia przekaże władzę Bidenowi. Zresztą wielu amerykańskich patriotów ma do niego o to żal że tak łatwo się poddał i nie próbował dalej walczyć z oczywistym fałszerstwem wyborczym (które jest bezsporne i nie podlegające żadnej dyskusji, choć mainstreamowe media mówią i piszą o "tak zwanych fałszerstwach wyborczych" lub w ogóle nie podejmują tego tematu. O fałszerstwach wyborczych mówią zresztą nie tylko zwolennicy Trumpa, ale wierzy w nie ok. 30 % wrogich obecnemu prezydentowi wyborców Bidena i demokratów). Ja jednak nie zamierzam krytykować Donalda Trumpa za ten krok, gdyż analizując sprawę na chłodno można zrozumieć że tak naprawdę z chwilą zdrady Pence'a i odmowy uznania przez niego protestów wyborczych Amerykanów - Trump realnie nie ma już żadnej możliwości dalej walczyć o sprawiedliwość (został mu już tylko wariant siłowy, czyli użycie wojska, ale jestem przekonany że nie odważy się na ten krok). Gdy 7 stycznia setki tysięcy (mówi się nawet o milionie) Amerykanów zjechało do Waszyngtonu, aby walczyć w obronie umierającej amerykańskiej demokracji, można było wówczas realnie ujrzeć i odczuć strach elit przed własnym narodem, strach elit przed społeczeństwem, które nie zgadza się na kierunek w jakim owe elity to społeczeństwo prowadzą. I tutaj można też poznać i odróżnić protest spontaniczny od sterowalnego - z jakim mieliśmy do czynienia latem 2020 r. w wielu amerykańskich miastach po śmierci (uznawanego za męczennika, przestępcę i narkomana) George'a Floyda. Wtedy elity jakoś się nie obawiały "społecznych protestów", nie żądano wyprowadzenia na ulice Gwardii Narodowej, nie wprowadzano godziny policyjnej ani nie aresztowano bandytów spod znaku Antify i Black Lives Matter, którzy podpalali miasta, strzelali do obywateli i na potęgę okradali (głównie) drobnych przedsiębiorców. Wtedy było wszystko ok., wtedy policja dostawała wręcz odgórny przykaz by klękała przed bandytami (jak bardzo tamte wydarzenia wpłynęły potem na psychikę wielu policjantów, którym ich przełożeni wydali polecenie nie reagowania na burdy bandyckich bojówek marksistów, a nawet upokorzenia się klękając przed nimi - kogo z elit to zresztą obchodzi?). Teraz zaś, gdy tłumy patriotów i obrońców demokracji oraz wolności zjechały się do Waszyngtonu, aby zaprotestować wobec jawnemu bezprawiu sfałszowanych wyborów - nagle bardzo szybko wydano postanowienie o wprowadzeniu godziny policyjnej i wyprowadzeniu Gwardii Narodowej na ulice Waszyngtonu. I tylko dlatego, że nad tymi protestami nie było odgórnej kontroli, nikt tym nie sterował i nie było żadnej pewności kto (oczywiście z elit, gdyż zwykli ludzie ich kompletnie nie obchodzą) może ucierpieć. Nie tak, jak w maju i czerwcu zeszłego roku, gdy zwożone ciężarówkami grupy BLM i Antify miały dostarczane kije bejsbolowe, łomy i inne niebezpieczne narzędzia które potem wykorzystywali przeciw bogu ducha winnym przedsiębiorcom i zwykłym obywatelom.

Ów strach elit, skupił się obecnie jeszcze bardziej na Donaldzie Trumpie, i choć wydał on oświadczenie wzywające do zaprzestania protestów z 7 stycznia (swoją drogą gdy tłum Amerykanów wszedł do budynku Kongresu - w czym zapewne udział mieli również prowokatorzy, ale należy przyznać że wielu spośród tych, którzy weszli do Kongresu, to byli zwykli amerykańscy patrioci - uznano ten krok w mainstreamie za próbę zamachu stanu i niewyobrażalne złamanie zasad demokratycznych, podczas gdy Kongres nie jest własnością ani polityków, ani elit - bez względu na ich ideową konotację. Kongres należy do narodu, do amerykańskiego społeczeństwa i ma ono prawo wejść tam, gdy uzna iż politycy przestali słuchać głosu narodu i prowadzą kraj - tak jak obecnie - na skraj upadku. To jest naturalne prawo demokracji. Podobnie jest też u nas - obywatele polscy też mają prawo wejść do Sejmu, jeśli politycy wiodą kraj ku katastrofie, i tak było od wieków. Już w 1605 r. gdy w sporze między królem Zygmuntem III a hetmanem wielkim koronnym - Janem Zamojskim, monarcha na kilka słów prawdy o sobie oburzył się i począł chwytać za oręż, Zamojski rzekł wówczas: "Królu! Nie rwij się do oręża aby potomność ciebie Cezarem, nas nie nazwała Brutusami. Jesteśmy wyborcami królów, a pognębicielami tyranów; króluj nam, nie panuj!"), to jednak strach elit wobec Trumpa wcale nie osłabł, czego dowodem jest choćby próba pozbawienia go urzędu przed końcem kadencji (impeachment). Dlaczego jednak Donald Trump nakazał swoim zwolennikom rozejść się do domów, a następnie wydał oświadczenie że 20 stycznia przekaże władzę Bidenowi - co poczytuje za zdradę wielu amerykańskich patriotów? Sprawa wydaje się banalnie prosta i uwidacznia ów strach establishmentu USA, czego dowodem była pospieszna ewakuacja kongresmenów i senatorów z budynku i przeniesienie ich do jakichś piwnic lub schronów, znajdujących się w tym samym budynku Kongresu. Wówczas to przecież republikańscy senatorowie, którzy jeszcze przed ewakuacją wnosili protesty przeciwko wyborowi Bidena na prezydenta, po wznowieniu obrad i "oczyszczeniu" budynku z obywateli (swoją drogą mainstreamowe media używają bardzo ciekawej retoryki, która przywołuje na myśl najlepsze lata hitlerowskich Niemiec i Związku Sowieckiego), nagle przestali mieć jakiekolwiek zastrzeżenia i nastąpiło potwierdzenie wyboru Joe Bidena na kolejnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydaje się więc, że taka sama presja - jak ta na senatorów - została wywarta na Donalda Trumpa, którego z pewnością szantażowano możliwością natychmiastowego impeachmentu, jeśli ten nie odwoła swoich zwolenników i nie uzna swej wyborczej "porażki" oraz przekazania władzy Bidenowi (ponoć Nancy Pelosi miała nawet stwierdzić że jest większość i to zarówno w House jak i w Senacie aby taką procedurę usunięcia prezydenta z urzędu natychmiast przeprowadzić). Trump nie mógł sobie na to pozwolić, bowiem przed końcem kadencji ma on z pewnością jeszcze kilka spraw do zrobienia i dlatego też doszło do swoistego dealu politycznego - Trump wygłosił przemówienie do swych zwolenników, wzywające do rozejścia się i deklarujące przekazanie władzy, a cała ta mainstreamowa banda wstrzymała się przed próbą usunięcia Trumpa z urzędu przed końcem kadencji (choć zamiar ten nie został wcale porzucony, a jedynie odłożony w czasie i sądzę że demokraci - i nie tylko oni - wrócą do tego tematu w następnym tygodniu, ponieważ ich strach przed pozostawieniem Trampa u władzy na te niecałe dwa tygodnie jest zbyt wielki i nie mogą oni mieć pewności co też ów ustępujący prezydent może jeszcze uczynić).
 
 
 

 
A Trump - po złożeniu oświadczenia o przekazaniu władzy 20 stycznia - wyjechał do bazy wojskowej w Teksasie i jak na razie tam siedzi, co dla elit jest niepokojącą wizją, podobną do niepokoju senatorów w Starożytnym Rzymie po umieszczeniu cesarza w koszarach pretorianów. Co ciekawe, Teksas jest to jeden z niewielu amerykańskich stanów, który ma wpisane we własną konstytucję możliwość wypowiedzenia posłuszeństwa rządowi federalnemu i dokonania secesji (wyjścia z Unii). Stamtąd Trump wysyła informacje (to znaczy wysyłał, gdy na moment odblokowano mu konto na Twitterze) że jeszcze "nie wszystko stracone" i że "nie damy się uciszyć". Te wszystkie przekazy powodują jeszcze większy strach elit (nie tylko zresztą amerykańskich) i jestem przekonany że Kongres wróci do planu pozbawienia Donalda Trumpa urzędu prezydenta, jeszcze przed końcem jego kadencji. Tramp według mnie popełnił błąd, nie decydując się na użycie wojska jeszcze nim doszło do certyfikowania Bidena na nowego prezydenta. Mając w rękach tak wielką ilość fałszerstw wyborczych (notabene - przeciwnicy Trumpa zorganizowali latem mini-rewolucję, podpalając amerykański miasta po śmierci Floyda, licząc na to, że spowoduje to odwrócenie się wyborców od Donalda Trumpa i jego ewidentną klęskę wyborczą w listopadzie 2020 r. Establishment zlekceważył Trumpa w 2016 r. gdy ten wygrał prawybory w partii republikańskiej i potem konkurował z Hillary Clinton o najwyższy urząd w państwie. Uznano - biorąc pod uwagę sondaże - że Trump i tak przegra, więc całkowicie go zlekceważono, sądząc że Clinton ma już zwycięstwo w kieszeni. Tak się nie stało, Trump zwyciężył i został nowym prezydentem USA - a wówczas rozpacz i strach lewactwa była wprost niewyobrażalna. Doszli więc do wniosku, że nie mogą sobie pozwolić na popełnienie tego samego błędu i dążyli do maksymalnego osłabienia pozycji Trumpa przed wyborami z 2020 r. Niestety, okazało się że spalenie amerykańskich miast i rozkradzenie majątku zwykłych Amerykanów - gdy bandyci BLM i Antify kradli co popadnie - nie wystarczy aby maksymalnie osłabić Trumpa. Dlatego też, obawiając się że mogą ponownie przegrać obecne wybory, rzucili wszystko na jedną kartę i dopuścili się niewyobrażalnych fałszerstw wyborczych, jakich nie pamiętała amerykańska polityka - bowiem mniejsze lub większe fałszerstwa były praktycznie zawsze podczas wyborów w USA, ale nigdy na taką skalę - od dziesięcioleci. Mainstreamowe media - Facebook, Twitter, YouTube - wszystko to działało na korzyść elit oraz przeciw wolności słowa i deomkracji, dlatego też nie zważając na nic, dopuścili się tak oczywistych przekrętów, iż) nawet Sąd Najwyższy uznał że nie będzie tego badał, ponieważ gdyby się tym zajął musiałby wystąpić przeciwko całej amerykańskiej globalistycznej elicie.
 
Warto tutaj rozważyć też dwa elementy. Jeden będzie dotyczył kwestii geopolityczno-praktycznej związanej z realnym układem sił na świecie, a drugi otrze się o sprawy metafizyki a nawet duchowości. Obie dotyczą USA (choć nie tylko) i mają wpływ na realne życie nas wszystkich. Zacznijmy może od tej drugiej kwestii, która nieodłącznie wiąże się zarówno z tym, co obecnie dzieje się w USA, jak i z tym, co się tam działo w lecie ubiegłego roku (gdy Kamala Harris stwierdziła że zamieszki Black Lives Matter nie powinny się kończyć). Otóż rzecz działa się u samych początków Stanów Zjednoczonych, jeszcze podczas trwania Wojny o Niepodległość. Pomimo zwycięstwa Amerykanów pod Saratogą (czerwiec-październik 1777 r.) w czasie której to bitwy wybitnie odznaczył się Tadeusz Kościuszko, projektując umocnienia których Brytyjczycy nie byli w stanie zdobyć - część Armii Kontynentalnej pod dowództwem gen. George Waszyngtona przebywała wówczas w Pensylwanii, gdzie zimą z 1777 na 1778 znaleźli się w dość kiepskim położeniu, otoczeni przez Brytyjczyków (poza tym żołnierzom doskwierał głód). Ponoć sam Waszyngton był załamany ciężkimi warunkami w jakich się znaleziono i obawiał się że zostanie zmuszony (również przez potęgujący się głód) do kapitulacji przed armią króla Jerzego III. I wówczas wydarzyło się coś niezwykłego, coś co przesądziło nie tylko o wyniku wojny, ale pozwoliło również nieco ukazać rąbek przyszłości ludziom, którzy wówczas żyli i budowali zręby amerykańskiej państwowości. O tym co wydarzyło się wówczas w obozie George'a Waszyngtona, opowiedział w 1859 r. (w wieku 99 lat), uczestnik tamtego wydarzenia - leżący już na łożu śmierci Anthony Sherman. Wstąpił on do Armii Kontynentalnej jako młody chłopak i służył w oddziałach dowodzonych bezpośrednio przez Waszyngtona. Pewnego razu, ów młody żółnierz był świadkiem rozmowy swego dowódcy z jednym z oficerów. Rozmowa ta była o tyle niezwykła, że nie dotyczyła żadnej z kwestii militarnych, a stała się raczej opowieścią o swoistym metafizycznym przeżyciu czegoś niezwykłego. Oto bowiem podekscytowany i i nieco poddenerwowany Waszyngton, zaczął opowiadać jednemu z oficerów, że w jego pokoju pojawiła się "piękna istota", która ukazała mu przyszłość.
 
 

 
Owa "świetlista, piękna istota" ukazała przyszłemu pierwszemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych Ameryki trzy wizje przyszłości. W pierwszej ujrzał atlantyckie wybrzeże dzisiejszych Stanów Zjednoczonych i pracujących tam ludzi, by za chwilę znad Atlantyku nadciągnęła potężna chmura burzowa i rozpętała się ulewa, która jednak trwała dość krótko i szybko zza chmur wyszło słońce opromieniając całą dolinę (była to zapewne alegoria 13 kolonii amerykańskich i wojny o Niepodległość USA). W drugiej wizji zostało mu ukazane jak cały ogromny obszar od Atlantyku po Pacyfik zapełnia się miastami i miasteczkami. Co ciekawe, w tej wizji również pojawiło się złowrogie widmo, które tym razem nadciągnęło z Afryki i zalało amerykańskie miasta. Jego nadejście spowodowało wybuch walk pomiędzy mieszkańcami (czyżby alegoria sprowadzenia czarnoskórych niewolników do Ameryki, którzy to potem stali się oficjalnym powodem wybuchu amerykańskiej Wojny Secesyjnej?). Wreszcie na niebie pojawił się anioł dzierżący w ręku miecz i flagę, a na głowie miał świetlistą koronę na której widniał napis "Unia". Rzekł on do walczących: "Pamiętajcie, że wszyscy jesteście braćmi!". Wojna została zakończona a Amerykanie ponownie się zjednoczyli (przykładem zakopania wzajmnej wrogości Północy i Południa były choćby pieśni obu stron, jakie grano w czasie mobilizacji żołnierzy amerykańskich w wojnie z Hiszpanią z 1898 r., czy potem gdy Ameryka weszła do Wojny Światowej w 1917 r.). W trzeciej wizji, która ukazała się Waszyngtonowi - pojawiło się zagrożenie ponownie w postaci (czerwonokrwistej) burzowej chmury, która tym razem składała się z trzech mniejszych chmur, płynących z Europy, Afryki i Azji. Na chmurze tej były legiony uzbrojonych po zęby ludzi, gotowych niszczyć wszystko na swej drodze. Zaczęli oni pusztoszyć Amerykę, lecz wówczas anioł zadął w trąbę i z nieba zstąpiły "legiony białych duchów" które odparły najeźdźców i powstrzymały ich inwazję (wydaje się że była to wizja Zimnej Wojny i konfrontacji USA z komunistyczną Rosją Sowiecką i Chinami, oraz - prawdopodobnie - z rodzimymi marksistami palącymi latem 2020 r. amerykańskie miasta). Należy sobie też uzmysłowić, że dla człowieka żyjącego w XVIII wieku, taka wizja była z pewnością motywowana religijnie i musiała powodować przerażenie (stąd opinia Shermana że Waszyngton był mocno poddenerwowany tym spotkaniem). Była też całkowicie niezrozumiała i tak zawiła, że nie sposób jej było wówczas ogarnąć rozumem. Ale ileż było takich "dziwnych" przepowiedni w historii, które w chwili powstania budzić mogły co najwyżej uśmiech politowania lub też stanowiły jedynie lokalną atrakcję towarzyską (przykładem niech będzie przepowiednia z Tęgoborza, którą prezentowałem już na tym blogu, choćby TUTAJ). Dopiero po kilku, kilkunastu latach okazywało się że te zawiłe przekazy nie są do końca pozbawione sensu a stanowią swoisty "plan Niebios" dla Ziemi (pamiętajmy bowiem że "zło rodzi się tam, gdzie nie ma dobra" - jak pisał papież Benedykt XVI i nawet jeśli wszystko - łącznie z nami samymi - jest swoistym koglem-moglem, to gdy zaczyna dominować nad nami zło, wówczas dobro zostaje schowane, ukryte, ustępuje pola do chwili, aż ponownie zagości ono w naszym sercu).
 
 

 
Na koniec chciałbym jeszcze odnieść się do wspomnianej wyżej kwestii geopolityczno-praktycznej. Otóż wydaje się jakoby omawiając kwestie polityki i geopolityki można popaść w swoisty błąd poznawczy, argumentując za przyznaniem państwom i narodom podmiotowości politycznej (bytu politycznego). Choć oczywiście na pierwszy rzut oka może wydawać się to jak najbardziej poprawne, to jednak - jeśli przyjrzymy się temu zjawisku bliżej - okazuje się całkowicie błędne. Dlaczego? Dlatego że zarówno państwa, narody a nawet klasy społeczne nie są bytami na tyle trwałymi, aby mogły posiąść status ontyczny (bytowy) i to nie one tak naprawdę dominują zarówno w polityce jak i w geopolityce. Co zatem jest ponad tym, co jest trwalszym elementem bytu politycznego dominującym w każdej dziedzinie polityki miedzynarodowej? Otóż jest nim... człowiek! A konkretnie określony typ człowieka. Już Lenin stwierdził rzecz oczywistą: "kadry decydują o wszystkim" i jest to prawda stara jak świat, znacznie starsza niż państwa, narody czy klasy społeczne. To, czy uda się przedsięwziąć jakiekolwiek plany i założenia polityczne i strategiczne, przede wszystkim zależy od odpowiednich ludzi - od ich wykształcenia, determinacji i oczywiście nastawienia do owych projektów. Jest to zasada tak oczywista, że nie ma sensu nawet jej opisywać, warto tylko stwierdzić że gdyby nie było odpowiednich ludzi o odpowiednim nastawieniu i odpowiedniej determinacji, to wiele projektów i planów nie tylko by się załamało, ale w ogóle nie ujrzałoby światła dziennego. Jako przykład podam tylko fakt, iż gdyby nie budowana przez dziesięciolecia, ale wyrosła i zdeterminowana do walki o Niepodległość młodzież uciekająca potem ze swych domów rodzinnych do Kadrówki czy formujących się Legonów Polskich, nie byłoby tej siły czynnej, tej determinacji która doprowadziła do wywalczenia Niepodległości w 1918 r. i następnie jej ocalenia w konfrontacji z nawałą bolszewicką w 1920 r. Kadry decydują o wszystkim! I wiedzieli o tym doskonale nasi wrogowie, gdy po 1939 r. zaczęto skucesywnie, lecz nieprzerwanie mordować tamtą elitę narodową, wyrosłą właśnie na etosie Niepodległości. I mordowali ją skrupulatnie zarówno Niemcy jak i Sowieci, bez względu na ich wzajemne animozje, zdając sobie sprawę, że z tymi ludźmi niczego innego nie uda im się uczynić ani przedsięwziąć. Dlatego też należało czym prędzej się ich pozbyć i na ich miejsce wstawić nowe kadry, nową "elitę" odpowiednio dobraną (najlepiej po specjalnym "szkoleniu" w Małachowce pod Moskwą). I to jest fakt bezsporny. Poza czynnikiem ludzkim kluczowe w geopolityce są również umiejętność kształtowania stałych i długofalowych celów politycznych (np. Międzymorze, działalność prometejska), zdolność realizacji tych celów (np. plan wojny prewencyjnej z Niemcami z 1933 r. czy obalenie - wraz z Amerykanami - proniemieckiego króla Wielkiej Brytanii Edwarda VIII w 1936 r.), umiejętność dostosowania strategii politycznej do zmiennych warunków otoczenia (np. plan wojny prewencyjnej z Niemcami z 1933 r. przy udziale Francji, a w sytuacji odmowy Paryża wsparcia przy obalaniu Hitlera, układ o niestosowaniu przemocy z Niemcami z 1934 r.). Ostatnim elementem całej tej układanki jest zdolność do zapewnienia ciągłości kadrowej i reprodukcji własnych struktur organizacyjnych (w sytuacji wybuchu II Wojny Światowej, niemieckiego a następnie sowieckiego zniewolenia - zapewnienie ciągłości kadrowej spośród potomków Żołnierzy Niepodległości stało się niewykonalne, a to z powodu niemiecko-sowieckich mordów, Katynia, Palmir, Auschwitz oraz hekatomby Powstania Warszawskiego. Ostatnimi elementami ciągłości kadrowej Żołnierzy Niepodległości z lat 1914-1918 i 1920 byli Żołnierze Niezłomni, których ścigano i mordowano jak zwierzęta, wrzucając ich ciała do masowych, nieoznakowanych grobów, aby ludzka pamięć zginęła po nich na zawsze. W zamian została tu zainstalowana nowa ekipa "dzieci Zarubina" prosto po kursach z "ojczyzny światowego proletariatu").
 
 

 
Oczywiście ten ostatni warunek w geopolityce spełniają jedynie służby specjalne (gdyby nie wojna i mordy po dziś dzień przetrwałaby kadrowa ciągłość Żołnierzy Niepodległości w służbach specjalnych na wzór tego, co jest choćby w Turcji, która posiada jedną z najlepszych armii w Europie i jednocześnie dość sprawnie działające służby specjalne, które przecież - bez względu na obecne zmiany - wyrosły na narodowej legendzie Ataturka. Swoją drogą - o czym zapewne wie niewielu - duża część ruchu młodotureckiego została stworzona przez Polaków. To przecież wydana w 1869 r. praca kapitana sztabu generalnego armii tureckiej - Konstantego Borzęckiego (Dżeladdina Paszy) pt.: "Les Turcs ancients et moderns" ("Turcy dawni i współcześni")  było pierwszym w historii Turcji opracowaniem dziejów narodu tureckiego. Po latach ta właśnie książka stała się podstawą ukształtowania tureckiego poczucia narodowego [prof. uniwersytetu w Ankarze - Seraffetin Turan, uznał, że ze wszystkich książek, jakie wpłynęły na rozwój umysłowy Kemala Ataturka, to właśnie książka Borzęckiego wywarła na nim największe wrażenie i miała nań największy wpływ. Notabene Ataturk sprzeciwiał się dołączeniu Imperium Osmańskiego do I Wojny po stronie Niemiec i Austro-Węgier, ale nastawiona proniemiecko klika złożona z Envera Paszy, Talaata Paszy i Dżemala Paszy przeforsowała to i Turcja ostatecznie znalazła się po wojnie w obozie przegranych). Poza tym Tadeusz Oksza-Orzechowski stworzył współczesne tureckie służby specjalne, a także był tu mocno zaangażowany gen. Marian Langiewicz, dyktator Powstania Styczniowego (znany w Turcji jako Langi Bey). Zaangażowanie Polaków w Turcji nie powinno wcale dziwić, jako że Imperium Osmańskie było jednym z kluczowych elementów w prometejskiej układance, blokującym Rosji dostęp na Morze Śródziemne, oraz dostarczanie tą samą drogą jakiejkolwiek dlań pomocy ze strony Zachodu. Tak więc, gdyby nie wojna (a raczej, gdyby nie głupota Francuzów w 1933 r., a nastepnie zdrada naszych "sojuszników" Anglii i Francji w 1939 r.) po dziś dzień mielibyśmy służby specjalne z prawdziwego zdarzenia i to wywodzące się z "korzenia Niepodległości" i wierne legendzie Marszałka Józefa Piłsudskiego, tak samo jak w Turcji istnieje legenda Kemala Ataturka - twórcy nowoczesnego i nowożytnego państwa, zasiedlonego przez naród "szlachetnych Turków, wywodzących się od Ariów" - jak w swej książce pisał Borzęcki.
 
 

 
Prócz służb specjalnych (i podobnych im organizacji inicjacyjnych) zdolność do zapewnienia ciągłości kadrowej i reprodukcji własnych struktur organizacyjnych posiadają jeszcze religie, organizacje ezoteryczne (np. loże masońskie), dynastie królewskie i arystokratyczne oraz ruchy i partie o charakterze ideologiczno-rewolucyjnym. Oczywiście nie trzeba dodawać że również i pewne "elementy", które nie zawsze są oficjalnie uwzględniane, jak np. "Obcy" (jakkolwiek byśmy ich nie definiowali), a także anioły, demony i oczywiście sam Bóg - który jest ciągłością samą w sobie i samą dla siebie. I to właśnie, a nie państwa, narody, klasy społeczne czy rasy - są prawdziwymi podmiotami stosunków geopolitycznych. I na tym zakończmy, jako realnym potwierdzeniem tego, dlaczego tak bardzo obecny amerykański globalistyczny mainstream nienawidzi Donalda Trumpa (być może jeszcze rozwinę ten temat, ale to zależy od tego co się będzie działo w kolejnych dniach w amerykańskiej - i nie tylko amerykańskiej - polityce, oraz jak zchowa się i co powie Trump po opuszczeniu urzędu prezydenta USA). 
 
 
PS: W Kongresie ponoć skradziono laptop Nancy Pelosi 😂. Czy wyjdzie z tego afera na miarę pizzagate? Cóż, wygląda na to że spełniło się chińskie przekleństwo i niestety nasze pokolenie żyje już w "ciekawych czasach" (lecz z drugiej strony to dobrze, bo właśnie takie czasy sprzyjają hartowaniu się prawdziwych społecznych liderów i kształtują nowych, silnych przywódców). Pamiętajmy też o jednym - że ci globaliści, którzy chcą nam zafundować nowy totalitaryzm na miarę betonu, są coraz bardziej poddenerwowani i rozgoryczeni powolnym tempem zmian  społecznych (a przecież ich rewolucja trwa już od kilkudziesięciu lat, co najmniej od połowy lat 60-tych) i teraz nie ma już czasu na kontynuację tego procesu, teraz trzeba czym prędzej przykręcić społeczeństwom śrubę i wprowadzić twardy jak beton totalitaryzm. Tylko jednej rzeczy nie przewidzieli - nawet w betonie mogą powstać wyrwy, a jeśli zaczną się rozszerzać i pękać, ów twardy beton rozpryśnie się na drobne kawałki niczym kruche ciasto, pod społecznym buntem narodów (nie muszą być to wszystkie narody, wystarczy że beton pęknie w kilku miejscach na świecie i już tego nie zdołają poskładać).        
 
 
 

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz