ŻYCIE PO ŚMIERCI -
CZYLI RELACJE OSÓB,
KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ
I
RELACJE OSÓB,
KTÓRE PRZEŻYŁY WŁASNĄ ŚMIERĆ
Cz. IV
WISIELEC NA PLACU CZERWONYM
Dniało, kiedy żołnierz stojący na posterunku przy mauzoleum z sarkofagiem Włodzimierza Ilicza Lenina dostrzegł na kracie, otaczającej pobliski budynek jakiś dziwny cień. Przy zmianie warty powiadomił o tym oficera. Na żelaznym parkanie ktoś się powiesił. Jak się później okazało, o bzdurę - opuściła go kobieta. Lecz nie o to chodzi. Chociaż mijała już noc, w pobliskim laboratorium pracował jeszcze profesor Brunchanenko wraz z asystentami. Robili próby z przeszczepianiem serca u zwierząt. Przed kilkoma dniami odnieśli sukces: udało im się przywrócić do życia psa, który już wcześniej zdechł i utrzymać go w tym stanie przez sześć godzin. Jeden z oficerów straży słyszał coś niecoś o tych doświadczeniach. Wiedział również, że tam, w oświetlonym laboratorium uczeni jeszcze pracują. Nie namyślając się więc długo zatelefonował do profesora, czy mógłby mu przysłać trupa samobójcy. Profesor zawahał się chwilę, lecz pomyślał, że druga taka okazja może się już nigdy nie nadarzyć.
- Ależ oczywiście - zawołał - niech go pan zaraz przyśle, lecz proszę unikać wstrząsów, nieść go ostrożnie. Czekamy.
I tak wisielec z Placu Czerwonego dostał się do pracowni profesora Brunchanenki. Śmierć samobójcy była faktem bezsprzecznym. Mimo to podłączono go do sztucznego serca. Pompa ruszyła, tłocząc krew do żył, które już były zwiotczałe; po chwili rozpoczęto podawać także tlen i środki pobudzające. Zasysanie i tłoczenie krwi odbywało się z największą precyzją. Prąd elektryczny regulował dokładnie czynności sztucznego serca. Uczeni cierpliwie czekali przez wiele godzin. W końcu przecież postronek, na którym zmarły wisiał, uszkodził krtań, a język został wciśnięty do przełyku. Także i inne objawy wskazywały na zgon. Można było z tego wnioskować, że zmarły musiał dość długo wisieć na sznurze. Normalnie bowiem, natychmiast po śmierci, u zmarłego rozszerzają się źrenice. W tym przypadku ten objaw już dawno minął, źrenice zdążyły już się rozluźnić i zatraciły swój normalny kształt. Skóra w dotyku przypominała pergamin, a gałki oczne były miękkie i zapadnięte. Gdy próbowano spowodować na skórze powstanie pęcherza, kapiąc nań roztopiony lak, nie dało to żadnego skutku. Plam pośmiertnych co prawda jeszcze nie było, lecz trup był już zimny.
- Musimy go podgrzać - mruknął profesor.
Z chwilą, kiedy ustaje organiczny proces utleniania, opada temperatura ciała, a nad ranem było bardzo chłodno. Ciało ma niższą temperaturę niż ta, jaką wskazuje termometr na dworze. Trupa włożono do kąpieli z oliwy i zaczęto ją powoli podgrzewać, próbowano także diatermii. Równocześnie sztuczne serce nadal miarowo pompowało krew do tętnic. W końcu udało się. Sztuczne serce przywróciło zmarłego do życia. Początkowo objawy były nikłe...
- Poruszył wargami. Może coś chce powiedzieć? - zawołał jeden z asystentów.
Równocześnie wisielec westchnął jękliwie.
- Jak dotąd wszystko idzie po naszej myśli - stwierdził profesor Brunchanenko. - Teraz należy tylko czekać. Musimy go odratować.
Maszyny pracowały bez przerwy prawie całą dobę. Dopiero następnego dnia stan reanimowanego poprawił się na tyle, że mógł już coś szepnąć. Jego mózg zaczął funkcjonować normalnie
- Przebywałem w kraju, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Było tam pięknie... Olbrzymia przestrzeń... Jeszcze mam w ustach smak słodkiej wody, którą tam piłem... Była tam duża fontanna, z której zaczerpnąłem wody... Widziałem kwiaty trzy razy większe niż nasze. Wydzielały cudowny zapach... Pachniały silniej niż nasze. W oddali widziałem mnóstwo ludzi, lecz kiedy chciałem się do nich zbliżyć, oddalali się ode mnie... Pod olbrzymim drzewem, którego szczyt zdawał się sięgać nieba, stał dobosz. On nie uciekał ode mnie. Wybijał werbel, aż do niego podszedłem. Ktoś wówczas powiedział do mnie, że już teraz wszystko jest w porządku i jeżeli bym chciał, mógłbym i ja latać. Tak mi teraz ciężko unieść rękę lub nogę, a tam, gdzie byłem było inaczej. Czułem się lekki jak piórko... szkoda tylko, że ludzie tam ode mnie uciekali. Po chwili dobosz zaczął rosnąć i zrobił się olbrzymi jak drzewo. Ja zaś biegłem po zielonym stepie szukając ludzi. Wołałem głośno, lecz bez skutku. Teraz przypominam sobie, że szukałem mojej matki. Ktoś do mnie powiedział, że ją niebawem odnajdę, ale to potrwa jeszcze jakiś czas, bo to zawsze tak jest. Potem położyłem się pod owym wielkim drzewem i zasnąłem... I teraz nie wiem, czy to wszystko, o czym opowiadam tylko mi się śniło, czy teraz przeżywam jakiś nieprzyjemny sen...
Człowiekowi, który przekroczył próg śmierci zadawano jeszcze wiele różnych pytań. Żył tylko przez cztery dni. Sztuczne serce nie potrafiło utrzymać go dłużej przy życiu.
- Chciałbym powrócić do tamtej, zielonej, przepięknej krainy - szepnął i skonał.
W każdym razie były to jego ostatnie, zrozumiałe dla otoczenia słowa.
Opisany powyżej przypadek jest dosyć dobrze znany i opisany, tak w ZSRR, jak i w całej Europie. Przytaczało go wielu autorów w trakcie dyskusji o tzw. śmierci pozornej. Wysnuli oni stąd wniosek, iż przy powieszeniu śmierć nie następuje tak nagle, jak w innych wypadkach, a dopiero po jakimś czasie. Co innego też, gdy wisielec na przykład spadnie z wysokości dwóch metrów i pozrywa sobie wiązadła lub złamie jeden z kręgów. W każdym razie już od wielu lat robi się próby, aby odnaleźć granicę, skąd istoty ciepłokrwiste, pozornie już nieżywe, dają się jeszcze odratować, przywrócić do życia. Opis wypadku profesora Brunchanenko to trzeźwe sprawozdanie uczonego, któremu wolno opierać się tylko na faktach biologicznie sprawdzalnych. Postronek, na którym powiesił się ów człowiek uciskał pewne sploty nerwowe, o których wiemy, z innych podobnych wypadków, iż wywołują w świadomości szczególne stany podniecenia. Do dziś znany jest nauce tylko jeden przypadek człowieka, którego nie można było powiesić na szubienicy. Był nim pewien joga indyjski, który po długich ćwiczeniach tak potrafił uodpornić mięśnie, nerwy i wiązadła karku, iż stryczek nie przeszkadzał mu nawet w oddychaniu. Eksperyment ten ów joga demonstrował publicznie, aby dowieść niedowiarkom, do czego można dojść drogą systematycznego treningu.
W JASKINI ZMARŁYCH
Sven Steffenson zawsze uchodził za samotnika. Nawet kiedy zdobył środki umożliwiające wzięcie udziału w ekspedycji naukowej do Tybetu, nie przyłączył się do grupy wycieczkowiczów, a w daleką podróż wyruszył sam. Od wczesnej młodości jego marzeniem było zwiedzenie tego tajemniczego miejsca na Ziemi. Kto sam wyrusza w Himalaje musi się liczyć z nieprzewidzianymi przygodami, wypadkami i komplikacjami i nasz samotny podróżnik powinien się jakoś zabezpieczyć. Szwed był bardzo doświadczonym alpinistą, a mimo to zdarzył mu się wypadek. Pewnego dnia poślizgnął się i zjechał po rumowisku tysiąc pięćset metrów w dół. Przypadkowo natknęli się na niego tybetańscy przemytnicy herbaty. Ponieważ tliła się w nim jeszcze iskierka życia, zanieśli go do pobliskiego klasztoru. W ten oto sposób Sven Steffenson dostał się do "jaskini zmarłych", jak w Tybecie tubylcy nazywają pieczarę, w której mnisi umieścili półżywego Svena. Według wierzeń Tybetańczyków w owej pieczarze przebywają bowiem od niepamiętnych czasów duchy zmarłych. Tybetańscy mnisi żyjący tam, istnieją poniekąd poza czasem. Pozbawieni wszelkich ludzkich i przyziemnych namiętności, uczuć i zmartwień, odmawiają jedynie w kółko monotonny tekst o słodkiej tajemnicy pąków lotosu i nie interesują się w ogóle żadnymi duchami, które stojąc przy nich, chodzą wraz z nimi do kaplic, gdzie mnisi odprawiają modły. Mówią oni przy tym archaicznym dialektem, nieznanym nawet najstarszym mieszkańcom tych okolic. W tej to ponurej norze duchów Sven Steffenson przeleżał sześć długich miesięcy. Miał wielokrotnie złamany kręgosłup, lecz tak go ułożono, że nie mógł się poruszyć. Dbano też o niego na wszelkie sposoby, aby utrzymać maleńką iskierkę życia, która w nim słabo migotała. Pewnego dnia, nie opodal klasztoru, przechodziła angielska ekspedycja wioząca urządzenia elektryczne dla stolicy Nepalu. Jeden z mnichów dał im znać, że w klasztorze znajduje się chory biały człowiek. Na najbliższej przełęczy górskiej Anglicy zdali przesyłkę w ręce tubylców i w drodze powrotnej zabrali ze sobą Svena Steffensona. Był zupełnym kaleką. Zniesiono go na noszach ostrożnie w dół. Żył jeszcze około dwóch lat w północnoindyjskim szpitalu. Zmarł na skutek odniesionych obrażeń. Lekarze rozłożyli bezradnie ręce. Dla Svena nie było żadnego ratunku. Przed śmiercią podyktował jednemu z lekarzy swe przeżycia w czasie himalajskiej wyprawy.
- Kiedy spadłem ze skały w dół, znalazłem się chyba bliżej śmierci niż życia - stwierdził Sven. Teraz wszystko sobie dokładnie przypominam. Gdy spadałem, tysiące myśli błysnęły w mojej głowie. Plany, projekty, zamiary na przyszłość, wspomnienia... Podczas upadku nie czułem bólu, a na strach po prostu nie miałem czasu. Gdy uderzyłem o ziemię, nie poczułem także nic. Ale to dziwne, bo wydało mi się wówczas, że lecę gdzieś dalej. Potem znalazłem się w ponurej, ciemnej jaskini. Dookoła było pusto. Zimno było przejmujące. Z ciemności wychodziły do mnie duże ptaki o błyskających oczach. Były takie duże jak ja sam. Czyżby istniały takie duże nietoperze?... Jak na nie patrzyłem, zastanawiałem się, czy ja jeszcze żyję, czy też już umarłem. Ptaków nie bałem się, a dotkliwe początkowo zimno z czasem przestało mi dokuczać. Coraz więcej tych ptaków krążyło dookoła mnie. Potem pojawiły się świetliki. Poruszyć się nie mogłem, lecz ponieważ nie odczuwałem żadnego bólu, pomyślałem sobie, że już jednak chyba nie żyję. Następnie wszystko to zniknęło, a pojawiły się jakieś ohydne zmory: postacie niesamowite, z pochodniami w rękach. Ich wygląd był odrażający. Nie miały one w sobie nic ludzkiego. Tańczyły dookoła mnie machając pochodniami, lecz mnie nie dotykały. Po jakimś czasie pojawili się przy mnie tybetańscy mnisi. Poznałem ich natychmiast po ogolonych głowach. Zajęli się mną i mnie leczyli. W tej pieczarze zupełnie utraciłem rachubę czasu. Byłem jakby w półśnie. Nadal nie wiedziałem czy już umarłem, czy też powróciłem do życia. Ilekroć mnisi odchodzili, znów pojawiały się owe nietoperze, świetliki i maszkary, napawające mnie przerażeniem i strachem. Z nikim nie mogłem się porozumieć, bo mnisi wydawali się być głuchoniemi. Nadal nie odczuwałem żadnego bólu. Któregoś dnia przeniesiono mnie do innej jaskini, jaśniejszej. Była ona nieco mniejsza niż poprzednia, ale zmieściłby się w niej nawet ratusz mojego rodzinnego miasta. Było tam także nieco cieplej. Tu przeżyłem chyba po tysiąckroć drogę Dantego w zaświaty. Dlaczego mnie tu przeniesiono? Nie wiem. Tutaj już nie było nietoperzy. Natomiast były istoty, które może kiedyś w przeszłości były ludźmi. Może były one za życia kobietami? Czołgając się zbliżały się do mnie. Chwytały mnie zimnymi, trupimi rękami, całowały mnie i głaskały. Leżałem w bezsilnej niemocy. Nie mogłem się bronić przed tymi przejrzystymi istotami. Gdy zjawiali się mnisi, wszystkie owe niesamowite zjawy nagle znikały, rozpływały się w powietrzu. Starałem się zachować spokój i rozsądek, i porządkować swoje myśli, lecz trudno było mi się skupić. Kiedy wynoszono mnie z jaskini, aby przekazać Anglikom, dookoła siebie słyszałem chichot i kpiący skrzek zjaw, których pozbawiono bezbronnej zabawki...
Sekcja zwłok dokonana po śmierci Svena Steffensona wykazała, że miał - oprócz obrażeń kręgosłupa - również podwójne złamanie podstawy czaszki. W następstwie takich obrażeń człowiek zwykle umiera po kilku godzinach. Tybetańczycy doskonale potrafią leczyć urazy czaszki i kręgosłupa, lecz nie stosują swej terapii wobec Europejczyków, których ukrytych zamiarów nie potrafią rozszyfrować. To, że Svenowi nie dali umrzeć przez tak długi okres i że starali się go uratować, jest zdarzeniem wyjątkowym. Sven Steffenson przez długie lata zajmował się problemami z dziedziny parapsychologii. To był też istotny powód, dla którego postanowił odwiedzić Tybet. Zdaniem angielskiego psychiatry, który badał Svena Steffensona, mogło to przywołać - na drodze reminiscencji - wspomniane wizje i halucynacje, wywołane szokiem po wypadku. Niestety, takie wyjaśnienie nie tłumaczy nam niczego.
PRZYWRÓCONA DO ŻYCIA
Pielęgniarka Penka Najdenowa miała niecałe dwadzieścia lat. Urodziła się na przedmieściach Sofii w Bułgarii. Kiedy ukończyła osiemnaście lat otrzymała dyplom pielęgniarki i od 1,5 roku pracowała w szpitalu, ostatnio jako instrumentariuszka. Wypadek zdarzył się 24 marca o godzinie 17.30 na oddziale chirurgicznym szpitala miejskiego. Opis tego wypadku obiegł cały świat i ukazał się we wszystkich poważnych czasopismach lekarskich. Dziewczyna była bowiem na tamtym świecie przez sto dwadzieścia minut. To nie ulegało wątpliwości, wszak zmarła na sali operacyjnej, w obecności kilku lekarzy, którzy znają się na rzeczy i potrafią odróżnić żywego człowieka od nieboszczyka. Ale powróćmy do dnia 24 marca i owej feralnej dla Penki Najdenowej godziny 17.30. Penka włożyła instrumenty do sterylizatora. W lewej ręce trzymała przewód, który był pod napięciem trzystu osiemdziesięciu woltów, a prawą ręką zamierzała zakręcić kran z zimną wodą. Prąd przeszedł przez ręce, klatkę piersiową i w ogóle całe ciało. Penka padła na ziemię jak rażona piorunem. Bo też i tak w rzeczywistości było. Po kilku sekundach jeden z asystentów, klęcząc przy Pence, stwierdził rzeczowo: akcja serca ustała. Tętno niewyczuwalne. A więc szybko: sztuczne oddychanie. Za chwilę przybiegł specjalista, kardiolog. Jeden zastrzyk obok serca, drugi w serce. Minęło sześć minut. Nic. W tej chwili na salę wpadł doktor Piotr Deredjan. Znał młodą pielęgniarkę poprzez jej rodziców od lat. Tu chodziło o minuty.
- Nie ruszać chorej z miejsca - zarządził. - Intubacja dotchawiczna i sztuczny oddech.
Lekarze i siostry oddziału kolejno zmieniali się, aby wdmuchiwać powietrze do płuc zmarłej. Po kilku dalszych minutach podłączono również aparat do podawania narkozy, który zaczął automatycznie pompować tlen do płuc porażonej prądem dziewczyny. Doktor Deredjan wiedział, że samo pompowanie tlenu nie pomoże. Zawołał więc trzy pielęgniarki do pomocy i na podłodze rozpoczął operację. Błyskawicznie otwarto klatkę piersiową, odkrywając worek sercowy.
Masować - zadysponował chirurg.
Po chwili zmiana. Kolejny lekarz tam zastąpił zmęczonego asystenta.
- Masować jak najszybciej. Trzeba wykonać co najmniej sto dwadzieścia do stu czterdziestu ściśnień na minutę. Nie wolno ustawać ani przerywać. Nie możemy tracić nadziei.
Doktor Deredjan spojrzał na zegarek Od wypadku minęło już trzydzieści minut. W trzydziestej siódmej minucie mięśnie serca zaczęły migotać.
- Przygotować aparat do podawania bodźców elektrycznych, nastawić na uderzenie o napięciu 150 woltów co pół sekundy.
Po dwóch uderzeniach bodźcowych migotanie co prawda ustało, lecz serce nadal nie pracowało. A więc w dalszym ciągu masaż. Dopiero w czterdziestej trzeciej minucie serce zaczęło bić normalnie. Jednak, gdy przerywano masaż, serce znów stawało. Zespół ratujący dziewczynę ogarnęło podniecenie. Już dziewięćdziesiąt minut starano się - bezskutecznie - przywrócić Penkę do życia. Wówczas rana po operacji zaczęła krwawić i jama płucna powoli wypełniała się krwią.
- Zabieramy się teraz do operacji - orzekł chirurg. - Szybko przygotować salę. Kroplówka 1250 mililitrów. Grupę krwi już znamy. Oprócz tego dodamy 800 mililitrów glukozy. Piąta narkoza eterowo-tlenowa. Przy kostce otworzyć wenę do kroplówki glukozy.
Pracowano jeszcze trzydzieści minut. Dziewczyna była uratowana. Tętno 110 na minutę, ciśnienie 120/60. Lecz walka o życie pielęgniarki nie była zakończona. Trwała jeszcze przez dalsze siedemdziesiąt dwie godziny, Penka bowiem nadal była nieprzytomna. W końcu na karcie chorobowej można było odnotować: "Oddech prawidłowy. Ciśnienie między 180 i 120 na 60. Tętno 150 do 160 na minutę". Lekarze nadal nie spuszczali oka z pacjentki. W każdej chwili mogło się przecież wydarzyć, że krążenie przestanie należycie spełniać swe zadanie. Trzeba było przede wszystkim ustabilizować krążenie krwi. Gdy zwracano się do Penki słowami, nie reagowała. Dopiero po trzech dalszych dniach próbowała odwrócić głowę w kierunku, skąd do niej mówiono. Chciała coś powiedzieć, lecz z jej ust wydobywał się tylko syk. Powoli, powoli powracała jednak do zdrowia. Dopiero po dalszych dziesięciu dniach potrafiła wypowiadać pojedyncze słowa, potem krótkie zdania. Odpowiadała na pytania, a nawet przypomniała sobie jak się nazywa i jak brzmi jej imię. Jednak twarzy obecnych nie potrafiła rozpoznać. Elektrokardiogram wykazywał ciężkie uszkodzenie mięśnia sercowego spowodowane niedotlenieniem. Tony serca były głuche, a granice nieco rozluźnione. Poniżej łuku żebrowego wyczuwało się znacznie powiększoną wątrobę. Dopiero w dwa miesiące po wypadku dziewczyna przyszła do siebie na tyle, że mogła swobodnie mówić, a nawet normalnie pisać. Pozostał tylko jeden niewytłumaczalny objaw: nie potrafiła przeczytać tego, co napisała. Nie umiała także czytać drukowanego tekstu. Odróżniała poszczególne litery, lecz nie potrafiła wiązać ich ze sobą ani uchwycić sensu słów. W tym czasie zaczęła sobie przypominać szczegóły towarzyszące jej wypadkowi, z okresu, kiedy już nie żyła.
- Byłam w jakimś innym świecie - opowiadała. - Dziwny to był świat. Słońce świeciło, łąki były zielone i pełne kwiatów. Po łące poruszałam się lekko jak piórko. Kiedy byłam mała, moja babka opowiadała mi o niebie i raju. I tak ów krajobraz właśnie wyglądał jak go sobie wyobrażałam, słuchając w dzieciństwie bajań babci. Widziałam także ludzi, ale nie potrafię sobie ich przypomnieć. Wydawali mi się znajomi, byłam pewna, że już ich kiedyś spotkałam. Usilnie starałam się przypomnieć sobie ich twarze, ale stopniowo moja pamięć coraz bardziej mnie zawodzi. Pragnę zaznaczyć, że nigdy w życiu ziemskim nie miałam takiego uczucia szczęścia, pogody ducha i zadowolenia jak wówczas, kiedy byłam tam... Jak długo to trwało? Kilka godzin? Pojęcie "czas" było mi tam zupełnie obce.
Analizując wypadek Penki Najdenowej nauka doszła do wniosku, że możliwości reagowania kory mózgowej człowieka po śmierci klinicznej są znacznie szersze, niż to sobie dotychczas wyobrażaliśmy. Po wypadku dziewczyna stała się jakaś inna, a jej osobowość w niczym nie przypominała Penki sprzed 24 marca.
SPOTKAŁEM NARZECZONĄ NA TAMTYM ŚWIECIE
Podróż śpiewaka Serge'a Lamy na tamten świat spowodowana była wypadkiem samochodowym. Jechał on z dużą szybkością w kierunku Aix-en-Provence, gdy nagle wozem zarzuciło i samochód uderzył w przydrożne drzewo. Serge Lama poczuł tylko, że coś go poderwało w górę i... stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero po trzech dniach, kiedy lekarze usunęli mu śledzionę. Powiedziano mu, że podczas operacji był już w stanie śmierci klinicznej. W tym to okresie miał wizje, które wielokrotnie później go prześladowały. W chwili uderzenia Serge'a Lamę poraził potężny błysk światła, jakby mu ktoś przed oczyma zapalił ładunek magnezji, a dalej, już jakby przez sen, usłyszał huk spowodowany uderzeniem pojazdu w przeszkodę. Następnie poczuł jakby przypływ sił i energii. Coś się od niego odczepiło, jakby ta druga osobowość. Było to podobne do rozdwojenia się, o czym czytał w książkach traktujących o mediach. Jego jakby drugie Ja (było to jego ciało astralne) unosiło się nad szczątkami jego ziemskiego, rozbitego ciała. Nie odczuwał żadnego bólu. Znikł on w momencie, kiedy jego osobowość zaczęła się rozdwajać. W tej samej chwili usłyszał w pobliżu szloch. Z trudem udało mu się otworzyć oczy. Spostrzegł swą ukochaną dziewczynę jako przejrzystą zjawę. Lecz dziewczyna oddalała się od niego, gdy chciał za nią pójść. Na przeszkodzie zbliżenia obojga stał niewidzialny mur, którego nie był w stanie przeniknąć. Musiał pozostać po tej stronie bariery, podczas gdy dziewczyna powoli oddalała się od niego. Rozglądając się dookoła spostrzegł, że znajduje się w miejscach, które były mu uprzednio znane i bliskie. Wydawało mu się to poniekąd potwierdzeniem, że już chyba kiedyś wcześniej żył na tym świecie. Znajomy wydawał mu się na przykład ów zajazd w starym francuskim mieście Carcassone, którego wieże przypominały okres panowania Wizygotów w V w. n.e. Był tam osobiście przed kilku laty. Teraz ta miejscowość i zajazd przypomniały mu się ponownie. W dalszym ciągu przeżywał wspomnienia jakby z innych epok historycznych, w których grał rolę mnicha, także z wojen krzyżowych oraz przygód miłosnych, jakich doświadczył w jakimś domu na przedmieściu Paryża. Potem znalazł się nagle pod Bastylią. Dookoła niego były tłumy ludzi. Dostrzegł jakąś arystokratkę, która szepnęła do niego:
- Jeśli mnie wezmą na ścięcie, to uprzednio wydrapię krzyżyk na tym kamieniu - i wskazała na mur przy oknie.
Powrót do życia człowieka, któremu tymczasem pozszywano pozrywane mięśnie i złożono połamane kości, przejawił się strasznymi bólami. Stał przy nim lekarz i coś mówił, lecz jego słowa nie docierały do świadomości chorego. Nie był w stanie pochwycić ich sensu. Gdy Serge Lama odzyskał już całkowicie zdolność myślenia i kojarzenia faktów, powiedziano mu, że jego przyjaciel Enrico Macias i narzeczona, którzy byli z nim w rozbitym wozie, nie żyją. Zmarli na skutek odniesionych w wypadku obrażeń. Dwa lata trwała rekonwalescencja artysty zanim mógł już jako tako, o kulach, chodzić. Swe pierwsze kroki na ziemskim świecie skierował do Quartier de Marais, tam, gdzie żegnała się z nim arystokratka przeczuwająca, iż wezmą ją na ścięcie. Na brudnym kamieniu znalazł krzyżyk, którego szukał... Gdzie więc przebywał podczas swej śmierci klinicznej, gdy jego dusza opuściła już ciało? Przecież spotkanie z arystokratką mogło się zdarzyć co najmniej sto siedemdziesiąt lat wcześniej. Kto ten wypadek wyjaśni? Uczciwie, bez pogardliwych uśmiechów i stukania się w czoło?
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz