Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 27 czerwca 2021

NIEMIECKI ODWET ROKU 1934 - Cz. I

CZYLI JAK TO PO ZAKOŃCZENIU 

I WOJNY ŚWIATOWEJ 

NIEMCY PLANOWALI ODRODZIĆ

DAWNĄ POTĘGĘ RZESZY? 





 
 Książka, którą pragnę teraz zaprezentować, jest już całkowicie zapomniana i to do tego stopnia, że nawet jej autorzy nie są do końca znani. Nic zresztą dziwnego, w końcu Europa przeszła w czasie II Wojny Światowej przez prawdziwe piekło, a do tego doprowadziła polityka ustępstw wobec Niemiec Adolfa Hitlera, koncesji finansowych przyznawanych Rzeszy Niemieckiej i w dużej mierze skrywany, ale jednak istniejący podziw nad ideologią narodowego socjalizmu i niemieckiej potęgi (np. podczas Igrzysk Olimpijskich 1936 r. reprezentacja Francji, Włoch i Hiszpanii weszła na stadion olimpijski z podniesioną do góry ręką w nazistowskim pozdrowieniu). Tak krótkowzroczna polityka, doprowadziła do wybuchu wojny, a wraz z nią niewyobrażalnych cierpień dla milionów ludzi, którzy nie pasowali do wizji niemieckiej "Nowej Europy". Można wręcz powiedzieć, że Hitler i jego kompani byli "pierwszymi Europejczykami" w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bowiem haseł o stworzeniu silnej Europy, używano wówczas bardzo wiele, a tamta "Nowa Europa" różniłaby się od obecnej Unii Europejskiej tylko tym, że Niemcy dominowaliby w niej również militarnie, a nie tylko gospodarczo i politycznie. Książka, którą pragnę przedstawić, została napisana w Niemczech na początku lat 20-tych XX wieku (prawdopodobnie 1920, lub 1921 r.) przez byłego majora F. E. Solfa (prawdopodobnie był on spokrewniony z Wilhelmem Heinrichem Solfem - niemieckim dyplomatą i duchownym, ale nie ma co do tego pewności) i opatrzona przedmową pułkownika Bauera - zaufanego sztabowca generała Ericha Ludendorffa. Bauer brał udział w marcu 1920 r. w monarchistycznym tzw.: "puczu Kappa", czyli próbie zamachu stanu, mającej na celu obalenie Republiki Weimarskiej i ponowne zainstalowanie na tronie Hohenzollernów. Był on też współautorem planu zgniecenia węgierskiego powstania, jaki w końcu sierpnia 1921 r. wybuchł w Burgenlandzie, czyli części ziem zachodnich Węgier, które miały zostać przyłączone do Austrii na mocy traktatu pokojowego z Trianon z 4 czerwca 1920 r.). Byli to dwaj wybitni planiści i wkrótce po zakończeniu I Wojny Światowej - której wynik i narzucone przez zwycięskie mocarstwa traktaty pokojowe, uważali oni za upokarzające dla Niemiec - napisali książkę, która miała odrodzić Rzeszę i pozwolić jej powrócić do dawnej potęgi, mniej więcej około roku 1934 r. (niewiele się pomylili, gdyż w tym właśnie czasie Adolf Hitler doszedł do władzy i szybko zaczął odbudowywać niemiecką armię i gospodarkę). 

Ponieważ nie posiadam oryginalnej pozycji owych dwóch niemieckich planistów wojskowych, dlatego też muszę korzystać z polskiego tłumaczenia tej książki z roku 1922 r. autorstwa Macieja R. Wierzbińskiego. Już wówczas (w 1922 r.) uznał on za niezwykle ważne przetłumaczyć tę książkę na język polski, jako że zdawał sobie doskonale sprawę, iż zawarte w niej tezy stanowią nie tylko manifest odnowienia Rzeszy Niemieckiej, ale jasny plan odrodzenia niemieckiej potęgi, która - wiadomym faktem - przede wszystkim musiałaby powetować swe straty kosztem ziem niedawno odrodzonej Polski Niepodległej. Zresztą warto w tej kwestii oddać głos samemu autorowi, czemu w ogóle poświęcił czas na jej przetłumaczenie: "dlatego, że jest ona wiernym zwierciadłem zbiorowej duszy niemieckiej w dzisiejszym stanie, a zatem zawiera bardzo cenną oświatę dla tych, zawsze jeszcze nader licznych zastępów polskich, które nie znają charakteru narodowego swych sąsiadów zachodnich, nie odczuwają bezmiaru ich plemiennej nienawiści, nie zdają sobie sprawy z ich potencjalności i zamierzeń w zakamarkach duszy pieszczonych. A Polska pierwsza winna otworzyć na to oczy i wyciągnąć naukę z tej książki, z tych prądów, pragnień, prac i wysiłków niemieckich, gdyż ona pierwsza byłaby, albo raczej będzie (w oryginale słowo to jest celowo wyeksponowane) bez najmniejszej wątpliwości wystawiona na atak odwetowców spod krzyżackiego znaku (...) wszystko to jest wyraźną wskazówką, jaki charakter będzie posiadała w ogóle wojna przyszłości, i każe się domyślać, że będzie ona jeszcze daleko więcej zabójczą niż ostatnia. Nawet ludność cywilna w spokojnych miastach, w ustronnych siołach, w sennych zakątkach wystawiona będzie na ogromne niebezpieczeństwo ze strony eskadr lotniczych, przeróżnych pocisków trujących (...) Czytając tę opowieść, Polak niejednokrotnie przyjmie wykrzyknikiem zdumienia przebłyski niemieckiej autoadoracji i junkierskiego zaślepienia (...) Jednakże całą tę "Wojnę roku 1934" poczyta zaprawdę za ogromnie pouczającą książkę, której kwintesencja da się zamknąć w następującym aksjomacie: Wojna spadnie na nas jak piorun wtedy, skoro tylko Niemcy zdobędą jaki środek wojenny, odpowiadający doniosłością swą "promieniom elektrycznym". Wyłania się to z kart tej opowieści. Wyziera z niej i urąga nam w oczy nieposkromione, żywe i groźne niebezpieczeństwo niemieckie, tak, iż wynosimy pewność, że czeka Polskę walna rozprawa z wrażym i wieczystym prawrogiem na śmierć i życie - rozprawa, w której Polska krwią i najwyższym poświęceniem, mocą ramienia i ducha będzie musiała zdobyć sobie ostateczne prawo, do posiadania tego, co posiada dzisiaj, prawo do pełnego, świetnego życia narodowego i mocarstwowego". 
  
 
 



ZACZNIJMY ZATEM:


 
PRZEDMOWA 
 
 
Kto upatruje w dziejach świata rękę Opatrzności, lub kto widzi w nich jedynie przyczyny i skutki czy też prawo rozwoju, mógłby zaiste stracić wszelką wiarę wobec rewolucji niemieckiej z dnia 9 listopada 1918. Tak była ona bezsensowną, tak niestosowną, zwłaszcza w tym momencie. Bo w chwili, gdy należało zespolić wszystkie materialne i moralne siły w celu odparcia zewnętrznego wroga, rozbiła ona te siły i wydała Niemcy na niełaskę nieprzyjaciół w "pokoju" wersalskim. Było to grzechem przeciwko świętemu duchowi niemczyzny, i to, zważywszy ideę przenikającą jej przywódców, grzechem świadomym i nie ostatnim! A z tego zbrodniczego czynu powstała klątwa, powstał moralny, ekonomiczny i polityczny upadek, w którym ugrzęźliśmy bez widoków ratunku. Mocarstwa zachodnie w służbie kapitału światowego wyzyskały, jak zwykle, zręcznie tę wdzięczną sposobność. Nie można nawet poczytywać im tego za złe, gdyż niepodobna oczekiwać od wilka, aby zbłąkane owieczki przywodził znów do stada. Jednakże pasterz w tym razie zabija wilka, daleki od tego, by w dodatku oddawać mu potem jeszcze całe stado na pastwę samowolnie. A tak stoją rzeczy dzisiaj! Jest to haniebne, ale nie mniej prawdziwe, że istnieją Niemcy, którzy własnymi rękoma pełnią usługi katowskie przeciw swemu własnemu narodowi! A brak szerokim kołom narodu przede wszystkim poczucia niewysłowionej hańby. Cóż to je obchodzi, że odebrano narodowi najświętsze prawo i najwyższy obowiązek Germanina noszenia broni na obronę ojczyzny? Mają one wyłącznie zrozumienie dla nauk kapitału jedynie zapewniającego zbawienie - nauk, które, jaskrawo osłonięte gałgankami fałszywej demokracji i fałszywego socjalizmu, przenikają mieszczanina zarówno jak i robotnika. Jednakowoż budzi się w zakamarkach duszy zbiorowej wątpliwość, budzi się lęk wobec kwestii: co nas czeka? Odpowiedź prosta: z posiewu zła powstaje straszna klęska. Zamykać na to oczy byłoby głupotą i nikczemnością. Bo czyż Niemcy mają runąć w otchłań zagłady?... Jeśli tak być musi, to w taki sposób: w walce!

Jaki cel może mieć wobec tego książka taka jak ta, którą przedkładamy narodowi - książka, mogąca chyba tylko dolać oliwy do ognia nienawiści naszych wrogów - spytają ludzie o sercach zajęczych. Otóż najpierw zaleca się, by, miast w formie teoretycznych spostrzeżeń odmalować w sposób plastyczny, jak to z wyżyn siły i obowiązkowego wyładowywania energii spadliśmy i spadamy coraz niżej, jak to zamiast "uszczęśliwienia życia ludzkiego w ogóle" - jeśli mam użyć wyrażenia głównego rewolucjonisty - idą na nas bieda, niedostatek, nikczemna pojęciowość niewolników i żądza używania. O! gdyby za przykładem pani Irmgard z tej powieści miliony kobiet niemieckich zechciało z pogardą spozierać na każdego mężczyznę nieskłonnego do walki za kraj - walki najpierw bronią duchową a potem, gdy wybije godzina, bagnetem, sztyletem i - cepami. Po wtóre zaleca się wypowiedzieć śmiało, że wszystko co dzisiaj wyprodukujemy i zdobywamy drogą wynalazków, trzeba wziąć pod uwagę pod kątem pożytku, jaki dałoby się z tego wyciągnąć w opałach w jakich jesteśmy. I ten wskaźnik trzeba obwieścić ogółowi, że każdy, posiadający środki i zdolności odpowiednie, ma obowiązek wyszukiwania takich dróg i środków, albo też pomagania tym, którzy nastręczają takie środki. A kto obecnie zaprzedaje zagranicy dla zysków wynalazki, które mogą nam oddać usługi, jak to niestety zdarzyło się już niejednokrotnie, ten jest łajdakiem, tak samo, jakby zdradzał koalicji ukryte składy broni. Grzechów przeciw świętemu duchowi narodu nie przebacza się nigdy! Jeżeli zaś ludzie małego, trwożliwego ducha mówią: "nie można śnić o zemście, gdy jesteśmy bezsilni", to mylą się. Francja i tak będzie nas uciskać, jak tylko może, uległość z naszej strony nie wpłynie na zmianę pod tym względem. 

Jesteśmy wprawdzie w tych czasach rozprzężeni wewnętrznie, niezgodni i do podjęcia zemsty niezdolni, jednakowoż trzeba nam utrzymywać naród w czujności, aby nie zapadł się w beznadziejność. Przecież w roku 1806, gdy Napoleon gnębił Niemcy - chociaż ani w przybliżeniu tak, jak tak zwani "zwycięzcy" z 1918 r. - w epoce, gdy nikt jeszcze nie myślał o odwecie, poeta niemiecki wołał: "Bij! Zabij! Bez troski o sąd ludzki i boski". (...) Złączcie się zatem, jak Szwajcarzy ongiś na Rutli, do przysięgi: "Chcemy być jednym ciałem braci!" a będzie to wstępem do wyzwolenia się z jarzma, z hańby i opresji. Zemsta nie jest naszym hasłem, chodzi nam po prostu o broń ratunkową w zabójczym ucisku. Jeśli obali się ów pokój niosący nam śmierć, który nie jest wcale pokojem, jeśli odzyskamy nasz honor, naszą samodzielność i owoce naszej pracy, gotowi jesteśmy chętnie żyć w spokoju. Nie my, lecz koalicja a zwłaszcza Francja rzuca świeży posiew krwi. Nam zaś chodzi jedynie o to, czy damy się jak jagnięta zarżnąć, czy też przy tym zdobędziemy się przynajmniej na podniesienie broni. 

BAUER







I

NA WSI



Berlin, 20. 03. 1934 r.

Mój drogi Fritz!
 
Czy jesteś zawsze jeszcze tym samym co dawniej? Wiem, że tak jest, nawet bez odpowiedzi. Piszę zatem krótko i węzłowato: potrzebujemy Cię. Oczekuję Cię dnia 25 bieżącego miesiąca najpóźniej o 5-tej po południu w swym mieszkaniu. Im prędzej przybędziesz, tym lepiej. Zamieszkasz u mnie.

Znając mnie, wiesz, że nie nadaremnie wzywam cię do tej podróży. Przygotuj się na kilkumiesięczną nieobecność w domu. Wszystko inne - ustnie. 

A więc - do widzenia. Pozdrowienie i uścisk dłoni. 

Twój Werner


Z gestem nieukontentowania cisnął Fritz von Seelow list na stół. Przeczytał go bodaj kilkanaście razy i teraz, podniósłszy się w całej swej długości ze starego fotela, w którym dotąd chuda jego figura ginęła niemal zupełnie, przeciągnął się tak, iż wysłużony żakiet myśliwski o mało nie rozpękł się w szwach, i przeszył palcami przerzedzone i nieco siwiejące włosy. Utopiwszy ręce w kieszeniach rajtuzów, począł, jak miał we zwyczaju, przechadzać się po pokoju, od okna, w narożniku pomiędzy stołem a kominkiem, do drzwi i z drugiej strony, obok sędziwej otomany skórzanej i na powrót. Nikt nie zliczy, ile razy Fritz von Seelow odbywał taką przechadzkę, bo wszystkie kwestie na dobre rozbierał i rozwiązywał, chodząc po pokoju. W ostatnich czasach jednak zagadnienia te nie były zbyt zawiłej lub podniecającej natury. Czy starą kobyłę należy sprzedać, czy też rok jeszcze trzymać przy dyszlu, dla ilu prosiąt stanie trawy i ilu z nich trzeba się pozbyć - były to bodaj najtrudniejsze do rozwiązania kwestie. 

Dawniej bywało inaczej, w pierwszych latach po wojnie i rewolucji przystępowały doń inne zagadnienia. Wówczas młody, pozasłużbowy rotmistrz von Seelow biegał co wieczór jak opętany po pokoju swej starej siedziby w niewielkim pomorskim majątku Woltersdorf. Nie mogło mu się to po prostu pomieścić w głowie! Największym złem nie była przegrana wojna, bo przemocy ulec może najsilniejszy, ale ów niepojęty upadek prawie całego narodu, to rozmiękczenie kości, ten zanik wszelakiego poczucia honoru i przyzwoitości - to było najstraszniejsze. Wszystko co dobre, silne, szlachetne pierzchło, jakby nigdy nie istniało. I to po czterech latach najwyższego heroizmu, najwyższego poświęcenia. Raz stawał mu przed oczyma czerwony, krwawy plakat, jaki ujrzał po powrocie z pola bitew w Berlinie. Obok tysięcy innych Rad miała być wybrana "Rada urlopników i dezerterów". Rada uciekinierów! Jak to możliwe? Przecież dezerter, osobnik opuszczający towarzyszy broni w obliczu nieprzyjaciela, uchodził od dawna i przed całym światem za stworzenie nikczemne i pogardy godne. A teraz chlubiono się swą własną hańbą. 

Zaraz po rozwiązaniu swego pułku, Seelow, pełen wstrętu do Berlina, opuścił go i pospieszył w swe sielskie ustronie. Tam znał on ludzi, każdego we wsi, tam musiał przecież wiać inny wiatr aniżeli wśród wielkomiejskiego motłochu, bogatego i ubogiego. Czekało go może najboleśniejsze rozczarowanie. Jednym z pierwszych, którego spotkał, był marynarz. Jeszcze przed rokiem widział go na urlopie. Wówczas opowiadał mu marynarz z błyszczącymi oczyma o bitwie morskiej pod Skagerakiem, jak to flota miażdżyła pociskami łodzie angielskie. Ze słów jego bił szczery, nadzwyczajny zapał. Rozstali się wtedy z serdecznym uściskiem dłoni. A teraz wlókł się on niedbale i leniwie, a zagadnięty, opowiadał, jak na pokładzie "Turyngii" doszło do buntu. Gdyby do tego marynarze nie doprowadzili, spoczywaliby wszyscy na dnie Morza Północnego. I z jakiej przyczyny? Z uśmiechem urokliwym majtek mówił, że "dla honoru".

Rotmistrzowi żyły nabrzmiały na czole, lecz opanował się i rzekł:

- Ach, i ty Jurgenie, kiedyś jeszcze zrozumiesz, co to istotnie znaczy honor dla jednostki i narodu. 

Nastały czasy nieustannej wewnętrznej zawieruchy, niechęci do pracy i ogólnej chciwości. Płace i ceny szły na przemian w górę do obłędnych wyżyn. W Berlinie maszyny wyrabiające banknoty pracowały dzień i noc i zalewały kraj pozorami bogactwa. Z drugiej strony szruby podatkowe napięto do niemożliwych granic, aby zaspokoić swe własne potrzeby i bezmierne żądania wrogów. Wszystkie zaś, rzeczywiste walory wędrowały za granicę, aż wreszcie żaden Niemiec nie był właścicielem ani cegły swego domu, ani piędzi swej roli. Pozostała jedynie powódź papierowych pieniędzy i - nieprzeliczone miliardy długów. Długo zamykała na to oczy większość ogółu i zdumiewająco długo bronił się przemysł niemiecki przeciwko nieuniknionemu bankructwu. Aż wreszcie załamało się wszystko i w następstwie przyszło bezrobocie milionów, głód i wojna domowa, nędza i niedola wszelakiego rodzaju.

Czasy nadeszły spokojniejsze, bo miliony ludzi wymarły, zmarnowały się, a miliony opuściły ten kraj nędzy. Kto pozostał, pracował za marne wynagrodzenie i skąpy kawałek chleba od rana do nocy. O postępie nie było można myśleć. Niesłychane podatki i daniny różnorodne pożerały wszelki, nawet skromny nadmiar. Płynął on w kieszenie Brytów i Francuzów oraz tych, co z ich polecenia ssali kraj. Na najpotrzebniejsze rzeczy nie było pieniędzy. Młody nauczyciel wiejski, który w czasie rewolucji marzył o uniwersytecie i wygłaszał szumne mowy o swobodnym dostępie do kariery dla uzdolnionych ludzi, o braterstwie ludów i związku narodów, który protestował przeciwko polityce silnej pięści i tajnej dyplomacji, przeciwko militaryzmowi i nacjonalizmowi - ucichł od dawna. Zamiast 40 uczniów miał teraz w szkole 80. A przecież z dachu izby szkolnej ciekł deszcz, i ani gmina ani rząd nie miały środków na zaradzenie temu.

Również majtek Jurgen zaniemówił. Najpierw spędził pewien czas w Berlinie. Co tam robił, o tym nie było można się dowiedzieć. Dość, że pewnego dnia zjawił się znów we wsi z rzadką miną, ale zadowolony, że może objąć w posiadanie domek i kilka hektarów ziemi od starego ojca. O swych bohaterstwach rewolucyjnych nie wspominał więcej. Seelow z mozołem przebijał się przez życie. Zrazu próbował wsączać w ludzi rozsądek, lecz słowa jego były z góry skazane na bezpłodność. Był przecież właścicielem majątku, oficerem i w dodatku szlachcicem. Panowie dziennikarze w mieście okręgowym wiedzieli wszystko o wiele lepiej i - inaczej. Jako prawdziwi przyjaciele ludu mieli ogólny posłuch, a nie dziedzic. Więc wreszcie i on ucichł, pozostawiał ludzi ich myślom. Oprócz starej gospodyni, co pielęgnowała go jeszcze jako dziecko, i swego ordynansa, który przez cały czas wojny był przy jego boku a potem służył u niego jako foryś i kamerdyner, nie miał nikogo, z kim mógłby zamienić kilka słów. Przez pewien czas stosunki z sąsiedztwem wprowadziły trochę urozmaicenia w jego życie. Właściciela Bornhagen poznał bliżej na wojnie, po której powrócił on do domu ciężko chory. Żona, młoda osoba, pielęgnowała go z poświęceniem, a Fritz pomagał jej o tyle, że bawił chorego rozmową i rozweselał go jak mógł. Po śmierci sąsiada Seelowa służył młodej wdowie radą i pomocą w gospodarstwie. Przedtem pełen podziwu dla jej poświęcenia przy boku chorego męża, teraz obserwował z uznaniem jej energię, z jaką zabrała się do kierowania sprawami majątku. Gdy opanowała sytuację, Seelow stał się zbędnym, lecz ona stała się dlań niemal niezbędną, i pewnego dnia oświadczył się o jej rękę. Pani Irmgard wysłuchała słów jego poważnie, po czym spojrzała mu w oczy.

- Zobowiązał mnie pan wielce i pragnęłabym spełnić dług wdzięczności, lecz prośby pańskiej spełnić nie mogę - rzekła - Nie mogę. My, kobiety niemieckie nie rozumiałyśmy wielu rzeczy w epoce upadku i przewrotu. Pytałyśmy się, gdzie byli nasi mężowie, gdzie byli prawdziwi mężowie niemieccy, gdy wszystko w państwie zachwiało się i runęło? Gdzież podziały się przysięgi wierności, duma, męskość? Być może, żądamy za wiele, lecz dość, że kolec pozostał w mej piersi i wielu innych kobiet. Nie mogę tego uczucia w sobie pokonać i ślubowałam, że nie oddam ręki już nikomu, dopóki Niemcy leżą powalone w prochu. Dopiero gdy zmyjemy z siebie niewysłowioną hańbę, gdy nasi mężowie znów będą mogli podnieść głowę z dumą i poczuciem wolności, dopiero wówczas mogłabym oddać się komuś na własność i to jedynie komuś, co przyłożył rękę do dzieła zmartwychwstania. A jeśli dnia tego nie doczekam... to będą musiała się tego wyrzec, chociaż to niełatwo, panie Seelow. 

On pożegnał ją krótko i pocwałował do domu, jakby z goryczą na języku. Czegóż żądała odeń ta kobieta? Jakżeż miał on naraz wyzwolić Niemcy z pęt? Obłęd, chimera kobieca. Wtedy przechadzki jego po pokoju dworu w Woltersdorfie trwały dłużej niż zwykle, a ruchy jego zdradzały, że miota nim burza. A nie doprowadziły do niczego i kończyły się zwykle jednym z całym przekonaniem wyrzuconym słowem: głupstwo! Pewnego dnia wszakże rotmistrz siadł do biurka i skreślił list do dawnego przyjaciela z akademii wojskowej Wernera Sollinga, który jako pozasłużbowy major sztabu generalnego mieszkał w Berlinie i był w stosunkach ze wszystkimi wielkomiejskimi kołami. Zapytał go, co tam ludzie w tym wielkim środowisku myślą i robią, i czy na horyzoncie nie pojawia się już blask jutrzenki odrodzenia. Odpowiedź nie brzmiała zbyt radośnie, nie budziła nadziei. Ot, ludzie pracowali w różnych kierunkach, robili co mogli, lecz tym czasem nie było widać żadnej możności polepszenia doli. Gdyby wszakże potrzeba było pomocy, Werner Solling obiecywał nie zapomnieć o przyjacielu. 

Upłynął od tego czasu bodaj rok. Pani Irmgard widywała Fritza tylko rzadko i przelotnie. Wyrzekł się on nadziei, aby miała zmienić swe postanowienie. Aż raptem spadł nań ten list! Cóż mogło nagle zajść tak ważnego? Czytając gazety wiedział, że w położeniu politycznym nie zaszła żadna, nawet najmniejsza zmiana. Nonsensem wydawało się spodziewać jakiejkolwiek poprawy w sytuacji Niemiec. A miał zapomnieć o zasiewach wiosennych i wyjeżdżać do Berlina - na kilka miesięcy. Jednakże Werner nie był przecież fantastą, pisząc do niego tak stanowczo, miał do tego ważny powód. Nie pozostawało przeto nic innego jak jechać i to zaraz pojutrze, jeśli przy wadliwej komunikacji miał przybyć nad Sprewę na czas. Przypomniał sobie ów dawny list, w którym Werner pisał, że nie zapomni o nim, jeśli będzie można uczynić cokolwiek dla dobra ojczyzny. Czyżby miał dla niego jakaś misję? Tak trzeba było przypuszczać. A więc musiał jechać, a przedtem pożegnać się z panią Irmgard. Na tym stanęło, gdy późno po północy skończył swą przechadzkę po pokoju.  

   
 
 
CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz