NA PODSTAWIE RELACJI RZĄDOWYCH,
INSTRUKCJI I ARTYKUŁÓW PRASOWYCH
DZIEŃ PO DNIU
od 5 stycznia do 27 grudnia 1939 r.
NIECHCIANY SOJUSZ
CZYLI RELACJE POLSKO-NIEMIECKIE
(1934-1939)
Cz. V
ZBLIŻENIE POLSKO-SOWIECKIE
(1932)
Cz. IV
"Spotykałem wśród inteligencji rosyjskiej wielu, wielu takich, którzy żyli z dnia na dzień, bez żadnych dążeń duchowych albo szowinistów lub fanatyków prawosławia, ale bardzo niewielu ideowych patriotów i uświadomionych obywateli z należnym poczuciem obowiązku. Z biegiem czasu wyniosłem wrażenie, że subtelniejsi z Rosjan wyczuwali naszą pod tym względem wyższość i poniekąd zazdrościli nam tych skarbów duchowych, wyniesionych z ciszy domowych ognisk, ze świeżości lasów i łąk rodzinnych, z kościołków wiejskich, z niskich starych dworków, z naszej literatury, słyszanej po raz pierwszy z ust matki (...) Od końca XVIII wieku Polska była pod zaborem i politycznie przestała istnieć, ale duchowo istniała stale, bez przerwy. Sztandary ideałów narodowych z wielkim poświęceniem i zaparciem się siebie, prawie przez 140 lat wznosili: kobieta Polka, ksiądz Polak i liczne szeregi ideowców, których często dzieliły stanowiska społeczne, poglądy polityczne, a zawsze łączyło wspólne uczucie do ziemi ojczystej. W społeczeństwie rosyjskim brakowało tych cech już przed katastrofą"
gen. JAN JACYNA
"ZAGŁADA CARATU"
(o przedrewolucyjnym społeczeństwie rosyjskim)
Podpisanie preliminariów pokojowych nastąpiło w Rydze - 12 października 1920 r. i weszły one w życie 18 października (choć realnie nastąpiło to dopiero - 2 listopada, po ratyfikacji owego traktatu przez Sejm - 22 października i Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy - 24 października) i tego też dnia wstrzymano wszelkie działania wojenne na Froncie Wschodnim. Pierwotnie jednak podpisanie preliminariów miało nastąpić już - 8 października, ale w tym przypadku polska delegacja wykazała się rozsądkiem (czego nie można powiedzieć o dalszych jej decyzjach podejmowanych w Rydze), choć tu cała zasługa należy się raczej podpułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu (jednemu z najbardziej światłych polityków II Rzeczypospolitej, to dzięki takim jak On ludziom owe zniszczone po wojnach: światowej i bolszewickiej państwo polskie, zaczęło się szybko rozwijać, a jak mawiał Władimir Władimirowicz i to są akurat słowa niezwykle mądre: "Kadry są najważniejsze" - zawsze i wszędzie. Matuszewski był też organizatorem akcji wywiezienia polskiego złota z kraju we wrześniu 1939 r. do Francji, aby nie wpadło ono w ręce Niemców bądź Sowietów). Cel opóźnienia był istotny, chodziło bowiem o zajęcie przez Wojsko Polskie białoruskiego Mińska, gdzie znajdowały się nieodkryte przez Sowietów archiwa polskiego wywiadu, zawierające dane o polskiej sieci wywiadowczej na terenie sowieckiej Rosji. Gdyby te akta wpadły w bolszewickie łapy, śmierć (często po okrutnych torturach) ponieśliby ludzie współpracujący z polskim wywiadem (swoją drogą podoba mi się ostatni wpis Foxmuldera o tym, jak to w latach 30-tych "Sowiecki wywiad łykał gówno" podsuwane mu przez Polaków - prawdziwy majstersztyk rozpisany w kilku zdaniach. Ja tak nie potrafię i zaraz bym to podzielił na kilka części i rozpisał bardziej szczegółowo, lecz wtedy zapewne utraciłoby to swój pierwotny sens i ów krasomówczy blask).
Należy też pamiętać, że Mińsk w tamtym czasie był... polskim miastem. To Polacy dominowali tu kulturowo, to Polacy kontrolowali administrację miejską i nadawali kształt samemu miastu (dziś po polsku w Mińsku Aleksandra Łukaszenki mówią jedynie kamienie). Duże miasta - takie jak Mińsk (Wilno, Kowno) - były na Białorusi "wyspami polskości" kultywującymi pamięć o wielkiej historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów, o czasach hetmanów, kasztelanów, szlachty, wyrosłej ze wspaniałej rycerskiej tradycji średniowiecza (w Rosji tego nie było - gdyż szlachta rosyjska w przeciwieństwie do polskiej czy zachodnioeuropejskiej nie miała swych korzeni, a była wytworem carskiej biurokracji wojskowej i administracyjnej - bez przeszłości i tradycji, bez przywiązania do ojczystej ziemi i nici duchowych łączących ją z ludem, całkowicie podległa "gosudarowi" i dająca mu się w haniebny sposób upokarzać, a jednocześnie tępa i apatyczna jak prawosławny kler - i jest to stwierdzenie faktu, gdyż prawosławni ojczulkowie byli nawet w Rosji carskiej pretekstem do żartów oraz kpin, jako że często nie potrafili czytać i pisać w innym języku jak starocerkiewnosłowiański, a po rosyjsku wręcz dukali poszczególne słowa. W porównaniu z nimi katolickie duchowieństwo prezentowało się zupełnie inaczej i należy tu podkreślić, że rozwój Kościoła unickiego i prawosławnego na Ukrainie oraz na Białorusi był spowodowany właśnie zjednoczeniem tych ziem z Koroną Polską we wspólnym państwie i pod ogromnym wpływem duchowieństwa katolickiego, co widać chociażby porównując ze sobą prawosławny kler moskiewski i ukraiński - różnice w tym przypadku rzucają się w oczy same, ale postaram się jeszcze kiedyś podjąć ten temat, bowiem godny jest uwagi dla ukazania cywilizacyjnej przepaści dzielącej Ukraińców/Rzeczpospolitan od Rosjan/Moskali. Cywilizacja Rzymu zawsze bowiem stała na znacznie wyższym poziomie duchowym niżli cywilizacja Bizancjum, szczególnie zaś ta, w wykonaniu Moskwy). Gen. Jan Jacyna (który w Rosji spędził sporą cześć życia, mieszkał tam i przyjaźnił się z wieloma osobami z dworu, a w jego domu gościli również przedstawiciele carskiej rodziny, łącznie z zamordowanymi potem przez bolszewików córkami cara Mikołaja II) tak oto opisuje prawosławny kler: "Duchowieństwo w Rosji nigdy nie grało roli, ani politycznej, ani społecznej. W wewnętrznej hierarchii duchowieństwa prawosławnego panował despotyzm władz. W znacznej części byli to ludzie i mało inteligentni i mało wykształceni, a poza tym z powodu konieczności dbania o możliwy dobrobyt swoich rodzin, często bardzo licznych, służalczość i karierowiczostwo panowały wśród nich niepodzielnie. Charakterystycznym jest, że właściwie ze sfer rodzin duchowieństwa i z seminariów duchownych rekrutowały się przeważnie szeregi nihilistów, socjalistów i anarchistów rosyjskich. Znacznie jeszcze niższy poziom umysłowości panował w zespole mnichów. (...) Oczywiście był w społeczeństwie rosyjskim cały szereg bardzo wybitnych jednostek na różnych polach nauki, wiedzy i pracy humanitarnej, nie brakło i bohaterów ideowych - ale w ogólnej masie te światła nikły i ginęły".
Kiedy 8 sierpnia 1919 r. Wojsko Polskie po raz pierwszy wkraczało do Mińska, witane tam było entuzjastycznie przez zgromadzone tłumy Mińszczan, w których tliła się nadzieja, że oto Polska wróciła na swe "prastare ziemie" już na zawsze. Niestety, potem przyszła sowiecka ofensywa i miasto znów znalazło się w rękach bolszewików (11 lipca 1920 r.). Ponownie Polacy odzyskali Mińsk dopiero - 15 października 1920 r. (o godz. 13:30), ale jeszcze tego samego dnia - zgodnie z rozkazem Naczelnego Dowództwa - wycofano się stamtąd (o godz. 18:00). Była to prawdziwa tragedia dla Mińszczan i wszystkich Polaków z Białorusi. Nie chciano wierzyć, że oto można porzucić rodaków i oddać ich na pastwę bolszewickich siepaczy - a jednak była to prawda, bo zgodnie z warunkami preliminariów pokojowych zawartych w Rydze, Mińsk miał pozostać po sowieckiej stronie granicy. To, na co zgodzili się w Rydze Jan Dąbski (stojący na czele polskiej delegacji) i Stanisław Grabski (główny autor warunków owego traktatu) wołało o pomstę do nieba. Jeszcze przed wyjazdem do Rygi w wywiadzie dla prasy, Dąbski stwierdził iż: "Polska nie zamierza wyzyskiwać świetnych zwycięstw naszej armii w celu narzucenia przeciwnikowi pokoju, lecz niezmiennie dąży do porozumienia", albo: "Nie ma co rozbijać pokoju o szczegóły takie jak granica" (nic więc dziwnego że przewodniczący delegacji sowieckiej - Adolf Joffe w depeszach do Moskwy otwarcie nazywał Dąbskiego "pożytecznym durniem"). Dąbski i Grabski ustępowali Sowietom w Rydze praktycznie w każdym aspekcie, a nawet sami popędzali delegację sowiecką, aby jak najszybciej rozwiązać wszelkie sprawy sporne i ostatecznie podpisać traktat pokojowy (przytoczony wcześniej Ignacy Matuszewski - również obecny w Rydze, określił takie działanie polskiej delegacji mianem: "minimum czasu, maksimum ustępstw"). Mirosław Obiezierski - jeden z polskich delegatów na rokowania do Rygi, reprezentujący ziemię mohylewską, tak oto pisał w swych pamiętnikach: "Ogólne wrażenie dotychczasowego przebiegu obrad ryskich odniosłem fatalne. Delegacja polska nie tylko nie potrafiła wykorzystać ogromnych atutów, jakie w jej ręce dały nasze zwycięstwa na froncie, ale nawet sama poszła na ustępstwa. W czyim interesie leży wydawanie bolszewikom jakichś zobowiązań w chwili, gdy wojsko nasze praży ich bez litości na froncie?" Dochodziło wręcz do tego, że pozostali członkowie polskiej delegacji podsłuchiwali pod drzwiami, gdzie toczyły się rozmowy w cztery oczy Dąbskiego i Joffe'go i przerywali je w momencie, gdy wydawało się iż Dąbski zgadzał się na kolejną sowiecką "propozycję pokojową".
12 października w pałacyku zwanym Domem Bractw Czarnogłowych w Rydze, podpisany został wyrok na Polaków mieszkających na wschód od linii Zbrucza, Mikaszewicz, Klecka, Nieświeży, Mołodeczna, Wilejki i Dokszyc. Bez walki oddawano w sowieckie łapy Mińsk, Słuck, Płoskirów, Kamieniec Podolski i Chmielnik - wspaniałe dziedzictwo I Rzeczpospolitej. Piłsudski gdy się o tym dowiedział, stwierdził wprost, że za ten traktat należałoby "komuś" w Polsce rozbić głupi łeb, a niestety tym "kimś" było kilka konkretnych osób (np. Dąbski, Grabski czy Wincenty Witos - który pisał wówczas w listach do Dąbskiego: "Podpisuj! Pokój twój bardzo dobry"). W tekście traktatu obie strony uznawały co prawda niepodległość Białorusi, ale jednocześnie podzielono ten kraj po połowie (z tym że większą połowę wzięli Sowieci), przeciwko czemu protestowali polscy delegaci z Białorusi obecni w Rydze (jak np. Mirosław Obiezierski, który tak oto pisał: "My przeciwko podziałowi bezwarunkowo i jak najuroczyściej stale protestowaliśmy uważając, że Polska ma dostatecznie sił, by całość swych ziem historycznych utrzymać i zasadę niedzielenia ziem sprzed pierwszego podziału Rzeczpospolitej przeprowadzić. Niestety głos nasz był głosem wołającym na Puszczy. Wszelkie próby przesunięcia granicy dalej na wschód napotykały stanowczy opór pana Grabskiego. Złożyliśmy nasze oświadczenie do delegacji polskiej przeciwko takiemu załatwieniu sprawy granicznej (...) Niechże przynajmniej będzie ślad dla tych, co przyjdą po nas, żeśmy się nie godzili na ćwiartowanie ziem, których patriotyczna ludność polska kresowa w przeciągu 150 lat niewoli uważała za swój najświętszy obowiązek bronić". Tak oto politycy narodowi i ludowi idąc ręka w rękę, pogrzebali plan stworzenia federacyjnego państwa, w którym prócz Polski znalazłaby się Ukraina, Białoruś i Litwa (ewentualnie bez tej ostatniej, niegodziwej siostrzycy, którą pięknie podsumowano w jednym z numerów satyrycznego pisma "Mucha", w której Polak pytał Litwina (trzymając go w swym ręku, bo był taki malutki): "I co ja mam z tobą uczynić? Za małyś, żeby się z tobą bić, a za staryś, ażeby ci twe gałgaństwa puszczać płazem"). Tym samym wspólnie położono kres mocarstwowej Rzeczpospolitej, o której wskrzeszenie walczyli przodkowie Polaków, Litwinów, Ukraińców i Białorusinów od czasów Insurekcji Kościuszkowskiej 1794 r., aż do Powstania Styczniowego 1863-1864. Władysław Pobóg-Malinowski pisał w tych dniach: "Traktat rozejmowy mimo wielkiego militarnego zwycięstwa Polski, stawał się dla niej olbrzymią klęską polityczną. (...) Traktat preliminaryjny bezwzględnie i brutalnie deptał tradycję, która od czasów Kościuszki, przez cały wiek XIX, wołała nie tylko o wolność i niepodległość, ale też o całość przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Deptał nie mniej brutalnie starszą jeszcze tradycję Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stawał się krzyżem przez ręce polskie wzniesionym nad grobem wielkiej przeszłości narodowej".
Na ziemiach które bezczelnie oddano w sowieckie łapy, żyło ok. milion Polaków, nie tylko w miastach, ale przede wszystkim w wielu dworkach, które to stały się symbolami polskości na Kresach. Ale dla ludzi o umysłowości Dąbskiego (ludowiec) i Grabskiego (narodowiec) byli oni nic nie warci, można ich było sprzedać za pokój, który był niczym innym, jak tylko chwilowym rozejmem i to zawartym - mimo zwycięstwa na froncie - na niesprzyjających nam fundamentach. Nie powstała wielka Rzeczpospolita podchodząca pod "bramę" smoleńską, skąd było zaledwie rzut beretem do Moskwy. Powstało zaś państwo, które bezpośrednio graniczyło z dwoma byłymi mocarstwami - co prawda chwilowo osłabionymi przegraną wojną i krwawą rewolucją - ale przecież taki stan nie mógł trwać wiecznie i wcześniej czy później Niemcy oraz sowiecka Rosja naturalnie by się do siebie zbliżyły - tak jak to było w przeszłości. "Naturalnie" czyli... po trupie Polski. Obawy, jakie żywili narodowcy i ludowcy, że oto żywioł polski nie będzie w stanie przyswoić sobie i podporządkować Rusinów z Ukrainy i Białorusi był zwykłą kpiną ze zdrowego rozsądku, a przede wszystkim był hańbą i obrzyganiem narodowej pamięci, gdyż takie metody właśnie stosowali zaborcy aby wynarodowić naród polski w XIX wieku, a ponieważ im się to nie udawało, stosowali przemoc. Teraz zaś to myśmy mieli - według panów endeków i im podobnych - polonizować na siłę Ukraińców, Białorusinów czy Litwinów? To po to walczyliśmy w powstaniach "Za Wolność Naszą i Waszą"? A właśvciwie dlaczego mielibyśmy ich polonizować, dlaczego mielibyśmy odmówić naszym sąsiadom, historycznie rzecz biorąc braciom - budowy ich własnych państw, takich, jakie sami oni chcieli stworzyć? Owszem, niepodległość i wewnętrzna suwerenność to jedno, a drugie to Moskwa - która była stałym zagrożeniem tych państw i wymuszała ponowną federację czterech narodów (w tamtym czasie Białorusini mieli bardzo słabo rozbudowane poczucie narodowej przynależności, aczkolwiek i ono się kształtowało). Głównym celem Polski nie powinno więc być polonizowanie Rusinów czy innych narodów, a ostateczne wymazanie traumy niewoli i upodlenia z czasów zaborów. Dokonać się to mogło zaś tylko w jeden sposób - przywracając Ukraińcom i Białorusinom wolność i oddając im prawo do decydowania o samych sobie. Cztery kraje zjednoczone w jednej federacji, cztery wolne narody zrośnięte wspólnotą dziejów i nadzieją na lepsze jutro w jeden sfederowany organizm - Rzeczpospolitą, zasiedlony jednym duchowym narodem - Rzeczpospolitanami - niczym dęby zrośnięte ze sobą korzeniami. Oczywiście nie jestem hipokrytą i wiem że taki organizm mógłby się utrzymać tylko pod warunkiem zaistnienia dominującego lepiszcza, a tym lepiszczem miałby być zarówno język polski - obecny we wszystkich tych sfederowanych krajach, jak i najsilniejszy i jedyny trwale spajający człon owego związku, czyli Polska. Tak było od czasów średniowiecza, poprzez wiek XVI, XVII i XVIII - gdzie Litwa już praktycznie w całości została spolonizowana - ale spolonizowała się naturalnie, nie przymusem i nie batem - jak chcieliby tego panowie Dąbski, Grabski oraz wielu im podobnych.
Siła polskości polegała bowiem na tym, że myśmy nikogo nigdy nie zmuszali do przyjęcia naszych praw, a wręcz przeciwnie, to inni pragnęli się do nas przyłączyć, abyśmy razem dzielili losy wolnych i równych narodów. To myśmy dzielili się naszymi wolnościami, których nigdzie indziej nie było (a już na pewno nie było w tak rozbudowanej formie). Dzięki temu to nie mieczem, a prawem i ideą wolności stworzyliśmy najrozleglejsze chrześcijańskie mocarstwo w Europie. Nie kolbą i nie batem, nie kopniakiem i zakazami, ale miłością budowaliśmy wspólną ojczyznę kilku narodów - ludzi wolnych, jak to zostało przedstawione chociażby w Unii Horodelskiej z 1413 r. w której zapisano: "Miłość ta tworzy prawa, włada państwami, urządza miasta, wiedzie stany Rzeczypospolitej ku najlepszemu końcowi, udoskonala wszystkie cnoty (...) a kto nią wzgardzi, ten się wszelkiego dobra pozbędzie. Dlatego my, prałaci, rycerstwo i szlachta Korony Polskiej, chcąc pod tarczą miłości spocząć (...) zespalamy i jednoczymy nasze domy, pokolenia, rody, herby i klejnoty rodowe z wszystką szlachtą i bojarstwem litewskich ziem (...) aby na wieczne odtąd czasy mogli używać naszych herbów i klejnotów i godeł naszych, któreśmy odziedziczyli po ojcach i przodkach naszych, a któremi oni cieszyć się mają w znak prawdziwej miłości (...) Niechaj więc zjednoczą się z nami miłością i braterstwem i staną się nam równymi (...) I przyrzekamy im słowem czci i przysięgi nie opuścić ich w żadnych przeciwnościach i niebezpieczeństwach, lecz stawać im ku pomocy w każdej potrzebie (...) Co też i przyrzeczeni panowie litewskich ziem obowiązali się słowem i przysięgą czynić dla nas nawzajem". Aby podkreślić siłę tej Unii, należy dodać, że gdy Anglicy chcieli tworzyć wspólny związek z Walijczykami i Szkotami, najpierw przyjechali do Polski (1705 r.), aby w Krakowie nad dokumentem Unii Horodelskiej i Unii Lubelskiej z 1569 r. wypracować swoją własną Unię i tak - wzorując się na polskich doświadczeniach - powstało wspólne królestwo Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków pod nazwą Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii (1707 r.)
Dla Polaków sprzedanych Sowietom, była to prawdziwa życiowa tragedia, wielu z nich zdecydowało się na emigrację "do Polski" (jakby Polski nie było tam, gdzie żyli). W Ojczyźnie znaleźli swój dom i byli witani dość dobrze przez rodaków, jak bowiem pisał Michał Pawlikowski: "Uchodźcy ze wschodu - Wileńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylowszczyzny - byli modni. Przede wszystkim byli to "swoi" - Litwini, którzy podobnie jak Warszawiacy byli razem "pod Ruskiem". Po drugie, stanowili dość skuteczną przeciwwagę "galileuszom" z Galicji, którzy byli wtedy specjalnie niepopularni. Po trzecie, razem z nimi przyszła spotęgowana tysiacgębną famą legenda czynów bohaterskich braci Dąbrowskich (Jerzy Dąbrowski - pierwszy Łupaszka i jego brat Władysław). Po czwarte, byli "stamtąd", to jest przeżyli grozę bolszewicką na własnych skórach. Uważano ich więc za ekspertów, którzy oglądali na własne oczy żywych bolszewików. Wreszcie, pomimo utraty mienia i ziemi ojczystej, mieli rozmach, zapał, humor, no i pieniądze. A pieniądze mieli nawet tacy z nich, którzy zasadniczo nie powinni byli ich mieć". Potem Polacy ze Wschodu, a szczególnie z Białorusi, pełnili wiele kluczowych stanowisk w polityce i administracji odrodzonego kraju (np. prezydent Polski na uchodźstwie w Londynie podczas II Wojny Światowej - Władysław Raczkiewicz pochodził właśnie z Mińska). Wielu z nich walczyło potem w Polskiej Armii na Zachodzie, np. w obronie Francji w 1940 r. czy w Bitwie o Anglię. Niestety, większa część Polaków zdecydowała się zostać na miejscu, co też dla nich oznaczało życie w komunistycznym piekle. Początkowo myślano jednak że może nie będzie tak źle, ale z czasem (szczególnie w latach 30-tych) antypolska fobia Stalina spowodowała, że postanowił on rozprawić się z żyjącymi na Ukrainie i Białorusi "polskimi wrogami" i tak doszło do krwawej "Operacji polskiej" NKWD z lat 1937-1938, w wyniku której zamordowano ponad 100 000 ludzi (tylko za to, że byli Polakami, tak jak potem Niemcy zabijali Żydów za to że byli Żydami). A to było jeszcze przed wybuchem wojny, przed Katyniem i innymi sowieckimi oraz niemieckimi masakrami polskiej ludności.
Po podpisaniu preliminariów pokojowych, powrócono do dalszych negocjacji w miesiąc później - 17 listopada 1920 r. Teraz komisje miały opracować kształt odszkodowań ze strony sowieckiej dla Polski, zwrotu jeńców oraz ostatecznego wyznaczenia granicy. W tej fazie negocjacji, Rosjanie godzili się nawet na oddanie Polsce nie tylko Mińska, ale też i całej Białorusi (aż pod "bramę" smoleńską), w zamian za rezygnację strony polskiej z odszkodowań finansowych i oddanie sowieckiej Rosji Ukrainy (oczywiście tej za rzeką Zbrucz), ale tym razem to Stanisław Grabski odrzucił tę propozycję (ci wszyscy endecy bardzo bali się ponownego wskrzeszenia, martwej już wówczas idei federacyjnej Józefa Piłsudskiego i czynili wszystko, aby te plany pokrzyżować). Ostatecznie polsko-sowiecki traktat pokojowy podpisano dnia 18 marca 1921 r. Traktat wyznaczał nam granicę wschodnią tak niefortunną, że doprawdy nie trzeba było być jasnowidzem, aby przewidzieć skutki polityki Dąbskiego i Grabskiego - a skutki to - 1 i 17 września 1939 r., czyli agresja Niemiec i Związku Sowieckiego na państwo polskie pozbawione wschodnich sojuszników w postaci niepodległych państw: Ukrainy i Białorusi - które byłyby doskonałym kordonem sanitarnym, odgradzającym nas od tego całego sowieckiego Mordoru (tak jak to było w wieku XVI). Gdyby udało się utrzymać przynajmniej Białoruś, sytuacja w 1939 r. byłaby już zupełnie inna, a Hitler bez jasnego wsparcia Stalina, sam nie odważyłby się zaatakować Polski, tym bardziej że mieliśmy wówczas sojusz z najpotężniejszymi państwami ówczesnego świata - Francją i Wielką Brytanią (które jednak okazały się słabe i pozbawione ducha walki). Czy mogliśmy przetrwać? Mogliśmy! Nie udało się to przez tępotę i upór ludzi pokroju Grabskiego i Dąbskiego. A potem, w sierpniu 1939 r. mogliśmy już tylko śpiewać: "To ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy na wieczny czas. To ostatnia niedziela, więc nie żałuj jej dla mnie, spojrzyj czule dziś na mnie - ostatni raz. Będziesz jeszcze wiele tych niedziel miała, a co ze mną będzie - któż to wie? To ostatnia niedziela, moje sny wymarzone, szczęście tak upragnione - skończyło się!"
PS: A poza tym uważam że Grabski i Dąbski za ów traktat powinni dostać kulę w łeb!
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz