Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 12 maja 2022

UMIERAMY I CO DALEJ? - czyli co się z nami dzieje po śmierci? - Cz. LIII

ŻYCIE PO ŚMIERCI - 

CZYLI RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

 

 
 
CZĘŚĆ DALSZA RELACJI LESZKA SZUMANA
 
 
 

I

RELACJE OSÓB,

KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ

Cz. III

 
 
 
 
 
JAK TO MOŻLIWE, ŻE JESZCZE ŻYJĘ!
 
 
 James O'Brien z Tuscarora w stanie Nevada, w USA, był podczas wojny koreańskiej żołnierzem. Służył w Seulu, w kompanii wartowniczej, gdzie pilnował amerykańskich magazynów wojskowych. Którejś nocy, gdy stał na posterunku, został napadnięty przez jakiegoś Koreańczyka, który wbił mu nóż w serce. O'Brien padł i pomyślał tylko: i taki jest mój koniec. Nie czuł żadnego bólu, lecz miał wrażenie, jakby jedna część jego ciała, które zrobiło się nagle jakieś dziwnie miękkie, wznosiła się w górę, druga natomiast kurcząc się, opadała ku ziemi. W tej samej chwili usłyszał głos matki, jak mówiła, że będzie mógł pójść popływać, gdy odrobi lekcje. To wydało się O'Brienowi dziwne, bo przecież wiedział, że do szkoły już nie chodzi i że nie znajduje się w Tuscarora, lecz w Korei. Po chwili zobaczył swych dziadków, którzy już dawno nie żyli. Mówili do niego, iż bardzo się cieszą, że przyszedł do nich na tamten świat. O'Brien nic z tego nie rozumiał, Na jaki świat się dostał? Jak to się stało, ze dziadkowie jeszcze żyli? Przecież wiedział doskonale, że oboje już zmarli. Powiedział o tym staruszkom, a oni na to zgodnie odpowiedzieli, że oczywiście ludzie na Ziemi uważają ich za zmarłych; w rzeczywistości jednak żyją nadal. To tylko ich materialne ciała zmarły i uległy rozkładowi, lecz druga część ich istoty przeszła na tamten świat, gdzie się obecnie znajdują. To wszystko O'Brien opowiedział lekarzowi, który przywrócił go do życia w wojskowym szpitalu w Seulu.
 
- Jak to możliwe w ogóle, że jeszcze żyję? Przecież byłem już na tamtym świecie - spytał żołnierz lekarza, gdy po ośmiu dniach odzyskał przytomność.
 
- Stał się mały cud - odparł lekarz - chociaż znowu nie taki rzadki, jakby się zdawało. Pana koledzy spostrzegli co się stało, podbiegli i zobaczyli, że ma pan nóż w sercu. Na szczęście nie wyjęli go, lecz natychmiast przynieśli pana do szpitala. Nóż przebił prawą komorę w dolnej części serca. Dzięki temu, że noża nie wyjęto, nie wykrwawił się pan. Ja zeszyłem nacięcie. Nie była to nawet zbyt trudna operacja, choć potrzebna była odrobina szczęścia. I to wszystko.
 
- To znaczy, że ja właściwie jeszcze nie byłem tak całkowicie martwy? - spytał O'Brien. 
 
Lekarz wzruszył ramionami: 
 
- Ja jestem lekarzem, staram się ratować ludzi dopóki tli się w nich iskierka życia. Bardzo możliwe, że pan opuszczał już swoje życie doczesne i był na granicy tamtego świata. Z całą pewnością tego twierdzić nie mogę, bo jako lekarz nie znam się na tym. W każdym razie mogę panu powiedzieć jedno: o podobnych przeżyciach opowiadali mi także i inni pacjenci, których udało mi się w ostatniej chwili uratować przed śmiercią lub przywrócić do życia. Jedno mnie zastanawia: wszelkie tego rodzaju relacje są do siebie podobne. Wszyscy opowiadali, że zbliżały się do nich jakieś obce postacie, które okazywały się zmarłymi krewnymi lub przyjaciółmi. Ci zmarli krewni starali się moim pacjentom przyjść z pomocą, gdy ci "wysiadali z siebie".
 
 
 
 
 
ŻYWCEM POGRZEBANA
 
 
 Przed wielu laty w Stanach Zjednoczonych zmarła pani Anna Lee. Chorowała od dłuższego czasu, więc sensacji nie było. Anna zakończyła swe życie w pewną burzliwą, sztormową noc nad Pacyfikiem. Na co właściwie niedomagała, nikt dokładnie nie wiedział. Lekarze podejrzewali chorobę psychiczną, która miała jakoby osłabić jej serce. Dawne to były czasy i lekarze o medycynie wiedzieli znacznie mniej niż dziś. Annę Lee pochowano w rodzinnymi grobowcu, a w pokrywę trumny jak to wtedy było w modzie - wstawiono szybkę. Nazajutrz po pogrzebie koło grobowca rodziny Lee przechodził dozorca cmentarza. W pewnej chwili usłyszał słaby, jękliwy, nieco stłumiony głos. Zatrzymał się. Czyżby się mylił? Chyba nie, wydobywał się on z grobowca państwa Lee. Nie chciał samemu brać odpowiedzialności na siebie. Szybko wezwał lekarza. Kiedy wspólnymi siłami otworzono trumnę, okazało się, że starsza pani Lee zdecydowała się powrócić na nasz świat. Szybko przewieziono ją do miejskiego szpitala, skąd po dwóch tygodniach wyszła już na własnych nogach. Po dwóch latach od tego zdarzenia pani Lee powiła dorodnego syna. Mimo to, w rozmowach z lekarzami, zaznaczała zawsze, że na swą śmierć otrzymała tylko pewne ściśle określone moratorium - jakby to dziś można było nazwać jej uwagi.
 
- Kiedy inni twierdzą, że byli już na tamtym świecie i widzieli istoty, z którymi rozmawiali, musiał to być jakiś inny świat niż ten, gdzie byłam ja. Przypominam sobie tylko, że przebywałam w wielkich podziemiach. Zewsząd otaczał mnie rdzawo-czerwony kolor. Miałam dziwne wrażenie, że znajduję się w kuli, która była czyjąś czaszką. W tym Ukryciu czułam się nawet dobrze i bezpiecznie. Byłam zadowolona. Miałam dziwne uczucie, tak, jakby ktoś poprzez mnie szukał jakiejś drogi, aby z tamtego świata dostać się na świat, powiedzmy "nasz''. Może dlatego powróciłam, aby urodzić dziecko. Czuję, że nie pożyję długo... Dziecko pójdzie drogą, jaką mu wytyczono na tamtym świecie. Ja zaś byłam tylko pośrednikiem, środkiem do celu. 
 
Gdy w rok po śmierci pani Lee przeprowadzono sekcję zwłok, stwierdzono ze zdumieniem, że według wszelkich praw medycyny od wielu lat powinna ona być na tamtym świecie. Wówczas, kiedy dozorca cmentarza posłyszał jej jęki, powinna ona normalnie umrzeć. Jak to się stało, że mimo to ożyła, żaden lekarz nie potrafił wytłumaczyć. Wszak przezwyciężyła śmierć, która trzymała ją już mocno w swych szponach. Żaden fizjolog również nie mógł znaleźć sensownego wytłumaczenia fenomenu Anny Lee. Przypuszcza się jedynie, że była ona opanowana ogromną wolą życia i całą swą energię włożyła w to pragnienie. Jest to jednak tylko pusty, nic nie mówiący frazes. Ludzi, którzy nie chcieliby umrzeć, a nadal żyć jest przecież bardzo wielu. Bodajże wszyscy... Ta silna wola miałaby ją rzekomo opuścić, gdy urodziła dziecko, spełniając tym samym sens swego istnienia na naszym świecie? Do jakiego stopnia pani Lee zbliżyła się do granicy życia i śmierci trudno na podstawie jej wypowiedzi orzec. Halucynacje, jakie miała po rzekomej śmierci, spotyka się często u narkomanów. Podobnie trująco mogły podziałać leki, jakie podawano chorej. A może na tej drodze powstały w jej mózgu skojarzenia o przedwczesnej śmierci?...
 
 
 
 
 
WRAŻENIA POŚMIERTNE
 
 
 Znany francuski śpiewak, Charles Aznavour, milczał o swoich przeżyciach spowodowanych wypadkiem samochodowym przez szesnaście lat. Dopiero po upływie tak długiego okresu postanowił opowiedzieć o tym, co przeżył owego pięknego, letniego popołudnia 31 sierpnia 1956 roku pod Brignoles. Co artystę wówczas spotkało dowiedzieliśmy się z gazet w roku 1973. A oto owa relacja. 
 
- Nagle spostrzegłem przed sobą ciężarówkę. Na wyminięcie jej było już jednak za późno. Odruchowo zacisnąłem jedynie dłonie na kierownicy. Usłyszałem huk. Nosem i czołem uderzyłem w przednią szybę. Następnie jakiś ciężar spadł mi na kolana, a coś cienkiego wbiło się w udo. I to było wszystko — straciłem przytomność. W podświadomości pozostało mi tylko wrażenie, że mój wóz się zatrzymał. O wypadku nic nie wiedziałem. Nie dotarło to do mnie jeszcze... Spróbowałem podnieść prawą rękę do twarzy, lecz mi się to nie udało. Także i lewą ręką nie mogłem poruszyć. Mimo to nie odczuwałem strachu. Miałem przeświadczenie, które mi jakby ktoś przekazał, że znajduję się w jakimś obcym świecie. Dookoła panowała absolutna cisza. Zewsząd otaczała mnie różowa mgła. Poza tym nadal siedziałem za kierownicą. Ciekawe, iż nagle straciłem poczucie upływu czasu. Nie potrafiłem określić, czy od chwili zatrzymania się auta minęły sekundy, minuty, godziny lub dni. Jednak samopoczucie miałem dobre i moje ciało przenikało przyjemne ciepło. Nagle doszedł mnie czyjś głos: "O Boże, przecież on nie żyje". Słysząc te słowa zastanawiałem się, o kogo może tu chodzić i pomyślałem z troską o moich współtowarzyszach podróży: Claudzie Figusie i Lecii. W tej chwili wyciągnięto mnie z wozu. Nadal byłem otoczony jakby różową mgłą. Otaczających mnie ludzi nie mogłem rozpoznać. Usłyszałem jedynie: Niech pan pomoże najpierw tym pozostałym, bo ten już nie żyje. Widocznie miano na myśli mnie. Położono mnie na ziemi, na poboczu drogi. Chciałem powiedzieć, że mnie właściwie nic nie jest, ale miałem wrażenie, iż moje słowa do nikogo nie dochodzą. Mimo to słyszałem siebie samego jak wołałem: "Pomóżcie mu. Pomóżcie mu..." Miałem oczywiście na myśli Claude'a Figusa i Lecię. Czułem też, że ktoś rozpina mi koszulę i przykłada głowę do mojej klatki piersiowej. Rzeczywiście - potwierdził po chwili - on już nie żyje. Serce przestało bić. Teraz usłyszałem ów głos tuż przy moim uchu. Zorientowałem się więc, iż na pewno mówiono o mnie. Sprawiło mi to w pewnym sensie ulgę. A więc tak wyglądała śmierć, której przez całe życie tak się bardzo wszyscy boimy. Roztacza się przed nami obrazy straszliwych cierpień i nieziemskich przeżyć, a tu tymczasem dookoła cisza, spokój i przyjemna różowa mgiełka. Jak można było bzdurzyć o strachu w tym stanie rzeczy? Nie było przecież ku temu żadnych powodów. Jednak w pewnym momencie ogarnęło mnie przerażenie. Zacząłem instynktownie krzyczeć, gdyż dopiero teraz uprzytomniłem sobie, że właściwie to ja wcale nie umarłem. Słyszałem przecież dokładnie rozmowy otaczających mnie osób. Rozmawiali żandarmi, słyszałem syk opon i zgrzyt hamulców, nawoływania, szum silników mijających mnie pojazdów. Uważałem więc za niezbędne dać otoczeniu w jakiś sposób znać, że jeszcze żyję, by mi udzielono pomocy. Krzyczałem coraz głośniej, lecz mój głos nie docierał do nikogo z obecnych na szosie, chociaż poprzez różową mgiełkę widziałem sylwetki poruszających się postaci. Poczułem tylko w pewnej chwili, że ktoś dotknął moich oczu i później nie widziałem już nic. Narzucono na mnie jakby czarną płachtę. Chyba któryś z żandarmów zamknął mi oczy i nakrył mnie prześcieradłem. Dla ekipy ratowniczej byłem już tylko trupem leżącym na skraju drogi i nie było sensu nadal się mną zajmować. Przestałem krzyczeć kiedy przeniesiono mnie w jakieś inne miejsce. Starałem się zorientować, co się ze mną dzieje, bo nagle posłyszałem inne głosy, ale nic z tego nie wyszło. Ni stąd ni zowąd przyszło mi do głowy, że nie znajduję się już na miejscu wypadku, a leżę w mojej własnej trumnie. Usłyszałem cichy szloch. Moja pierwsza żona, Evelyn, przyszła na mój pogrzeb. Stała koło dużego sarkofagu ozdobionego srebrnymi okuciami. Kościółek był pełen ludzi. Znów ogarnął mnie strach, że mogą mnie pochować żywcem. Chociaż leżałem w trumnie, widziałem siebie i sarkofag od zewnątrz. Brałem więc z pełną świadomością udział we własnym pogrzebie. Teraz zrozumiałem, że moje ciało ulega rozkładowi. W trumnie, którą wynoszono, szalałem. Krzyczałem i rzucałem się. Duszący trupi zapach uprzytomnił mi, że mój los jest już nieodwołalnie przesądzony. I nagle w chwili ciszy dotarł do mnie szept: "Panie Aznavour, proszę niech pan się uspokoi". Z trudem otwarłem moje oklejone oczy i dostrzegłem pielęgniarkę pochylającą się nade mną. Wacikiem ocierała mi twarz. I dopiero wtedy poczułem okropny ból. Byłem przywiązany do łóżka pasami. Ze mną jest bardzo źle - wyszeptałem, a pielęgniarka twierdząco skinęła głową. Powrócił pan do życia z dalekiej drogi, bo uważano pana już za zmarłego. Pana serce zaprzestało pracy. Dopiero po wielogodzinnym masażu mięśnia udało się pana przywrócić do życia.
 
Amerykański psycholog, dr Ben Roberts, przez długie lata studiował zagadnienie konania i śmierci. Potwierdził też w końcu opinie licznych kolegów - lekarzy, iż konający chętnie i bez oporów psychicznych przechodzą na tamten świat. Samej śmierci się też nie boją. Obawą napawają ich jedynie okoliczności, w których ma miejsce zgon. Oni zdają się coś wiedzieć, czego my nie rozumiemy, gdy jesteśmy jeszcze żywi i zdrowi. 
 
Odnoszę wrażenie - stwierdził dr Ben Roberts - że konając, chory znajduje się jakby na granicy dwóch światów, jednego, który nam jest znany i drugiego, który nazywamy życiem po śmierci. Liczni lekarze, obecni przy zgonie swych pacjentów, wspominają w wielu relacjach, że umierający nagle z uśmiechem witali zmarłych już członków rodziny lub opisywali wygląd krajobrazu, ogrodu czy jakiejś drogi. W takich chwilach miało się wrażenie - dodaje dr Ben Roberts - iż przed umierającym otwiera się jakby okno na jakiś inny świat, a on sam wiernie opisuje miejsce, do którego przechodzi. W tej chwili przyszedł mi na myśl wypadek, jaki wydarzył się dziesięcioletniemu chłopcu, gdy ten został przygnieciony przewracającym się betonowym parkanem. Chłopiec przez dłuższy czas leżał nieprzytomny. Opiekował się nim Paul Klein. Oświadczył on, iż podczas owych tragicznych pięciu dni pacjent dwukrotnie znajdował się w stanie śmierci klinicznej. 
 
Zjawiska towarzyszące temu wypadkowi są dla doktora Kleina dowodem istnienia życia pozagrobowego. 
 
- Panie doktorze, jak ja się dobrze czułem - wspominał chłopiec - i miałem nadzieję, że tak już pozostanie na zawsze. Dwa razy odwiedzałem jakiś inny kraj. Było tam dużo dzieci, które bawiły się na dworze, w dużych złotych miastach. Chciałem przyłączyć się do tych zabaw, lecz dzieci powiedziały mi, że ja nie będę miał na to czasu. Po raz pierwszy widziałem u tamtych dzieci takie piękne zabawki, że trudno było mi się od nich oderwać. Dzieci miały także własne instrumenty, na których pięknie grały. Widziałem tam również kwiaty, które wprost rosły w oczach. Drugim razem zobaczyłem ogromne miasto, zbudowane z czystego złota, I tam było dużo dzieci. Czuły się szczęśliwe i śmiały się razem z innymi. Lecz kiedy potem nagle wszystko zniknęło, ogarnął mnie smutek... Zrozumiałem, że już muszę wracać. 
 
Uwagi doktora Robertsa są podobne do wniosków doktora Izaaka Simonsa z Kanady. Mówi on tak:
 
- Człowiek wie coś niecoś o tym, jak funkcjonuje ludzki fizyczny organizm, ale o podstawach życia nie wie nic. Jak byśmy nie nazwali podstaw funkcjonowania organizmu: energia nadprzyrodzona, postać energii lub wibracje duszy, wszystko to są puste słowa, gdyż nie tłumaczą nam niczego. Każdy rozsądny uczony musi przyznać, że człowiek składa się z czegoś więcej niż tylko z kości i mięsa. Jest nawet zupełnie możliwe, iż to, co my nazywamy życiem istniało już uprzednio, nim urodziło się nasze ziemskie ciało i że po naszej ziemskiej śmierci egzystuje ono nadal. 
 
Doktor Simons wspomina przy tej okazji wypadek kobiety, zmarłej na skutek obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. 
 
- Pani Sandra Farell - bo o niej tu mowa - była kobietą trzydziestoletnią. Miała dwoje dzieci. Wraz z mężem jechała do znajomych, gdy w ich samochód uderzyła ciężarówka. Panią Farell przywieziono do szpitala nieprzytomną. Straciła bardzo dużo krwi i odniosła szereg ciężkich obrażeń wewnętrznych narządów - opowiadał później doktor Simons. - Późno w nocy serce chorej przestało bić i zespół reanimacyjny musiał włożyć dużo wysiłku, aby kobietę ponownie przywrócić do życia. 
 
Doktor Simons najbardziej obawiał się momentu, kiedy będzie musiał kobietę powiadomić o śmierci męża. Idąc długim, szpitalnym korytarzem zastanawiał się, w jaki sposób, w miarę oględnie, przekazać pacjentce tę smutną nowinę. Otworzył drzwi do pokoju chorej, lecz nim zdążył otworzyć usta, pani Farell popatrzyła na niego i szepnęła:
 
- Już wiem, panie doktorze, co pan mi chce powiedzieć. Mój mąż nie żyje. 
 
Kiedy doktor spojrzał na nią zdumionym wzrokiem, dodała:
 
- Los mojego męża jest mi znany. Widziałam go, gdy byłam w stanie śmierci klinicznej. Wiedziałam o tym, że zmarłam, bo czułam, że moje serce przestało bić. Przypominam sobie moje ówczesne myśli: ot, i koniec ze mną. Następnie popłynęłam lekko w powietrzu i znalazłam się na dróżce biegnącej wśród łąk. Moje nogi nie dosięgały ziemi. Ja po prostu płynęłam w powietrzu. Wcale mnie to nie zdziwiło. Nie zaskoczył mnie też widok Johna, mojego męża, który tam się nagle znalazł. Pragnęłam wziąć go za rękę i pobiec przed siebie, taka czułam się lekka i swobodna. Czułam się szczęśliwa jak nigdy dotąd. Nie wiem, dlaczego John się na to nie zgodził. Lekko odwrócił mnie w innym kierunku i powiedział, że będę musiała tu pozostać jeszcze jakiś czas. Niech pan nie myśli panie doktorze, że czuję się czymkolwiek zasmucona lub że się martwię, że straciłam męża. Wiem, że on jest szczęśliwy, a poza tym mam niewzruszoną pewność, że się jeszcze zobaczymy...
 
 

 
CDN.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz